- W empik go
Do góry nogami - ebook
Do góry nogami - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od dwóch miesięcy mieszkam na letnisku pod Warszawą. Jest to klasyczna willegiatura. Istnieją bowiem rozmaite rodzaje wyjazdów na lato. Najzaszczytniejsze są wczasy letnie, to znaczy taki wyjazd, któremu koniecznie musi towarzyszyć wzmianka w odpowiedniej rubryce jednego z pism codziennych. "Znany w szerokich kołach naszego miasta mecenas X. udał się na kilkutygodniowe wczasy letnie za granicę". Świadczy to o przynależności bohatera wyjazdu do elity umysłowej czy towarzyskiej społeczeństwa. Wzmianek nie należy mieszać z ogłoszeniami. Gdy czytamy na ostatniej stronicy jakiegoś pisma zawiadomienie, że "dentysta Feigenblat wyjechał, wraca w początkach września", to choć to jest wydrukowane, o przynależności do elity nie świadczy.
………..
Willegiatura nazywa się przepędzenie lata na letnisku pod Warszawą. Oba te pojęcia są nierozłączone. Gdy kto wyjeżdża do Zakopanego albo do Ostendy, może się bawić, leczyć, wypoczywać, używać świeżego powietrza, rozkoszować pięknem przyrody, słowem, robić, co mu się podoba, ale to już nie jest willegiatura. Na willegiaturę nie jeździ się ani dla wypoczynku, ani dla świeżego powietrza. Willegiatura jest ćwiczeniem moralnem.
………..
Każde letnisko posiada suchy, zdrowy klimat, doskonałe komunikacje z miastem i jeszcze parę parceli lasu do sprzedania. Brak im morza, ale za to po lasach widzi się tyle starych pudełek od sardynek, że gdyby można było jakimś cudem wszystkie owe zjedzone sardynki wskrzesić, to starczyłoby ich na zapełnienie całego oceanu. Ponadto każde letnisko posiada przystanek kolejowy, który jest miejscem zebrań publicznych i odgrywa w naszych Milanówkach i Radościach taką samą rolę, jak plaża w Ostendzie, czy ogrody kasyna w Aix-les-Bains. Wytwarza się sport czysto sielski chodzenia na wszystkie pociągi. Damy starsze i otyłe noszą powłóczyste szlafroki, panny i młode mężatki nakrywają głowy czerwonymi szalami. Kolor czerwony harmonizuje doskonale ze wschodnim typem Polek.
………..
Przy zawieraniu znajomości należy się usprawiedliwić przedewszystkiem ze swego pobytu na letnisku, wytłumaczyć, dlaczego się nie jest ani w Chamonix ani w Trouville, tylko w tym roku wyjątkowo właśnie w! Falenicy. Sezony letnicze noszą wogóle cechę wyjątkowości. Wszyscy przyjeżdżają wyjątkowo, pogoda bywa wyjątkowa. Ulubionym tematem rozmów zaprzyjaźnionych rodzin są szczegółowe wyliczenia, wykazujące, że pobyt zagranicą w warunkach wyszukanego komfortu kosztowałby je znacznie taniej, niż pobyt w niewygodzie w kraju. Biedni ludzie, ale szczęśliwy kraj!
………..
Oprócz ludzi przyzwoitych na letniska przyjeżdżają i złodzieje. Dzięki temu powstał obyczaj ostrzeliwania domów. Każdy letnik, przed udaniem się na spoczynek, uważa za swój obowiązek wystrzelić parę razy z rewolweru na postrach. Nie potrzeba dodawać, że letnicy udają się na spoczynek o najrozmaitszych godzinach.
………..
Złodziei należy wystrzegać się na dworcach kolejowych przy wyjeździe na letniska. Najgorszą pod tym względem opinję posiada dworzec Nadwiślański. Operuje tam stale sześciu złodziei kieszonkowych. Ale wszyscy tak ich już znają, iż biedni ci ludzie nie mogą nawet marzyć o tem, aby ukraść cokolwiek. Wskutek tego rola ich jest najzupełniej bierna. Ponurzy, wycieńczeni, snują się wśród publiczności, która pokazuje ich sobie z tajemniczemi minami: "to jest złodziej". Poco ta tajemniczość wobec skazanych na śmierć głodową istot – niewiadomo.
