Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dni ostatnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Dni ostatnie - ebook

Kiedy Kline zostaje uprowadzony przez mroczną sektę, której członkowie wierzą, że poprzez amputacje przybliżają się do Boga, otrzymuje zadanie znalezienia zabójcy ich przywódcy. Czy zdąży odkryć prawdę i się ocalić? Czy zgodzi sie przyjąć rolę proroka? A może wszystkiemu, co zobaczył, zgotuje zagładę w iście biblijnej skali?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-83-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dopiero póź­niej uświa­do­mił sobie, dla­czego do niego zadzwo­nili, ale wtedy było już za późno, żeby ta infor­ma­cja na cokol­wiek mu się przy­dała.

Tam­tego dnia obaj męż­czyźni powie­dzieli mu przez tele­fon tylko tyle, że widzieli jego zdję­cie w gaze­cie, czy­tali o jego taj­nym śledz­twie i tak zwa­nym boha­ter­stwie, i o tym, jak nawet wtedy, kiedy stał twa­rzą w twarz z czło­wie­kiem z tasa­kiem – czy też z „dżen­tel­me­nem z tasa­kiem”, jak go nazy­wali – on ani drgnął, nie ugiął się, niczego nie wyja­wił. Chcieli wie­dzieć, czy to prawda, że ani drgnął. Czy rze­czy­wi­ście po pro­stu patrzył, jak dżen­tel­men pod­nosi tasak i z impe­tem go opusz­cza, a jego dłoń nagle staje się oddzielną, umie­ra­jącą istotą?

Nawet im nie odpo­wie­dział. Sie­dział tylko, dło­nią, która mu pozo­stała, trzy­mał przy uchu słu­chawkę i patrzył na kikut, któ­rym koń­czyła się jego druga ręka. Na ten błysz­czący, lekko pomarsz­czony kra­niec tka­nek ciała, łusz­czący się na samej kra­wę­dzi i zły.

– Kto mówi? – zapy­tał w końcu.

Ludzie po dru­giej stro­nie słu­chawki się roze­śmiali.

– Tra­fia się panu oka­zja – odparł wesoło jeden z nich, ten z niż­szym gło­sem. – Chce pan tkwić za biur­kiem przez resztę życia, panie Kline?

Drugi głos, ten seple­niący, dalej zada­wał pyta­nia. Czy to prawda – dopy­ty­wał – że po tym, jak Kline jedyną dło­nią zdjął pasek i zaci­snął go wokół kikuta jak opa­skę uci­skową, wstał, włą­czył kuchenkę i sam sobie przy­żegł ranę?

– Może – odparł Kline.

– Może co? – zapy­tał Bas.

– Wiem z wia­ry­god­nych źró­deł, że tak – zapew­nił Seple­niący. – A kuchenka była elek­tryczna czy gazowa? Elek­tryczna chyba lep­sza. Ale z dru­giej strony mija tro­chę czasu, zanim się roz­grzeje.

– To była płyta grzejna – odparł Kline.

– Płyta grzejna? – powtó­rzył Bas. – Rany boskie, płyta?

– Czyli elek­tryczna? – dopy­ty­wał Seple­niący.

– Nie było nic innego – odparł Kline. – Tylko płyta.

– A potem, kiedy już pan przy­żegł ranę, odwró­cił się pan i strze­lił mu pro­sto w oko – cią­gnął Seple­niący – I do tego lewą ręką.

– Może tak – odparł Kline. – Ale nie pisali o tym w gaze­tach. Kto panom powie­dział?

– Wiem z wia­ry­god­nych źró­deł – powtó­rzył Seple­niący. – I tyle.

– No dobrze. Ale o co wła­ści­wie panom cho­dzi? – zapy­tał Kline.

– Tra­fia się panu oka­zja – odparł Bas. – Już mówi­łem.

– Na lot­ni­sku czeka bilet na samo­lot, wysta­wiony na pań­skie nazwi­sko.

– Dla­czego? – zapy­tał Kline.

– Dla­czego? – powtó­rzył Seple­niący. – Ponie­waż darzymy pana podzi­wem, panie Kline.

– I chcie­li­by­śmy, żeby nam pan pomógł.

– W czym?

– Sta­now­czo potrzebny nam wła­śnie pan, panie Kline. Nikt inny – zazna­czył Bas.

– Ach tak? – zdzi­wił się Kline. – Dla­czego mam panom ufać? I kim wła­ści­wie pano­wie są?

Seple­niący się zaśmiał.

– Panie Kline – odparł – z pew­no­ścią zdaje już pan sobie sprawę, że ufać nie może pan nikomu. Ale czemu by nie zary­zy­ko­wać?

* * *

Nie miał powodu, by lecieć. Wbrew temu, co suge­ro­wał Bas, nie cho­dziło wcale o wybór mię­dzy pracą za biur­kiem a ich pro­po­zy­cją, cokol­wiek mu chcieli zapro­po­no­wać. Z pen­sji, którą dosta­wał, spo­koj­nie mógł się utrzy­mać. Poza tym, zaraz po tym, jak stra­cił dłoń i sam przy­żegł ranę, a następ­nie strze­lił w oko tak zwa­nemu dżen­tel­me­nowi z tasa­kiem, pozwo­lił sobie, w ramach rekom­pen­saty za stratę dłoni, zabrać stam­tąd nese­ser zawie­ra­jący kil­ka­set tysięcy dola­rów. Uwa­żał to za czyn głę­boko moralny – moralny w sen­sie biblij­nym, sta­ro­te­sta­men­to­wym: oko za dłoń, a na dokładkę worek pie­nię­dzy. Fakt, że za okiem znaj­do­wał się mózg i czaszka, sta­no­wił zupełny przy­pa­dek.

Pod­su­mo­wu­jąc, nie było powodu, by przyj­mo­wać zapro­sze­nie. Lepiej się ni­gdzie nie wyry­wać, zała­twić sobie dość natu­ral­nie wyglą­da­jącą pro­tezę na kikut, a przy­naj­mniej nosić haki, które mu dali. Nauczyć się ich uży­wać. Dojść do mistrzo­stwa w grze w golfa jedną ręką. Kupić sobie całą szu­fladę pro­tez na wszel­kie oka­zje. Kupić sobie parę cygar. Życie stoi przed nim otwo­rem, powta­rzał sobie. Wszel­kie oka­zje zupeł­nie go nie inte­re­so­wały.

Poza tym miał pro­blem ze wsta­niem z łóżka. Nie dla­tego, że cier­piał na depre­sję, ale ciężko mu było się podźwi­gnąć, szcze­gól­nie kiedy sobie przy­po­mi­nał, że zaraz potem będzie pró­bo­wał umyć zęby lewą ręką. Spę­dzał zatem coraz wię­cej czasu, masu­jąc koniec kikuta albo po pro­stu się w niego gapiąc. Miał wra­że­nie, że zakoń­cze­nie kikuta jest i jed­no­cze­śnie abso­lut­nie nie jest czę­ścią jego ciała, co było fascy­nu­jące. Cza­sem na­dal się­gał po coś nie­ist­nie­jącą dło­nią. Przez więk­szość dni nie umiał się nawet zebrać, żeby zało­żyć sobie haki. A jeśli nie umiał się zmu­sić do przy­pię­cia haków, jak miałby w ogóle wycho­dzić z domu? A skoro nie wycho­dził z domu, jak miałby niby poje­chać na lot­ni­sko, nie mówiąc już o ode­bra­niu biletu i wej­ściu na pokład?

Jesz­cze będzie lepiej, powta­rzał kiku­towi. Przyj­dzie taki dzień, że wyj­dziemy z domu. Na pewno będzie lepiej.

* * *

Tydzień po pierw­szym tele­fo­nie zadzwo­nili znowu.

– Spóź­nił się pan – powie­dział Seple­niący. – Spóź­nił się pan na samo­lot.

– Czy dla­tego, że się pan boi? – zapy­tał Bas. – Boi się pan latać?

– Skąd w ogóle taki pomysł? – zga­nił wła­ści­ciela basu Seple­niący. – Czło­wiek, który sam sobie przy­żega ranę po odcię­tej dłoni, nie dopusz­cza do sie­bie takich stra­chów, prawda?

– Czyli spóź­nił się na samo­lot – skon­sta­to­wał Bas. – Poje­chał na ostat­nią chwilę. Może zatrzy­mano go dłu­żej przy odpra­wie.

– Tak – odparł Seple­niący. – Pew­nie dla­tego.

Obaj zamil­kli.

Kline trzy­mał słu­chawkę tuż przy uchu.

– To jak? – zapy­tał Seple­niący.

– Co jak? – zapy­tał Kline.

– Co się stało? – zapy­tał Seple­niący.

– Nie pole­cia­łem.

– Nie pole­ciał – powtó­rzył Bas.

– Wiemy – zauwa­żył Seple­niący. – Wiemy, że pan nie pole­ciał, ina­czej byłby pan już tutaj. Gdyby pan pole­ciał, nie dzwo­ni­li­by­śmy do pana.

– Nie – przy­znał Kline.

Tele­fon znowu zamilkł. Kline wsłu­chi­wał się w ciszę w słu­chawce, wbi­ja­jąc wzrok w zasło­nięte okno.

– Czyli jak? – zapy­tał Bas.

– Co jak?

– Cho­lera – znie­cier­pli­wił się Seple­niący. – Naprawdę musimy tłu­ma­czyć wszystko od początku?

– Pro­szę posłu­chać – powie­dział Kline. – Nie wiem nawet, kim pano­wie są.

– Już powie­dzie­li­śmy, kim jeste­śmy – odparł Seple­niący.

– Jeste­śmy oka­zją – powie­dział Bas. – Tra­fiamy się panu.

– Roz­łą­czam się – powie­dział Kline.

– Roz­łą­cza się – powtó­rzył Bas. W jego tonie sły­chać było zmę­cze­nie i wyczer­pa­nie.

– Niech pan zaczeka! – krzyk­nął Seple­niący. – Nie!

– Pro­szę nie trak­to­wać tego oso­bi­ście – powie­dział Kline. – Po pro­stu nie jestem tym, kogo szu­ka­cie.

* * *

Kiedy odło­żył słu­chawkę, tele­fon nie­mal natych­miast zadzwo­nił znowu. Pozwo­lił mu dzwo­nić. Wstał i prze­szedł się po miesz­ka­niu, od pokoju do pokoju. Pomiesz­cze­nia były cztery, jeśli liczyć rów­nież bal­kon. W każ­dym z nich wyraź­nie sły­szał dzwo­nek tele­fonu, który nie prze­sta­wał dzwo­nić.

W końcu pod­niósł słu­chawkę.

– Co znowu? – zapy­tał.

– Ależ jest pan czło­wie­kiem, któ­rego szu­kamy – powie­dział Seple­niący z napię­ciem w gło­sie. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– Bilet czeka – dodał Bas.

– Nie chcę żad­nego biletu – odparł Kline. – I żad­nej oka­zji. Nie jestem tym, kogo szu­ka­cie.

– Myśli pan, że jeste­śmy zna­jo­mymi czło­wieka z sie­kierą? – zapy­tał Seple­niący.

– Z tasa­kiem – uści­ślił Bas.

– Nie jeste­śmy zna­jo­mymi czło­wieka z sie­kierą – zapew­nił Seple­niący. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– A ja jestem jaki dokład­nie? – zapy­tał Kline.

– Niech pan przy­leci i sam się prze­kona – odparł Bas. – Naj­le­piej przy­lecieć i prze­konać się samemu.

– Gdy­by­śmy chcieli pana zabić – dodał Seple­niący – już by pan nie żył.

Dziw­nie słu­chać gróźb, pomy­ślał Kline, z ust czło­wieka, który sepleni.

– Bar­dzo pana pro­simy – dodał Bas.

– Nie chcemy pana zabić – zapew­nił Seple­niący. – Dla­tego na­dal pan żyje.

– Nie jest pan ani tro­chę cie­kaw, panie Kline? – zapy­tał Bas.

– Nie – odparł Kline. I odło­żył słu­chawkę.

* * *

Kiedy tele­fon zaczął dzwo­nić znowu, wyjął wtyczkę z gniazdka. Owi­nął apa­rat sznu­rem i scho­wał w sza­fie.

Prze­szedł się po miesz­ka­niu. Uświa­do­mił sobie, że za dzień czy dwa będzie musiał wyjść, żeby kupić coś do jedze­nia. Wró­cił do sypialni i z szafki noc­nej obok łóżka wziął notes i dłu­go­pis. W kuchni pootwie­rał drzwiczki wszyst­kich sza­fek, lodówkę, zamra­żarkę i usiadł w zamy­śle­niu.

Jajka, pomy­ślał.

„Jajka”, zapi­sał, cho­ciaż napi­sane lewą ręką wyglą­dały jak „Jsjka”.

Moja lewa ręka nie chce jajek, pomy­ślał. Chce „jsjek”.

Pisał dalej, a lewa ręka oka­le­czała każde słowo.

I co ty na to?, zapy­tał swój kikut. A potem zaczął się zasta­na­wiać, czy mówi do kikuta, czy do bra­ku­ją­cej dłoni.

Ale czy to ma zna­cze­nie?, pomy­ślał.

Zasta­na­wiał się też, co się stało z jego dło­nią. Pew­nie została na stole, na któ­rym ją odcięto. Pew­nie na­dal była tam, kiedy przy­je­chała poli­cja i w końcu ją zabrała, żeby zamro­zić i ozna­czyć jako dowód w spra­wie. Pew­nie na­dal leży gdzieś zamro­żona.

Czyli „jsjka”, pomy­ślał. I „chlsb”. I może mały kar­ton „mlska”.

Wpa­try­wał się w notes i ode­rwał wzrok dopiero, kiedy usły­szał kapa­nie kro­pel z roz­mra­ża­ją­cej się zamra­żarki. Nie był pewny, ile minęło czasu.

Wstał, zamknął lodówkę i zamra­żarkę, a potem stał i cze­kał, nasłu­chu­jąc, aż się włą­czą.

* * *

Minęło kilka dni. Zepsuła mu się maszynka do gole­nia. Buczała tylko cicho, kiedy ją włą­czał. Prze­stał się golić. Nie było już pra­wie nic do jedze­nia.

Muszę zro­bić zakupy, pomy­ślał, ale zamiast tego wypił szklankę skwa­śnia­łego mleka.

Leżał w łóżku, jedną ręką trzy­mał opartą na piersi szklankę z duchem mleka na ścian­kach. Pomy­ślał, że mógłby wstać. Mógłby się pod­nieść z łóżka, ubrać i wyjść z domu. Muszę kupić coś do jedze­nia, pomy­ślał, a potem pomy­ślał, że póź­niej. Jedze­nie zawsze można kupić póź­niej. „Jsjka” i „chlsb”. W któ­rymś momen­cie uświa­do­mił sobie, że szklankę, którą, jak mu się wyda­wało, trzy­mał, trzyma bra­ku­jącą dło­nią. Szklanka stała na jego piersi, a obok pil­no­wał jej kikut, tępe zwie­rzę. Nie był do końca pewien, jak szklanka się tam zna­la­zła.

Wiele godzin póź­niej zdał sobie sprawę, że nie ma zamiaru wycho­dzić. Mleko na dnie szklanki zaschło w białą sko­rupę i popę­kało. Może minęło kilka dni. Zdał sobie sprawę, że prze­ga­pił oka­zję, a teraz, kiedy ta odro­bina woli już go opu­ściła, było za późno. Zamknął oczy. Kiedy je otwo­rzył, na zewnątrz było ciemno, więc zamknął je znowu.

Gdy otwo­rzył oczy, przez zasłony prze­cie­kało do pokoju blade świa­tło. A obok niego sie­dzieli dwaj męż­czyźni na krze­słach przy­cią­gnię­tych z kuchni. Byli oku­tani w grube palta i sza­liki, a na dło­niach mieli ręka­wiczki, mimo że w pokoju było cie­pło.

– Czo­łem – ode­zwał się basem pierw­szy.

– Puka­li­śmy – wyja­śnił drugi. Wła­ści­wie nie miał gór­nej wargi, a w jej miej­scu wid­niała poszar­pana bli­zna. Wyglą­dało na to, że warga została odcięta parą ząb­ko­wa­nych nożyc. – Puka­li­śmy, dobi­ja­li­śmy się, ale nikt nie otwie­rał. Więc pozwo­li­li­śmy sobie sami wejść. Co prawda drzwi były zamknięte na klucz – dodał – ale wie­dzie­li­śmy, że to nie przed nami się pan zamyka.

Kiedy Kline nic nie odpo­wia­dał, ten z ode­rwaną wargą powie­dział:

– Pamięta nas pan? Pamięta pan nasz tele­fon? – Męż­czy­zna zase­ple­nił na „nas”, ale gdy już się widziało jego wargę, trudno było nazy­wać go w myślach po pro­stu „Seple­nią­cym”.

– Tele­fon – powie­dział Kline zachryp­nię­tym gło­sem.

Ten z ode­rwaną wargą uniósł brwi i spoj­rzał na towa­rzy­sza.

– Udaje, że nie pamięta – stwier­dził.

– Oczy­wi­ście, że pan pamięta – powie­dział ten z baso­wym gło­sem. – Tra­fiała się oka­zja? I tak dalej?

– A, tak – powie­dział Kline. – Oba­wiam się, że pamię­tam.

– Niech pan się sobie przyj­rzy – powie­dział Warga. – Chce pan umrzeć w łóżku?

– Nie chce pan umie­rać w łóżku – zapew­nił Bas.

– Przy­je­cha­li­śmy pana wyba­wić – wyja­śnił Warga.

– Nie chcę być wyba­wiany – powie­dział Kline.

– On nie chce być wyba­wiany – powtó­rzył Bas.

– Jasne, że chce – odparł Warga. – Tylko o tym nie wie.

– Ale ja…

– Panie Kline – powie­dział Warga – dali­śmy panu wiele oka­zji, by mógł się pan zacho­wać roz­sąd­nie. Dla­czego nie sko­rzy­stał pan z bile­tów, które zosta­wia­li­śmy?

– Nie potrze­buję waszych bile­tów – odparł Kline.

– Kiedy ostatni raz pan coś jadł? – zapy­tał Bas.

– Naj­wy­raź­niej jest pan swoim naj­więk­szym wro­giem, panie Kline. – Warga wycią­gnął rękę i dźgnął twarz Kline’a pal­cem w ręka­wiczce.

– Depre­sja – stwier­dził Bas. – Znu­że­nie, znu­dze­nie. Taką sta­wiam dia­gnozę.

– Pro­szę posłu­chać – ode­zwał się Kline, usi­łu­jąc się pod­nieść na łóżku. – Będę zmu­szony popro­sić panów o wyj­ście.

– Usiadł – zauwa­żył Warga.

– A przy­naj­mniej pra­wie usiadł. I kto mówi, że nie ma w sobie woli walki?

– Tak trzy­mać – pochwa­lił go Warga. – Naresz­cie widzimy czło­wieka, który bez mru­gnię­cia okiem daje sobie odrą­bać dłoń.

– Pro­szę pójść z nami, panie Kline.

– Nie – odparł Kline.

– Co możemy powie­dzieć, żeby pana prze­ko­nać?

– Nic – odparł Kline.

– Dobrze zatem – stwier­dził Warga. – Może ist­nieją inne metody niż słowne.

Kline patrzył, jak męż­czy­zna jedną dło­nią w ręka­wiczce chwyta drugą dłoń. Wykrę­cił ją, pchnął w dół i dłoń odpa­dła. Kline poczuł mro­wie­nie w kiku­cie. Widział, że drugi czło­wiek robi to samo. Pod­wi­nęli rękawy, żeby poka­zać mu nagie kawałki mięsa, któ­rymi koń­czyły się ich przed­ra­miona.

– Sam pan widzi – ode­zwał się Warga. – Jeste­śmy tacy jak pan.

– Pro­szę iść z nami – powie­dział drugi.

– Ale – pro­te­sto­wał Kline – ja nie…

– Myśli, że to jest prośba – powie­dział Warga, nachy­la­jąc się nad łóż­kiem. Jego poszar­pane usta były blade. – To nie prośba. To pole­ce­nie.

II

Zanim się zorien­to­wał, ich dło­nie z powro­tem się przy­krę­ciły, wycią­gnęły go z łóżka i powle­kły w dół po scho­dach poża­ro­wych.

– Cze­kaj­cie – popro­sił. – Mój szpon.

– Szpon?

– Do dłoni.

– Nie jest potrzebny – stwier­dzili, cią­gnąc go dalej po scho­dach.

– Dokąd mnie zabie­ra­cie? – zapy­tał.

– Chce wie­dzieć, dokąd go zabie­ramy, Ramse – powie­dział Bas.

– Do samo­chodu – odburk­nął Warga, czyli Ramse.

Dotarli do pode­stu mię­dzy kolej­nymi scho­dami. Kline poczuł, jak jego ciało zata­cza się w jedną stronę, a potem odzy­skuje rów­no­wagę. Ramse szedł obok, jego głowa wysta­wała spod ramie­nia Kline’a, miał mocno zaci­śnięte wargi, ode­rwaną i całą.

– Wyja­śnij mu, że idziemy do samo­chodu – powie­dział.

– Idziemy do samo­chodu – oznaj­mił Bas, a Kline spoj­rzał tam, skąd docho­dził głos, i zoba­czył głowę Basu pod swoim dru­gim ramie­niem.

– Ale… – powie­dział.

– Dosyć – odparł Ramse. – Niech pan spró­buje sam sta­wiać kroki. Ma pan stopy? To niech pan ich używa.

Kline spoj­rzał w dół, ale nie widział swo­ich stóp, tylko kolana. Sły­szał jakby szum, ale dopiero kiedy zeszli z pode­stu i ruszyli w dół kolej­nymi scho­dami, a odgłos zmie­nił się w dud­nie­nie, zro­zu­miał, że ten dźwięk wydają jego wle­czone nogi. Usi­ło­wał prze­su­nąć stopy z powro­tem pod ciało, ale męż­czyźni wle­kli go za szybko i uda­wało mu się wyłącz­nie plą­tać je całą drogę w dół.

– Nie szko­dzi, nie szko­dzi – powie­dział Ramse. – Już pra­wie jeste­śmy na miej­scu.

I rze­czy­wi­ście, Kline zdał sobie sprawę, że przez wyj­ście poża­rowe wypy­chali go w pełne świa­tło dnia. Stał tam samo­chód, długi, czarny, z przy­ciem­nia­nymi szy­bami. Wepchnęli go szybko na tylne sie­dze­nie.

Ramse usiadł w fotelu kie­rowcy, Bas na miej­scu pasa­żera. Kline zauwa­żył, że kie­row­nica jest jakaś dziwna, jakby przy­spa­wano do niej kubek na napoje. Bas otwo­rzył scho­wek, sztuczną dło­nią nie­zdar­nie wyjął z niego baton i podał Kline’owi.

– Niech pan to zje – powie­dział. – Pomoże panu wziąć się w garść.

Kline usły­szał klik blo­ko­wa­nych zam­ków w drzwiach. Wziął batona i zaczął odwi­jać z papierka. Baton był wielki, nie dałby rady zjeść całego. Obaj męż­czyźni z przodu zdej­mo­wali palta i kape­lu­sze, zrzu­ca­jąc je na sie­dze­nie pośrodku. Patrzył, jak Ramse odpina sztuczną dłoń razem z ręka­wiczką i rzuca ją na stos ubrań. Bas zro­bił to samo.

– Tak lepiej – stwier­dził.

Kline zjadł tro­chę batona. Cze­ko­la­do­wego z czymś chrup­kim w środku. Gryzł go powoli. Dostrzegł, że Ramse uniósł jedyną dłoń i trzyma ją przed kolegą.

– Gous? – powie­dział Ramse.

– Co? A, tak. Prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się Gous.

Swoją jedyną dło­nią ujął dłoń Ram­sego i prze­krę­cił ją. Kline patrzył, jak dłoń się odkręca i uwal­nia od ręki. Ramse potarł kikut o kikut. Gous wycią­gnął dłoń, chwy­cił ucho Ram­sego i je pocią­gnął. Ucho ode­szło od głowy, zosta­wia­jąc zie­jącą, pozba­wioną mał­żo­winy dziurę.

– O tak – powie­dział Ramse. – Tak lepiej. – Spoj­rzał na Kline’a we wstecz­nym lusterku, pod­no­sząc oba kikuty. – Jak pan – dodał z uśmie­chem. – Tylko bar­dziej.

* * *

Jechali, mia­sto powoli zni­kało, zastę­po­wały je pola i drzewa.

Gous co chwila grze­bał w schowku, poda­jąc coś do jedze­nia. Był tam kolejny baton, pla­sti­kowa torebka pokru­szo­nych precli, puszka sar­dy­nek. Kline wziął po tro­chu wszyst­kiego, resztki zosta­wił na sie­dze­niu obok. Zaczy­nał myśleć tro­chę trzeź­wiej.

Za oknami słońce wze­szło już wysoko. Nawet przez przy­ciem­niane szyby dzień wyda­wał się upalny.

Skrę­cili w prawo i esta­kadą dostali się na auto­stradę, a samo­chód szybko nabrał pręd­ko­ści.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tał Kline.

– Jedziemy – odparł Gous, zby­wa­jąc pyta­nie.

– Przez pola, lasy i łąki – dodał Ramse. – Przy­naj­mniej na razie.

– Ale… – cią­gnął Kline. – Dokąd, nie rozu­miem…?

– Panie Kline – zwró­cił się do niego Gous. – Niech pan usią­dzie wygod­nie i cie­szy się podróżą.

– Co jesz­cze? – zapy­tał Kline.

– Co jesz­cze? – Gous nie zro­zu­miał.

– Jak to „co jesz­cze”? – zdzi­wił się Ramse.

– Co jesz­cze macie odej­mo­wane?

– Oprócz dłoni i ucha? Kilka pal­ców u nóg – odparł Ramse – ale one zostały odjęte raz na zawsze. Trzy u jed­nej stopy i dwa u dru­giej.

– Co się stało? – zapy­tał Kline.

– Jak to co się stało? Nic się nie stało.

– Nie bawimy się w wypadki – wyja­śnił Gous. – Wypadki i dzia­ła­nie sił wyż­szych nas nie inte­re­sują, chyba że po nich nastę­pują akty woli. Pre­celka? – zapro­po­no­wał.

– Pań­ski przy­pa­dek wywo­łał gorącą debatę – poin­for­mo­wał Ramse. – Nie­któ­rzy chcieli go uznać za wypa­dek.

– Ale to nie był wypa­dek – powie­dział Gous.

– Nie – potwier­dził Ramse. – Inni utrzy­my­wali, dość prze­ko­nu­jąco, że nie był to żaden wypa­dek tylko akt woli. Ale wtedy powstało pyta­nie – czy­jej woli? Bez wąt­pie­nia woli dżen­tel­mena z tasa­kiem, nie da się zaprze­czyć, ale trudno wyłącz­nie jego obar­czać odpo­wie­dzial­no­ścią, prawda, panie Kline? – Odwró­cił się nieco, gdy to mówił, kie­ru­jąc w stronę Kline’a dziurę po uchu. – Wystar­czy­łoby mu skła­mać, a oca­liłby pan dłoń. Ale pan mil­czał. Akt woli, panie Kline. Pań­ska wola utraty dłoni prze­wa­żyła nad wolą jej zatrzy­ma­nia.

Za szy­bami samo­chodu auto­strada zwę­ziła się do dwu­pa­smówki prze­ci­na­ją­cej rzadki lasek. Pobo­cza pokry­wał suchy pył.

– A u pana? – zapy­tał Kline Gousa.

– U mnie? – Gous się zaczer­wie­nił. – Tylko dłoń – odparł. – Jestem nowi­cju­szem.

– Od cze­goś trzeba zacząć – zauwa­żył Ramse. – Gous przy­je­chał ze mną, bo nasi zwierzch­nicy uwa­żali, że może się pan czuć swo­bod­niej z kimś do pana podob­nym.

– Ale on nie jest do mnie podobny.

– Pan ma jedną ampu­ta­cję, on ma jedną ampu­ta­cję – zauwa­żył Ramse. – U pana dłoń, u niego dłoń. W tym sen­sie jest do pana podobny. Ale gdy się przyj­rzeć szcze­gó­łom, cóż…

– Zro­bi­łem to w znie­czu­le­niu – przy­znał Gous.

– Pan nie użył znie­czu­le­nia. Nie miał wyboru.

– Znie­czu­le­nie nie jest mile widziane – wyja­śnił Gous – ale się go nie zabra­nia.

– I raczej przy pierw­szych kilku ampu­ta­cjach należy się go spo­dzie­wać – dodał Ramse. – Dla­tego pan jest wyjąt­kowy, panie Kline.

Kline spoj­rzał na sie­dze­nie obok, na otwartą puszkę sar­dy­nek, na błysz­czące filety w oleju.

– Ja rów­nież jestem wyjąt­kowy – cią­gnął Ramse. – Ni­gdy nie bra­łem znie­czu­le­nia.

– Ramse jest dla nas wszyst­kich inspi­ra­cją – przy­znał Gous.

– Ale fakt, że pan sam sobie przy­żegł ranę, panie Kline – mówił dalej Ramse. – To czyni pana naprawdę wyjąt­ko­wym.

– Chciał­bym wysiąść – popro­sił cicho Kline.

– Niech pan nie żar­tuje – odparł Gous z sze­ro­kim uśmie­chem. – Jeste­śmy na zupeł­nym odlu­dziu.

– Na pal­cach jed­nej ręki mógł­bym poli­czyć osoby, które same sobie przy­że­gły ranę – przy­znał Ramse.

– Mógłby poli­czyć, gdyby miał choć jedną dłoń – dodał Gous.

– Gdy­bym miał choć jedną dłoń – potwier­dził Ramse.

Przez pewien czas jechali w mil­cze­niu. Kline sie­dział moż­li­wie nie­ru­chomo na tyl­nym sie­dze­niu. Słońce chy­liło się ku hory­zon­towi. Po pew­nym cza­sie za nim znik­nęło. Puszka sar­dy­nek ześli­zgnęła się w tył po sie­dze­niu. Teraz leżała nachy­lona i powoli wycie­kał z niej olej. Kline wypro­sto­wał ją i wytarł palce o dywa­nik pod nogami. Trudno było nie wpa­try­wać się w miej­sce po bra­ku­ją­cym uchu Ram­sego. Spoj­rzał na wła­sny kikut, potem na kikut Gousa wsparty o zagłó­wek. Pomy­ślał, że oba kikuty wła­ści­wie bar­dzo się od sie­bie róż­nią. Ten Gousa był na końcu pomarsz­czony. Jego wła­sny naj­pierw też był pomarsz­czony i bli­zno­waty po ama­tor­skiej kau­te­ry­za­cji. Potem lekarz popro­wa­dził cię­cie nieco wyżej i wygła­dził zakoń­cze­nie, wyrów­nał je. Za oknami auta drzewa, i tak rzad­kie, teraz już pra­wie cał­kiem zani­kły, może dla­tego, że zapa­dał zmrok. Ale kra­jo­braz rów­nież się zmie­niał. Ramse jed­nym ze swo­ich kiku­tów pchnął panel i włą­czył przed­nie świa­tła.

– Osiem – powie­dział, odwra­ca­jąc głowę nieco w tył.

– Osiem? – Kline nie zro­zu­miał. – Czego osiem?

– Ampu­ta­cji – wyja­śnił Ramse.

Kline obser­wo­wał tył jego głowy.

– Oczy­wi­ście to jesz­cze o niczym nie świad­czy – cią­gnął Ramse. – Mogło to być osiem pal­ców u stóp, za każ­dym razem odję­tych w znie­czu­le­niu, a palu­chy zosta­wione dla zacho­wy­wa­nia rów­no­wagi. Trudno to liczyć jako osiem ampu­ta­cji – stwier­dził.

Gous na sie­dze­niu obok poki­wał głową. Pod­niósł swój kikut i obró­cił głowę ku tyl­nemu sie­dze­niu.

– To się liczy jako jedna ampu­ta­cja – powie­dział. – Ale mogłem zosta­wić lewą dłoń, a odciąć wszyst­kie palce oprócz kciuka i liczy­łoby się jako cztery. Pięć, jeśli odciął­bym rów­nież kciuk.

Cze­kali, aż Kline coś powie.

– To nie wydaje się fair – ode­zwał się w końcu.

– Ale co jest dotkliw­szą stratą? – zapy­tał Ramse. – Kiedy czło­wiek traci palce czy kiedy traci dłoń?

Kline nie wie­dział, czy ocze­ki­wali od niego odpo­wie­dzi.

– Chciał­bym wysiąść – powtó­rzył.

– Czyli są ósemki – cią­gnął Ramse – i są ósemki.

Wjeż­dżali w zakręt. Kline patrzył, jak Ramse jedną rękę opiera dla rów­no­wagi na kie­row­nicy, którą obraca koń­cem dru­giego kikuta.

– Oso­bi­ście wolę sys­tem mniej­szych i więk­szych ampu­ta­cji, według któ­rego był­bym liczony jako dwie trze­cie.

– Ja wolę wagowo – przy­znał Gous. – Żeby ważyć odcięte członki.

– No ale wykrwa­wione czy jesz­cze z krwią? – zapy­tał Ramse. – I czy nie daje to pew­nej prze­wagi kor­pu­lent­nym?

– Można by wypra­co­wać pewne stan­dardy – wyja­śnił Gous. – Kary i han­di­kapy.

– Po co wam jestem potrzebny? – zapy­tał Kline.

– Słu­cham? – zdzi­wił się Ramse.

– Pyta, po co jest nam potrzebny – powtó­rzył Gous.

– To pro­ste – odparł Ramse. – Popeł­niono zbrod­nię.

– A dla­czego ja?

– Ma pan pewne doświad­cze­nie w pro­wa­dze­niu śledztw – odparł Gous.

– Taj­nych śledztw, infil­tra­cji – dopre­cy­zo­wał Ramse.

– I jest pan bez­kom­pro­mi­sowy, panie Kline – dodał Gous.

– Ow­szem, bez­kom­pro­mi­sowy.

– Ale… – wybą­kał Kline.

– Wszystko zosta­nie panu obja­śnione – cią­gnął Ramse. – Dowie się pan, co robić.

– Ale poli­cja…

– Żad­nej poli­cji – prze­rwał mu Ramse. – I tak trudno było prze­ko­nać resztę, żeby się zgo­dzili na pana.

– I gdyby nie pań­ska dłoń… – dodał Gous.

– Gdyby nie pań­ska dłoń – potwier­dził Ramse – nie byłoby tu pana. Ale jest pan jed­nym z nas, czy pan chce, czy nie.

III

Obu­dził się, kiedy samo­chód zatrzy­mał się przed meta­lową bramą. Było już zupeł­nie ciemno.

– Jeste­śmy pra­wie na miej­scu – poin­for­mo­wał Ramse z przed­niego sie­dze­nia.

Brama się uchy­liła i wyszedł przed nią drob­nej budowy męż­czy­zna. W jaskra­wym świe­tle halo­ge­no­wych reflek­to­rów wyda­wał się blady i biały. Pod­szedł do drzwi kie­rowcy. Kline zauwa­żył, że nie ma jed­nego oka. Zamknięta powieka spra­wiała wra­że­nie pła­skiej i obwi­słej. Był ubrany w mun­dur. Ramse opu­ścił szybę i męż­czy­zna zaj­rzał do wnę­trza auta.

– Pan Ramse – powie­dział straż­nik. – I pan Gous. Kto sie­dzi z tyłu?

– To pan Kline – przed­sta­wił go Ramse. – Pro­szę pod­nieść rękę, panie Kline.

Kline pod­niósł rękę.

– Nie, tę drugą – pole­cił Ramse.

Pod­niósł kikut, a straż­nik kiw­nął głową.

– Jedynka? – zapy­tał.

– Tak – potwier­dził Ramse. – Ale z samo­przy­że­gnię­ciem.

Straż­nik zagwiz­dał. Odsu­nął się od auta i otwo­rzył bramę na tyle sze­roko, by samo­chód mógł prze­je­chać. Przez tylną szybę Kline patrzył, jak straż­nik zamyka za nimi skrzy­dła bramy.

– Witamy w domu, panie Kline – powie­dział Ramse.

Kline mil­czał.

Minęli rząd domów, skrę­cili w węż­szą drogę, wzdłuż któ­rej budynki stały rza­dziej roz­rzu­cone, a potem w trze­cią, jesz­cze węż­szą, wysa­dzaną drze­wami alejkę, która koń­czyła się przed fron­tem nie­wiel­kiego pię­tro­wego domu.

Ramse zga­sił sil­nik. Wszy­scy trzej wysie­dli.

– Pan zatrzyma się tutaj – oznaj­mił Ramse. – Na pię­trze, dru­gie drzwi po lewej od wej­ścia. Zostały jesz­cze ze dwie godziny snu – dodał. – Zoba­czymy się rano, a teraz niech pan spró­buje się zdrzem­nąć.

* * *

Po wej­ściu do środka nie potra­fił się zorien­to­wać, jak zapa­lić świa­tło w holu, więc szedł po omacku ciem­nym kory­ta­rzem, prze­su­wa­jąc dło­nią po ścia­nie w poszu­ki­wa­niu drzwi. Jego palce wyczuły fra­mugę. Ode­rwał dłoń od ściany i zbli­żył do twa­rzy. Palce pach­niały kurzem. Szedł dalej, aż dotarł do kolej­nej fra­mugi, poszu­kał klamki.

W środku zna­lazł kon­takt. Pokój był mały, bez okien, stało w nim wąskie łóżko z cien­kim prze­sia­nym kocy­kiem. W jed­nym rogu dostrzegł meta­lową szafkę. Na pod­ło­dze leżało lino­leum w nie­bie­skie smugi. Pomiesz­cze­nie, jak zoba­czył, oświe­tlała naga żarówka zwi­sa­jąca pośrodku sufitu. Na ścia­nach łusz­czyła się farba.

Witamy w domu, pomy­ślał.

Zamknął drzwi. Nie było w nich zasuwki. Otwo­rzył meta­lową szafkę. Stały w niej stosy kalen­da­rzy, każdy mie­siąc przed­sta­wiał jakąś kobietę w róż­nym stop­niu negliżu, uśmie­cha­jącą się wście­kle. Przy­glą­dał się pierw­szemu zdję­ciu przez dłuż­szą chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że kobieta nie ma kciu­ków. Z każ­dym kolej­nym mie­siącem brak człon­ków sta­wał się coraz bar­dziej oczy­wi­sty i widoczny. W marcu nie było jed­nej piersi, w lipcu obu piersi, dłoni i przed­ra­mie­nia. Dziew­czyna gru­dniowa była już w zasa­dzie samym kor­pu­sem z obcię­tymi obiema pier­siami, osło­nię­tym tylko cienką białą szarfą bie­gnącą od barku do prze­ciw­nego bio­dra. Na szar­fie wid­niał napis: „Miss «Mniej zna­czy wię­cej»”.

Odło­żył kalen­darz i zamknął szafkę. Wyłą­czył świa­tło i poło­żył się na łóżku, ale cały czas miał przed oczami twarz Miss „Mniej zna­czy wię­cej” wykrzy­wioną z rado­ści. Widział też twarz Ram­sego, jego oka­le­czone ucho nad sie­dze­niem w aucie obra­ca­jące się ku niemu. Czuł mro­wie­nie we wła­snym kiku­cie. Wstał, zapa­lił świa­tło i usi­ło­wał zasnąć przy palą­cej się żarówce.

* * *

Śniło mu się, że sie­dzi znowu przy tam­tym stole, a dżen­tel­men z tasa­kiem stoi przed nim, spusz­cza­jąc z impe­tem ostrze na jego rękę. We śnie był już jed­nak nie tylko czło­wie­kiem tra­cą­cym dłoń, ale jed­no­cze­śnie rów­nież czło­wie­kiem z tasa­kiem. Patrzył, jak sam z impe­tem opusz­cza tasak. Dłoń odpa­dła, palce zadrgały. Cięta płasz­czy­zna prze­gubu zbla­dła, a potem gwał­tow­nie spu­chła i try­snęła z niej krew, bijąc mia­ro­wym pul­sem. Swoją jedyną dło­nią zdjął pasek, zaci­snął wokół ramie­nia i trzy­mał, aż krwa­wie­nie osła­bło i pra­wie ustało. Obser­wo­wał się przy tym z tasa­kiem w ręku. Potem patrzył, jak blady, zaci­ska­jąc pasek, idzie do kuchenki, włą­cza ją, czeka, aż spi­rale się roz­ża­rzą i zaczną dymić. Doci­snął kikut do płyty grzej­nej i usły­szał skwier­cze­nie, poczuł swąd palo­nego ciała, a kiedy ode­rwał kikut, jego koniec dymił. Kawałki mięsa przy­warły do płyty, tliły się na roz­ża­rzo­nej spi­rali.

Potem, krzy­wiąc się z bólu, wyjął broń i lewą ręką strze­lił sobie w oko. Pie­kiel­nie trudno było na to patrzeć, pie­kiel­nie trudno było to prze­ży­wać. A kiedy się skoń­czyło, wszystko zaczęło się od początku i zaczy­nało wiele razy, aż w końcu zmu­sił się, żeby się obu­dzić.

* * *

W pokoju byli Gous i Ramse. Pierw­szy przy otwar­tej szafce prze­glą­dał kalen­darz, pocie­ra­jąc kro­cze kiku­tem, drugi stał obok łóżka i patrzył na Kline’a.

– Pobu­deczka – przy­wi­tał go Ramse.

Kline usiadł na brzegu łóżka, nie­zdar­nie pod­cią­ga­jąc spodnie kiku­tem i drugą ręką. Ramse mu się przy­glą­dał. Dopiero, kiedy Kline skoń­czył, oznaj­mił:

– Jest dla pana nowe ubra­nie.

– Gdzie? – zapy­tał Kline.

– Gous je ma – odparł Ramse. – Gous? – zwró­cił się gło­śniej do kolegi.

– Co takiego? – Gous z tru­dem ode­rwał się od kalen­da­rza, czer­wie­niąc się ze wstydu albo z pod­nie­ce­nia.

– Ubra­nia, Gous – pona­glił go Ramse.

– A, tak. – Gous pod­niósł kupkę ubrań leżącą u jego butów na pod­ło­dze i rzu­cił Kline’owi.

Kline, obser­wo­wany przez Ram­sego, zdjął ubra­nie, które wła­śnie wło­żył. Na nowy strój skła­dała się para luź­nych sza­rych spodni, biała koszula i czer­wony przy­pi­nany kra­wat. Z guzi­kami trudno mu było sobie pora­dzić jedną ręką, szcze­gól­nie że koszula była świeżo wykroch­ma­lona, ale po pierw­szych trzech reszta poszła łatwiej. Chciał zosta­wić kra­wat na łóżku, ale Ramse zwró­cił mu uwagę.

– Pro­szę go zało­żyć – powie­dział.

– Po co?

– Ja mam kra­wat, Gous ma kra­wat – odparł Ramse.

I rze­czy­wi­ście, Kline dopiero teraz zauwa­żył, że byli ubrani tak samo: białe koszule, szare luźne spodnie, czer­wone przy­pi­nane kra­waty. Zasta­na­wiał się, jak Ramse zdo­łał wło­żyć koszulę. Może nie wkła­dał jej sam.

– Chodźmy – pole­cił Gous, kiedy Kline już zapiął kra­wat. Lekko popchnął Kline’a ku drzwiom.

– Pro­szę posłu­chać – zwró­cił się Ramse do Kline’a, gdy wyszli przed dom i ruszyli pod­jaz­dem. – Prze­strze­gamy tutaj pew­nych reguł. Mam nadzieję, że pan to usza­nuje.

– Nie ma sprawy – odparł Kline.

– Została jesz­cze jedna rzecz – cią­gnął Ramse. – Śledz­two.

– Ramse zabiera pana do Bor­cherta – wyja­śnił Gous.

– Zabie­ram pana do Bor­cherta – potwier­dził Ramse. – On wszystko panu wyja­śni.

– Kim jest Bor­chert?

– Nie­ważne, kim jest. Ważne, czym jest. A jest dwu­nastką.

– Dwu­nastką?

– Zga­dza się – potwier­dził Gous i natych­miast wyre­cy­to­wał gło­sem szkol­nego ucznia: – Noga, u stopy palec, palec, palec, palec, palec, lewa ręka, u dłoni palec, palec, ucho, oko, ucho.

– Dwu­nastka – pod­su­mo­wał Ramse. – Oczy­wi­ście w jej poczet wli­cza się sporo pal­ców, ale kiedy się doda dwie odcięte koń­czyny, całość robi wra­że­nie.

– Jest drugi w hie­rar­chii – dodał Gous. – Po Ali­nie.

– Rozu­miem – powie­dział Kline. – A w jakiej spra­wie to śledz­two?

– Nie wiemy – odparł Gous.

– Bor­chert panu powie – wyja­śnił Ramse.

– Pano­wie nie wie­dzą? – zdzi­wił się Kline.

– Tro­chę wiem. Wła­ści­wie powi­nie­nem wie­dzieć wię­cej – przy­znał Ramse przy­gnę­bio­nym tonem. – Jestem ósemką. Nie widzę powo­dów, by cokol­wiek trzy­mać przede mną w tajem­nicy. Gous to co innego.

– Ja jestem dopiero jedynką – przy­znał Gous.

– Gous jest dopiero jedynką – potwier­dził Ramse z uśmie­chem. – Przy­naj­mniej na razie.

– Ja też jestem jedynką – stwier­dził Kline.

– No wła­śnie – zauwa­żył Gous, odwra­ca­jąc się ku Ram­semu. – Jest jedynką, a wszyst­kiego się dowie.

– On jest wyjąt­kiem – odparł Ramse. – Wyjąt­kiem, który potwier­dza regułę.

– Dla­czego? – zapy­tał Kline.

Dotarli do nie­wiel­kiej ścieżki odcho­dzą­cej od alei. Ścieżka była wysy­pana pokru­szo­nymi bia­łymi musz­lami. Ramse i Gous skrę­cili w nią, a Kline ruszył za nimi.

– Wła­śnie, dla­czego? – zapy­tał Gous.

– Skąd niby mam wie­dzieć? – odparł Ramse. – Jestem ósemką. Nie zawsze wszystko mi mówią. Może dla­tego, że sam się przy­żegł?

– Pro­szę posłu­chać – ode­zwał się Kline. – Spo­tkam się z Bor­cher­tem i z nim poroz­ma­wiam, ale na tym koniec. Nie jestem zain­te­re­so­wany dal­szym poby­tem.

– Bor­chert potrafi być bar­dzo prze­ko­nu­jący – zazna­czył Ramse.

– Niech pan Bor­cherta nie obraża – dodał Gous. – Niech pan będzie dla niego uprzejmy, słu­cha go i nie odpo­wiada aro­gancko.

– Jest dwu­nastką – pod­kre­ślił Ramse. – A do tego nogę ma ampu­to­waną na wyso­ko­ści bio­dra. To chyba dowo­dzi poświę­ce­nia, prawda?

– Był przy­tomny pod­czas ope­ra­cji – zazna­czył Gous.

– Ale miał znie­czu­le­nie – dodał Ramse.

– Jed­nak… tak czy owak… – dorzu­cił Gous.

– A przy kau­te­ry­za­cji? – zapy­tał Kline.

– Przy kau­te­ry­za­cji? Nie wiem – odparł Gous. – Ramse, przy kau­te­ry­za­cji też miał znie­czu­le­nie?

– Nie mam poję­cia – przy­znał Ramse. – Pew­nie tak. W każ­dym razie nie przy­żegł się sam.

– Pra­wie nikt się sam nie przy­żega – zauwa­żył Gous.

– Naprawdę nikt oprócz pana – potwier­dził Ramse.

Ścieżka skrę­ciła mię­dzy drzewa, pro­wa­dząc w dół, w nie­wiel­kie zagłę­bie­nie terenu. Kline dostrzegł kamerę moni­to­ringu zamo­co­waną na sta­rym dębie. Dalej ścieżka ostro zakrę­cała i znowu pro­wa­dziła pod górę. Potem roz­sze­rzała się w obsa­dzoną drze­wami aleję, na końcu któ­rej stał dom z sza­rego kamie­nia, spra­wia­jący wra­że­nie rezy­den­cji w sta­rym stylu albo pry­wat­nej szkoły. Kline nali­czył sześć par okien na trzech kon­dy­gna­cjach.

Dotarli do furtki. Kline wsłu­chi­wał się w chrzęst muszli pod pode­szwami swo­ich butów. Zza filara domu wyszedł straż­nik i sta­nął za furtką, obser­wu­jąc ich jedy­nym okiem.

– Czego zacho­dzi potrzeba? – zapy­tał z zało­żo­nymi na piersi rękami.

– Niech pan sobie daruje – powie­dział Ramse. – To nie cere­mo­niał. Przy­szli­śmy do Bor­cherta.

– Do Bor­cherta? – zapy­tał straż­nik. – Czego zacho­dzi potrzeba?

– Niech pan da spo­kój, mówię – powtó­rzył Ramse. – To jest Kline.

– Kline? – Straż­nik roz­plótł ręce. Kline dostrzegł przy tym jego dło­nie, któ­rym bra­ko­wało wszyst­kich pal­ców oprócz jed­nego kciuka, jed­nego palca wska­zu­ją­cego i jed­nego środ­ko­wego. Straż­nik ujął klucz i wsu­nął do zamka. – Trzeba było tak mówić od razu – zazna­czył. – Nie­chaj wej­dzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: