Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Do góry nogami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Do góry nogami - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIL­LE­GIA­TU­RA

Od dwóch mie­się­cy miesz­kam na let­ni­sku pod War­sza­wą. Jest to kla­sycz­na wil­le­gia­tu­ra. Ist­nie­ją bo­wiem roz­ma­ite ro­dza­je wy­jaz­dów na lato. Naj­zasz­czyt­niej­sze są wcza­sy let­nie, to zna­czy taki wy­jazd, któ­re­mu ko­niecz­nie musi to­wa­rzy­szyć wzmian­ka w od­po­wied­niej ru­bry­ce jed­ne­go z pism co­dzien­nych. "Zna­ny w sze­ro­kich ko­łach na­sze­go mia­sta me­ce­nas X. udał się na kil­ku­ty­go­dnio­we wcza­sy let­nie za gra­ni­cę". Świad­czy to o przy­na­leż­no­ści bo­ha­te­ra wy­jaz­du do eli­ty umy­sło­wej czy to­wa­rzy­skiej spo­łe­czeń­stwa. Wzmia­nek nie na­le­ży mie­szać z ogło­sze­nia­mi. Gdy czy­ta­my na ostat­niej stro­ni­cy ja­kie­goś pi­sma za­wia­do­mie­nie, że "den­ty­sta Fe­igen­blat wy­je­chał, wra­ca w po­cząt­kach wrze­śnia", to choć to jest wy­dru­ko­wa­ne, o przy­na­leż­no­ści do eli­ty nie świad­czy.

………..

Wil­le­gia­tu­ra na­zy­wa się prze­pę­dze­nie lata na let­ni­sku pod War­sza­wą. Oba te po­ję­cia są nie­roz­łą­czo­ne. Gdy kto wy­jeż­dża do Za­ko­pa­ne­go albo do Osten­dy, może się ba­wić, le­czyć, wy­po­czy­wać, uży­wać świe­że­go po­wie­trza, roz­ko­szo­wać pięk­nem przy­ro­dy, sło­wem, ro­bić, co mu się po­do­ba, ale to już nie jest wil­le­gia­tu­ra. Na wil­le­gia­tu­rę nie jeź­dzi się ani dla wy­po­czyn­ku, ani dla świe­że­go po­wie­trza. Wil­le­gia­tu­ra jest ćwi­cze­niem mo­ral­nem.

………..

Każ­de let­ni­sko po­sia­da su­chy, zdro­wy kli­mat, do­sko­na­łe ko­mu­ni­ka­cje z mia­stem i jesz­cze parę par­ce­li lasu do sprze­da­nia. Brak im mo­rza, ale za to po la­sach wi­dzi się tyle sta­rych pu­de­łek od sar­dy­nek, że gdy­by moż­na było ja­kimś cu­dem wszyst­kie owe zje­dzo­ne sar­dyn­ki wskrze­sić, to star­czy­ło­by ich na za­peł­nie­nie ca­łe­go oce­anu. Po­nad­to każ­de let­ni­sko po­sia­da przy­sta­nek ko­le­jo­wy, któ­ry jest miej­scem ze­brań pu­blicz­nych i od­gry­wa w na­szych Mi­la­nów­kach i Ra­do­ściach taką samą rolę, jak pla­ża w Osten­dzie, czy ogro­dy ka­sy­na w Aix-les-Ba­ins. Wy­twa­rza się sport czy­sto siel­ski cho­dze­nia na wszyst­kie po­cią­gi. Damy star­sze i oty­łe no­szą po­włó­czy­ste szla­fro­ki, pan­ny i mło­de mę­żat­ki na­kry­wa­ją gło­wy czer­wo­ny­mi sza­la­mi. Ko­lor czer­wo­ny har­mo­ni­zu­je do­sko­na­le ze wschod­nim ty­pem Po­lek.

………..

Przy za­wie­ra­niu zna­jo­mo­ści na­le­ży się uspra­wie­dli­wić przedew­szyst­kiem ze swe­go po­by­tu na let­ni­sku, wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go się nie jest ani w Cha­mo­nix ani w Tro­uvil­le, tyl­ko w tym roku wy­jąt­ko­wo wła­śnie w! Fa­le­ni­cy. Se­zo­ny let­ni­cze no­szą wo­gó­le ce­chę wy­jąt­ko­wo­ści. Wszy­scy przy­jeż­dża­ją wy­jąt­ko­wo, po­go­da bywa wy­jąt­ko­wa. Ulu­bio­nym te­ma­tem roz­mów za­przy­jaź­nio­nych ro­dzin są szcze­gó­ło­we wy­li­cze­nia, wy­ka­zu­ją­ce, że po­byt za­gra­ni­cą w wa­run­kach wy­szu­ka­ne­go kom­for­tu kosz­to­wał­by je znacz­nie ta­niej, niż po­byt w nie­wy­go­dzie w kra­ju. Bied­ni lu­dzie, ale szczę­śli­wy kraj!

………..

Oprócz lu­dzi przy­zwo­itych na let­ni­ska przy­jeż­dża­ją i zło­dzie­je. Dzię­ki temu po­wstał oby­czaj ostrze­li­wa­nia do­mów. Każ­dy let­nik, przed uda­niem się na spo­czy­nek, uwa­ża za swój obo­wią­zek wy­strze­lić parę razy z re­wol­we­ru na po­strach. Nie po­trze­ba do­da­wać, że let­ni­cy uda­ją się na spo­czy­nek o naj­roz­ma­it­szych go­dzi­nach.

………..

Zło­dziei na­le­ży wy­strze­gać się na dwor­cach ko­le­jo­wych przy wy­jeź­dzie na let­ni­ska. Naj­gor­szą pod tym wzglę­dem opin­ję po­sia­da dwo­rzec Nad­wi­ślań­ski. Ope­ru­je tam sta­le sze­ściu zło­dziei kie­szon­ko­wych. Ale wszy­scy tak ich już zna­ją, iż bied­ni ci lu­dzie nie mogą na­wet ma­rzyć o tem, aby ukraść co­kol­wiek. Wsku­tek tego rola ich jest naj­zu­peł­niej bier­na. Po­nu­rzy, wy­cień­cze­ni, snu­ją się wśród pu­blicz­no­ści, któ­ra po­ka­zu­je ich so­bie z ta­jem­ni­cze­mi mi­na­mi: "to jest zło­dziej". Poco ta ta­jem­ni­czość wo­bec ska­za­nych na śmierć gło­do­wą istot – nie­wia­do­mo.

W go­rącz­ko­wem ży­ciu miej­skiem za­cie­ra­ją się pew­ne sta­ro­pol­skie ce­chy cha­rak­te­ru. Wieś je wskrze­sza. Wszy­scy let­ni­cy więc są nie­sły­cha­nie go­ścin­ni. Nie tyl­ko pro­szą, ale wprost do­ma­ga­ją się, aby ich od­wie­dza­no.

– Nie­chże pań­stwo do nas się wy­bio­rą, ale już tak, żeby na cały dzień, do­brze? – I do tych za­pro­sin do­da­je się ser­decz­ną prze­stro­gę: – Tyl­ko pro­si­my nie w nie­dzie­lę. – Prze­stro­ga jest na­praw­dę życz­li­wa, bo w nie­dzie­lę na przy­stan­kach ko­le­jo­wych roz­gry­wa­ją się sce­ny, ja­kie gdzie­in­dziej na świe­cie moż­na wi­dzieć tyl­ko pod­czas pa­ni­ki przy wiel­kich ka­ta­stro­fach. Męż­czyź­ni znę­ca­ją się nad ko­bie­ta­mi, ko­bie­ty nad dzieć­mi, dzie­ci po­py­cha­ją sta­rusz­ków i nie mają usza­no­wa­nia dla ka­lek, sło­wem – pie­kło. A po­nie­waż zna­jo­mi z mia­sta za­zwy­czaj mają czas tyl­ko w nie­dzie­lę, więc to roz­strzy­ga do­sko­na­le kwe­stję go­ścin­no­ści sta­ro­pol­skiej.

………..

Per­łą let­nisk pod­war­szaw­skich jest Kon­stan­cin. Wszy­scy zga­dza­ją się bez za­strze­żeń, że jest to miej­sco­wość, urzą­dzo­na naj­zu­peł­niej "po eu­ro­pej­sku", mo­gą­ca śmia­ło kon­ku­ro­wać z za­gra­ni­cą. Nie­ste­ty, do­jazd do tej per­ły jest tak trud­ny, że lu­dzie za­sta­na­wia­ją się nie­raz nad tem, czy za­miast szu­kać za­gra­ni­cy u sie­bie, nie le­piej już je­chać tam, gdzie ona od­daw­na jest, na miej­scu? I jesz­cze jed­no dzi­wi wszyst­kich: gdzie w ta­kiej ma­łej lo­ko­mo­ty­wie mie­ści się tyle dymu?

………..

Nikt na świe­cie nie zna tak Eu­ro­py, jak let­ni­cy pod­war­szaw­scy. Gdy się słu­cha roz­mo­wy przy obie­dzie w któ­rym­kol­wiek z pen­sjo­na­tów, moż­na po­my­śleć, że to uczta ju­bi­le­uszo­wa kon­duk­to­rów wa­go­nów sy­pial­nych. Z ust do ust pa­da­ją tyl­ko wy­ra­zy: Lan­deck, Wies­ba­den, Dre­zno, Mo­na­chium, Kis­sin­gen, In­ter­la­ken, Lu­cer­na. I temu wszyst­kie­mu prze­ciw­sta­wia się ja­kiś ma­low­ni­czy Ka­czy Dół, twar­do brzmią­ce Pyry, czy ak­sa­mit­nie mięk­ki Mi­la­nó­wek. Wro­go­wi bym nie ży­czył być Ka­czym Do­łem albo Mi­la­nów­kiem,

………..

Przez dwa mie­sią­ce czło­wiek na­rze­ka, prze­kli­na swoj­skie po­rząd­ki, wzdy­cha do za­gra­ni­cy.

Sta­je się zgorzk­nia­łym, żół­cio­wym, złym, przy­się­ga, że póki ży­cia, noga jego na da­nem let­ni­sku nie po­sta­nie.

I w tem tkwi wiel­ki urok wil­le­gia­tu­ry.

Bo przez dwa mie­się­ce na­rze­ka się na co in­ne­go, niż za­zwy­czaj, i słu­cha in­nych na­rze­kań, niż zwy­kle.

To ogrom­nie od­świe­ża umysł. Na­rze­kać wciąż na jed­no i to samo jest nie­po­do­bień­stwem. Trze­ba zmie­niać na­rze­ka­nia.

I dla­te­go, gdy się we wrze­śniu po­wra­ca do miesz­ka­nia, z któ­re­go bu­cha naf­ta­li­na, jak gdy­by całą ka­mie­ni­cę do­pie­ro co na przy­jazd od­nie­sio­no z lom­bar­du, z sym­pa­tją my­śli się o let­ni­sku:

– Osta­tecz­nie, przy­jem­ne było lato…WIN­DA

W ka­mie­ni­cy, gdzie miesz­kam od roku, bu­du­je się win­da.

Na­le­ża­ło­by może ra­czej po­wie­dzieć, od roku bu­du­ją win­dę, ale wy­ra­że­nie "bu­du­je się", je­śli nie jest zu­peł­nie zgod­ne z du­chem ję­zy­ka pol­skie­go, po­sia­da wza­mian tę wiel­ką za­le­tę, że zna­ko­mi­cie cha­rak­te­ry­zu­je pol­ski spo­sób pro­wa­dze­nia ro­bót.

Przez rok moż­na się wie­le na­uczyć. To też tech­ni­ka bu­do­wy wind nie ma dziś już dla mnie ta­jem­nic. Po daw­ne­mu cła­pię się na swo­je czwar­te pię­tro pie­cho­tą, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że prze­waż­nie sta­ram się cho­dzić ku­chen­ne­mi scho­da­mi. Ale od bie­dy po­tra­fił­bym już sam wy­bu­do­wać win­dę. Mam więc jak­by dru­gi ka­wa­łek chle­ba w ręku.

I co naj­waż­niej­sze po­zna­łem ro­bot­ni­ka pol­skie­go. Przyj­rza­łem mu się zbliz­ka, na­uczy­łem się ko­chać go i ce­nić. Rzecz ot nie do wia­ry, jak my się mało zna­my na­wza­jem. Mówi się: "Lud, lud, ro­bo­cia­rze, fun­da­ment przy­szło­ści", a w grun­cie rze­czy są to dla nas zu­peł­nie eg­zo­tycz­ne po­ję­cia. Do­pie­ro ja­kieś przed­się­wzię­cia kul­tu­ral­ne, w ro­dza­ju nad­bu­dó­wek, za­kła­da­nia wind, ma­lo­wa­nia scho­dów i t… d., po­zwa­la­ją nam wejść w kon­takt uczu­cio­wy i zbli­żyć się na­wza­jem.

Pew­ne­go ro­dza­ju po­wol­ność ro­bót wy­cho­dzi więc nam je­dy­nie na do­bre. Za­pew­ne – gdy­by win­dę za­ło­żo­no w trzy czy czte­ry mie­sią­ce, jeź­dził­bym nią już od­daw­na, ale ileż­bym za­tra­cił cen­nych spo­strze­żeń, po­zwa­la­ją­cych mi wnik­nąć nie­co głę­biej w psy­cho­lo­gję na­sze­go ludu miej­skie­go.

Ro­bot­nik pol­ski jest z na­tu­ry rze­czy ko­le­żeń­ski. To też nig­dy nie bywa przy pra­cy od­osob­nio­ny. Gdy coś robi, np. wbi­ja gwóźdź w de­skę, za­wsze znaj­dzie trzech czy czte­rech to­wa­rzy­szów, któ­rzy pra­cy jego przy­glą­da­ją się z za­cie­ka­wie­niem. Śmia­ło twier­dzić moż­na, że nie­ma tak drob­ne­go szcze­gó­łu ro­bót, któ­ry był­by wy­ko­na­ny bez tej ko­le­żeń­skiej kon­tro­li. Daje ona gwa­ran­cję su­mien­no­ści. O gwoź­dziu, wbi­tym w ścia­nę, pod okiem trzech czy czte­rech fa­chow­ców, moż­na po­wie­dzieć, że jest wbi­ty na­praw­dę. Gdy czło­wiek wie, że na ro­bo­tę jego pa­trzą, wszyst­kich sił do­kła­da, aby wy­ko­nać ją jak naj­le­piej.

Zwłasz­cza, lu­dzie tak am­bit­ni, jak nasi ro­bot­ni­cy.

Am­bi­cja jest nie­od­łącz­ną ce­chą ar­ty­stycz­ne­go tem­pe­ra­men­tu. A w każ­dym z ro­bot­ni­ków na­szych tkwi coś z ar­ty­sty. I to jest bar­dzo sym­pa­tycz­ne. Ale sto­kroć sym­pa­tycz­niej­sze jest jesz­cze, że na­wet ar­ty­stycz­ne za­pę­dy sta­ra­ją się trzy­mać na wo­dzy, gdy cho­dzi o do­bro pra­cy. Ro­bot­nik pol­ski wie, że nie po­win­no się nig­dy ro­bić dwóch rze­czy na­raz.