W gorączkowem życiu miejskiem zacierają się pewne staropolskie cechy charakteru. Wieś je wskrzesza. Wszyscy letnicy więc są niesłychanie gościnni. Nie tylko proszą, ale wprost domagają się, aby ich odwiedzano.
– Niechże państwo do nas się wybiorą, ale już tak, żeby na cały dzień, dobrze? – I do tych zaprosin dodaje się serdeczną przestrogę: – Tylko prosimy nie w niedzielę. – Przestroga jest naprawdę życzliwa, bo w niedzielę na przystankach kolejowych rozgrywają się sceny, jakie gdzieindziej na świecie można widzieć tylko podczas paniki przy wielkich katastrofach. Mężczyźni znęcają się nad kobietami, kobiety nad dziećmi, dzieci popychają staruszków i nie mają uszanowania dla kalek, słowem – piekło. A ponieważ znajomi z miasta zazwyczaj mają czas tylko w niedzielę, więc to rozstrzyga doskonale kwestję gościnności staropolskiej.
………..
Perłą letnisk podwarszawskich jest Konstancin. Wszyscy zgadzają się bez zastrzeżeń, że jest to miejscowość, urządzona najzupełniej "po europejsku", mogąca śmiało konkurować z zagranicą. Niestety, dojazd do tej perły jest tak trudny, że ludzie zastanawiają się nieraz nad tem, czy zamiast szukać zagranicy u siebie, nie lepiej już jechać tam, gdzie ona oddawna jest, na miejscu? I jeszcze jedno dziwi wszystkich: gdzie w takiej małej lokomotywie mieści się tyle dymu?
………..
Nikt na świecie nie zna tak Europy, jak letnicy podwarszawscy. Gdy się słucha rozmowy przy obiedzie w którymkolwiek z pensjonatów, można pomyśleć, że to uczta jubileuszowa konduktorów wagonów sypialnych. Z ust do ust padają tylko wyrazy: Landeck, Wiesbaden, Drezno, Monachium, Kissingen, Interlaken, Lucerna. I temu wszystkiemu przeciwstawia się jakiś malowniczy Kaczy Dół, twardo brzmiące Pyry, czy aksamitnie miękki Milanówek. Wrogowi bym nie życzył być Kaczym Dołem albo Milanówkiem,
………..
Przez dwa miesiące człowiek narzeka, przeklina swojskie porządki, wzdycha do zagranicy.
Staje się zgorzkniałym, żółciowym, złym, przysięga, że póki życia, noga jego na danem letnisku nie postanie.
I w tem tkwi wielki urok willegiatury.
Bo przez dwa miesięce narzeka się na co innego, niż zazwyczaj, i słucha innych narzekań, niż zwykle.
To ogromnie odświeża umysł. Narzekać wciąż na jedno i to samo jest niepodobieństwem. Trzeba zmieniać narzekania.
I dlatego, gdy się we wrześniu powraca do mieszkania, z którego bucha naftalina, jak gdyby całą kamienicę dopiero co na przyjazd odniesiono z lombardu, z sympatją myśli się o letnisku:
– Ostatecznie, przyjemne było lato…WINDA
W kamienicy, gdzie mieszkam od roku, buduje się winda.
Należałoby może raczej powiedzieć, od roku budują windę, ale wyrażenie "buduje się", jeśli nie jest zupełnie zgodne z duchem języka polskiego, posiada wzamian tę wielką zaletę, że znakomicie charakteryzuje polski sposób prowadzenia robót.
Przez rok można się wiele nauczyć. To też technika budowy wind nie ma dziś już dla mnie tajemnic. Po dawnemu cłapię się na swoje czwarte piętro piechotą, z tą tylko różnicą, że przeważnie staram się chodzić kuchennemi schodami. Ale od biedy potrafiłbym już sam wybudować windę. Mam więc jakby drugi kawałek chleba w ręku.
I co najważniejsze poznałem robotnika polskiego. Przyjrzałem mu się zblizka, nauczyłem się kochać go i cenić. Rzecz ot nie do wiary, jak my się mało znamy nawzajem. Mówi się: "Lud, lud, robociarze, fundament przyszłości", a w gruncie rzeczy są to dla nas zupełnie egzotyczne pojęcia. Dopiero jakieś przedsięwzięcia kulturalne, w rodzaju nadbudówek, zakładania wind, malowania schodów i t… d., pozwalają nam wejść w kontakt uczuciowy i zbliżyć się nawzajem.
