Do jutra w Amsterdamie - ebook
Do jutra w Amsterdamie - ebook
Bezrobotna dziennikarka Agnieszka pewnego wieczoru odbiera telefon z propozycją od swojej mieszkającej w Holandii siostry Julii. Ma ją zastąpić na parę miesięcy, pracując jako gospodyni domowa i podreperować swój nadwyrężony budżet. Agnieszka bez wahania wyrusza w podróż. Na miejscu okazuje się, że siostra zniknęła w tajemniczych okolicznościach, a rolę przewodnika po holenderskiej rzeczywistości przejmuje jej przyjaciel, czarnoskóry Prosper, emigrant z Senegalu. Agnieszka zaczyna pracę w rezydencjach zamożnych Holendrów. Powoli nawiązuje nowe znajomości, przyjaźnie wreszcie poznaje miłość swojego źycia. Na jaw wychodzą też okoliczności zniknięcia Julii. Okazuje się, że wplątala się w miedzynarodową aferę przemtyniczą i musiala uciekać…
Agnieszka Zakrzewska
Rocznik 1974. Przeżyła hotel Forum w Warszawie, Budkę Suflera i sukces kadry piłkarskiej trenera Kazimierza Górskiego na mistrzostwach świata w RFN. Niedoszły prawnik. Z zamiłowania polonistka. Z wyboru rekruter. Od 2002 roku na emigracji w Królestwie Niderlandów. Wielbicielka ludzi i kolekcjonerka chwil. Często bez czapki, zawsze bez parasola, w wyjątkowych wypadkach bez butów, ale nigdy bez notatnika w przepastnej torbie. Jej życiowe motto brzmi:"Im dłużej czekasz na przyszłość, tym będzie krótsza". Zatem nie czeka. Działa. I spełnia swoje marzenia. Książka "Do jutra w Amsterdamie" jest jednym z nich.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-221-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ludzie, opanujcie się! Powoli! Wszyscy się zmieszczą! A pani co w tych torbach wiezie? Wołu z kopytami? – Młody wąsaty kierowca międzynarodowego busa relacji Szczecin–Amsterdam załamał ręce nad górą tobołków pyzatej kobiety w długiej, kwiecistej spódnicy.
– A co! Wałówkę wiozę! Dla syna! Już od roku na emigracji bieduje i ciągle jeść woła. Wołu może nie mam, ale kopytka, a jakże. Świeżuchne, prosto żem ze stolnicy ściągnęła! – Uśmiechnęła się z rozanieleniem zapobiegliwa gospodyni i dodała: – Mój Tadzik kochany, wygnaniec za chlebem. – Otarła zamaszyście skrajem spódnicy łzę matczynej tęsknoty, po czym z energią zaczęła wpychać tobołki do przeładowanego na amen bagażnika busa.
Ściągnęłam mocniej paski pamiętającego jeszcze czasy liceum plecaka i wrzuciłam go beztrosko na górę innych bagaży spoczywających cierpliwie na chodniku. Kierowca, mrucząc pod nosem jakieś nieparlamentarne słowa, dwoił się i troił, wkładał, wykładał, przekładał, a góry waliz i plecaków nie ubywało. Szybko wskoczyłam do środka autobusu, który pomimo panującego na zewnątrz wieczornego chłodu nagrzany był jak kocioł piekielny i wypełniony, jak mamę kocham, drażniącym nozdrza zapachem jajek na twardo!
Zajęłam ostatnie wolne miejsce przy oknie. Z podręcznej torby wyciągnęłam małą podróżną poduszkę i discmana, nacisnęłam przycisk play i po chwili otoczyły mnie mocne bity piosenki _Chciałbym być sobą_. W końcu mogłam spokojnie pomyśleć. Zamknęłam oczy i jeszcze raz przeanalizowałam w myślach wczorajsze, zaskakujące wydarzenia…
– Aga! Telefon! – Mama stała w drzwiach łazienki, trzymając w ręku moją nowiutką komórkę wibrującą natarczywym sygnałem dzwonka.
– Mam ręce całe w mydlinach. – Podniosłam głowę znad miski z gorącą wodą, w której odmakały moje ukochane dżinsy. Cała prawa nogawka zalatywała lekko piwem, które wylała na mnie przedwczoraj najlepsza przyjaciółka Gośka, kiedy to rozgestykulowane rozprawiałyśmy nad opłakanym stanem swoich finansów i brakiem pracy.
– Odbierz, proszę!
Spojrzałam na mamę, ale ta położyła wibrujący aparat na pralce i wyszła z łazienki.
– _Shit_ – mruknęłam pod nosem. Wytarłam mokre ręce w obszerny T-shirt i chwyciłam telefon. – Halo!
– W KOŃCU! Gdzie ty się podziewasz?! – Po drugiej stronie odezwał się niecierpliwy głos mojej starszej siostry Julii. – Mam do ciebie pilną sprawę! Niecierpiącą zwłoooki! – Jak zwykle przeciągała wyrazy, co nie zwiastowało niczego dobrego.
– Co za panika! W domu jestem, piorę!
– PRZEPRASZAM, ŻE CO? PIERZESZ? TY? – Julka zaśmiała się szyderczo. – Od kiedy?
– Nie mów do mnie drukowanymi literami! – weszłam jej w słowo zniecierpliwiona. – O co chodzi?
– Mam do ciebie romans. Musisz mi pomóc. Właściwie nie masz wyjścia! – Zawiesiła się na moment Julka, by po sekundzie kontynuować: – Jutro jedziesz do Holandii! Wszystko już załatwiłam, bilet odbierzesz w kasie na… – paplała coraz szybciej.
– Moment! – Przerwałam tę radosną tyradę. – Jak to do Holandii? – Usiadłam z wrażenia na zamkniętej, na szczęście, klapie sedesu. – Ja?
Julia już od ponad trzech lat pracowała jako wyrobnik pańszczyźniany, jak sama to określała, w domach dobrze sytuowanych „tulipanów” w okolicach Amsterdamu. Mądra, obrotna, świetnie wykształcona dziewczyna, która przeinwestowała beztrosko na giełdzie uczuć i do tej pory przyszło spłacać jej odsetki od naiwności. Te, jak wiadomo, bolą najbardziej, ale Julka nie narzekała. Pani magister filologii polskiej i klasycznej dzielnie zamieniła uniwersyteckie skrypty na mopa i ścierki i bez słowa skargi regulowała cudze długi.
– Jula, skarbie – odblokowałam się w końcu – cóżeś ty wymyśliła? – Energicznie westchnęłam prosto w wiszącą na uchwycie rolkę papieru toaletowego, który malowniczo rozwinął się i spłynął bladoniebieską wstęgą do moich stóp.
– Aga! Jest nadzieja, że w końcu się odkuję i porzucę jarzmo życia służebnicy pańskiej. Mam już dość prania cudzych gaci! – Głos Julii zadrżał niebezpiecznie, ale ja znałam doskonale jej sprytne metody zmiękczania przeciwnika.
– Dobra, dobra, nie bierz mnie na litość – parsknęłam ironicznie. – Kawa na ławę! Bo mi dżinsy w kąpieli doszczętnie się rozpuszczą. – Udawałam obojętność, ale w gruncie rzeczy ogromnie ciekawiło mnie, co ma mi do powiedzenia.
Siostra zaśmiała się cicho, po czym wyłuszczyła mi genialny, w swoim mniemaniu _of course_, plan.
Od jakiegoś czasu Julia pracowała w domu niezwykle zamożnych holenderskich architektów. Państwo byli bezproblemowi, cisi i bezwonni. Nie narzekali i nie wisieli jej nad głową, a raczej mopem z tego prostego powodu, że nigdy nie było ich w domu. Wielka, nowoczesna willa z zewnątrz wyglądała niepozornie. Zgodnie z holenderskimi regułami architektonicznymi wszystkie fasady domów na reprezentacyjnych ulicach miast i wsi miały wyglądać identycznie, łącznie z kolorem drzwi wejściowych, które pomalowane były w tej właśnie okolicy na butelkową zieleń. Za zielonymi wrotami kryła się urządzona z niezwykłym smakiem industrialna, otwarta przestrzeń z minimalną liczbą mebli, za to z powalającym księgozbiorem liczącym około dwunastu tysięcy woluminów.
Państwo architekci bardzo często wyjeżdżali w podróże służbowe, ciągnące się niekiedy tygodniami. Wówczas praca siostry ograniczała się do przejechania odkurzaczem kilometrów betonowych i drewnianych podłóg oraz podlania dwóch imponujących i niezwykle rzadkich odmian kaktusów sprowadzonych na specjalne zamówienie właścicieli z Ameryki Południowej. Sumienni pracodawcy zawsze zostawiali dla siostry skrupulatnie odliczoną sumę pieniędzy oraz drobne napiwki lub prezenty.
W miniony piątek wezwali ją na poważną rozmowę.
– Nie domyślisz się w życiu, co mi zaproponowali! – Siostra uczyniła dramatyczną pauzę w celu wzmocnienia efektu bomby, jaką miała mi do przekazania.
Wzruszyłam ramionami i przesunęłam koniuszkiem palca u nogi zwój papieru na podłodze, kombinując, jak uniknąć wkrótce mozolnego nawijania go ponownie na rolkę.
– Zaproponowali, żebym tym razem pojechała RAZEM Z NIMI!
Mogę przysiąc na pamięć naszego dziadka, że Julka w tym momencie wypięła w geście zwycięzcy swoją bujną pierś.
– Jak to razem? Dokąd? – Entuzjazm siostry udzielał się powoli i mnie. Podniosłam się w ekspresowym tempie z deski klozetowej i przeniosłam swoje ponad sześćdziesięciopięciokilogramowe ciało na skraj wanny, patrząc z niepokojem na kompletnie zapomniane dżinsy w zimnej już kąpieli wodnej.
– Do AFRYKI! Masz pojęcie?! Ja w życiu nie wystawiłam stopy poza Europę, ba! w życiu nie leciałam samolotem! – bujała już w obłokach Julia.
– Byłaś na wczasach w Bułgarii i na Węgrzech – mruknęłam cicho. – Małym fiatem! To przeżycia mogące równać się co najmniej z safari w Kenii! Wliczając w to biegające na wolności lwy! Ale czekaj, czekaj, a co ja mam właściwie z tym wszystkim wspólnego?
– Tu dochodzimy do sedna sprawy – oświadczyła uroczyście Julka i w końcu dowiedziałam się, w jakim celu w takim pośpiechu mam pakować manatki i jechać do Holandii, zwanej przez ludność napływową mało zachęcająco: krainą deszczowców.
Małżeństwo architektów otrzymało niezwykle intratny kontrakt w RPA na zaprojektowanie luksusowego kompleksu hotelowego. Ponieważ praca wymagałaby od nich absolutnego skupienia na wykonywanym projekcie, nie mieliby naturalnie głowy do zajmowania się tak przyziemnymi sprawami zwykłych śmiertelników jak pranie, gotowanie czy – nie daj Boże – prasowanie. Nikt nie potrafił tak dopieścić żelazkiem idealnie białych, firmowanych logo znanego projektanta koszulek polo pana domu, jak właśnie Julia.
– Kto by pomyślał, że najlepsza na roku z łaciny może sobie co najwyżej jej wersji podwórkowej poużywać nad stertą ralphów laurenów czy lacostów – rzekła z przekąsem siostra.
– _Pecunia non olet_, jak mawiali najstarsi Rzymianie. – Użyłam swojej ulubionej sentencji jeszcze z czasów podstawówki: pieniądze nie śmierdzą. – Ale myślę, że nie o prasowanie tu chodzi. Pan szanowny architekt może na miejscu znaleźć dziesiątki chętnych do usługiwania państwu z Europy, nie musi ciągnąć ze sobą pomocy domowej z biednego kraju nad Wisłą. Tu chodzi o twoje gołąbki i pierogi ruskie. Ja ci to mówię. Jego holenderskie podniebienie, przyzwyczajone do rozkosznego smaku naszych rodzimych polskich dań, nie da rady przeżyć na afrykańskich specjałach. Co oni tam jedzą? Bawołu? – Próbowałam, bezskutecznie, przypomnieć sobie lekcje geografii o Czarnym Lądzie.
– Oszalałaś! Żarcie podobnie jak u Holendrów. Frykadele i bobotie! – obruszyła się Julka.
– Cokolwiek to jest, brzmi ohydnie. Wolę żurek! – Poczułam nagle głód i nieodpartą ochotę na naleśniki mamy, które na kolację smażyła w ilościach hurtowych.
Julia zakaszlała znacząco i nieco już zniecierpliwiona ponownie przystąpiła do ofensywy.
– Do rzeczy, siostra, bo gadamy i bijemy pianę jak w tanim serialu, a konkretów ciągle brak. Przyjedziesz na sześć miesięcy, żeby zastąpić mnie u pozostałych rekinów holenderskiej finansjery? Szkoda by mi było tracić te domki, płacą nieźle, nie marudzą, robota lekka, łatwa i przyjemna, szybko się przyuczysz! Przecież teraz siedzisz bezproduktywnie w domu. Zarobiłabyś! – kusiła.
– Nie ściemniaj mi tu, bo i tak nie uwierzę! I pamiętaj jedno: na pranie brudnych gaci się nie piszę. Nawet za milion euro, bejbe! _No way!_ – Postanowiłam być twarda i stanowcza jak nigdy.
– _Deal!_ Żadnych męskich gaci. No może parę stringów! Koronkowych! – chichotała siostra.
– Że ja się na to godzę! Na kiedy zorganizowałaś ten mój wyjazd? – Zrezygnowana wyjrzałam za okno, bo zachmurzyło się nagle. Poczułam chłód na odkrytych ramionach.
– Mówiłam już. Na jutro… Mamy mały niedoczas!
Złapałam się za głowę, próbując wyobrazić sobie logistycznie całe to przedsięwzięcie.
Do dziś nie wiem, jakim cudem udało się to wszystko zorganizować i dograć, ale słowo ciałem się stało. Niespełna dwadzieścia cztery godziny po naszej rozmowie wylądowałam w busie mającym powieźć mnie w nieznane. Julka obiecała odebrać mnie na przystanku końcowym – Amsterdam Centraal. Na wdrożenie w obowiązki doświadczonej gospodyni domowej miałam siedem dni. Siostra poleciła mnie w trzech domach, które uznała, według sobie tylko znanych kryteriów, za najbardziej atrakcyjne.
Pierwszy należy do znanego prokuratora specjalizującego się w ściganiu przemytników żywego towaru do znanych na całym świecie amsterdamskich burdeli. Dlatego bez problemu zgodził się na zaufaną Polkę, nawet jeżeli jej doświadczenie w kategorii mopy, ścierki i odplamiacze było bardzo ograniczone. Najważniejsza była dyskrecja. Druga willa wystawiona jest na nazwisko dyrektora dużej prywatnej firmy chlubiącej się montażem w hotelach instalacji przeciwpożarowych jedną z najnowocześniejszych technik. Właściciel – jak powiedziała Julia – jest niegroźny, zresztą nigdy go nie ma domu. Ale jest jego żona… ją mamy ogarnąć na miejscu! A trzeci luksusowy obiekt, który miałam „przejąć”, usytuowany jest nad samym Morzem Północnym. Należy do byłej wdowy po potentacie kawowym z Brazylii. Niezwykle eteryczna i wrażliwa staruszka, pianistka i wielbicielka Fryderyka Chopina. „Poczytaj sobie trochę o jego życiu i twórczości, a będzie twoja! – zachęciła mnie Julia. I słusznie, bo jedyne, co w tej chwili wiedziałam na temat Chopina, to miejsce, w którym się urodził, i nazwisko ekscentrycznej francuskiej pisarki, z którą romansował.
Moje rozmyślania o życiu polskiego wirtuoza, czym miałam zaczarować swoją nową chlebodawczynię, przerwał nagle niesprecyzowany harmider niebezpiecznie blisko mojego autobusowego fotela. Niechętnie otworzyłam oczy i wyjęłam słuchawki discmana z uszu. Obok mnie rozsiadała się właśnie, i to z impetem, właścicielka długiej kwiecistej spódnicy i obfitego biustu, na którym bez użycia tacy mogła spokojnie serwować skrzynkę piwa. Jej ciekawskie spojrzenie bez pardonu przewiercało mnie na wylot. „No tak, zatem podróż zapowiada się niezwykle interesująco”, pomyślałam zrezygnowana. Długo czekać nie musiałam.
– A paniusia ile ma sztang? – zagaiła konfidencjonalnym szeptem.
– …? – Chyba po raz pierwszy z życiu kompletnie straciłam rezon. – Przepraszam, czego?
– Nie ma pani za co przepraszać, to wyłącznie pani strata – zaśmiała się z lekką pogardą. – Sztanga. Marlboro. Cygarety. Co ty, dziewczyno, nie z tego świata? – Widocznie uznała mnie za nadto głupią, żeby tytułować mnie panią, więc gładko przeszła na per ty.
– Nie palę – mruknęłam niewyraźnie w odpowiedzi.
– To tak jak my wszyscy! – rozpromieniła się Kwiecista. – Marlborasy na handel wieziemy. Do krajów zgniłego kapitalizmu. Kto handluje, ten piję wódeczkę!
– Chyba szampana – odważyłam się skorygować.
– Co za różnica? – zdziwiła się. – Chłooopaki, chodźcie tu! – Nad moim uchem rozległ się okrzyk niczym wystrzał z armaty. – Mamy tutaj pierworódkę! Ganc nieuświadomiona, co w wielkim świecie piszczy!
Przy naszych fotelach szybko zmaterializowało się dwóch mężczyzn nikczemnego wzrostu, ubranych w identyczne koszulki. Stanęli mi przed oczami Daltonowie w swoich więziennych pasiakach i mimowolnie zaśmiałam się pod nosem.
– Panienka, jak widzę, wesoła z natury. – Błysnął złotym zębem pierwszy z Daltonów. – To też moja dewiza. Jak to się mówi po łacińsku: Karpia zjem! Dla nieuświadomionych znaczy: łap życie za jaja. Tylko nie wiem, czemu akurat niewinnego karpia tu wplątali… – Zamyślił się.
O mało co nie zakrztusiłam się mineralną popijaną z butelki – nagrzana w torbie, smakowała jak letnia przegotowana woda ze starego czajnika.
– Karpia zjem? Ma pan na myśli carpe diem? – skorygowałam ostrożnie ową sentencję.
– Co za różnica! – wtrącił Dalton numer dwa. – I to, i to brzmi bez sensu, i znaczy to samo! Ale panienka, jak widzę, kształcona, po łacińsku rozmawia, nie pali, delikatna, niedzisiejsza. Przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Romek! – I wyciągnął do mnie rękę. Po męsku uścisnęłam prawicę swojego nowego kumpla i spojrzałam pytająco na jego towarzysza.
– A ty, Jerzyk, nie przedstawisz się? – Romek szturchnął kumpla i sztucznie ściszonym szeptem dodał: – To brachol. Musi nabrać trochę ogłady, dlatego zabieram go w wielki świat. Może jeszcze będą z niego ludzie. Jerzyk skinął tylko głową.
W tym momencie do busa wskoczył zziajany kierowca i oznajmił gromko:
– Ludziska! Wszyscy są? No, to jedziemy!
Ruszyliśmy powoli z dworca autobusowego Szczecin Główny…Rozdział drugi
Amsterdam. Nazywana Wenecją Północy, stolica Królestwa Niderlandów. Miasto perła, położone częściowo poniżej poziomu morza i poprzecinane pajęczą siecią kanałów. Amsterdamskie kanały i wyspy to serce i dusza tego miasta, odwiecznego symbolu niezależności, tolerancji i liberalizmu. Stolica Holandii z otwartymi ramionami przyjmowała zawsze wszelkie przejawy inności. Może dlatego, że sama przeżyła w przeszłości wiele plag: głód, choroby i wojny. Poraniona i wielokrotnie rozgrabiana, rozkwitała za każdym razem ponownie, uparcie podnosiła się z kolan i w magiczny sposób odradzała niczym Feniks z popiołów.
Bracia Daltonowie i ich kwiecista towarzyszka zdawali się idealnie pasować do kolorowego tłumu, jaki spodziewałam się spotkać na ulicach rozbawionego, bez względu na porę roku, Amsterdamu. Co do nieograniczonych możliwości szybkiej i bezbolesnej identyfikacji moich współpodróżnych z holenderską mentalnością nie miałam żadnych obaw, bałam się trochę o siebie samą, chociaż, wbrew pozorom, umiałam odnaleźć się w każdej, nawet najdziwniejszej sytuacji. Byłam zwykłą prowincjuszką, a potem słoikiem, pochodziłam bowiem z malowniczego miasteczka na Pomorzu Zachodnim, skąd w wieku osiemnastu lat wyjechałam na studia do Poznania. Moje serce przesiąkło mentalnością małej miejscowości, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą, do najbliższego teatru jest ponad sto kilometrów, a centrum życia mieszkańców stanowi mała biblioteka oraz budynek szumnie i dumnie nazywany miejskim ośrodkiem kultury. W takiej bibliotece się wychowałam, a swoją pierwszą książkę przeczytałam pośród zakurzonych półek bibliotecznego magazynu, siedząc pod, nomen omen, dziełami zebranymi Adama Mickiewicza. Prowincja mnie ukształtowała, a późniejszy wyjazd do stolicy Wielkopolski dał solidnie po głowie, nauczył samodzielności i wytrwałości.
Siedzę dziś w autobusie do „wielkiego świata”, w którym mam być zdana wyłącznie na siebie, czując na barkach podwójny ciężar i obawy dziewczyny z prowincji. Czy dam sobie radę? Czy jestem wystarczająco silna i zaradna? Decyzję o wyjeździe do „krainy deszczowców” podjęłam bardzo szybko, ale z pełną premedytacją. Pomimo tych wątpliwości wierzę w siebie, w swój głód nowych doświadczeń, a za drogowskazy w nieznanej, emigracyjnej dżungli postanowiłam obrać otwartość, tolerancję, ciekawość świata i życzliwość do ludzi. Muszę przezwyciężyć pojawiające się coraz częściej w miarę zbliżania się do celu mojej podróży: strach, tęsknotę i samotność. Chcę wyjść w końcu poza swoją _comfort zone_. Szczyt to kwestia umowna, a jego wierzchołek to siła naszej woli. Przekonuję w duchu sama siebie, by dodać sobie animuszu, że prowincjuszka i twarda dziewczyna, jaką jestem, ma wystarczająco dużo siły, żeby poradzić sobie wszędzie tam, gdzie zaprowadzi ją przeznaczenie. Limit nie istnieje. To my sami go sobie wyznaczamy.
Moje filozoficzne rozważania tak mnie zmęczyły, że bezwiednie przysnęłam z głową opartą o niezbyt czystą szybę autobusu mknącego rączo niemiecką autostradą A1.
Obudził mnie nagły rozgardiasz i gwałtowne szturchanie Kwiecistej z sąsiedniego fotela.
– Wstawaj, dziewczyno! Ostatnia kontrola paszportowa! – Nie wiem, jakim cudem przegapiłam pierwszą! – Zaraz wjeżdżamy do Holandii! Wyciągaj papiery! – Moja towarzyszka w popłochu grzebie w wielkim torbiszczu i klnie na czym świat stoi. – Gdzie ja wsadziłam ten cholerny… a, jest! – Zamachała mi przed nosem paszportem i z ukontentowaniem poprawiła się na siedzeniu.
Do autobusu weszli ubrani w ciemnozielone uniformy funkcjonariusze niemieckiej służby granicznej.
– _Zeigen Sie bitte Ihre Reisepass!_ – rozległo się stanowcze polecenie służbistów.
W autobusie zapadła cisza. Słychać było tylko dobiegające zewsząd odgłosy otwierania zamków błyskawicznych w torbach podróżnych i szelesty wertowanych w pośpiechu dokumentów.
Kontrola przesuwała się systematycznie w naszym kierunku, w końcu stanęła przy fotelu Kwiecistej.
– _Haben Sie etwas zu verzollen?_ – zwrócił się do mojej towarzyszki niemiecki celnik.
Zdenerwowana kobieta szturchnęła mnie lekko i zapytała dramatycznym szeptem:
– Czego on chce?
– Pyta, czy ma pani coś do oclenia – mówię cicho.
– Władzuchno kochana, a jakże! – rozgadała się nagle Kwiecista. – Nic zdrożnego nie wiozę. Mam tylko parę, tam tego, papierosków, _Zigaretten_ po waszemu. Na potrzeby własne, naturliś! – zastrzegła, oczywiście po polsku, sąsiadka.
Przetłumaczyłam szybko celnikom odpowiedź kobiety. Popatrzyli na nią przez chwilę, po czym zażądali, by otworzyła swoją torebkę, odpowiadającą z grubsza rozmiarowi wora na ziemniaki.
Kwiecista pobladła nagle i z ociąganiem rozsunęła zamek torbiszcza.
Celnicy poszperali chwilę w niezmierzonych otchłaniach jasnobrązowej, skajowej torby, po czym wyciągnęli z dumą cztery sztuki charakterystycznych biało-czerwonych sztang z napisem „Marlboro”…
– Powiedz im, że dwie są twoje – wysyczała w moją stronę Kwiecista. – Błagam! Potem się rozliczymy!
– _Die zwei Marlboro Stangen sind von mir_ – przetłumaczyłam automatycznie na niemiecki, złoszcząc się w duchu na samą siebie za uległość, która mogła zaowocować problemami, na które nie miałam najmniejszej ochoty.
– Jeżeli należą do pani – odezwał się do mnie surowo jeden z celników – to dlaczego przewozi je pani w bagażu innej pasażerki?
Zaklęłam siarczyście w duchu, ale odpowiedziałam pewnie:
– Koleżanka ma więcej miejsca! – Wzmocniłam prawdziwość stwierdzenia efektem wizualnym, podnosząc swoją niewielkich rozmiarów torbę podróżną i triumfalnie machając nią przed oczami celników.
Funkcjonariusze szeptali przez chwilę coś między sobą, popatrzyli na nas z rezygnacją, po czym przeszli w kierunku kolejnego fotela.
Kwiecista łypnęła na nich złym okiem, a kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości, zajęci przetrząsaniem klamotów innych podróżnych, zagadała do mnie poufale:
– Dzięki… eee, jak masz na imię?
– Agnieszka. Nie ma za co! Choć wolałabym być uprzedzona wcześniej o twoich ewentualnych planach przemytniczych. – Przeszłam automatycznie z Kwiecistą na „ty”.
– Oj tam, zaraz przemytniczych! – obruszyła się kobieta. – Nigdy mi wcześniej do torby nie zaglądali, france jedne! A tak w ogóle to jestem Bożena! Ty chyba pierwszy raz do Holandii, bo jakaś taka jesteś… niedorobiona, za przeproszeniem.
Ponownie westchnęłam, nie miałam wyboru, a chciałam w końcu z kimś pogadać, nawet jeżeli miała to być Bożena od Marlboro. Jechała do swojego dziecka, dorosłego syna, który już od roku pracował w kraju tulipanów przy pielęgnacji i „kręceniu” sadzonek papryki. Nadopiekuńcza mamusia nazywała go wygnańcem za chlebem. Zaprezentowała mi z dumą cały wachlarz zdjęć potomka, ocierając przy tym brzegiem dłoni łzy, które pojawiły się na rumianych policzkach od razu, gdy tylko wymówiła imię synka: Tadeusz, Tadzik.
– Jest prawie tak samo przystojny jak ten, no, ten aktor, który Tadeusza grał w_ Panu Tadeuszu_, jak mu tam było?
– Michał Żebrowski – podpowiedziałam szybko, przypatrując się podobiźnie Tadzika na podsuniętym jeszcze raz przez Bożenę zdjęciu. Patrzył z niego na mnie ogolony prawie na zero, mocno umięśniony, średniego wzrostu chłopak, który stał na tle jednego z amsterdamskich, jak się domyśliłam, coffee shopów, triumfalnie paląc skręta i patrząc buńczucznie w obiektyw aparatu. Próbowałam dopatrzyć się choćby nikłego podobieństwa do Żebrowskiego, ale poza imieniem nie łączyło ich kompletnie nic. Równie dobrze mogłabym siebie porównywać do Cindy Crawford lub Claudii Schiffer.
Tadzik był dzieckiem miłości. Platomicznej, jak to określiła jego matka. Jej były oblubieniec nosił zaszczytne miano kierownika kolonii letniej w szkole, gdzie Bożena dorabiała jako kucharka i konserwatorka powierzchni płaskich. Szkoła znajdowała się kilkaset metrów od Bałtyku, romantyczna lokalizacja sprzyjała więc rozwojowi bujnego romansu kierownika z podwładną. Owocem upojnych nocy na plaży był właśnie Tadeusz.
– Po ojcu, nicponiu – chlipnęła Bożena. – Chciałam chłopakowi z początku nadać imię Bohun, bo ślepia czarne jak węgiel miał i od razu zaprezentował kozacki temperament, ale urzędnik, gbur, do którego poszłam dzieciaka zarejestrować, wyśmiał moje plany i zarzucił mi, że dziecko moje rodzone unieszczęśliwić chcę. Cóż było robić. Bohunek został Tadeuszkiem juniorem, szkoda tylko, że senior wykazywał zerowe zainteresowanie synem.
Po zakończeniu turnusu ojciec Tadzika wyjechał do Sosnowca, skąd pochodził. Wkrótce potem Bożena zadzwoniła z budki przy plaży, na której wspólnie poczęli synka, by z radością oznajmić ukochanemu, że zostanie ojcem, ale ten bez słowa odłożył słuchawkę i wszelki ślad po nim zaginął. Kobieta pochlipała tydzień w poduszkę, poużalała się nad losem biednej, opuszczonej w potrzebie matki in spe, po czym zakasała rękawy i wzięła sprawy w swoje ręce. Pracowała z brzuchem pod brodą jeszcze pod koniec ósmego miesiąca ciąży, dorabiała jako bileterka, sprzedawczyni lodów, kucharka, sprzątaczka, słowem: kobieta orkiestra. Tadeuszka urodziła, wychowała i wykształciła sama. Był jej całym światem, radością i miłością największą. Tęskniła teraz za nim tak, że nie zastanawiając się długo, postanowiła pojechać dorobić do Holandii, gdzie pracował synek, i przy okazji dopilnować go, a tak naprawdę porozpieszczać tak, jak tylko matka potrafi.
Słuchałam opowieści Bożeny z zaciekawieniem i złapałam się na tym, że zupełnie inaczej zaczęłam postrzegać tę przaśną, jaką wydawała mi się na początku, kobietę. Ile siły i determinacji wymagało od niej sprostanie tej niełatwej sytuacji w przeszłości. A jednak sobie poradziła! W myślach zakiełkowała mi nieśmiała nadzieja, że skoro ona dała radę, to i ja sobie poradzę. W końcu mam łatwiej, bez dziecka przy piersi, bez tylu wydatków i widma niepewnego jutra. Nie ciąży na mnie paraliżująca odpowiedzialność za drugiego człowieka. Musi być dobrze. I będzie!
Poprawiłam się w fotelu, spojrzałam na przemykające za szybą autobusu holenderskie równiny i spontanicznie uścisnęłam rękę dzielnej kobiety. Źle ją oceniłam i poczułam wyrzuty sumienia. Bożena dodała mi odwagi i animuszu, pewności siebie, której było mi brak. Nigdy nie lubiłam osób fanatycznie zafiksowanych, zarozumiałych, zadzierających nosa i pozbawionych pokory. Bożena wymykała się jakimkolwiek schematom. Była prostą kobietą, bez konkretnego zawodu, jednak hartu ducha i wiary we własne możliwości mógłby jej pozazdrościć niejeden świetnie wykształcony i oczytany bufon. Poczułam nagłą sympatię do tej barwnej postaci, pełnej ciepła, kochającej świat i ludzi. Obserwowałam dyskretnie, jak dzieli się stosem kanapek z towarzyszami podróży siedzącymi tuż za nami, jak szczerze śmieje ze sprośnego dowcipu, który – rechocząc na cały autobus – opowiadał jeden z Daltonów, jak wyciąga z torby-worka ciepły sweter i podaje go starszej kobiecie siedzącej po drugiej stronie przejścia, która skarżyła się cicho, że jej za chłodno w wyziębionym po nocy pojeździe.
W tej trosce o drugiego człowieka Bożena przypominała mi mojego zmarłego tatę, który również miał serce na dłoni i wrodzoną empatię. Kiedy tak sobie o nim myślałam, za szybą autobusu zobaczyłam malowniczo rozpościerające się pola kwiatowe, które lśniły tysiącem różnokolorowych barw w pierwszych promieniach holenderskiego słońca. Zaśmiałam się cicho. Gdziekolwiek był teraz mój tata, właśnie dał mi znak, że jest ze mną. Lubiłam go wspominać. Rankiem wczesną wiosną przynosił mi do łóżka całe naręcza żółtych narcyzów, za domem mieliśmy plantację tych kwiatów – tata siał spustoszenie wśród zagonów, bo wiedział, że to moje ulubione. Przywołałam w pamięci jego spracowane dłonie, w których trzymał całe morze narcyzowego kwiecia. Kładł je na mojej kołdrze i śmiał w głos z mojego udawanego zaskoczenia. Zawsze te detale w mojej głowie… zniszczone dłonie taty, kolor jego koszuli, nawet wzór dywanu, który leżał wtedy na podłodze w pokoju. Minęło tyle lat, a ja ciągle widziałam cień jego uśmiechu, zblakły błękit oczu, w których widać było cały ocean miłości, czułości i troski, których teraz tak cholernie mi brak. Tęskniłam za nim, szczególnie dzisiaj, ale wierzyłam, że czuwa nade mną i nie da mi zginąć.
– Wszystko dobrze? – Bożena patrzyła mi uważnie w oczy. – Nie bój się, Aga! Jakby co, pamiętaj, zawsze możesz do mnie zadzwonić. Podam ci swój numer telefonu, będę w okolicach Amsterdamu. Na początek załatwiłam sobie pracę na dwa miesiące, potem zobaczymy. Obiecaj mi, że jakby co, dasz znać.
– Obiecuję… – szepnęłam cicho.
W tej samej chwili oślepiło nas ostre światło jarzeniówek. Właśnie dotarliśmy do międzynarodowego dworca autobusowego Amsterdam Centraal, celu naszej podróży.Rozdział trzeci
Od zawsze byłam osobą pogodną. Mój pozytywny charakter i wrodzony optymizm ułatwiały bycie szczęśliwą. Czasem wystarczyło wypić dobrą kawę, poczuć ciepły promień słońca na twarzy, uśmiechnąć się na przekór zabobonom do czarnego kota, który niespodziewanie przebiegł drogę. Im więcej drobiazgów wrzucałam do worka pozytywnych emocji, tym szybciej się wypełniał i mogłam czerpać z niego energię do działania. Jednak w momencie kiedy mój autobus stał pośród dziesiątków innych na rozległym _busstation_ Amsterdam, w dalekim od domu obcym kraju, czułam, że ciągnę na rezerwie, a energia zmagazynowana w worku pozytywnych emocji po rozmowie z Bożeną ulotniła się ponownie gdzieś cichcem, nie racząc dać mi nawet najmniejszego ostrzeżenia, że zostawia mnie całkiem samą na placu boju.
W autobusie panował nieopisany harmider. Wszyscy naraz wstawali z miejsc, ściągali z półek tobołki i inne podręczne bagaże. Chwyciłam swoją torbę i zaczęłam przepychać się w kierunku wyjścia. Pierwszą osobą, na którą natknęłam się po zejściu ze stopni autobusu, była Bożena. Kobieta na przemian płakała i śmiała się, tuląc w objęciach ukochanego Tadzika.
– Aga, poznaj mojego synka! – Rozpromieniona machała w moim kierunku.
– Matka, jakiego synka? – śmiał się Tadzik o iście Bohunowym spojrzeniu. – Jestem już dorosły facet! Tadeusz! – Chłopak skłonił się przede mną galantnie. Od razu go polubiłam. Roztaczał wokół siebie pozytywne wibracje i miał wyjątkowo ciepły uśmiech.
– Aga, możemy ci jeszcze w czymś pomóc, dokądś podwieźć? – Bożena złapała mnie za ramię i popatrzyła znacząco na mój plecak, który kierowca autobusu wytaszczył właśnie z przepastnego bagażnika i postawił na chodniku przy mojej nodze.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałam szybko, bo nagle, nie wiadomo czemu, zachciało mi się płakać. – Moja siostra powinna być lada chwila. – Rozejrzałam się prędko wokół, ale nigdzie nie dostrzegłam jasnej głowy Julii. Nie wiedziałam, czemu się spóźniała, to było do niej niepodobne.
– Dobra, my musimy już iść. Jakby co, masz mój numer telefonu. – Bożena objęła mnie szybko, po męsku. – Aaa, poczekaj! – Zaczęła myszkować w swojej sławetnej torbie-worku i po chwili wyciągnęła z niej dwie sztangi Marlboro. – To dla ciebie! Są przecież twoje! I nie dyskutuj, bierz! Kasa się zawsze przyda! – Poklepała mnie po ramieniu, zakręciła kwiecistą spódnicą i już jej nie było.
Plac wokół mnie opustoszał. Kierowca autobusu zamknął z hukiem klapę bagażnika, pomachał mi szybko na pożegnanie, wskoczył do szoferki i odjechał, zostawiając za sobą mgłę cuchnących spalin.
Usiadłam zrezygnowana na plecaku, wyjęłam z torby telefon i wystukałam numer do Julii. Byłam już poważnie zaniepokojona. Po dwóch sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka i usłyszałam głos siostry świergoczący coś w języku tubylców, którego ni w ząb nie rozumiałam.
– Julka, gdzie ty jesteś?! – krzyknęłam do telefonu i w tym momencie zauważyłam zbliżającego się kurcgalopkiem w moim kierunku czarnego mężczyznę w dziwnym przebraniu.
– Agnes? TY TO? – zdyszany facet wyhamował tuż przed moim nosem.
– Tak, to ja! – odpowiedziałam zdumiona. – A ty kto? I gdzie, do cholery, jest moja siostra?
– Nie nerwuj! Ja od Julki! Twój _friend_! Nie bój, wszystko powiem tu! – Machał zamaszyście rękami nieznajomy. – Jestem Prosper. Ty Aga! Znamy się! To możesz iść ze mną! – Mężczyzna chwycił dziarsko za ucho mojego plecaka.
– Chwila! – wrzasnęłam! – Nigdzie z tobą nie idę! Kim ty właściwie jesteś? Albo dowiem się tego teraz, albo wracam z powrotem do Polski. Jeszcze dziś! – Po czym rozpłakałam się rzewnie z żalu i niemocy!
Prosper patrzył na mnie wzrokiem bezpańskiego psa i szeptał cicho:
– Ja _friend_, nie płakaj, nie płakaj…
Chociaż samej trudno było mi w to uwierzyć, po chwili zrobiło mi się go szkoda. Był jeszcze bardziej przerażony niż ja.
– Naprawdę znasz Julkę? – Łypnęłam na niego podejrzliwie zapłakanym, ale już przychylniejszym okiem.
– _I swear!_ Znaczy… przysięgać! Znam! To moja _neighbour_! – Uderzył się w wątłą pierś, odzianą w kanarkową szatę, Prosper.
– Aha, to twoja sąsiadka! Dobra! Nie wiem czemu, ale ci wierzę. Mów, kim jesteś i skąd się tu wziąłeś. – Z rezygnacją usiadłam ponownie na plecaku. Miałam dużo czasu.
Mężczyzna westchnął ciężko, po czym rozpoczął swoją opowieść.
Pochodził z Senegalu. Był najstarszym synem rybaka z nadmorskiego kurortu na południu tego biednego afrykańskiego kraju. Od najmłodszych lat wychowywany na następcę swojego ciężko pracującego ojca, w odpowiednim czasie miał go odciążyć i sam zacząć zarabiać na utrzymanie i wyżywienie licznej rodziny. Familia Prospera była bardzo biedna, mieszkali w lepiance krytej bambusem. Bardzo często za jedyny posiłek na cały dzień musiała im starczyć jedna suszona ryba, którą ojciec rodziny z dumą wręczał żonie, a ta patrzyła na niego z miłością i wdzięcznością w swoich czarnych jak noc nad Saharą oczach. Nikt się nie skarżył, nie narzekał, nie buntował. Wszyscy przyjmowali swój los z pokorą. Każdy nowy dzień był jak cenny podarunek, za który należało być wdzięcznym niebiosom. Pomimo demokracji i pozornej wolności Senegal borykał się z biedą i masowym bezrobociem.
– Ciągle pokutuje u nas widmo kolonialnej przeszłości i handlu niewolnikami – opowiadał Prosper. – Senegalczycy to bardzo pogodni ludzie. W każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji potrafią znaleźć choćby cień nadziei i trzymają się jej ze wszystkich sił. Kochają życie, taniec, muzykę, w ich żyłach płyną gorące rytmy reggae. Są rozmowni, otwarci i gościnni. Dużo tańczą, śpiewają, często zbierają się w grupach i zasiadają z bardzo popularnym w tym kraju piwem z manioku pod rozległym cieniem prastarych baobabów.
Właśnie podczas takiego spotkania, kiedy zachodziło słońce, kryjąc się leniwie za horyzontem nagrzanej afrykańskiej ziemi, Prosper usłyszał opowieść jednego ze współbraci o dalekim miniaturowym państwie w Europie, które bohatersko zwyciężyło w walce z wodnym żywiołem. Z wypiekami na twarzy słuchał o kraju położonym głównie na terenach poniżej poziomu morza, u ujścia trzech wielkich rzek: Renu, Mozy i Skaldy. Dzięki nieprawdopodobnej, wręcz magicznej umiejętności osuszania zbiorników wodnych przez ludność tubylczą terytorium tego państwa mogło rozrastać się bez konieczności dokonywania krwawych podbojów. „Jeżeli nie możesz pokonać wroga, zaprzyjaźnij się z nim” – to motto mieszkańców dalekiej krainy zapadło Prosperowi głęboko w pamięć, poruszyło jego serce i duszę. Zapragnął nagle, tak mocno jak nigdy wcześniej, wyruszyć do Europy i zobaczyć na własne oczy efekt triumfu człowieka nad żywiołem. Wtedy też po raz pierwszy usłyszał wypowiedzianą w miejscowym języku wolof nazwę egzotycznego miejsca, które zawładnęło nim całkowicie.
Olaand.
Holandia.
– Oczywiście musiałem stoczyć walkę, co ja mówię, prawdziwą bitwę z całą rodziną, która uważała mój pomysł za kompletnie szalony. – Prosper zamyślił się na chwilę. – Zebrała się cała starszyzna i trzy dni debatowano nad tym, jak odwieść mnie od szalonych planów. Stwierdzono kategorycznie, że opętał mnie zły duch, którego jak najszybciej trzeba się pozbyć. Odprawiano nade mną rytuały najlepszych w kraju czarowników, znoszono amulety rigi rigi, smarowano uzdrawiającymi maściami i pojono miksturami, które miały osłabić wewnętrznego demona sączącego do moich uszu herezje o wyjeździe do Holandii.
Zasłuchałam się bez pamięci w niezwykłej historii Prospera. Opowiadał tak barwnie, tak plastycznie. Patrzyłam na jego czarną jak heban, pooraną głębokimi bruzdami twarz, z której biła nieprawdopodobna radość i głód życia. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, gestykulował żywo długimi kościstymi rękami, podkręcając ekspresję wypowiedzi. Jego kanarkowa szata, przypominająca damską tunikę, zwisała luźno na szpiczastych ramionach, ogromne stopy obute były w skórzane sandały.
– Kiedy po tygodniach bezskutecznych prób odgonienia złych czarów nadal upierałem się przy wyjeździe do Olaand, rodzina niechętnie skapitulowała. Od tej chwili zaczęli mnie wspierać i dopingować w moich planach, – Prosper się uśmiechnął. – Uwierzyli w końcu w to, że dopnę swego, nie na darmo noszę przecież imię oznaczające pomyślność i szczęście. Największy problemem stanowiły oczywiście pieniądze. Moi rodzice nie byli w stanie sfinansować mi nawet podróży do stolicy naszego kraju, a co dopiero do Europy. Sytuacja zdawała się patowa. Wtedy, niczym czarny anioł dobrej nowiny, pojawił się daleki krewny mojego ojca, mieszkający w Dakarze. Zaproponował mi pomoc w znalezieniu pracy jako sprzątacz na Léopold Sédar Senghor International Airport, największym porcie lotniczym w Senegalu. _Mon oncle_ pożyczył mi pewną sumę pieniędzy, pozwalającą na podróż do stolicy, i zapewnił miejsce do spania u znajomego wynajmującego kwatery pracownikom sezonowym w dakarskim porcie. Miejscem do spania okazał się cienki materac rozkładany na noc w pomieszczeniu, które służyło jako kuchnia. Za dnia musiałem go zwijać i wkładać do worka, który oprócz materacowego futerału pełnił funkcję szafy i sejfu. – Prosper popatrzył przed siebie z nostalgią. – Nie skarżyłem się jednak. Miałem obrany konkretny cel i żadne drobne przeciwności losu, jakimi zdawały się warunki mieszkaniowe i katorżnicza wręcz praca na lotnisku, nie mogły mnie do niego zniechęcić. Nie zawsze przecież droga, którą idziemy przez życie, jest gładka i prosta. Nie zawsze pusta i łatwo przejezdna. – Zamyślił się. – Nie wiem dlaczego, ale od dziecka nęciły mnie boczne, kręte i wyboiste szosy. Takie, na których obijałem sobie tyłek i często plątałem kierunek jazdy. Idąc pod prąd, spotkałem najwartościowszych ludzi. Niektórzy pojawili się w mojej historii zaledwie niczym błysk, inni pozostali w niej na zawsze. Nie lubię przewidywalności i po dziś dzień chętniej skręcam w nieprzejezdne. Tylko tam, droga Agnies – wymówił z francuska pięknie moje imię – możemy znaleźć prawdę i ludzi bez masek. Takich, jakich spotkałem w moim „hotelu pracowniczym”. Zbieranina dziwolągów z całego świata, pokrzywionych trudnym losem, pobrudzonych życiem, trochę na bakier, na przekór, bez fajerwerków. Już pierwszego dnia, wiedząc, że jestem głodny i prawie bez grosza przy duszy, poczęstowali mnie ciepłą zupą i kawałkiem chleba. Czas, który tam spędziłem, nauczył mnie ludzi. Teraz wystarczy tylko, że spojrzę im w oczy i już wiem. I widzę… Twoje oczy są szczere, Agnies – powiedział cicho. – Nie bój się mnie, chcę ci pomóc.
– Nie boję się ciebie, Prosper – odpowiedziałam prawie szeptem. – Wierzę ci. Ja też mam intuicję i szósty zmysł, który właśnie teraz mi mówi, że jesteś uczciwym człowiekiem i że mnie nie skrzywdzisz.
Między nami nastała cisza. Słychać było tylko dochodzący z niedaleka warkot silników autobusów, które właśnie wjeżdżały lub wyjeżdżały z tętniącego życiem dworca autobusowego. Mijali nas ludzie z plecakami, walizami, zamyśleni, rozgadani, smutni, radośni, pełni werwy i wiary, że właśnie tu, w stolicy Królestwa Niderlandów, przeżyją przygodę swojego życia. Ja też chciałam ją przeżyć. Dlatego dziarsko wstałam z plecaka, rozprostowałam ścierpnięte nieco długim siedzeniem nogi, po czym rzekłam stanowczo do mojego nowego towarzysza niedoli:
– A teraz zaprowadź mnie do domu.Rozdział czwarty
_Deus mare, Batavus litora fecit_. „Bóg stworzył morze, ale Holender wybrzeża” – mawiali średniowieczni mieszkańcy Niderlandów. Także współcześni zwykli z dumą powtarzać, że Bóg stworzył świat, ale swój kraj oni sami. Na przestrzeni wieków zdołali poskromić groźny morski żywioł i stali się cenionymi na całym świecie specjalistami od technologii wodnych.
Patrząc zza okna autobusu miejskiego na przesuwający się za szybą imponujący, panoramiczny widok amsterdamskiego portu, zanuciłam pod nosem piękną piosenkę Jacquesa Brela:
J_est port wielki jak świat, co się zwie Amsterdam,_
_marynarze od lat pieśni swe nucą tam._
_Jest jak świat wielki port, marynarze w nim śpią._
_Jak daleki śpi fiord, nim szum fal zbudzi go._
Prosper patrzył na mnie z uśmiechem w czarnych oczach.
Autobus lawirował zgrabnie pomiędzy setkami innych pojazdów, wśród których królowały rowery. Były wszędzie, wyrastały znikąd na ceglastoczerwonych, doskonale oznakowanych ścieżkach, na przejściach dla pieszych, przystankach i chodnikach. Ludzie poruszający się na nich byli kolorowi, w większości oryginalnie ubrani, jedni uśmiechnięci, inni zestresowani, widocznie spóźnieni, gdyż gnali na swoich jednośladach na łeb na szyję. Ze zdumieniem spostrzegłam, że niektórzy przewozili na bagażnikach swoich „mustangów” rzeczy, których transport na rowerze w Polsce byłby nie do pomyślenia. Widziałam i przytroczony do bagażnika parcianym paskiem ogromny telewizor, i starą poobijaną pralkę, a nawet dwudrzwiową szafę (!), która chwiała się niebezpiecznie na uginającym się pod jej ciężarem jednośladzie.
Kiedy wyjechaliśmy w końcu poza rogatki miasta, spojrzałam pytająco na Prospera.
– To wy nie mieszkacie w Amsterdamie?
– Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? – odpowiedział zdziwiony Senegalczyk. – Nigdy nie rozmawiałaś z Julią na temat jej pracy i tego, gdzie żyje? Nie interesowało cię to? Trochę to dziwne, nie uważasz?
Poczułam nagle wyrzuty sumienia i w duchu musiałam przyznać Prosperowi rację. Nie oskarżał mnie ani niczego nie zarzucał. Był po prostu zdziwiony faktem, że można tak mało wiedzieć o swojej własnej siostrze.
– _You’re absolutely right_. Tak, masz absolutną rację – powtórzyłam po polsku skruszona. – Nawet nie będę próbowała ci tego wyjaśniać, bo nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Poza tym mój angielski nie uniesie stopnia trudności takich wynurzeń. – Położyłam rękę na sercu i żeby rozładować trochę napiętą atmosferę, puściłam do Prospera oko.
Julia była starsza ode mnie o czternaście lat. Kiedy ja poszłam do pierwszej klasy podstawówki, ona już wyfrunęła z domu na studia. Przyjeżdżała bardzo rzadko, zajęta swoim życiem, nauką, nowym środowiskiem. Była bardzo towarzyska i łatwo nawiązywała kontakty. Piękna blondynka o doskonałej, kobiecej figurze, oczytana, z poczuciem humoru, zawsze w centrum wydarzeń. Mogła mieć każdego faceta… wybrała Eryka. Ten diabelsko przystojny i równie inteligentny chłopak tak zawrócił jej w głowie, że niepomna przestróg rodziny i przyjaciół, nieprzytomnie zakochana, wyszła za niego za mąż na drugim roku studiów. Już wtedy Eryk wykazywał niepokojące skłonności do alkoholu i hazardu. Miłość jest jednak ślepa i głucha. Zauroczona żona kryła męża, spłacała z własnej kieszeni (korepetycje!) jego coraz większe długi i dyskretnie, w jej mniemaniu, wynosiła po każdym weekendzie na śmietnik naręcza butelek po najtańszym winie. Nie wiem, jakim cudem skończyła studia. Jej mąż przerwał edukację na czwartym roku, tuż przed dyplomem, i wyjechał na saksy do Niemiec. Na początku dorabiał głównie na budowach, a że praca była zbyt ciężka i mało płatna, szybko przerzucił się na przemyt do Polski szwajcarskich rolexów.
Mijały lata. Julia pracowała jako nauczycielka w liceum, Eryk lawirował w sobie tylko wiadomy sposób w szarej strefie. Wybudowali spory dom, który moja siostra przepięknie i ze smakiem urządziła. Bomba wybuchła, kiedy okazało się, że Eryk wplątał się wraz z grupą kumpli w szemrany handel autami. Przykrywką dla tej działalności był kantor wymiany walut, który prowadził „legalnie”, by zamydlić oczy rodzinie i urzędowi podatkowemu. Po godzinach on i jego szajka zajmowali się zgoła czym innym. Plan był zadziwiająco prosty… Podstawiony niemiecki właściciel auta „odsprzedawał” swój samochód przestępcom po niższej cenie, a następnie zgłaszał kradzież pojazdu, za który otrzymywał odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. Po odliczeniu kosztów łupem dzielili się po połowie. Wszystko, co dobre, w końcu się kończy, a może raczej wszystko, co nielegalne, kiedyś w końcu wychodzi na jaw. Eryk trafił do więzienia, Julia z kupą wierzycieli na głowie została na lodzie. Z nauczycielskiej pensji nie była w stanie spłacić nawet dziesiątej części całego zadłużenia, a dochodziły jeszcze odsetki. Nie pozostało nic innego, jak wyruszyć za chlebem za granicę, co też uczyniła. W ten oto sposób znalazła się w Holandii, gdzie sprzątając domy zamożnych tubylców, zarabiała na spłatę zobowiązań.
Nasz kontakt ostatnimi czasy był luźny, przyznaję, że zbyt rzadko pytałam, co u niej, jak sobie daje radę. W końcu jednak – pocieszałam się w duchu – nie odmówiłam, tylko przyjechałam, żeby jej pomóc! I wszystko wskazywało na to, że to ona tym razem nawaliła!
Popatrzyłam podejrzliwie na Prospera.
– Julia czeka na mnie w domu, tak?
Prosper nawet na mnie nie spojrzał. Zainteresował się nagle stanem swoich skórzanych sandałów, w które uparcie zaczął się wpatrywać.
– Zaraz zobaczy! Dom już. Tuż-tuż – wydukał łamaną polszczyzną i zamachał gwałtownie rękami.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć.
– Prosper, kto cię nauczył mówić po polsku? Moja siostra?
Senegalczyk ponownie się rozpromienił i gwałtownie przytaknął.
– Tak. Ja teraz mówić po polski. To bardzo ładne! – Na czarnej jak heban twarzy Prospera pojawił się śnieżnobiały uśmiech od ucha do ucha.
Nasze dialogi były przekomiczne. Ja mówiłam do niego po angielsku, on odpowiadał w swoim miksie angielsko-polsko-francusko-holenderskim. Bóg raczy wiedzieć, jakim cudem dogadywaliśmy się bezbłędnie. Jak to określiła Ania z Zielonego Wzgórza, moja ulubiona bohaterka powieści Lucy Maud Montgomery, najwyraźniej byliśmy „ludźmi, którzy znają Józefa”.
Kątem oka zauważyłam, że wjechaliśmy właśnie do bardzo malowniczej miejscowości. Odnowione z wielkim pietyzmem charakterystyczne kamienice stały w równych rządkach, a pomiędzy nimi wiła się srebrna nitka poprzecinanej gdzieniegdzie drewnianymi mostkami rzeki. W oddali kręcił się majestatycznie wielki wiatrak, jakie do tej pory dane mi było oglądać jedynie na pocztówkach.
Pociągnęłam Prospera za rękaw jego szaty.
– Błagam, powiedz mi, że to tutaj się zatrzymamy! Przepiękne miejsce! Jestem zachwycona – paplałam trzy po trzy, kompletnie zaczarowana urokiem miasta.
Prosper roześmiał się w głos.
– Tak, Agnies, to tutaj jest kres twojej wyprawy. Wysiadamy!
Przewiesiłam przez ramię podróżną torbę. Prosper chwycił mój plecak, po czym wyszliśmy na zewnątrz i znaleźliśmy się na brukowanym trotuarze tuż przed wejściem do monumentalnej budowli w stylu gotyckim.
– Chodź za mną. – Prosper złapał mnie za rękę. – Na zwiedzanie jeszcze przyjdzie czas. Pora odpocząć! Na pewno jesteś głodna – zaniepokoił się nagle. – Zaraz przygotuję ci coś pysznego do jedzenia!
Popatrzyłam z wdzięcznością na mojego towarzysza i w duchu dziękowałam Bogu, że przyszło mi trafić na kogoś takiego jak on.
Ruszyliśmy przed siebie, aby po krótkiej chwili znaleźć się przed dość sporym białym budynkiem z wielkim szyldem: Italiaans Restaurant. Przed restauracją rozstawionych było kilka stolików z parasolkami. Nie było tłoku, tylko przy jednym z nich siedziała para młodych ludzi i zaśmiewając się do rozpuku, popijała kawę w małych filiżankach.
– Będziemy tutaj jeść? – Spojrzałam pytająco na Prospera.
– Boże broń! – Popatrzył na mnie z przestrachem w oczach. – Tylko spać. Właściciel tego przybytku wynajmuje nam tutaj pokoje na piętrze. Chodź za mną – powiedział szybko, po czym ruszył w kierunku restauracji.
Po chwili znaleźliśmy się na tyłach budynku. Na górę prowadziły bardzo wąskie blaszane schody przeciwpożarowe. Wdrapaliśmy się na szczyt schodów i weszliśmy do wąskiego i ciemnego pomieszczenia na poddaszu. Po obu stronach znajdowały się pomalowane na błękitno drzwi. Prosper wydobył z przepastnej kieszeni szaty klucz, po czym otworzył pierwsze z nich.