- W empik go
Do Golumii i z powrotem - ebook
Do Golumii i z powrotem - ebook
A jakby w zwykłą opowieść o królewnie Julii z Lovenii, w której zamku szarogęsi się zły charakter, wpleść przygody, rozgrywające się w Cardalii — podziemnym królestwie krasnoludów? I jeszcze dorzucić do tego tajemne przejścia, niespotykane, a nawet czarodziejskie rekwizyty i bardzo dziwne postaci. Jak dziwne? A jeśli na przykład spotkamy zabójcze komary, jaskiniowego trolla, syreny czy rurkopława (że o żmijach, które wcześniej były dżdżownicami, nie wspomnę). Zapraszam...autor
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-914-0 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W książce tej chcę Wam opowiedzieć o wielkiej podróży i o wielkiej przyjaźni, a żeby było po równo i nie za słodko, będzie tu też o złości, zazdrości, a czasami nawet nienawiści. Opowieść mogłaby się zaczynać od słów: „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, siedmioma morzami, siedmioma lasami, ble, ble, ble…”. Nic z tego. Siódemka jest przereklamowana i wcale nie jest taką szczęśliwą liczbą. Nie ma co z nią przesadzać: siedem gór, siedem rzek, siedmiu krasnoludków, siedem koźlątek — no czysta przesada. Dobrze, że choć Ali-Baba miał czterdziestu rozbójników, a taki na przykład statek Kolumba miał nie siedem masztów, tylko trzy. Swoją drogą bardzo głupio by wyglądał z siedmioma masztami. Potrzebowałby liczniejszej załogi do ogarnięcia takiej masy żagli i pewnie wszystko by dużo więcej ważyło. Przy większej burzy, jakie zdarzają się teraz i zdarzały się dawno temu, poszliby na dno, zanim by zdążyli policzyć do siedmiu.
Oczywiście liczby są ważne i na pewno będą się pojawiały w tej książce, no bo jak na przykład opisać ośmiornicę, nie odwołując się do ilości jej ramion, albo opisać cyklopa, nie wspominając, że ten jegomość posiada tylko jedno oko. Jednak to był tylko taki przykład, bo nie przypominam sobie, żeby ktoś taki chciał dokuczać naszym bohaterom, ale kto wie. Będzie tu na pewno kilka innych, niespotykanych obecnie osobistości. Ale zacznijmy od początku.
Nasza opowieść rozgrywa się w czasach, kiedy dzisiejsze wielkie góry były ledwie pagórkami, a morza byle kałużami, jakich wiele nawet po niezbyt silnym deszczu. No wiecie, tymi kałużami, po których tak dobrze się skacze niezależnie czy na nogach są kalosze, czy nie. Wielkie rzeki były małymi strumyczkami, a wielkie burzowe chmury, które potrafią dzisiaj zasnuć całe niebo od wschodu do zachodu — były ledwie obłoczkiem, który powstaje, jak ktoś rozdepcze dojrzałą purchawkę.
No nie, przesadziłem. Tak naprawdę było to trochę później. No dobra… Dużo później, ale nie można tego powiedzieć dokładnie. Nie jest łatwo dokładnie to ustalić, ale będzie tu mowa o królewskiej rodzinie, więc pewnie pojawi się też słowo „zamek” albo takie słowa jak „królewna” lub „komnata”. Chcę przez to powiedzieć, że nie należy się raczej spodziewać, że zaskoczy Was tu opis biegnącego zamkowym dziedzińcem tyranozaura albo lądującego na szczycie zamkowej wieży latającego spodka. Wielkich piramid na łąkach za pałacowym ogrodem też nie będzie. Zrozumcie, pewne rzeczy są po prostu niemożliwe. Jednak nie mogę powiedzieć, że wszystko będzie oczywiste i wszystkim wiadome. Przejrzałem w swoim życiu sporo książek, w których było dużo o zamkach, królach, rycerzach czy damach dworu, ale w żadnej z nich wśród występujących postaci nie spotkałem… zabójczych komarów, syren albo… rurkopława, a tu one będą. Nie wepchały się do tej opowieści na siłę, ani nie są zmyślone. Brały udział w opisywanych przygodach i basta. Takie to były czasy.
Była też magia. A może raczej MAGIA. Piszę dużymi literami, bo ta stara magia, zarówno czarna, czyli ta zła, jak i biała, czyli ta dobra, były wtedy dużo silniejsze i bardziej widoczne niż dzisiaj. Tak, tak, kiedyś nie trzeba było się bardzo starać, żeby zauważać efekty działania różnych zaklęć i czarów. Nie to co dzisiaj. Dzisiaj trzeba w nie bardzo wierzyć i bardzo wytężać wzrok, słuch, węch i pozostałe zmysły. To chyba przez to, że to taka ciężka praca, nikomu już się nie chce jej wykonywać i ogólnie pozwoliliśmy sobie wmówić, że czary, magia i tym podobne to tylko bajki dla małych dzieci. Czy to prawda? Myślę, że same musicie sobie odpowiedzieć na to pytanie. Według mnie — NIE.
No to zaczynajmy. Raz… dwa… dwa i połowa i… liczę od nowa. No pięknie, jest już ponad pięćset słów (o, i to jest duża liczba, później będą raczej mniejsze), a nadal nic nie wiadomo. To taki trochę przydługi wstęp, żeby sprawdzić, czy jesteście gotowe na tę opowieść. Nie ma co zasypiać na wstępie. Bo jak czytający Wam książkę rodzic nie zauważy, że już teraz zamknęły się Wam oczy, to później może się okazać, że, powtórnie je otwierając, usłyszycie tylko klapnięcie okładki zamykanej książki i zgaszenie lampki z życzeniem miłych snów. Tylko jak tu spać, jak się przespało całą opowieść?
Pomogę Wam w tym trochę. Napiszę troszkę dłuższą opowieść, może nawet uda się ją podzielić na części? Tak to powinno się udać. Jak nie śpicie za długo, jest szansa, że się załapiecie na koniec. Albo może czytać ją od końca? Tylko że wtedy może z tego powstać zupełnie inna i już nie do końca zrozumiała historia. Spróbowałem, tak dla pewności. Wychodzą straszne bzdury. Może więc ustalmy na wstępie: tę opowieść trzeba będzie przeczytać od początku do końca, a nie odwrotnie.
No, to już całkiem sporo wiemy. Jak tak dalej pójdzie, to na samym wstępie wszystko Wam opowiem… Uwierzyłyście? No pewnie, że nie. Tak jak powiedziałem, pewne rzeczy są niemożliwe. Albo prawie niemożliwe. No, chyba że się w nie uwierzy. Uwierzcie więc mi na słowo. Magia to w dużej części ta bardzo duża wiara w to, co inni nazywają NIEMOŻLIWE. Magia to też bardzo, bardzo silne uczucie: przyjaźni, miłości. To też dzięki nim dzieją się różne rzeczy, zdarzenia, które później można nazwać magicznymi lub cudami. Tak jak po wypowiedzeniu zaklęcia i machnięciu czarodziejską różdżką. Różdżka?! Komu potrzebny kawałek jakiejś gałęzi, czy nie lepiej sobie wyobrazić strumień świetlistej energii wychodzącej z czubka Waszego palca, żeby przegonić wszystkie złe duchy, baboki, buki i oczywiście pająki oraz inne straszydła spod Waszego łóżka czy z Waszej trzeszczącej bez powodu szafy? To też Magia… i to też Wiara. Wasi rodzice już o niej pewnie zapomnieli. Przed zaśnięciem myślą o tym, że wcześnie rano trzeba wstać, że trzeba zapłacić ratę za mieszkanie, jechać z autem na przegląd, zrobić zakupy, powiesić pranie, odebrać buty od szewca, zanieść książki do biblioteki, wymienić spaloną żarówkę na korytarzu i takie tam. Wy możecie pomyśleć i marzyć o czym tylko chcecie. Na przykład o czymś magicznym, o czymś, co według starszych jest niemożliwe. Może się okazać, że to jednak jest możliwe — choćby we śnie. Że co? Że we śnie to się nie liczy? Bo to nie prawda? Czy aby na pewno? Czy nie macie tak, że po śnie, w którym gdzieś biegłyście albo coś goniliście, albo przed czymś uciekaliście z rana bolą Was nogi? Dziwne, prawda? Daje do myślenia. Albo śni nam się, że coś nas pogryzło, a nad ranem okazuje się, że faktycznie pogryzły nas… komary. No nie, to akurat był nie za dobry przykład. Mam wrażenie, że zboczyliśmy troszkę z tematu, więc wróćmy do niego.
No to co, zaczynamy? No, chyba że już ziewacie. Jak ziewacie, to proponuję całą sprawę przełożyć do jutra. Uwierzcie mi, tak będzie lepiej. Ziewnąłem, pisząc słowa: „No to co, zaczynamy?”, a to było wczoraj. Obudził mnie kot niemogący znieść, że jego kolega z podwórka już może gonić za wróblami, a on musi najpierw obudzić mnie, żebym go raczył wypuścić do ogrodu. OK, chyba go wypuszczę i zaczynamy.
Albo czekajcie, bo zmarzłem troszkę, śpiąc przy uchylonym oknie. Dobrze, że mnie nie pogryzły komary!! Zrobię sobie kubek ciepłej herbaty, może tę z takich dziwnych, różowych kwiatuszków o kształcie dzwoneczków. Same wiecie, noce pod koniec lata potrafią być naprawdę chłodne, choć kochana córeczka nakryła mnie ciepłym kocem. Ona też jest ciekawa całej tej opowieści, bo dużo już o niej słyszała, i wiecie co? Gdy Jej opowiadam różne historie, wiem… że Ona wierzy. Znam pewien bardzo dobry i niesamowicie skuteczny sposób, żeby jednak nie zasnąć, gdy opatulimy się takim ciepłym kocykiem lub kołderką. Jesteście nim zainteresowane? Wystarczy sobie wyobrazić, że mamy pod tą ciepłą kołderką gościa. Takiego z długimi, włochatymi nogami. Chodziło mi o pająka, a nie o dużo starszego brata. Prawda, że pomaga?! Tylko że ciężko się skupić na czytanych lub słuchanych historiach, jak człowiek wciąż sprawdza, czy aby na pewno to tylko taka bujda i czy przypadkiem nie zawieruszył się tu taki gość z ogrodu lub piwnicy, specjalista od budowy sieci. Pocieszajmy się więc myślą, że tam, gdzie są pająki, jest ponoć bardzo zdrowy mikroklimat. Dobra, kończymy temat pająków, przynajmniej na tę chwilę. Mój kubek gorącej herbatki gotowy, można zaczynać.
Wiecie co? Zanim ostygnie herbatka, która już tak miło pachnie, to ja może zrobię sobie jeszcze kanapkę. Albo nie. Poczekam cicho jeszcze chwilkę i dostanę przesmaczną owsiankę od mojej kochanej żony Madzi. Powiem Wam, że Ona to potrafi zrobić owsiankę. Wiem, wiem, co myślicie — nudy… Albo — ble, ohyda, jakaś tam ciapkowata owsianka. Myślicie tak, bo nigdy nie spróbowałyście owsianki mojej żony. Są tu tarte jabłka, kawałki nektarynki, śliwki i ostatnie pewnie już w tym roku, zerwane prosto z krzaka jeżyny i malinki. Są też orzechy włoskie i laskowe oraz jagody goji. I co, zatkało kakao? I kto jest debeściak? Kto ma najlepszą żonę i kto je super śniadanie? A, zapomniałem dodać, że są w tej owsiance też oczywiście płatki owsiane, jak na prawdziwą owsiankę przystało. Jest super.
Mam wrażenie, że nie do końca dobrze to zaplanowałem. Bajki najczęściej czyta się wieczorami, po kolacji, gdy już leżycie grzecznie w łóżeczku. A ja Wam tu o owsiance. To co, przekładamy na kolejny wieczór, czy dacie radę, bo kolacja była naprawdę syta?
Komunikat dla tych, którzy nie wytrzymają bez chodzenia po jakiś smakołyk do kuchni. Jeśli już coś schrupałyście, toooo… nie, nie zaczynamy. Trzeba jeszcze po raz drugi umyć zęby. Umyte? Super! Teraz mówię też do tych, którzy nie podjadają przed zaśnięciem. Zaczynamy. Posłuchajcie…
PS Na początku jest smutno, ale pamiętajcie, że po każdej burzy, nawet tej najdłuższej i bardzo strasznej, w końcu wychodzi słońce.Rozdział III Ucieczka z zamku
Para pięknych, czarnych koni galopujących leśną ścieżką w wiosenny poranek. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć: „Cóż za piękny obrazek”. Jednak gdyby skupił się na nim odrobinę dłużej, zauważyłby na pewno detale, które odbierały temu widokowi jego lekkość i beztroskość. Potężne konie biegły za szybko i zbyt nerwowo, żeby można było ów bieg nazwać poranną przejażdżką. Rwały do przodu, szybkie jak wiatr, jak huragan. Gnając przed siebie, ścinały zakręty, jakby ich nie zauważały, tratując mniejsze krzaki i zarośla. Tak jakby martwiły się tylko tym, żeby w tym wielkim pędzie zmieścić się między drzewami, które rosły po obu stronach leśnej ścieżki. Rozdęte chrapy, piana płatami spadająca z pyska, obłęd w oczach i iskry lecące spod kopyt za każdym razem, gdy podkowy trafiały na kamienie. Nie, to zdecydowanie nie była spokojna przejażdżka po okolicy. One pędziły, jakby je gonił sam diabeł.
Niezwykłość tego widoku pogłębiał fakt, że na jednym z nich można było zauważyć małą dziewczynkę, mocno ściągającą lejce prowadzonego konia. Oczy wypełnione strachem i blada ze strachu, ale piękna twarzyczka wtulona w kark potężnego zwierzęcia, którego dosiadała. Nie bała się tej szaleńczej jazdy i nie bała się tych koni, ufała im bezgranicznie. Razem z nimi bała się tego, przed czym uciekali.
Drugi koń na swoim grzbiecie niósł w tym szalonym pędzie jutowe worki wypełnione ubraniami i rzeczami, które kochana niania uznała za potrzebne w tej podróży. Podróży dokąd? Uciekała sama, nie wiedząc, czy na zawsze, czy tylko po to, żeby zebrać myśli i zastanowić się nad możliwością powrotu. Teraz myśli ulatywały z głowy, jedna za drugą od razu po tym, jak powstawały. Ponad wszystko wybijał się z jej pamięci ostatni widok jeszcze żyjącego tatki i jego cichy szept: „Uciekaj, uciekaj jak najdalej”.
Więc uciekała, a wiatr osuszał kolejne łzy spływające po policzkach. Koni nie trzeba było popędzać, zrozumiały, o jaką stawkę tu chodzi. Ratowały swoją panią i ratowały siebie. Łotr i Zbój tuż obok siebie, jak dwie czarne strzały wciąż walczące o to, która jest szybsza, która wyjdzie na prowadzenie.
Pędziły przez leśną głuszę wyglądającą tego poranka jakoś inaczej. Było szaro i nijako, tuż nad ziemią kłębiły się jeszcze resztki gęstej mgły, która zamykała się za uciekającymi w postaci dużych wirujących jeszcze przez chwilę obłoków. Może to była wina prędkości, a może smutku, który panoszył się teraz w sercu dziewczynki, jednak królewna była pewna, że tym razem las jest też szary i nijaki, jakby i on nie radził sobie ze stratą swoich prawowitych właścicieli — najpierw królowej, a teraz króla. Opuszczała go też królewna, zostawiając za sobą szare cienie drzew, spowite mgłą, która przylgnęła do ziemi, jakby miała zostać tu na zawsze, odcinając dopływ słonecznego światła do leśnego runa.
Rozpacz, smutek, żal, czyli wszystko, z czym nie chciała i nie powinna mieć do czynienia dorastająca dziewczynka, przewalało się teraz przez jej umysł, potęgując szarość poranka, jednak na powierzchnię zaczął się przebijać jakiś cichutki głos, ledwie szept, który na początku wzięła za szum wiatru. Nie, to był ludzki głos, głos… głos jej mamy. Zaczęła rozglądać się na boki, nie rozumiejąc, jak to możliwe, o mało co nie spadając przy tym z wciąż gnającego przed siebie Łotra, i tylko bliskość Zbója zapobiegła upadkowi. Koń zwolnił nieco, ale gdy tylko poczuł, że wszystko już jest w porządku i dosiadająca go dziewczynka znów mocno trzyma się nogami i wtula w jego grzywę, przyśpieszył. Głos był teraz dużo wyraźniejszy. Tak, to był głos jej mamy. Uspokajał i pocieszał. Zapewniał, że wbrew temu, co się zdarzyło i co teraz myśli królewna, będzie lepiej. Mama prowadziła teraz swoją ukochaną córkę przez gęstniejący las, podpowiadając, którą dróżkę wybrać, jak tylko pojawiały się jakieś rozstaja. Już było lepiej, dużo lepiej, bo nie była sama.
Las gęstniał, znikać zaczęły też tak dobrze widoczne do tej pory ścieżki. W te dalekie knieje zapuszczał się tylko tatko na polowania, bo las tu obfitował we wszelaką zwierzynę. Julia przypominała sobie, jak raz zapuściły się tak daleko z mamą. Wracały już nocą i w pewnym momencie królewna spostrzegła, że w mroku lasu, po obu stronach ścieżki widać było parami porozrzucane po gęstych zaroślach małe światełka. Mama uspokajała ją wtedy, że to sam las pokazuje im drogę do domu. Po powrocie, późno w nocy, opowiedziała o całym zdarzeniu tacie, który wpadł do jej komnaty z jakąś zmyśloną historyjką, które tak lubiła słuchać przed snem. Ten się najpierw dziwnie zdenerwował, ale gdy porozmawiał na boku z mamą, która przyszła tylko ucałować ją na dobranoc, i już troszkę ochłonął, wyjaśnił córeczce, że to nie żadne światełka, tylko oczy wilków, które słysząc podróżnych, zbliżyły się do ścieżki, licząc na łatwy łup. Gdy spytała, dlaczego więc ich nie zaatakowały, tatuś uśmiechnął się tylko i wyszedł z komnaty, życząc jej dobrej nocy i kolorowych snów. Mama wymyśliła te leśne światełka, żeby Julia na wieść o wilkach wystraszona nie spadła z konia. Dopóki jechały na Łotrze i Zbóju, żaden wilk, który miał w głowie choć jedną klepkę, nie stanąłby na ich drodze. One widziały, że spotkanie z kopytem wielkiego Shire’a oznaczało tylko jedno. Śmierć. Wolały więc grzecznie siedzieć w krzakach, martwiąc się tylko o to, żeby któryś z koni nie wpadł na pomysł skrócenia sobie drogi przez te właśnie krzaki, bo stratowałby je na miazgę.
Teraz oba konie pędziły dalej, ale już spokojniej, już nie na złamanie karku. Po prawej pojawiła się wąska wstążka strumienia, którego ciche szemranie zapraszało do odpoczynku i ugaszenia pragnienia. Cichy szept w głowie upewnił królewnę, że to dobry pomysł, że nikt ich na pewno nie ściga i że muszą chwilkę odpocząć. Znalazła małą polankę, którą przecinał strumień, i tu postanowili przystanąć. Zsiadła z Łotra, który znów uczynnie podstawił jej jedno ze swych kopyt, żeby zniwelować ryzyko upadku z jego grzbietu. Drugi też, sprytnie sięgnąwszy w tył, zdjął z grzbietu pakunki, w których były potrzebne im teraz rzeczy. Był tu przepyszny placek z orzechami, który wraz z innymi rzeczami, które można było długo przechowywać, wrzuciła na koński grzbiet ulubiona kucharka Julii — Marta. Znalazł się też owies dla koni, ale zaspokojenie głodu, jak zauważyła królewna, było na drugim miejscu. Teraz konie z błogim wyrazem pyska studziły się w zimnym nurcie potoku, gasząc przy okazji pragnienie. Dziewczynka, od momentu gdy usłyszała głos mamy, była dużo spokojniejsza i raźniej myślała o dalszych etapach podróży, którą sobie właśnie planowała. Jej rodzice byli znani w bardzo odległych regionach i już nieraz dostawali wraz z ulubienicą wszystkich, Julią, propozycje odwiedzin znajomych i przyjaciół w ich zamkach w różnych zakątkach świata. Nie mieli wrogów, z nikim nawet się nie pokłócili i na tym opierał się prosty plan królewny. Wierzyła, że gdziekolwiek pojedzie i tak natrafi na tych, którzy znali jej rodziców i ją samą, więc nie powinna napotkać na problemy ze znalezieniem schronienia.
Teraz, gdy pozbierała już myśli, doszła też do wniosku, że nie musi się bać pościgu i potwierdzał to dodatkowo głos mamy. Sama wredna ciotka musiałaby dosiąść któregoś z koni, a z racji tego, że zawsze uważała je za nikomu niepotrzebne i głupie zwierzęta, te odwdzięczały się tym samym.
Swego czasu głośna była historia o tym, jak to ciotka przed swoją ostatnią podróżą próbowała się przełamać i przejechała na małym koniku, najspokojniejszym z całej stajni, kilka kółek po zamkowym padoku, na którym często mama uczyła Julię różnych sztuczek z dosiadem. Kucyk, którego nic nie było w stanie wyprowadzić z równowagi, już przy trzecim nawrocie pokazał swoje drugie, nikomu nie znane oblicze. Najpierw stanął dęba, a gdy to nie wystarczyło, żeby pozbyć się intruza ze swojego grzbietu, rozpędził się, jakby miał przeskoczyć nad płotem odgradzającym padok od chlewika i kurnika. W ostatnim momencie jednak zrezygnował z realizacji tego pomysłu i, wbijając głęboko w piach kopyta, gwałtownie wyhamował, pochylając głęboko łeb do dołu. Ciotka wystrzeliła ze strzemion, przeleciała nad ogrodzeniem i wpadła do błocka przy chlewiku. Jednak to nie był koniec tej podróży. Prędkość, z jaką wykonała większość lotu, została wytracona dopiero w środku małego kurnika, w który ciotka wbiła się, nie znalazłszy punktu zaczepienia dla palców, które próbowały się czegoś złapać, prześlizgując się po terytorium bardzo niezadowolonych, różowych świnek.
Przez krótką chwilę nic się nie działo i rodzice królewny podbiegli bliżej, żeby udzielić ciotce pomocy. Gdy szok spowodowany upadkiem już minął i ciotka złapała oddech, wygramoliła się na kolanach z kurnika przez dziurę, którą wybiła w jego ścianie własnym ciałem. Stado kur, którym przerwała tym nagłym wtargnięciem poobiednią sjestę, wyraźnie oburzone postanowiło dać jej chyba coś od siebie za to zdemolowanie swojego domku.
To, co się ukazało w błocie przy kurniku całej nadbiegającej rodzinie, wcale nie przypominało człowieka, a już na pewno nie kobietę. Wyjątkową osobliwość zobaczyły też osoby, które pracowały tuż obok i przyszły specjalnie po to, żeby widzieć, jak wygląda dorosła, która dopiero uczy się jeździć konno. To było dla większości niezrozumiałe, bo przecież umiejętność jazdy konno była dla każdego jak chodzenie czy bieganie. Teraz wszyscy oglądali potwora z bagien, bo tak właśnie wyglądała ciotka, której osobę pokrywała gruba na palec warstwa błota. To był potwór z bagien, który uparł się zostać kurą, a czas potrzebny na pełną przemianę umila sobie udawaniem armatniej kuli i lata po okolicy, sprawdzając swoją siłę na ścianach różnych budowli. Tym razem padło na kurnik i to był dobry traf, jeśli chodzi o samą ciotkę, bo poza drobnymi otarciami i siniakami, można by powiedzieć, że wyszła z tego wypadku bez szwanku. Jednak zaraźliwego śmiechu, który nie bacząc na to, że chodzi o osobę z królewskiego rodu, niósł się po okolicy, nikt i nigdy chyba nie zapomni. Ciotka tego dnia przyczyniła się do walki z lękami dzieci, które miały okazję oglądać to przedstawienie, dużo bardziej niż ich rodzice. Wystarczyło, że teraz usłyszały, że te potwory z bagien i tym podobne straszydła, których się bały maluchy, są właśnie takie śmieszne, jak ten, którego widzą, i podobnie śmiesznie się zachowują.
Kobieta szła na szeroko rozstawionych nogach, klnąc siarczyście. Próbowała zachować równowagę, ale słabo jej to wychodziło, bo po przejściu kilku kroków wpadła w poślizg i znów zanurkowała w błoto. Co prawda udało jej się dzięki temu spłukać z siebie jakąś część piór, jednak teraz jej pech gigant polegał na tym, że wylądowała głową w misce z resztkami jedzenia, które kucharka wyniosła dla wciąż głodnych, różowych świnek. Ciotka podniosła się na nogi, jednak miska nie miała zamiaru zsunąć się z ubłoconej głowy, a że bała się znów stracić równowagę, to nawet nie próbowała sięgać rękoma do głowy, żeby ją zrzucić. I tak złorzecząc, i drobiąc, małymi kroczkami i z metalową miską na głowie dotarła do bocznych drzwi zamku. Nie było osoby, która widząc to wszystko, nie śmiałaby się do rozpuku. Śmiali się dorośli i śmiały się dzieci, śmiali się później nawet ci, którzy tego nie widzieli, a tylko o tym słyszeli. Król i królowa nie mogli mieć do nikogo o to pretensji, bo sami nie umieli zachować powagi w tej sytuacji, zwłaszcza gdy zobaczyli, jaką frajdę z całego zdarzenia miała Julia.
Tak więc wszyscy się śmiali. Nie, jednak nie wszyscy. To w tym właśnie momencie ciotka tak znienawidziła to miejsce i tych ludzi i poprzysięgła sobie, że odpłaci wszystkim z nawiązką. Chciała wyjechać, byle dalej od tych głupich i nudnych, jak mówiła, ludzi, ale planowała też kiedyś tu wrócić, żeby zmyć z twarzy tych wszystkich gapiów te głupie uśmiechy z twarzy. Przez cały kolejny dzień nie wychodziła z zajmowanej wtedy komnaty, dochodząc do siebie i wpuszczając swoją służącą tylko wtedy, gdy ta przynosiła jej tacę z jedzeniem.
Gdy minęły dwa dni, późnym wieczorem pod zamek podjechała czarna karoca. Po krótkim postoju, gdy ładowano kufry i tobołki oraz podmieniano konie, wywiozła ona ciotkę w siną dal i na pewno nikt za nią tu nie zatęsknił, ale każdego dnia gdzieś w królestwie na pewno opowiadano sobie historię z nauką jazdy, która zakończyła się w kurniku. Po całym zdarzeniu wyjaśniło się też, co spowodowało tę przemianę spokojnego do tej pory kucyka. Stajenny zwrócił uwagę króla i królowej na fakt, że szalona ciotka dosiadła spokojnego kuca w butach, w których podeszwy specjalnie wtopiła ostre kawałki metalu. Przy każdym kroku zwierzęcia dźgała jego boki bez potrzeby ostrymi końcami, karcąc go w ten sposób, jednak nie wiadomo, za co. Pokorne zwierzę godziło się z tym, ale w pewnym momencie nie wytrzymało i, chcąc uwolnić się od bólu, postanowiło zrzucić podłą kobietę.
Królewna z ociąganiem, ale odgoniła w końcu od siebie wspomnienie ubłoconej ciotki. Myślała nad tym, co zrobić teraz. Z opowiadań tatki pamiętała, że im bardziej na północ, tym będzie zimniej, a za tym jej się nie tęskniło. Przecież tyle, co skończyła się sroga zima, która bardzo wszystkim dała się we znaki. Silne mrozy umęczyły ludzi i leśne zwierzęta, więc teraz na wiosnę, gdy śniegi stopniały, roślinność od razu zerwała się do produkowania jak na akord wielkich ilości liści i kwiatów. I tego jej było trzeba. Tak naprawdę bliżej było już do ciepłego lata niż do chłodu zimy, ale zimno, szarość i słota źle jej się kojarzyły, skłaniając do tych złych myśli o zimnym zamku, który jest teraz we władaniu tej zmory. Postanowiła więc jechać dalej na południe, gdzie będzie jeszcze bardziej zielono, gdzie będzie więcej kwiatów i owoców.
Zbliżało się południe, chmury rozpierzchły się jakby wypalone do końca przez świecące teraz słońce. Konie ostygły już po długim biegu, podjadły owsa, a teraz spokojnie chrupały świeżą trawę tuż przy strumieniu. Aż nie chciało się wierzyć, że jeszcze dzisiaj rano… na zamku, w komnacie na szczycie wieży… Nie, nie trzeba o tym myśleć, jeszcze nie czas. Za dużo myśli, za dużo emocji, strachu, gniewu i nienawiści. To bardzo zła mieszanka. Trzeba po prostu jechać dalej, zmienić otoczenie, znaleźć się gdzieś, gdzie nie będzie się już myślało o tym, że może dojechać tam ewentualny pościg.
Królewna dojadła kawałek pysznego placka, poprawiła i zabezpieczyła torby przy siodłach. Wielki koń powtórzył sztuczkę z kopytem w roli schodka, pomagając królewnie zasiąść w siodle. Ruszyli dalej, ale teraz dużo spokojniej. Widoczne do tej pory dróżki znikły. Teraz konie samodzielnie decydowały, gdzie jadą, a królewna ani nie myślała im w tym przeszkadzać. Wtuliła się w grzywę swojego rumaka, zamknęła oczy i tak mknęli w nieznane. Dziewczynka wciąż nasłuchiwała, czy znów usłyszy ten ciepły szept, szept swojej mamy. Była pewna, że się nie przesłyszała i pomimo tego, że nie słyszała tego głosu w tej chwili, wiedziała, że i mama, i tata są gdzieś obok. Czuła to. Wierzyła, że głosy nie ingerują, bo jest dobrze, bo nie ma się czego bać. Równe tempo jazdy, rytmiczny stukot kopyt wyciszyły ją i ukoiły. Myśli odpłynęły gdzieś daleko, tylko ciało czuwało, pamiętając o tym, żeby dłonie nadal mocno obejmowały końską szyję.Rozdział V Marco
Julia nie przypuszczała, że pod ziemią można jeść takie pyszności. Do tej pory to kucharka Marta i jej pomocnice wyznaczały najwyższe znane jej standardy sztuki kulinarnej, ale tu, w Cardalii, to krasnolud Piła czarował w kotłach pałacowej kuchni, wymyślając dania, które pomimo swojej zwyczajności pieściły podniebienie wspaniałymi smakami. Julia stwierdziła na głos w czasie kolacji, że z pozoru zwykły ziemniak smakuje jej jak nigdy wcześniej, jak coś, co już samo w sobie może być daniem niepotrzebującym żadnych dodatków. Wyznaniem tym Julia sprawiła królewskiemu kucharzowi bardzo dużą przyjemność. Rewanżując się, przygotował pyszny deser — ciasto z jagodami i malutkimi kulkami lodów. Milka zaczęła snuć plany odnośnie tego, co koniecznie Julia będzie musiała zobaczyć w najbliższych dniach. Wśród rzeczy tak oczywistych i łatwych do wyobrażenia jak biblioteka czy hodowla jaskiniowych szczurów pojawił się zwrot czy skrót, który nic królewnie nie mówił.
— Jutro z rana, po zwiedzeniu zamku, koniecznie muszę pokazać Julii naszego DaGrra — stwierdziła podekscytowana swoimi planami Milka.
— Naprawdę uważasz, córciu, że to dobry pomysł? — zapytał spokojnie król Asluk. — Może warto stopniować teraz Julii mocne wrażenia, a ty chcesz zacząć… od strzału z działa i to największego, jakie mamy w swojej zbrojowni… No, sam nie wiem, do czego mam ten pomysł porównać.
— Spoko, tato — uspokajała Milka — jestem pewna, że jej się spodoba. Jest taki… inny!
— Ten DaGrr to mieszkaniec zamku? — spytała królewna.
— A w życiu! przenigdy! — z dużą stanowczością odpowiedziała tym razem królowa. — Jeszcze jego tylko mi tu brakowało.
— To kim on jest? — dopytywała królewna.
— DaGrr to… — zaczęła królowa.
— Nie, nie mówcie — krzyknęła Milka — bo zepsujecie mi całą niespodziankę. Proszę.
— No dobrze — wtrącił się król. — Tylko z racji, że ostatnimi czasy jest jakiś niespokojny, zachowajcie szczególną ostrożność, dobrze, córusiu? Mogę na tobie polegać czy może iść z wami?
— Daj spokój, tato, jestem już duża. Damy sobie radę — uspokajała Milka. Uśmiechnęła się szeroko do Julii i teatralnym szeptem dorzuciła: — Widzisz, Jula, pomimo stu trzynastu lat nadal jestem dla mojego taty małą dziewczynką.
— I to się nigdy nie zmieni, skarbie — wtrącił król.
Zaśmiali się wszyscy, a sama Milka szybko zmieniła temat, żeby rodzicom przypadkiem nie wyrwały się kolejne szczegóły dotyczące planowanej na jutro niespodzianki. W dobrych nastrojach kończyli jedzenie.
— No, kochani, nasz gość jest już na pewno bardzo zmęczony. Julia zostaje z nami na długo, więc nie musimy się śpieszyć ze wszystkimi atrakcjami. — Wypowiedź ta adresowana była głównie do córki dalej planującej kolejne dni. — Słyszałaś, Milko? Bardzo mi zależy na tym, żebyś nie wystraszyła Julii już w pierwszym dniu. Dawkuj jej te swoje pomysły, dobrze? — spytała królowa, ale, patrząc na roztargnienie Milki wciąż coś szepczącej do ucha Julii, nie miała nadziei, że prośba zostanie spełniona.
— Mamo, no oczywiście, przecież nie jestem małą dziewczynką. — Milka udowadniała, że ma jednak podzielną uwagę. — Widzisz, Jula, i tak cały czas i z każdej strony — skarżyła się, ale tak naprawdę w jej głosie nie było śladu gniewu.
W tym momencie z hukiem otwarły się drzwi sali, w której jedli kolację, i do środka wpadł jak piorun kulisty krasnolud z wielką srebrną tacą, na której miał całą masę butelek i buteleczek różnego koloru i rozmiaru. Był… śliczny. Bardzo zadbany, z modnie wystylizowaną fryzurą, w białej rozpiętej pod szyją koszuli i jasnych, gładkich spodniach. A na stopach… miał buty, eleganckie, skórkowe, wypolerowane tak, że można się było w nich przejrzeć.
— Dlaczego nikt mi nie mówi o takich wydarzeniach? Siedzę i siedzę, wymyślam kolejne soczki, a tu w zupełnej ciszy omija mnie takie wydarzenie. — Śliczny krasnolud z dużą wprawą odłożył na stół tacę i przysiadł się obok królewny.
— Julio, nikt nas sobie nie przedstawił. — Popatrzył przy tym oskarżycielsko na pozostałych. — Nadrabiam szybko to niedopatrzenie. Nazywam się Trelli. Marco Trelli. Chciałbym ci przedstawić moją ostatnią kolekcję soków z pierwszego tłoczenia. Mam tu soki z owoców leśnych, soki z owoców cytrusowych i z owoców pestkowych. — Te zwykłe słowa wypowiadał z taką charyzmą i namiętnością, że królewna już zaczęła się zastanawiać, jaki sok będzie chciała spróbować najpierw. — Mam też soki dużo bardziej oryginalne, na przykład…
— Na litość boską, Marco — wtrąciła się królowa — nasz gość chciałby udać się już na spoczynek, może jutro wrócimy do tej prezentacji?
— Moja pani… królowo… oczywiście. Twoja prośba jest dla mnie rozkazem. Nie ma pośpiechu, ale à propos spoczynku, od dalekiego kuzyna z góry Teide dostałem projekt iście królewskiego łoża. Jest naprawdę okazałe, bardzo wygodne i eleganckie. Niespotykanej grubości materac z wyszytym godłem Cardalii zapewni wam z pewnością najlepszy sen. Zdobiona misternym grawerunkiem mahoniowa rama i ten tkany baldachim, ach… on jest… — kontynuował Marco, nie dając tym razem dojść królowej do słowa.
— Chodź ze mną. — Milka odciągnęła Julię od stołu. Obie cichutko, na palcach, ruszyły do drzwi, ale w progu zaciekawiona Julia odwróciła się jeszcze, żeby rzucić okiem na modnisia. Marco, zapominając o Milce, Julii czy chowającym twarz w rękach królu, rysował już kawałkiem węgla na wyciągniętym zza koszuli arkuszu papieru szkic królewskiego łoża.
— No, udało się. Życie ci ratuję… Bo jak Marco już zacznie, to może godzinami przekonywać cię do spróbowania czegoś, przymierzenia, przeczytania, kupienia i tak dalej. Jest w tym nie pisanym mistrzem.
— Jest ładniutki i taki… — zaczęła królewna.
— Tak, tak, jest ładny, pachnący, wygadany, elokwentny, rozbrajający, szybki i… można by było tak jeszcze długo. Jest najlepszym handlowcem w naszej górze.
— Handlowcem? A z kim wy handlujecie? — dopytywała się królewna.
— Z innymi królestwami, z krasnoludami z innych gór. Po kilkudziesięciu wojnach nasza rasa doszła do słusznego wniosku, że lepiej ze sobą handlować niż wojować, a najbardziej do serca wziął sobie to właśnie Marco. Ma tak od dziecka, już jako mały berbeć wymieniał łakocie na grzechotki, grzechotki na wiaderka i łopatki, a wszystko, żeby zostać mistrzem w lepieniu piaskowych zamków. Później zamienił piasek na glinę, a zrobione z niej rzeczy zaczął wypalać w specjalnym piecu. Mogę tak długo. My mówimy na niego Dill. To jakieś slangowe określenie, którego handlowcy używają, jak już załatwią jakiś biznes. Tego swojego „Marco Trelli” wymyślił po interesach z krasnoludami z włoskich dolomitów. Jak twierdzi, TRELLI brzmi bardziej światowo i uwodzicielsko, a czaruś z niego nielichy, jak już mogłaś zauważyć.
— No tak, tak — czerwieniąc się lekko, potwierdziła królewna. — Ale o co chodzi z tymi sokami?
— Ach, to jego ostatnia zajawka, takie hobby. Gdyby mama mu nie przerwała, namówiłby cię zapewne do spróbowania kilku ze swoich soków, w tym tych opracowanych przez niego ostatnio.
— No nie powiem, coś tam na pewno bym spróbowała.
— Tak, tak, tylko, jak znam życie, Marco zaproponowałby ci te swoje patenty — tłumaczyła dalej Milka — a problem z nimi jest taki, że nie są zwykłymi sokami. One biją na głowę najmocniejsze wina z winnicy taty. Jednym słowem: lepiej ich nie próbować.
— Rany, sporo się tu u was dzieje — powiedziała, dalej niedowierzając, królewna i zakryła dłonią usta, żeby ukryć kolejne ziewnięcie. Organizmu nie da się oszukać. Była zmęczona i dostawała wyraźne sygnały, że czas już najwyższy udać się na spoczynek. Rozmawiając jeszcze o innych talentach Marco, dotarły do drzwi sypialni, gdzie się pożegnały, życząc sobie spokojnej nocy i dobrych snów.
Sypialnia była śliczna. Cała biała. Duże białe łoże z mięciutkim materacem i poduszkami. Czy w tym wystroju Marco też miał swój udział? Podłogę pokrywał gruby dywan tak miły w dotyku, że królewna przez chwilę zastanawiała się, czy nie położyć się już na nim, ale jakoś dotarła do łóżka. Pamiętała tylko moment, kiedy, przykładając głowę do poduszki, chciała po kolei odtworzyć jeszcze raz w pamięci dzisiejsze wydarzenia, jednak nic z tego nie wyszło. Zasnęła.Rozdział VI DaGrr i szczurza ferma
Królewna wstała, nie pamiętając, czy jej się coś śniło, czy nie. Była wyspana. Przeciągnęła się szeroko i w tym momencie, po kilku delikatnych stuknięciach w drzwi, do sypialni cichutko wsunęła się Milka. Szkoda jej było każdej chwili tego dnia, a poza tym zapach gofrów, który już poczuła, nie pozwalał długo się wylegiwać. Pozwoliła królewnie się umyć, uczesać i przebrać w nowe ubrania przygotowane już specjalnie dla niej w białej garderobie przylegającej do sypialni. Ale cały czas ponaglała Julię, jakby były umówione na konkretną godzinę, a właśnie mijały ostatnie minuty. Była bardzo podekscytowana.
Zbiegły po krętych schodach do małej jadalni z wysokimi stołkami. Milka nazwała ją „Pilarnią”. Królewna doszukiwała się tu pił, hebli, strugów, dłut i narzędzi do obróbki drewna, które by tłumaczyły tę nazwę, ale okazało się, że pochodzi ona od tego wyśmienitego kucharza, który wczoraj przyrządził na cześć Julii wspaniałą kolację. To była taka jego mała, osobista jadalnia, do której wstęp mieli tak naprawdę bardzo nieliczni, między innymi Milka.
— Ten kucharz, to znaczy Piła, nie będzie się gniewał, że tu z tobą przyszłam? — denerwowała się królewna. Pytała, bo nie chciała łamać mogących obowiązywać tu zasad, których przecież jeszcze nie poznała.
— Żartujesz? Jest wniebowzięty! Poinformowałam go już wcześniej, że zajdziemy tu na śniadanie. Już w czasie twoich wcześniejszych wizyt przekonywał cię do siebie specjalnie dla ciebie tworzonymi daniami. To dla ciebie wymyślił takie ciasta jak himalajka czy karpatka, a ostatnio pirenejka. Nie wiem dlaczego, ale zawsze musiały być takie wysokie jak górskie szczyty, tylko takie chciałaś jeść. Uwielbiałaś je i zawsze biłaś mu brawo, przesyłając całuski. Wołałaś: „Kofany Piła lobi baldzo smakowite desely”. Zakochał się w tobie bez reszty.
Jakby na jakiś cichy sygnał właśnie w tym momencie za wysoką ladą małego pomieszczenia pojawił się wesoły krasnolud w dużej kucharskiej czapie na głowie. Odłożył na blat tacę, na której piętrzyły się pokryte różnymi kremami gofry. Wyszedł zza blatu i nisko pokłonił się królewnie. Julia zeskoczyła z wysokiego stołka i z dużą gracją odkłoniła się, uśmiechając się przy tym szeroko.
— To dla mnie zaszczyt, królewno. Na dzisiejsze śniadanie przygotowałem gofry z kremami, które, jak dobrze pamiętam, bardzo waszej wysokości wcześniej smakowały.
Królewna od razu wzięła pierwszego z brzegu tacy gofra i odgryzła spory kawałek.
— Mów do mnie Julia — poprosiła. — Jeśli pozwolisz, tym razem powiem troszkę wyraźniej spółgłoskę „r”. Kochany Piła robi najwspanialsze gofry na świecie. Rany, one są przepyszne. Zapomniałam chyba wiele rzeczy, ale smak tych kremów i tego ciasta jest mi bardzo dobrze znany. Powiem to tak: jest pan najlepszym kucharzem, jakiego znam, jest dla mnie dużym zaszczytem, że mogę delektować się takimi specjałami.
— Mów mi Piła, po prostu Piła — odpowiedział krasnolud, a w jego oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. — Cieszę się bardzo, moja droga, że ponownie trafiłem w twe gusta.
— Piła, no przestań. — wtrąciła się, przełknąwszy kolejnego gofra, Milka. — Nie ma na tym świecie istoty, której byś nie oczarował takim jedzonkiem. Jem te gofry od dziesiątków lat i każdego dnia wydają mi się smaczniejsze, a te dzisiejsze kremy… mmm, niebo w ustach. Naprawdę!
— Potwierdzam — dorzuciła od siebie królewna i wpakowała do buzi kolejnego gofra.
Po krótkiej rozmowie, jaką prowadziły z Piłą, wciąż pochłaniając kolejne porcje, dotarły do spodu tacy i z pełnymi brzuchami, dziękując jeszcze raz za te pyszności, wybiegły na zamkowy dziedziniec.
— Co teraz? Idziemy do twoich rodziców? — spytała Julia.
— Dzisiaj i pewnie jutro będą nieosiągalni. Mama wyruszyła do jednej z największych bibliotek na świecie, chce dowiedzieć się czegoś więcej o zaklęciach wiecznej stali, a tato postanowił przeprowadzić kontrolę wszystkich naszych wejść i tuneli. Chce się upewnić, że jesteśmy bezpieczni. Podwoił straże i rozesłał obserwatorów, żeby wiedzieć, co też twoja cioteczka teraz knuje.
— Niech ją licho porwie, za to wszystko zło, które wyrządziła. Chciałabym zesłać na nią równie wielkie męki!
— Rodzice uczą mnie, że taka silna nienawiść nie jest dobra. Niszczy też tego, który chce odwetu za wyrządzone krzywdy. Nie wiemy, dlaczego ona tak robi. Musimy się dowiedzieć, co…
— Ma jej się to upiec? — Królewna nie chciała nawet słuchać o zrozumieniu takich strasznych czynów.
— Nie, nie o to chodzi — starała się uciąć tę rozmowę Milka, bo sama tego wszystkiego nie rozumiała. Tak naprawdę to ona myślała tak jak królewna. Jak wrócą rodzice, to porozmawiają z Julią i może jej to wyjaśnią, a teraz trzeba zrobić wszystko, żeby o tym nie myśleć. — Chodź, miałaś przecież poznać naszą maskotkę. — Pociągnęła Julię w głąb jednego z korytarzy odchodzących z małego przedsionka na tyłach zamku. — A wracając do naszego wspaniałego kucharza, to wiedz, że to całe pichcenie to tylko jego hobby. Tak naprawdę jest jednym z naszych najlepszych wojowników. Sam potrafił rzucić się na cały oddział wroga i jako jedyny wychodzić z takiej potyczki cało. Ma wielki, poszarpany nóż — to broń, w posługiwaniu którą jest prawdziwym mistrzem. Przypomina piłę i to właśnie od tego kształtu noża wziął swój przydomek.
— Chyba wolę go jako kucharza, choć widząc, jak bardzo napięty jest na jego potężnych mięśniach kucharski kitel, od razu wiedziałam, że nie wypracował ich, przerzucając naleśniki na patelni — stwierdziła ze stanowczością królewna. — Jeśli walczy tak dobrze jak piecze, to faktycznie wrogowie powinni dać sobie spokój z walką.
— Och, naleśniki to jego specjalność. Ja też go wolę w czapie kucharza niż w bojowym hełmie. Pokój jest dużo fajniejszy niż wojna. Mamy takich mistrzów kilku. Jest Ring, który w walce używa bardzo ostrych pierścieni, którymi żongluje, rzuca, tnie i w ogóle wyczynia cuda. Jest też Kosa, daleki kuzyn Piły. Jest Knotek, specjalista od walki mieczem i od różnych bomb, petard i wszystkiego co wybucha. Jest młody Strug, który dorównuje już najlepszym w sztuce miecza. Jest Kamol, który tratuje w boju wszystkich jak spuszczony ze zbocza w dół wielki kamień. Nie można nie wspomnieć o Procy, to prawdziwy mistrz w posługiwaniu się tą bronią. Trafia we wszystko i w każdej sytuacji. Jest też Gwóźdź. Ten to jest dopiero siłaczem.
— I walczy gwoździem? — próbowała zgadywać królewna.
— A skąd. On wrogów traktuje jak gwoździe. Uderzeniem pięści potrafi obcego wbić w ziemię na kilka cali. Mało kto przetrzymuje taką próbę. No i wreszcie jest ich przywódca, jeden z najstarszych krasnoludów, szef gwardii, Heblik.
— Pamiętam to imię — powiedziała królewna.
— No, ja myślę — rzuciła, uśmiechając się Milka. — Jak tylko przyjeżdżałaś, od razu wskakiwałaś na jego ramiona. Zabierał cię wszędzie i uczył cię wszystkiego. Możesz tego nie pamiętać, ale kiedyś może jakieś wydarzenie obudzi w tobie wyuczone czynności. Nikt tak jak ty i, nie chwaląc się, ja… nie potrafi rzucać nożami.
— No teraz, to już, moja droga, przesadziłaś. — Julia przewróciła oczami i pogroziła Milce palcem. — Przecież nawet jak kroję pieczeń, to trzęsą mi się ręce, bo boję się, że się przy tym skaleczę.
— A ja wiem swoje, wiem, co widziałam, i wiem, jak skutecznie uczy tego Heblik. Przekonasz się jeszcze kiedyś. No dobra, my tu gadu gadu i doszłyśmy do dziupli DaGrra.
— Dziupla? Taka w drzewie? Tu pod ziemią? To jakaś sowa albo wiewiórka? — dopytywała się Julia.
— Skucha, nie zgadłaś. Próbujesz dalej? — prowokowała Milka.
— Hmm, co jeszcze może mieszkać w dziupli? — rozmyślała dalej Julia.
— Ach tak, to ta dziupla cię zmyliła — domyśliła się Milka. — Dziuplą nazywamy jedną z największych jaskini w tej części góry.
— I ten DaGrr tam mieszka?
— Tak, tam mieszka i pracuje. No dobra w życiu nie zgadniesz, więc przygotuj się na duże „wow”. Teraz będzie troszkę ciasno, złap mnie za rękę i już nic nie mów. Nie chcemy go przecież spłoszyć, prawda? — Mówiąc, to podała rękę królewnie i pociągnęła ją w stronę wąskiej skalnej szczeliny.
— Nie spłoszyć? Co to jest? — królewna dalej zadawała pytania.
— Ciii, cicho — szepnęła Milka i położyła palec na ustach, nakazując zachowanie zupełnej ciszy.
Po kilku kolejnych krokach wąska szczelina zaczęła się rozszerzać i wreszcie wyszły na coś, co najbardziej przypominało Julii duży balkon zwisający pod sklepieniem wielkiej jaskini. Była naprawdę duża. Duża i głęboka. Obie przykucnęły, wychylając głowy zza skalnej krawędzi tylko na tyle, żeby móc przeglądnąć jaskinię i jej zawartość.
Była to bardzo dziwna jaskinia. Dziwne było w niej to, że w odróżnieniu od większości innych, jakie w swoim życiu widziała królewna, ta była pełna w środku. Do połowy jej wysokości sięgał wielki głaz połyskujący odbitym ciepłym światłem ścian jaskini. Wielki kawał skały. Królewna zaczęła mu się uważnie przyglądać. Składał się z kilku mniejszych, oddzielonych od reszty głębszymi i płytszymi bruzdami. Całość tworzyła jakby owalny kopiec zwieńczony okrągłym kamieniem, który przypominał przechyloną na bok głowę. Królewna nawet odnalazła na nim wypukłości i zagłębienia, które mogły być nosem i uchem. O, a tam nad nimi jest coś jakby oko. To musi być jakaś kałuża w zagłębieniu skały. Coś w sobie miała, naprawdę bardzo przypominała oko. Była w nim czarna źrenica i bladoniebieska obwódka tęczówki — ooo, teraz nawet czarny środek oka tak jakby zmienił swoją wielkość.
— Coś mi się dzieje z oczami — wyszeptała królewna w ucho Milki. — Widzę już jakieś oczy w skałach.
— Czyli już o nas wie — skwitowała usłyszane słowa Milka, po czym wstała z kucek na proste nogi, machając przy tym szeroko rękoma. — Cześć DaGrr, przyprowadziłam ci gościa. To królewna Julia.
Jakby na ten sygnał wielki głaz ożył. Wielkie bruzdy pogłębiły się. Poszczególne części skalnego tworu zaczęły odsuwać się od siebie i już teraz można było zauważyć, że to olbrzymie ramiona, nogi, tors i łysa jak kolano głowa. Stwór wydał dźwięk, który zdawał się wprawiać w drżenie ściany i sklepienie jaskini. Do uszu dziewczyn dochodziły chrzęsty osypujących się kamieni. Olbrzym wymawiał dwie sylaby.
— Ju-La, Ju-La, Ju-La — powtarzał, a ściany jaskini wzmacniały ten dźwięk niczym wielka tuba. Obie dziewczyny zamurowało. Pierwsza odezwała się Milka:
— Rany, on mówi!!! Rodzice mi nie uwierzą, jak im opowiem, trzeba mu będzie chyba zmienić imię.
— Ju-La, Ju-La, Ju-La.
— Co to jest? — wydusiła w końcu z siebie królewna. — Rany, ten stwór jest olbrzymi. Czy on nie oberwie tego skalnego balkoniku z nami w środku? Przecież spokojnie może tutaj dosięgnąć.
— To troll jaskiniowy. Jest u nas już od kilkudziesięciu lat. Gdyby chciał nam zrobić krzywdę, już by nas dawno nie było. — Milka obserwowała uważnie trolla i wysnuwała wnioski, które ją wyraźnie uspokajały. — Myślę, że zobaczysz zaraz coś, co chciałam bardzo ci pokazać, ale nie miałam pomysłu, jak go do tego nakłonić. Patrz, co się będzie działo.