Pewnego rodzaju powolność robót wychodzi więc nam jedynie na dobre. Zapewne – gdyby windę założono w trzy czy cztery miesiące, jeździłbym nią już oddawna, ale ileżbym zatracił cennych spostrzeżeń, pozwalających mi wniknąć nieco głębiej w psychologję naszego ludu miejskiego.
Robotnik polski jest z natury rzeczy koleżeński. To też nigdy nie bywa przy pracy odosobniony. Gdy coś robi, np. wbija gwóźdź w deskę, zawsze znajdzie trzech czy czterech towarzyszów, którzy pracy jego przyglądają się z zaciekawieniem. Śmiało twierdzić można, że niema tak drobnego szczegółu robót, który byłby wykonany bez tej koleżeńskiej kontroli. Daje ona gwarancję sumienności. O gwoździu, wbitym w ścianę, pod okiem trzech czy czterech fachowców, można powiedzieć, że jest wbity naprawdę. Gdy człowiek wie, że na robotę jego patrzą, wszystkich sił dokłada, aby wykonać ją jak najlepiej.
Zwłaszcza, ludzie tak ambitni, jak nasi robotnicy.
Ambicja jest nieodłączną cechą artystycznego temperamentu. A w każdym z robotników naszych tkwi coś z artysty. I to jest bardzo sympatyczne. Ale stokroć sympatyczniejsze jest jeszcze, że nawet artystyczne zapędy starają się trzymać na wodzy, gdy chodzi o dobro pracy. Robotnik polski wie, że nie powinno się nigdy robić dwóch rzeczy naraz.
Więc mimo, że wszyscy lubią i umieją śpiewać i gwizdać, nigdy nie śpiewają ani nie gwiżdżą przy robocie. Gdy któremu przyjdzie ochota, aby wyrzucić jakąś melodję z siebie, odkłada pracę. I robocie i finezji śpiewu wychodzi to tylko na dobre. A śpiewać lubią i śpiewają dużo. Stąd pochodzi zapewne polskie wyrażenie, że coś się zrobi "śpiewający"…
Drugą cechą artystycznego temperamentu jest instynktowna wytworność. Cechę tę robotnicy nasi posiadają w wysokim stopniu. Ot, choćby taki przykład. Wchodzę do sieni, pośrodku schodów stoi biała, rozkraczona drabina, a na niej siedzi przystojny młodzieniec w różnokolorowem i niecałem ubraniu. Ma typowo słowiański wyraz twarzy, płowe włosy, melancholijną zadumę w oczach. Między szczeblami drabiny kołysze się kubeł jakiejś bardzo kolorowej farby, dwa takież kubły stoją na ziemi, za niemi szaflik z wodą, deska, wiecheć i kawałek drutu. O parę stopni wyżej pod ścianą stoi drugi młodzieniec, który, porzuciwszy chwilowo swoją robotę, przygląda się pracy towarzysza. Sytuacja wyjątkowa, bo powinno się przyglądać trzech, ale mniejsza o to. Obaj tak są pochłonięci: pierwszy pracą, a drugi niemą kontemplacją, że w pierwszej chwili nie widzą mnie wcale. Odzywam się grzecznie:
– Może panowie by mnie przepuścili. Nic. Serce rośnie w człowieku na widok takiego oddania się obowiązkowi. Chrząkam. Nic. Zbliżani się do drabiny i, zadzierając głowę do góry, powtarzam głośniej:
– Może panowie byliby łaskawi mnie przepuścić.
Tym razem efekt jest piorunujący. Młodzieniec, który trwał w niemej kontemplacji, odskakuje, jak oparzony, od ściany.
– Antek, nie widzisz, że jaśnie pan chce przejść. Dlaczegóż ty jaśnie pana nie przepuścisz? Cóż ty myślisz, że jaśnie pan, to taki drań, jak ty…
Z tonu czuć, że już to samo, że mnie zatrzymali na chwilę, zadrasnęło niemile jego poczucie taktu towarzyskiego.
Drugi robotnik schodzi powoli z drabiny, odsuwa ją, nie śpiesząc się – wszystko trzeba zrobić sumiennie – i ze swej strony strofuje towarzysza.
– Wicek, nie plujże teraz. Przecież o mało jaśnie panu na kapelusz nie plunąłeś.
A to jest nieprawda. Bo Wicek plunął co najmniej o pół łokcia od mego kapelusza. Uwaga jego kolegi dowodziła tylko subtelnej troski o pewien wykwint zachowania.
Gdy wchodzę na drugą kondygnację schodów, słyszę za sobą mrukliwe:
– Włóczą się i włóczą, cholery, jakby to schody były do łażenia… pracować tylko człowiekowi nie pozwalają.
Praca – rzecz święta. Trudno mi się o to obrażać. Sam jestem wściekły, ilekroć mi kto w robocie przeszkadza. Na drugiem piętrze druga drabina. Pow – tarza się ta sama scena. Najgorzej jest trafić na drabinę niezaludnioną, bo samemu usunąć jej niepodobna z racji groźnego kubła, a robotnik, któregoby się chciało dla takiego drobiazgu trudzić, czułby się strasznie obrażonym. Trzeba więc albo zdać się na łaskę losu i czekać, albo starać się koło drabiny prześlizgnąć. Ostatecznie, lepiej przeczekać, bo zauważyłem, że o ile farba nie chce się trzymać ścian, o tyle znakomicie lgnie do ubrania. Mimo wszystkie drabiny jednak, potknięcia się i t… d., absolutnie w ciągu trzech kwadransów na czwarte piętro wejść można.
Temperament artystyczny rzadko chodzi w parze z matematyczną logiką. I znów, gdy się chce to rzadkie połączenie odnaleźć, trzeba się zwrócić do miejskiego ludu. Na dwa miesiące przed rozpoczęciem robót windowych stróż przestał zamiatać schody, sień i podwórze. Gdym mu robił z tego powodu wyrzut, uśmiechnął się pod wąsem i odparł spokojnie:
– A pocóż mam sprzątać, kiedy i tak za dwa miesiące zaczną robić i zrujnują wszystko.
Zaznaczam, że było to powiedziane bez gniewu, z tym właśnie spokojem, jaki daje wewnętrzne głębokie poczucie swej racji. Z repliki tej należy jeszcze drugi rys charakterystyczny wyciągnąć; niechęć polskiego ludu do robót czasowych, przemijających. U nas nawet, zamiatając podwórze, stróż chce, żeby to było na zawsze.
W rezultacie, póki nie było o windzie mowy, wchodziłem do siebie na górą w dwie minuty cały i zdrów. Obecnie potrzeba mi na to trzech kwadransów czasu, zmarnowałem dwa palta, stłukłem raz kolano, raz głowę i trzy razy rękę. Ale ponieważ wszystko ma swój kres, więc i winda będzie kiedyś skończona. Dzięki pośpiechowi, z jakim wówczas będę się do mieszkania dostawał, obecna strata czasu wyrówna się powoli. A palta przydadzą mi się na maskaradę.SOLIDARNOŚĆ
Kiedy po raz nie wiem który w życiu usłyszałem na prywatnem męskiem zebraniu "My Polacy nie potrafimy być solidarni", zbrakło mi cierpliwości, mogę rzec, nawet zawrzało we mnie, i mierząc człowieka, który te słowa wypowiedział, nieprzyzwoitem spojrzeniem, odezwałem się głucho.
– Wybaczy szanowny pan, ale twierdzenie jego nie ma najmniejszego sensu. Zbrzydło mi już to wieczne utyskiwanie na nasz brak solidarności. Przyzwyczailiśmy się powtarzać, jak za panią matkę pacierz: "A my, Polacy, nie jesteśmy solidarni, gubi nas brak solidarności, a tymczasem dość przez jeden dzień obserwować nasze stosunki, aby się przekonać, jak dalekim od prawdy jest ten przesąd. Pragnie pan dowodów? Ależ owszem. Nie mówię nic nigdy gołosłownie. Bywam goły, ale nie w słowach. Wyobraźmy więc sobie, drogi panie, że kogoś, kto jest otoczony powszechną i zasłużoną czcią w społeczeństwie, spodobało mi się nazwać pewnego pięknego poranka krótko i węzłowato "świnią"… Nie upieram się zresztą przy świni. Obelga ta ma charakter ogólnikowy i przeto może powo-
16
dować nieporozumienia. Gdy mówimy o kimś z przyjaciół naszych, czy znajomych: "świnia", niema w tem tej precyzji zarzutu, jakiej może wymagać najprostsze poczucie sprawiedliwości. Wyobraźmy więc sobie raczej, niż o owym kimś, człowieku nieposzlakowanie uczciwym, otoczonym powszechną czcią, powiadam "złodziej". Czy sądzi pan, że mimo całą pozorną bezsensowność zarzutu nie znajdzie całych rzesz bliźnich, którzy momentalnie i bez zastrzeżeń zsolidaryzują się z moim poglądem. Zrób pan to doświadczenie, jeśli mi pan nie wierzysz… jest łatwe i nie wymaga przyrządów. Odeprzesz pan mój argument powierzchownym zarzutem: – "To są tylko słowa – nie trudno być solidarnym w gadaniu". O, jakiś pan naiwny pomimo dojrzałego wyglądu! – Czyż mniejszy brak solidarności widzimy w sferze czynów? Spróbuj pan komuś, czyją pracę cenisz i wiesz, że jest czczona przez wszystkich, urządzić "kawał". Znów pan odrazu znajdziesz całe rzesze chętnych, którzy wszystkie siły wytężą, by ci dopomódz. I czyż wobec tego wszystkiego może być mowa o naszym braku solidarności? Powiedziałbym nawet, że jest to solidarność najwyższego gatunku, bo uwzględniająca najbardziej ekscentryczne, osobiste zapędy. Solidarność przystosowana do narodowego "indywidualizmu".
Mówiłem płynnie i wywarłem wrażenie. Człowiek, do którego się zwracałem, oniemiał. Patrzał na mnie szeroko wytrzeszczonemi oczami i widocznem było, że brak mu słów na odpowiedź.
– Nie patrz pan na mnie, jak baran na wodą – zakończyłem z przyjaznym uśmiechem. – Skoro przemyślisz pan w skupieniu wszystko, com ci powiedział, przyznasz mi słuszność. Gdy chodzi o zrobienie komuś "kawału", jesteśmy najsolidarniejszem społeczeństwem na ziemi.
Uścisnąłem go serdecznie za rękę i rozstaliśmy się na zawsze.EKSCENTRYCZNY ZAKŁAD
Założyłem się z jednym z przyjaciół, że w Warszawie nie można dnia przeżyć, aby nie uchybić godności ludzkiej. Założyliśmy się o pół rubla. Suma niewielka, ale nie chodziło mi o zysk, lecz o triumf moralny. Gdy podaliśmy sobie dłonie, a obecny przy tem jeden z poważnych obywateli naszego miasta, powołany przez nas na arbitra, "przeciął", ująłem przyjaciela pod rękę i, wskazując mu poblizki skład apteczny, odezwałem się uprzejmie:
– Kupimy proszku do zębów. Przyjaciel spojrzał na mnie, jak na warjata.
– Proszku do zębów, po co?
– Przedewszystkiem ponieważ proszek do zębów jest artykułem w domowem gospodarstwie bardzo użytecznym, a następnie, aby cię przekonać o słuszności mojej tezy, dla której zaryzykowałem pół rubla. Przysięgam ci, że do owego sklepu wchodzę po raz pierwszy w życiu. Będziemy się zachowywali jak najuprzejmiej, będziemy cisi, potulni, nawet pokorni, o ile tego zajdzie potrzeba, a jednak mimo to wszystko, ktoś się na nas obrazi. Jeśli przypuszczasz jakiś podstęp z mej strony, wybieraj sam sklep inny. Z chęcią zamienię proszek do zębów na szkiełko do zegarka, pastę do butów, funt cukru czy jaki artykuł bławatny. Rozporządzaj mną, proszę cię…
Z delikatnością dobrze wychowanego człowieka przyjaciel mój odparł:
– Niech będzie proszek do zębów.
Parę kroków po rozmokłym śniegu i oto jesteśmy w sklepie. Od progu zdjąłem kapelusz. Ponieważ panowie za kontuarem zajęci byli rozmową, aby im nie przeszkadzać, stanąłem grzecznie na uboczu. Przyjaciel mój naśladował mnie we wszystkiem. Różne rzeczy można naszym firmom zarzucić, tylko nie powolność obsługi. Trzy minuty nie upłynęły, a już zwrócono na nas uwagę. Poważny, łysy blondyn z długą brodą (u mężczyzny często się trafia tak paradoksalny podział uwłosienia) zwrócił się do mnie z melancholja w głosie: