Dni naszego życia - ebook
Dni naszego życia - ebook
Mistrzowska powieść o chłopcu dorastającym w tęczowej rodzinie w Rosji
Po śmierci matki pięcioletni Miki zostaje adoptowany przez jej brata. Sława uczy chłopca życia i pokazuje mu świat sztuki. Ale nagle w szczęśliwym dzieciństwie Mikiego pojawia się Lew, partner Sławy, surowy lekarz pragnący wprowadzić do rodziny porządek i dyscyplinę. Artystyczna wrażliwość małego Mikiego zostaje wystawiona na próbę – podobnie jak profesjonalne opanowanie Lwa.
Chłopiec nie wie jeszcze, że tarcia w rodzinie to nic w porównaniu ze społeczną homofobią. Pierwszego dnia szkoły zaczyna się życie w kłamstwie, zmyślanie w wypracowaniach, ukrywanie zdjęć, ilekroć z wizytą przychodzą koledzy… Miki poznaje świat, który nie toleruje odmienności. Minie trochę czasu, nim bohater pogodzi się ze swoją sytuacją, a jego rodzina znajdzie dla siebie miejsce.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961972-4-5 |
Rozmiar pliku: | 679 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewiele pamiętam z pierwszych czterech lat swojego życia.
Ot, trzy wyraźne, nijak ze sobą niezwiązane wspomnienia.
Pierwsze: siedzę w wózku spacerowym i macham nogami. Wózek prowadzi mama. Jesteśmy chyba w głównym parku naszego miasta. Wtedy jeszcze stał tam pomnik Lenina – to znaczy, że musiałem być naprawdę zupełnie mały. Przed nami stado gołębi energicznie dziobie ziarno. Kiedy wózek zbliża się do nich, gołębie odlatują, a ja radośnie unoszę rączki, jakbym próbował któregoś złapać. Nie pamiętam nic więcej.
Drugie: ktoś z przyjaciół mamy sprezentował mi na urodziny rowerek z bocznymi kółkami, które przykręcało się po obu stronach tylnego koła. To były chyba moje czwarte urodziny. Nie trzeba wielkich umiejętności, żeby jeździć na takim czterokołowym rowerku, więc szybko mi się znudziło. Poszedłem do brata mamy, który był gościem na moim przyjęciu, i poprosiłem, żeby odkręcił te dodatkowe kółka. Zrobił to bez chwili wahania. Ja zaś radośnie wdrapałem się na rowerek i nie przejechałem nawet metra, kiedy padłem na asfalt, zdzierając do krwi lewy łokieć. W czasie gdy leżałem i spoglądałem w jasne, czyste niebo, zadając sobie najważniejsze pytanie dzieciństwa: wyć albo nie wyć, gdzieś niedaleko wujek bez cienia zakłopotania krztusił się ze śmiechu. Że niby powinienem był uprzedzić, że nie umiem jeździć. Patrząc na niego, też się zaśmiałem. Nie pamiętam nic więcej.
Trzecie: szpitalny korytarz. Mama już wtedy chorowała. To musiało być drugie albo trzecie piętro – dobrze pamiętam, że zmęczyłem się wchodzeniem po schodach. Pierwsze, co zobaczyłem, to kroplówki na korytarzu; obok mnie szybko przewieziono kogoś na wózku. Nijak nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się dzieje, ale z pewnością nie było to nic dobrego. Cały się spiąłem i zaniepokoiłem, w przeciwieństwie do brata mamy, który nachylił się do mnie, poklepał po ramieniu i powiedział, że kto ostatni dobiegnie do maminej sali, ten zgniłe jajo. Życie momentalnie stało się lepsze. Ktoś, zdaje się, nakrzyczał na nas z powodu tego wyścigu, ale to nie miało znaczenia, bo liczyło się tylko to, kto pierwszy dotrze do sali.
To chyba wszystko, co sam mogę opowiedzieć o tym okresie swojego życia. Resztę znam tylko z relacji innych osób.
Kiedy byłem mały, nie wiedziałem, że po porodzie u mojej mamy zaczął się rozwijać rak piersi. Dzisiaj uważa się, że to „oswojony” rodzaj raka. Możliwe, że czternaście lat temu też dałoby się ją uratować, gdyby lekarze nie lekceważyli jej skarg i nie nazywali guza w piersi „zastojem pokarmu”. Teraz mogę mędrkować na ten temat, ale w tamtym świecie, w którym funkcjonowałem jako dziecko, nie istniały nowotwory ani szpitale. Nie mając o nich pojęcia, żyłem sobie zupełnie beztrosko.
Gdy mama leżała w szpitalu, mieszkałem u wujka. Mówiło się, że prowadzę koczowniczy tryb życia, ponieważ mama często trafiała na oddział. Parę tygodni mieszkałem z nią, a potem znowu z wujkiem. Któregoś razu po tych paru tygodniach nie wróciłem do mamy. Usłyszałem, że jest bardzo słaba i na razie nie może się mną opiekować. Dzisiaj nie wiem, co wtedy na ten temat myślałem. Raczej nie podejrzewałem niczego poważnego, bo przecież gdy mnie dopadało przeziębienie, też czułem się słabo – i żyłem dalej.
Nie pamiętam, jak dowiedziałem się, że mama umarła. Dopiero kiedy podrosłem, usłyszałem, jak wtedy zareagowałem. O jej śmierci poinformował mnie wujek. Oderwał mnie od zabawy, usiadł przede mną i powiedział to.
Na Nickelodeonie leciała wtedy nowa kreskówka, Awatar: Legenda Aanga, która od razu została moją ulubioną. Oglądaliśmy ją razem z wujkiem. Zapytałem:
– Mama umarła jak Aang?
– Nie, tak naprawdę.
Jeżeli oglądaliście tę kreskówkę, to wiecie, że Aang nie umarł, ale zamarzł na sto lat. To tylko inni myśleli, że on nie żyje.
Wtedy zapytałem:
– Umarła jak jego rodzina?
Odpowiedział:
– Tak.
A ja powiedziałem:
– Jasne.
Nie wiem, czy przeżyłem wtedy prawdziwą żałobę. Nic nie pamiętam, a teraz słucham o tym, jakby to była historia kogoś innego. Podobno przez jakiś miesiąc bawiłem się tylko jedną zabawką i przestałem oglądać kreskówki, a zwłaszcza Awatara. Ale o mamę prawie w ogóle nie pytałem.
Zaczęło się inne życie. Nowe. To, które już sam zapamiętałem.
Znalazłem się w stanie zawieszenia. Tak o mnie mówiono. Babcia twierdziła: „Sprawa Mikiego jest w stanie zawieszenia”. Nie rozumiałem, co to znaczy, ale panowała napięta atmosfera i faktycznie czułem się tak, jakbym wisiał w powietrzu. Dorośli pytali, z kim chcę mieszkać: z babcią czy z wujkiem. Nie chciałem, żeby komuś było przykro, więc odpowiadałem, że nie wiem. Ostatecznie to babcia postawiła kropkę nad i. Powiedziała, że jest po zawale i nie ma pewności, czy zdąży w pełni wychować człowieka, a okrucieństwem byłoby skazywać mnie na kolejną stratę.
I tak zamieszkałem z wujkiem – na którego mówiłem po prostu Sława – i jego przyjacielem. Ale ten ostatni pojawił się nie od razu. Najpierw wszystko się poukładało: ustał chaos, przestali rozmawiać już ze mną bardzo poważni obcy ludzie, minęło poczucie zawieszenia i nowe życie stało się zwykłym życiem. Wtedy też zjawił się przyjaciel: wysoki, schludny, starannie uczesany, nijak niepasujący do mojego wujka, który uznawał tylko jeden rodzaj spodni: takie z dziurami na kolanach.
– To mój przyjaciel, Lew – powiedział do mnie Sława. A do niego powiedział: – To Miki, syn mojej siostry. Musicie się jakoś dogadać. Nie macie wyboru.
Stwierdziłem, że przyjaciel Sławy głupio się nazywa. Lew… Jak ktoś ma tak na imię, to po prostu musi zapuścić brodę i zostać pisarzem jak Tołstoj.
Ale nie miałem wyboru, więc ścisnąłem wyciągniętą dłoń Lwa swoją małą łapką pięcioletniego człowieka.