Więc mimo, że wszy­scy lu­bią i umie­ją śpie­wać i gwiz­dać, nig­dy nie śpie­wa­ją ani nie gwiż­dżą przy ro­bo­cie. Gdy któ­re­mu przyj­dzie ocho­ta, aby wy­rzu­cić ja­kąś me­lo­dję z sie­bie, od­kła­da pra­cę. I ro­bo­cie i fi­ne­zji śpie­wu wy­cho­dzi to tyl­ko na do­bre. A śpie­wać lu­bią i śpie­wa­ją dużo. Stąd po­cho­dzi za­pew­ne pol­skie wy­ra­że­nie, że coś się zro­bi "śpie­wa­ją­cy"…

Dru­gą ce­chą ar­ty­stycz­ne­go tem­pe­ra­men­tu jest in­stynk­tow­na wy­twor­ność. Ce­chę tę ro­bot­ni­cy nasi po­sia­da­ją w wy­so­kim stop­niu. Ot, choć­by taki przy­kład. Wcho­dzę do sie­ni, po­środ­ku scho­dów stoi bia­ła, roz­kra­czo­na dra­bi­na, a na niej sie­dzi przy­stoj­ny mło­dzie­niec w róż­no­ko­lo­ro­wem i nie­ca­łem ubra­niu. Ma ty­po­wo sło­wiań­ski wy­raz twa­rzy, pło­we wło­sy, me­lan­cho­lij­ną za­du­mę w oczach. Mię­dzy szcze­bla­mi dra­bi­ny ko­ły­sze się ku­beł ja­kiejś bar­dzo ko­lo­ro­wej far­by, dwa ta­kież ku­bły sto­ją na zie­mi, za nie­mi sza­flik z wodą, de­ska, wie­cheć i ka­wa­łek dru­tu. O parę stop­ni wy­żej pod ścia­ną stoi dru­gi mło­dzie­niec, któ­ry, po­rzu­ciw­szy chwi­lo­wo swo­ją ro­bo­tę, przy­glą­da się pra­cy to­wa­rzy­sza. Sy­tu­acja wy­jąt­ko­wa, bo po­win­no się przy­glą­dać trzech, ale mniej­sza o to. Obaj tak są po­chło­nię­ci: pierw­szy pra­cą, a dru­gi nie­mą kon­tem­pla­cją, że w pierw­szej chwi­li nie wi­dzą mnie wca­le. Od­zy­wam się grzecz­nie:

– Może pa­no­wie by mnie prze­pu­ści­li. Nic. Ser­ce ro­śnie w czło­wie­ku na wi­dok ta­kie­go od­da­nia się obo­wiąz­ko­wi. Chrzą­kam. Nic. Zbli­ża­ni się do dra­bi­ny i, za­dzie­ra­jąc gło­wę do góry, po­wta­rzam gło­śniej:

– Może pa­no­wie by­li­by ła­ska­wi mnie prze­pu­ścić.

Tym ra­zem efekt jest pio­ru­nu­ją­cy. Mło­dzie­niec, któ­ry trwał w nie­mej kon­tem­pla­cji, od­ska­ku­je, jak opa­rzo­ny, od ścia­ny.

– An­tek, nie wi­dzisz, że ja­śnie pan chce przejść. Dla­cze­góż ty ja­śnie pana nie prze­pu­ścisz? Cóż ty my­ślisz, że ja­śnie pan, to taki drań, jak ty…

Z tonu czuć, że już to samo, że mnie za­trzy­ma­li na chwi­lę, za­dra­snę­ło nie­mi­le jego po­czu­cie tak­tu to­wa­rzy­skie­go.

Dru­gi ro­bot­nik scho­dzi po­wo­li z dra­bi­ny, od­su­wa ją, nie śpie­sząc się – wszyst­ko trze­ba zro­bić su­mien­nie – i ze swej stro­ny stro­fu­je to­wa­rzy­sza.

– Wi­cek, nie pluj­że te­raz. Prze­cież o mało ja­śnie panu na ka­pe­lusz nie plu­ną­łeś.

A to jest nie­praw­da. Bo Wi­cek plu­nął co naj­mniej o pół łok­cia od mego ka­pe­lu­sza. Uwa­ga jego ko­le­gi do­wo­dzi­ła tyl­ko sub­tel­nej tro­ski o pe­wien wy­kwint za­cho­wa­nia.

Gdy wcho­dzę na dru­gą kon­dy­gna­cję scho­dów, sły­szę za sobą mru­kli­we:

– Włó­czą się i włó­czą, cho­le­ry, jak­by to scho­dy były do ła­że­nia… pra­co­wać tyl­ko czło­wie­ko­wi nie po­zwa­la­ją.

Pra­ca – rzecz świę­ta. Trud­no mi się o to ob­ra­żać. Sam je­stem wście­kły, ile­kroć mi kto w ro­bo­cie prze­szka­dza. Na dru­giem pię­trze dru­ga dra­bi­na. Pow – ta­rza się ta sama sce­na. Naj­go­rzej jest tra­fić na dra­bi­nę nie­za­lud­nio­ną, bo sa­me­mu usu­nąć jej nie­po­dob­na z ra­cji groź­ne­go ku­bła, a ro­bot­nik, któ­re­go­by się chcia­ło dla ta­kie­go dro­bia­zgu tru­dzić, czuł­by się strasz­nie ob­ra­żo­nym. Trze­ba więc albo zdać się na ła­skę losu i cze­kać, albo sta­rać się koło dra­bi­ny prze­śli­zgnąć. Osta­tecz­nie, le­piej prze­cze­kać, bo za­uwa­ży­łem, że o ile far­ba nie chce się trzy­mać ścian, o tyle zna­ko­mi­cie lgnie do ubra­nia. Mimo wszyst­kie dra­bi­ny jed­nak, po­tknię­cia się i t… d., ab­so­lut­nie w cią­gu trzech kwa­dran­sów na czwar­te pię­tro wejść moż­na.

Tem­pe­ra­ment ar­ty­stycz­ny rzad­ko cho­dzi w pa­rze z ma­te­ma­tycz­ną lo­gi­ką. I znów, gdy się chce to rzad­kie po­łą­cze­nie od­na­leźć, trze­ba się zwró­cić do miej­skie­go ludu. Na dwa mie­sią­ce przed roz­po­czę­ciem ro­bót win­do­wych stróż prze­stał za­mia­tać scho­dy, sień i po­dwó­rze. Gdym mu ro­bił z tego po­wo­du wy­rzut, uśmiech­nął się pod wą­sem i od­parł spo­koj­nie:

– A po­cóż mam sprzą­tać, kie­dy i tak za dwa mie­sią­ce za­czną ro­bić i zruj­nu­ją wszyst­ko.

Za­zna­czam, że było to po­wie­dzia­ne bez gnie­wu, z tym wła­śnie spo­ko­jem, jaki daje we­wnętrz­ne głę­bo­kie po­czu­cie swej ra­cji. Z re­pli­ki tej na­le­ży jesz­cze dru­gi rys cha­rak­te­ry­stycz­ny wy­cią­gnąć; nie­chęć pol­skie­go ludu do ro­bót cza­so­wych, prze­mi­ja­ją­cych. U nas na­wet, za­mia­ta­jąc po­dwó­rze, stróż chce, żeby to było na za­wsze.

W re­zul­ta­cie, póki nie było o win­dzie mowy, wcho­dzi­łem do sie­bie na górą w dwie mi­nu­ty cały i zdrów. Obec­nie po­trze­ba mi na to trzech kwa­dran­sów cza­su, zmar­no­wa­łem dwa pal­ta, stłu­kłem raz ko­la­no, raz gło­wę i trzy razy rękę. Ale po­nie­waż wszyst­ko ma swój kres, więc i win­da bę­dzie kie­dyś skoń­czo­na. Dzię­ki po­śpie­cho­wi, z ja­kim wów­czas będę się do miesz­ka­nia do­sta­wał, obec­na stra­ta cza­su wy­rów­na się po­wo­li. A pal­ta przy­da­dzą mi się na ma­ska­ra­dę.SO­LI­DAR­NOŚĆ

Kie­dy po raz nie wiem któ­ry w ży­ciu usły­sza­łem na pry­wat­nem mę­skiem ze­bra­niu "My Po­la­cy nie po­tra­fi­my być so­li­dar­ni", zbra­kło mi cier­pli­wo­ści, mogę rzec, na­wet za­wrza­ło we mnie, i mie­rząc czło­wie­ka, któ­ry te sło­wa wy­po­wie­dział, nie­przy­zwo­item spoj­rze­niem, ode­zwa­łem się głu­cho.

– Wy­ba­czy sza­now­ny pan, ale twier­dze­nie jego nie ma naj­mniej­sze­go sen­su. Zbrzy­dło mi już to wiecz­ne uty­ski­wa­nie na nasz brak so­li­dar­no­ści. Przy­zwy­cza­ili­śmy się po­wta­rzać, jak za pa­nią mat­kę pa­cierz: "A my, Po­la­cy, nie je­ste­śmy so­li­dar­ni, gubi nas brak so­li­dar­no­ści, a tym­cza­sem dość przez je­den dzień ob­ser­wo­wać na­sze sto­sun­ki, aby się prze­ko­nać, jak da­le­kim od praw­dy jest ten prze­sąd. Pra­gnie pan do­wo­dów? Ależ owszem. Nie mó­wię nic nig­dy go­ło­słow­nie. By­wam goły, ale nie w sło­wach. Wy­obraź­my więc so­bie, dro­gi pa­nie, że ko­goś, kto jest oto­czo­ny po­wszech­ną i za­słu­żo­ną czcią w spo­łe­czeń­stwie, spodo­ba­ło mi się na­zwać pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ka krót­ko i wę­zło­wa­to "świ­nią"… Nie upie­ram się zresz­tą przy świ­ni. Obe­lga ta ma cha­rak­ter ogól­ni­ko­wy i prze­to może powo-

16

do­wać nie­po­ro­zu­mie­nia. Gdy mó­wi­my o kimś z przy­ja­ciół na­szych, czy zna­jo­mych: "świ­nia", nie­ma w tem tej pre­cy­zji za­rzu­tu, ja­kiej może wy­ma­gać naj­prost­sze po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści. Wy­obraź­my więc so­bie ra­czej, niż o owym kimś, czło­wie­ku nie­po­szla­ko­wa­nie uczci­wym, oto­czo­nym po­wszech­ną czcią, po­wia­dam "zło­dziej". Czy są­dzi pan, że mimo całą po­zor­ną bez­sen­sow­ność za­rzu­tu nie znaj­dzie ca­łych rzesz bliź­nich, któ­rzy mo­men­tal­nie i bez za­strze­żeń zso­li­da­ry­zu­ją się z moim po­glą­dem. Zrób pan to do­świad­cze­nie, je­śli mi pan nie wie­rzysz… jest ła­twe i nie wy­ma­ga przy­rzą­dów. Ode­przesz pan mój ar­gu­ment po­wierz­chow­nym za­rzu­tem: – "To są tyl­ko sło­wa – nie trud­no być so­li­dar­nym w ga­da­niu". O, ja­kiś pan na­iw­ny po­mi­mo doj­rza­łe­go wy­glą­du! – Czyż mniej­szy brak so­li­dar­no­ści wi­dzi­my w sfe­rze czy­nów? Spró­buj pan ko­muś, czy­ją pra­cę ce­nisz i wiesz, że jest czczo­na przez wszyst­kich, urzą­dzić "ka­wał". Znów pan od­ra­zu znaj­dziesz całe rze­sze chęt­nych, któ­rzy wszyst­kie siły wy­tę­żą, by ci do­po­módz. I czyż wo­bec tego wszyst­kie­go może być mowa o na­szym bra­ku so­li­dar­no­ści? Po­wie­dział­bym na­wet, że jest to so­li­dar­ność naj­wyż­sze­go ga­tun­ku, bo uwzględ­nia­ją­ca naj­bar­dziej eks­cen­trycz­ne, oso­bi­ste za­pę­dy. So­li­dar­ność przy­sto­so­wa­na do na­ro­do­we­go "in­dy­wi­du­ali­zmu".

Mó­wi­łem płyn­nie i wy­war­łem wra­że­nie. Czło­wiek, do któ­re­go się zwra­ca­łem, onie­miał. Pa­trzał na mnie sze­ro­ko wy­trzesz­czo­ne­mi ocza­mi i wi­docz­nem było, że brak mu słów na od­po­wiedź.

– Nie patrz pan na mnie, jak ba­ran na wodą – za­koń­czy­łem z przy­ja­znym uśmie­chem. – Sko­ro prze­my­ślisz pan w sku­pie­niu wszyst­ko, com ci po­wie­dział, przy­znasz mi słusz­ność. Gdy cho­dzi o zro­bie­nie ko­muś "ka­wa­łu", je­ste­śmy naj­so­li­dar­niej­szem spo­łe­czeń­stwem na zie­mi.

Uści­sną­łem go ser­decz­nie za rękę i roz­sta­li­śmy się na za­wsze.EKS­CEN­TRYCZ­NY ZA­KŁAD

Za­ło­ży­łem się z jed­nym z przy­ja­ciół, że w War­sza­wie nie moż­na dnia prze­żyć, aby nie uchy­bić god­no­ści ludz­kiej. Za­ło­ży­li­śmy się o pół ru­bla. Suma nie­wiel­ka, ale nie cho­dzi­ło mi o zysk, lecz o triumf mo­ral­ny. Gdy po­da­li­śmy so­bie dło­nie, a obec­ny przy tem je­den z po­waż­nych oby­wa­te­li na­sze­go mia­sta, po­wo­ła­ny przez nas na ar­bi­tra, "prze­ciął", ują­łem przy­ja­cie­la pod rękę i, wska­zu­jąc mu po­bliz­ki skład ap­tecz­ny, ode­zwa­łem się uprzej­mie:

– Ku­pi­my prosz­ku do zę­bów. Przy­ja­ciel spoj­rzał na mnie, jak na war­ja­ta.

– Prosz­ku do zę­bów, po co?

– Przedew­szyst­kiem po­nie­waż pro­szek do zę­bów jest ar­ty­ku­łem w do­mo­wem go­spo­dar­stwie bar­dzo uży­tecz­nym, a na­stęp­nie, aby cię prze­ko­nać o słusz­no­ści mo­jej tezy, dla któ­rej za­ry­zy­ko­wa­łem pół ru­bla. Przy­się­gam ci, że do owe­go skle­pu wcho­dzę po raz pierw­szy w ży­ciu. Bę­dzie­my się za­cho­wy­wa­li jak naj­uprzej­miej, bę­dzie­my cisi, po­tul­ni, na­wet po­kor­ni, o ile tego zaj­dzie po­trze­ba, a jed­nak mimo to wszyst­ko, ktoś się na nas ob­ra­zi. Je­śli przy­pusz­czasz ja­kiś pod­stęp z mej stro­ny, wy­bie­raj sam sklep inny. Z chę­cią za­mie­nię pro­szek do zę­bów na szkieł­ko do ze­gar­ka, pa­stę do bu­tów, funt cu­kru czy jaki ar­ty­kuł bła­wat­ny. Roz­po­rzą­dzaj mną, pro­szę cię…

Z de­li­kat­no­ścią do­brze wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka przy­ja­ciel mój od­parł:

– Niech bę­dzie pro­szek do zę­bów.

Parę kro­ków po roz­mo­kłym śnie­gu i oto je­ste­śmy w skle­pie. Od pro­gu zdją­łem ka­pe­lusz. Po­nie­waż pa­no­wie za kon­tu­arem za­ję­ci byli roz­mo­wą, aby im nie prze­szka­dzać, sta­ną­łem grzecz­nie na ubo­czu. Przy­ja­ciel mój na­śla­do­wał mnie we wszyst­kiem. Róż­ne rze­czy moż­na na­szym fir­mom za­rzu­cić, tyl­ko nie po­wol­ność ob­słu­gi. Trzy mi­nu­ty nie upły­nę­ły, a już zwró­co­no na nas uwa­gę. Po­waż­ny, łysy blon­dyn z dłu­gą bro­dą (u męż­czy­zny czę­sto się tra­fia tak pa­ra­dok­sal­ny po­dział uwło­sie­nia) zwró­cił się do mnie z me­lan­chol­ja w gło­sie:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: