Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Do piekła i z powrotem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Do piekła i z powrotem - ebook

Lata trzydzieste XX wieku. Wielka mordercza epidemia grypy z 1919 roku zmieniła bieg historii. Zaklęcia z zakazanych ksiąg przestały być przedmiotem żartów i zaczęły działać. A na świat wyszły potwory z piekła. Na krawędzi otwartej wojny stanęła chrześcijańska Unia Rzymska i masoński Sojusz Anglo-amerykański. W pierwszej linii oporu przeciw demonom stanął Legion Chrześcijański i jego kapitan John Kowalski. Kapitan nie wie jeszcze, że następna samobójcza misja zaprowadzi go do miejsca, gdzie plagi biblijne są czymś zwyczajnym, a jego przeciwnikami będą: cyniczny kapłan z Londynu oraz profesor ostrożnej archeologii, niezbyt przywiązany do swojego kapelusza i bicza.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-954050-3-7
Rozmiar pliku: 681 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Abbey Battle, Anglia

Kapitan John Kowalski poczuł, że coś go niepokoi. Popatrzył na swoich ludzi, ale żaden z nich nie zamierzał zakłócić nocnej ciszy. Kruger ziewał po północnej stronie wieży, Rochefort nieruchomo stał po wschodniej a kapelan oddziału, padre Ambrosio odmawiał różaniec albo raczej dyskretnie drzemał na ławce obok niego. Zawsze należy ufać swojemu szóstemu zmysłowi, więc Kowalski wstał z ławki i podszedł do Krugera.

– Coś nowego?

– Nie, kapitanie.

John zrobił krok do szczeliny między blankami i wyjął lornetkę. Miasteczko położone wzdłuż głównej ulicy High Street tonęło w ciemności. I nie było w tym nic dziwnego, bo była godzina trzecia w nocy. Podniósł lornetkę do oczu i zaczął oglądać okolicę, zaczynając od placu przed wieżą, poprzez zabudowania miasteczka a kończąc na zalesionych, okolicznych wzgórzach. Właśnie tam znalazł przyczynę swojego niepokoju. Światła odbijające się od drzew. Dużo świateł.

– Kruger, mamy gości na londyńskiej drodze.

Żołnierz podobnie jak reszta, ubrany w mundur, bez żadnych dystynkcji, bez pomocy lornetki potwierdził obserwację kapitana.

– Dużo gości. Tylko może nie jadą do nas, kapitanie?

– Chcesz się o to założyć?

Kruger spojrzał jeszcze raz na wzgórza.

– Chyba nie. To ciężarówki, dużo ciężarówek.

– No to zejdź na dół i obudź chłopaków przy karabinie maszynowym.

Kruger pobiegł do schodów w wieżyczce, a kapitan zwrócił się do Francuza.

– Rochefort co u ciebie?

– Nic kapitanie.

– To weź latarkę i daj znać posterunkowi przy szkole, że mamy wizytę nieproszonych gości.

– Tak jest.

Kowalski zamierzał szturchnąć kapelana, ale ten sam wstał z ławki i podszedł do niego.

– Padre musisz trochę pobiegać.

– Tak jest. – Kapelan nie wyglądał na szczęśliwego, ale może dlatego, że było ciemno.

– Pobiegniesz do ruin na dole i powiesz benedyktynom, że za dziesięć minut będą tu Anglicy. – Kowalski chwilę się zastanawiał. – Wygląda na to, że jest ich dużo. Zatrzymamy ich na piętnaście minut góra. Więc, czy braciszkowie coś znaleźli, czy też nie, za pół godziny mają być gotowi do ucieczki przy południowym wejściu.

– Znaleźli podziemia i szukają w tych piwnicach, kapitanie.

– No to mam nadzieję, że znajdą, chociaż wino...

– Nie po to tu jesteśmy, kapitanie.

– Wiem. A teraz biegnij na dół padre, jakby cię demony ścigały. – Kowalski się uśmiechnął. – I wróć tu za dziesięć minut, bo może rzeczywiście będą nas ścigać.

Kapelan zniknął na dole, a kapitan wrócił do obserwowania zbliżających się świateł. Nie spodziewał się demonów, te są dosyć uciążliwe w transporcie, ale może Anglicy wymyślili coś nowego i powinien był zatrzymać kapelana na miejscu.

Opactwo benedyktynów w XI wieku ufundował Wilhelm Zdobywca, jako pokutę za rozlanie chrześcijańskiej krwi, podczas podboju Anglii. Z dawnej katedry zostały tylko fundamenty, a z dormitorium tylko fragmenty ścian. Wybudowaną później resztę, czyli bramę z wieżą, budynki gospodarcze i szkołę dla dziewcząt aktualnie zajął oddział kapitana Kowalskiego. Poprzedniej nocy duży francuski niszczyciel Lion przy pomocy szalup wysadził piętnastu ludzi na plaży Glyne Gap niedaleko Bexhill–on–sea. Większą część dnia spędzili w lasach, a wieczorem dotarli do odległej o pięć kilometrów wioski Battle. Obezwładnili nieliczną służbę posiadłości oraz nauczycielki i uczennice szkoły. Wszystkich zamknięto w dwóch salach wykładowych, a najeźdźcy zabrali się do pracy. Kapitan nie wiedział, po co była ta tajna wyprawa. Wiedziało pięciu benedyktynów, którzy jeszcze w świetle zachodzącego słońca rozłożyli swoje plany i przyrządy pomiarowe, a potem zaczęli kopać dziurę w ziemi, w miejscu głównego ołtarza zniszczonej katedry. Kowalski im nie przeszkadzał i nawet ani razu nie zapytał, czego szukają. Jego dziewięciu ludzi miało za zadanie zapewnić bezpieczeństwo zakonnikom w czasie poszukiwań oraz wywieźć ich z wrogiego terytorium. Dość, aby spacyfikować uczennice, poradzić sobie z okoliczną policją, ale żałośnie mało by stawić czoła każdej większej odsieczy. W rękawie zamiast asów miał tylko dwa nowe niemieckie Maschinengewehr 34, które wybłagał od kwatermistrza Legionu przed akcją. Więc miał nadzieję, że niezauważeni zrobią swoje w nocy i wyniosą się zdobytą ciężarówką z powrotem na wybrzeże. Aż do tej chwili.

Kowalski sprawdził swój pistolet maszynowy Suomi, zapasowy bęben i granaty w kieszeniach. Kruger i Rochefort zrobili to samo, a potem Francuz zaczął grzebać w swoim plecaku z materiałami wybuchowymi. Kapitan wychylił się za mur, światła były znacznie bliżej. Po ośmiu minutach wrócił zdyszany kapelan.

– Panie kapitanie, opat Grimaldi mówi, że potrzeba im jeszcze dwadzieścia minut. Są w podziemiach i rozwalają mur. Opat mówi, że za nim jest biblioteka.

– Czyli na butelkę wina nie ma szans...

Ambrosio nie odpowiedział, tylko ciężko łapał powietrze.

– Padre sprawdź broń, za pięć minut się zacznie i będziesz potrzebny.

Kapelan przysiadł na ławce, sprawdził kaburę z pistoletem i specjalne granaty w kieszeniach munduru. Wszystko było na miejscu, więc podniósł rękę na znak gotowości. Ciężarówki było już słychać na szczycie wieży a w domach przy ulicy, zapalały się światła. Kowalski nie usłyszał ujadania psów. Był to dobry znak. I kapitan zaczął mieć nadzieję, że będzie walczył tylko z ludźmi. Ale nigdy nic nie wiadomo do końca.

Pierwsze ciężarówki zatrzymały się na placu pod bramą. Kowalski w nikłym świetle zobaczył pentagramy na burtach i żołnierzy w czarnych mundurach wyskakujących na bruk. A więc nie wojsko, tylko siły specjalne satanistów. Sam nie wiedział, czy to lepiej dla niego, czy gorzej. Były to siły przeznaczone do zastraszania i pacyfikacji, więc miał nadzieję, że ich dowódca nie miał doświadczenia w zdobywaniu zamków.

Żołnierze poganiani przez swoich dowódców ustawili się w dwóch liniach i powoli zaczęli zbliżać się do bramy. Było ich ponad stu i w światłach ciężarówek rzucali ładnie długie cienie. Kapitan wyjął granat a Kruger i Rochefort zrobili to samo. Wyciągnęli zawleczki, odczekali chwilę i przerzucili granaty przez blanki. Pięć sekund później na dole rozległy się trzy wybuchy i głośne krzyki. Potem odezwał się karabiny maszynowy z okna nad bramą i doskonale widoczne w świetle reflektorów sylwetki zaczęły upadać. Wszyscy trzej przez szczeliny zaczęli strzelać ze swoich pistoletów maszynowych. Trwało to może dwie minuty i dowódca Anglików musiał zarządzić odwrót, bo cienie zniknęły. Zostało tylko czterdzieści ciał na placu przed bramą. Potem reflektory zgasły, a ocaleli, zniknęli za ciężarówkami.

Na kilka minut zapanowała cisza, a potem kapitan zobaczył na wprost błyski wystrzałów i kilka cieni poruszających się zygzakiem po obu stronach bramy. MG 34 otworzył ogień do ciężarówek, ale potem Kowalski usłyszał głuche wybuchy granatów. Więc Anglikom udało się przekraść bokiem i wrzucili granaty w okna budynków obok wieży, a kilka nawet doleciało za mur. Gdyby miał więcej ludzi, na pewno by obsadził te miejsca i... ich stracił. Tylko że, w całej wieży było ich tylko sześciu. W rewanżu rzucili znowu granaty pod mur i pod dużą bramę. Na dole znowu rozległo się wycie rannych. Jeszcze kilka minut i można będzie się wycofać, zanim dowódcy satanistów przyjdzie do głowy wysłać ciężarówki bokiem i odciąć im odwrót. Rochefort rozdał po granacie ze swojego przepastnego plecaka, a on ostrożnie wychylił się i spojrzał na pole przed bramą. Powyżej błysków angielskich Lee–Einfeldów, zobaczył dwa jarzące się czerwienią punkty. Zamknął oczy na chwilę, przyłożył lornetkę i znowu je otworzył. Czerwień nie zniknęła. Cholerny golem. Sataniści sprowadzili tu cholernego golema. Musieli go wieźć ciężarówką. Dziesięć ton cholernej, powolnej, ceramicznej śmierci. Wypalona z gliny imitacja człowieka. Bardzo dużego człowieka.

Prawie czterometrowej wysokości golem wolno przesuwał się między ciężarówkami. Kowalski machnięciem ręki przywołał do siebie kapelana oddziału. Padre Ambrosio wystawił głowę ponad mur, zobaczył golema i wyraźnie pobladł. Nic w jego wyposażeniu nie działało na golemy. Ani poświęcone pociski, ani granaty z wodą święconą.

– Jakieś inne niespodzianki padre?

Kapelan przywołał odpowiednią inwokację i wyostrzył zmysły. Potem zamknął oczy i raz obrócił się dookoła. I odetchnął z ulgą.

– Nie, kapitanie. Nic gorszego nie ma w okolicy. – Padre pomyślał jeszcze raz o swoim wyposażeniu. – Ale nie mamy nic, żeby zatrzymać to na dole.

– Amen.

Czy oni są tak ważni, żeby wieźć tu golema? To zwykły wypad na terytorium wroga. Anglicy robią to samo we Francji i nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Oprócz rodzin pomordowanych. To jeszcze nie czas na otwartą wojnę. Przynajmniej taką miał nadzieję.

Walczył już z golemami w 1930 podczas rebelii w Czechosłowacji. Miejski sanhedryn powołał je do życia i wypuścił na ulice Pragi. Rzeź ludności trwała przez cały tydzień. A potem do Czechosłowacji przerzucono samolotami pełną dywizję Legionu. Walki w mieście trwały jeszcze przez następny tydzień. Powolne golemy odporne na broń strzelecką i małe działka piechoty zniszczono, dopiero gdy zwabiono je przed stanowiska ciężkiej artylerii. Napędzane zaklęciami z chemów włożonych do środka walczyły, dopóki żołnierze nie rozwalili im głów i nie zniszczyli kartek z zaklęciami. A niektóre same nieruchomiały. Widocznie zaklęcia były za słabe. Bo moc zaklęć zależała albo od siły wiary wyznawców, albo od ilości ludzi złożonych w ofierze. Nic z tego, czym dysponowała jego drużyna, nie zatrzyma tego ceramicznego monstrum. Na to, że się sam zatrzyma, też nie było co liczyć. Bo wiary albo ofiar z ludzi w Anglii nie brakowało. Dobrze, że sataniści nie przywlekli ze sobą smoka, demona ani czegoś jeszcze gorszego, bo w takim wypadku byliby wszyscy martwi.

Golem powoli zbliżał się do bramy, niewrażliwy na grad pocisków z MG 34 odbijających się od tułowia. Kapitan mógł się założyć, że nawet mu nie zarysowały ceramiki. Za nim osłaniany od pocisków, posuwał się pluton Anglików. Co robiła reszta, nie był w stanie dojrzeć, ale mógł się domyślić.

– Wycofujemy się do szkoły. – Kowalski krzyknął głośno i pobiegł do schodów w wąskiej baszcie. Kruger zdążył przed nim, ale kapelan i Francuz zafascynowani wpatrywali się w golema i rzucali na dół granaty. – Teraz! Szybko na dół!

Tego, co się działo pod bramą, kapitan już nie zobaczył. Golem otoczony iskierkami krzesanymi przez odbijające się pociski kaemu dotarł w końcu do dużej bramy. Ładowniczy MG 34, gorączkowo zakładał nową taśmą do zamka, a celowniczy czekał, żeby z pięciu metrów rozstrzelać jarzące się czerwienią oczy. Nie zdążyli. Golem sięgnął ręką do pierwszego piętra, rozbił mur i wyciągnął na zewnątrz wrzeszczącego żołnierza. Potem zacisnął palce na jego brzuchu i dwie połówki ciała poleciały na bruk. Brama rozleciała się od jednego pchnięcia i pochylony golem zaczął wolno przepychać się na drugą stronę. Za nim strzelając, podążała czterdziestka żądnych zemsty żołnierzy Brytyjskich Sił Specjalnych.

Kowalski wybiegł na dziedziniec zaraz za Krugerem. Wieża nad bramą zadrżała i z góry posypały się cegły. Odbiegli czterdzieści metrów i ukryli się przy żywopłocie. Bramę zasłoniła chmura pyłu, a w wejściu do baszty pojawił się najpierw kapelan, a potem Francuz taszczący plecak. Po cekaemistach nie było nawet śladu.

Kowalski wyskoczył na drogę i pomachał do swoich ludzi.

– Szybciej! Do mnie!

Padre przyspieszył, a Rochefort nie zdążył. W bramie pokazała się wielka ceramiczna ręka i potrąciła Francuza. Ten poleciał na bruk, a kapelan zatrzymał się w miejscu i odwrócił, żeby spojrzeć na leżącego kolegę. Francuz oprzytomniał, usiłował wstać, ale mu się nie udało, więc zaczął się czołgać. Za nim pokazał się golem i wolno podniósł nogę, żeby go rozdeptać. Jak uciążliwego robaka. Francuz spojrzał na monstrum i przestał się czołgać. Przytulił plecak do piersi, ręką znalazł granat i wyciągnął zawleczkę.

Kowalski padł na bruk. Plecak pełen granatów, detonatorów i materiałów wybuchowych, eksplodował pod stopą golema. Usłyszał wybuch, a potem syk odłamków szatkujących żywopłot. A potem zrobiło się cicho. Podniósł głowę i zobaczył golema. Ten o ile mógłby pokazywać jakieś emocje, to pokazałby zdziwienie. Podniósł lewą nogę do góry a ceramiczna stopa, która wisiała na jakimś cienkim fragmencie, ostatecznie uwolniła się i upadła. Golem przez chwilę próbował złapać równowagę, ale mu się to nie udało i poleciał do przodu, głową na bruk. Tylko że to wcale nie oznaczało, że się poddał. Podniósł lekko głowę, a jarzące się czerwone oczy czujnie obejrzały okolicę. Znalazł najbliższy cel. Tym był kapelan, który usiadł na bruku i usiłował znaleźć przyczynę okropnego bólu w nodze. Golem jak pływak kraulem wyciągnął prawą rękę, wbił palce w bruk i podciągnął się do przodu. A potem lewą.

Kowalski wstał, znalazł pistolet maszynowy i zrobił dwa kroki w kierunku kapelana.

– Padre!

Kapelan odwrócił głowę do kapitana i pokręcił przecząco głową. A potem przeżegnał się i wyciągnął z kieszeni nieuszkodzony granat. Kapitan odwrócił się, znalazł Krugera leżącego na wznak bez połowy głowy i zaczął biec w kierunku posterunku przy szkole. Usłyszał za plecami wybuch, ale nie zwolnił, aż dotarł do stanowiska drugiego MG 34 i czerech Francuzów.

– Kapitanie ktoś jeszcze...

– Nie.

– Co robimy?

– Musimy ich jeszcze trochę zniechęcić do pościgu.

– Jak? – Zapytał stojący obok żołnierz, a chwilę później zwalił się na bruk, z kulą w głowie.

– Ukryć się! – Wszyscy zalegli za krzakami małego klombu. – Damy podejść tym, którzy nabrali odwagi.

– A potem? – Celowniczy MG 34 chciał usłyszeć dokładne rozkazy.

– A potem ich zabijemy.

Trzydziestka Anglików, strzelając trochę na oślep, minęła golema, który wcale nie zrezygnował z powolnego pościgu.

– Teraz!

Celowniczy karabinu maszynowego omiótł kilkakrotnie wąski dziedziniec pociskami, zużywając dwie taśmy nabojowe. Gdy założyli trzecią, nie znalazł już żadnych celów, więc wystrzelił wszystko w oczy golema. Bez widocznego skutku. Potem wycofali się między budynkami, a kapitan poświęcił granat na karabin maszynowy, który zostawili.

Benedyktyni byli tam, gdzie powinni. Czyli przy małej bramie w południowej części muru. Brudne habity i warstwa pyłu na twarzach świadczyła o ich ciężkiej nocnej pracy.

– A gdzie reszta ludzi kapitanie? – Opat Grimaldi powitał nadchodzącą czwórkę żołnierzy.

– Nie żyją. – Kowalski zobaczył cienkie gliniane dzbany, trzymane przez zakonników. – Macie to, po co przyjechaliśmy?

– Tak. – Opat podniósł dzban.

– Czy to starożytne wino?

– Nie kapitanie, to zabezpieczone manuskrypty. I teraz nie mogą wpaść w ręce Anglików.

– Więc mam dla ciebie padre prezent. – Kowalski wyjął ostatni granat i podał opatowi. – Trzeba złapać za to kółko i wyciągnąć. A jeśli wy też nie chcecie wpaść w łapy satanistów, to trzeba poczekać pięć sekund.

– Doprowadzisz nas kapitanie na okręt? – Opat ostrożnie wziął granat.

– Jeśli tylko ta cholerna ciężarówka, którą wczoraj ukradliśmy, ciągle jeździ.

– Ufajmy Bogu.

John zmilczał komentarz na temat zaufania, który cisnął mu się na usta. A potem zwrócił się do swoich ludzi.

– Uwaga! Mamy pół kilometra do naszej ciężarówki przy drodze do Powdermill. Potem pięć kilometrów do wybrzeża. Najważniejsze są dzbanki, potem benedyktyni. Nie mogą wpaść w ręce satanistów. Wiecie co macie robić.

Francuzi kiwnęli głowami i sprawdzili broń.

Na placu w miasteczku dowódca oddziału, w postrzelanej ciężarówce usiłował połączyć się przez radio z kwaterą główną w Londynie. Jak na razie bezskutecznie. Jego podkomendni, a przynajmniej ci, którzy przeżyli, ostrożnie przeszukiwali budynki opactwa albo pomagali rannym. Do pomocy przyłączyli się obudzeni mieszkańcy Battle. Przez chaos głównej ulicy wolno przesuwał się czarny Bentley. Zatrzymał się na skraju placu i z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Zaczepił rannego żołnierza opartego o ciężarówkę i po krótkiej rozmowie skierował się do ciężarówki, przy której stał dowódca. Ten zauważył nadchodzącego gościa i skłonił głowę na powitanie.

– Mistrzu, major Pelham melduje się na rozkazy.

Nowo przybyły rozsunął płaszcz, pokazując zawieszony na łańcuchu symbol Wszechwidzącego Oka.

– Raport z misji proszę, majorze.

– Mistrzu, zgodnie z rozkazami przyjechaliśmy do Battle ująć bandę katoli, która miała przebywać w posiadłości 8 baroneta, sir Augustusa Webstera. Po dotarciu do miasteczka wpadliśmy w zasadzkę przy bramie i straciliśmy wielu ludzi. Przy pomocy golema przełamaliśmy obronę i aktualnie ścigamy wroga. Oceniam jego siły na co najmniej pięćdziesięciu ludzi wyposażonych w broń maszynową.

– Ilu wrogów ujęliście, majorze?

– Znaleźliśmy kilku zabitych...

– A żywych?

– Nikogo mistrzu, ale wielu raniliśmy, więc nie uciekną daleko.

Mężczyzna w czarnym płaszczu zamierzał coś powiedzieć, ale przeszkodziło mu przybycie gońca. Ten pytająco spojrzał na majora. Pelham kiwnął twierdząco głową.

– Mów.

– Panie majorze, porucznik Craftry melduje, że uwolniliśmy uczennice, nauczycielki i służących zamkniętych w szkole. Przeczesujemy wschodnią część posiadłości, ale wygląda na to, że uciekli.

– Coś jeszcze?

– Golem czołga się na południe, więc chyba teraz są gdzieś w okolicach wybrzeża.

– Dlaczego golem się czołga, plutonowy? – Kolejne pytanie zadał mężczyzna w płaszczu.

Plutonowy spojrzał pytająco na majora i odpowiedział.

– Bo jest uszkodzony.

– Dziękuję plutonowy, możecie odejść. – Mężczyzna zaczął pokazywać oznaki irytacji. – Majorze proszę ze mną na bok.

Obaj przeszli na drugą stronę ciężarówki, niewidoczni z placu. Tam mężczyzna złapał rękami za klapy munduru majora i potrząsnął nim.

– Wiesz, kim jestem, tak?

Major twierdząco pokręcił głową.

– Jestem Rufus Doyle, mistrz szóstego stopnia, ty cholerny idioto. Dostałeś wszystkie informacje, pełną kompanię Sił Specjalnych, golema i nie potrafisz złapać piętnastu ludzi.

Mężczyzna puścił majora i kontynuował.

– Czemu nie otoczyłeś opactwa idioto?

– To wiele budynków.

– Miałeś ponad dwustu ludzi.

– A teraz mam połowę.

– Więc teraz rusz dupę, wyślij pluton na ciężarówkach drogami i zorganizuj pościg na wybrzeżu.

– Nie mogę się połączyć z dowództwem.

– A czy twoja wojskowa dupa myśli za ciebie? W miasteczku są telefony i założę się, że działają.

– Tak jest, mistrzu. Zaraz wydam rozkazy. – Major chciał uciec od człowieka, który go przerażał.

– Czekaj, nie skończyłem. – Doyle chwilę się zastanawiał. – Powiadom flotę, że prawdopodobnie mają gości w Kanale.

– Tak, jest.

– A na wypadek, gdyby twoi ludzie znów się nie popisali... Zadzwoń do centrali w Londynie i podaj kod „Jerzy”. Mają zdążyć przed świtem, a obiekty mają dostać wyraźne rozkazy. Mają przylecieć do Hastings i zniszczyć wszystkie łodzie płynące do Francji. Powołaj się na mój rozkaz. A teraz ruszaj!

Major odruchowo zasalutował, skarcił się w duchu za tę głupotę i pobiegł do swojego wozu dowodzenia. Doyle wrócił do samochodu, milczącego kierowcy i przez okno obserwował otoczenie.

Po kilku minutach w chaos na placu wkradła się jakaś celowa działalność. Na cztery nieuszkodzone ciężarówki załadowali się żołnierze, a te rozjechały się na północ i południe. Po dziesięciu minutach Doyle zobaczył idącego do niego majora. Wyszedł mu na spotkanie.

– Mistrzu, wszystko według rozkazu. Jeszcze nie znaleźliśmy wroga. – Major zawahał się chwilę, szukając w pamięci treści rozmowy z Londynem. – Centrala potwierdziła kod „Jerzy”, ale powiedzieli, że mają tylko jednego...

Major pytająco patrzył na wysokiego mężczyznę, bojąc się zapytać słowami, o co w tym chodzi. Doyle go zignorował.

– Dobrze majorze, niech pan koordynuje akcję.

Kapitan, po sieci wspiął się jako pierwszy z motorówki na burtę niszczyciela. Na pokładzie odebrał gliniany dzban od zakonnika, a potem następne. Wszystkie osiem. W świetle brzasku wyglądały jeszcze mniej imponująco niż w nocy. Było ich więcej, niż ludzi, którzy przeżyli tę akcję. Cholerny pech. Wpadli na patrol policyjny w Bexhill–on–Sea i jeden z jego Francuzów zginął w szoferce od strzału z pistoletu, a postrzelony zakonnik umarł na plaży. Marynarz zagonił benedyktynów wraz z ich łupem do kajut w przedniej nadbudówce, a kapitan i dwaj Francuzi usiedli na pokładzie między dwoma środkowymi kominami. Motorówkę podniesiono na pokład i niszczyciel ruszył z prędkością 30 węzłów. Kowalski pomyślał, że za trzy godziny będzie w domu, albo przynajmniej w miejscu, gdzie nikt do niego nie strzela. Obaj Francuzi, Giroud i Blanc jak sobie przypomniał John, też doszli do tego samego wniosku, bo się uśmiechnęli. Ich rozmyślania nie trwały długo. Dziesięć minut później na niszczycielu zawyły syreny alarmu i marynarze zaczęli biegać po pokładzie do swoich stanowisk bojowych, a kilku niosło karabiny. Kowalski poczuł, że niszczyciel jeszcze przyspiesza. Udało mu się zwrócić uwagę porucznika, który poganiał dwóch swoich ludzi niosących karabin maszynowy.

– Co się dzieje, poruczniku?

– Alarm bojowy.

– Angielskie okręty nas ścigają?

– Nie. – Porucznik się odwrócił w kierunku rufy. – To alarm przeciwlotniczy.

Kowalski podszedł do relingu, spojrzał w niebo, ale nic nie zobaczył. Porucznik pokazał ręką przed siebie.

– Od rufy!

Smok zbliżał się do okrętu od tyłu, w płytkim nurkowaniu z rozłożonymi skrzydłami. Wyglądało na to, że jest co najmniej dwa razy szybszy od okrętu. Kiedy zbliżył się na sto metrów, gwałtownie się zatrzymał i na chwilę zawisł w miejscu, machając cienkimi skrzydłami. Potem zionął z paszczy cienką strugą ognia. Albo jak twierdzili niektórzy naukowcy, plazmą. Żołnierze Unii Rzymskiej nigdy nie zdobyli ani ożywionego, ani martwego, żeby naukowcy mogli go dokładnie zbadać w środku. Nie wiedziano też, jak je tworzono i jak dokładnie działają. Wszystkie hipotezy przedstawiano na podstawie filmów, zdjęć i zeznań naocznych świadków. Tych nielicznych, którzy przeżyli takie spotkanie. Kowalski od dwóch lat śledził dyskusję na temat smoków i ich działania prowadzoną przez francuskich naukowców, ale teraz było mu wszystko jedno, co zamierza go zabić. Czy to przez spalenie, czy może przez roztopienie?

Cienka, jarząca się linia, czymkolwiek była, trafiła obie tylne wieże niszczyciela, przepaliła ich pancerze i spowodowała wybuch amunicji. Okręt zadrżał, ale płynął nadal szybko. Kapitan zarządził zwrot na prawą burtę, żeby utrudnić smokowi celowanie. Przyniosło to oczekiwany skutek, bo następna porcja ognia zniknęła nieszkodliwie w wodzie. Po zwrocie do smoka otworzyła ogień wieża z 5,5-calowym działem na śródokręciu i karabiny maszynowe. Mimo że smok z rozpostartymi pionowo skrzydłami był teraz większym celem, nie widać było żadnych efektów. Smok zrozumiał, że niszczyciel za bardzo się oddalił. Machnął skrzydłami kilka razy i wzniósł się dwieście metrów wyżej. A potem zanurkował ponownie w kierunku niszczyciela. Zbliżył się i wypuścił następną strugę żaru. Tym razem trafił. Struga ognia trafiła w śródokręcie, przepaliła dwa tylne kominy i zniszczyła nadbudówki. A potem wywołując kłęby pary, zniknęła w wodzie. Kapitana wstrząs zwalił na pokład. Niszczyciel gwałtownie wyhamował, jakby chciał ułatwić smokowi ostateczny cios i zakończyć to starcie. Ale żaden ogień nie nadszedł z nieba. Kowalski wyczołgał się spod arkusza blachy i usłyszał tylko skrzek smoka. A potem brzęczenie małych silników i huk wystrzałów.

Smoki nie były odporne na pociski. Ci, którzy je przywoływali, przy pomocy zazdrośnie strzeżonych zaklęć, nie mogli dać im ciężkiej opancerzonej powłoki, bo smok w ogóle by nie uniósł się w powietrze. Każdy pocisk z głównej artylerii niszczyciela, gdyby trafił w korpus, spowodowałby eksplozję skomplikowanej instalacji odpowiedzialnej za ogień. Tak samo trafienie w małą głowę odpowiedzialną za sterowanie. Tylko że zwinny w powietrzu smok, był celem bardzo trudnym do trafienia. O czym przekonali się piloci 42 dywizjonu myśliwskiego z Rouen.

Pierwsza trójka zanurkowała na zajętego niszczycielem smoka i otworzyła ogień ze stu metrów. Smok machnął skrzydłami i wzniósł się gwałtownie o pięćdziesiąt metrów. Żaden z pilotów nie zaliczył trafienia i w dodatku musieli wykonać gwałtowny zwrot, żeby ominąć monstrum. Środkowemu myśliwcowi z formacji się to nie udało. Krótka struga ognia wypaliła cały kadłub Morane-Saulniera M.S.225, a ocalałe skrzydło i podwozie spadły do wody. Pozostała na górze trójka zrobiła się ostrożniejsza. Samoloty rozproszyły się i piloci zaatakowali smoka z różnych stron. Trafili w skrzydła, a on nie zdążył uruchomić ognia. Ocalała dwójka z pierwszej formacji dołączyła i śmiertelny taniec na niebie ostatecznie ocalił francuski niszczyciel.

Smokowi udało się trafić jeszcze jeden samolot ogniem. Tylko że sam zaczął boleśnie odczuwać trafienia w skrzydła. 0,303-calowe pociski z kaemów Vickersa powoli zamieniały je w durszlak. Coraz ciężej było mu robić uniki, a dziury utrudniały szybowanie. W tej chwili piloci Morane-Saulnierów wiele by dali za dodatkowe działko w kadłubie albo zasadniczo za nowszy model samolotu. Ich maszyny były modelem przejściowym między dwupłatowcami a jednopłatowcami. I jak podejrzewali, projekt powstał zapewne przez wytarcie gumką dolnego płatu na rysunku technicznym.

Po piętnastu minutach smok się poddał. Był niezawodną maszyną niosącą śmierć w nocy, ale po wschodzie słońca można było skutecznie rzucić mu wyzwanie. Jego istota uznała, że dostatecznie wykonał rozkazy przywołującego i teraz mógł spróbować sam się ocalić. Zaskrzeczał wyzywająco w kierunku samolotów i niezgrabnymi machnięciami skrzydeł zaczął nabierać wysokości na drodze do Anglii. Piloci odprowadzili go wzrokiem i też zawrócili, bo w samolotach kończyło się paliwo.

Kowalski też odprowadzał wzrokiem niezgrabnie lecącego na północ smoka. Życzył mu, żeby spadł po drodze i zdechł w morzu. Przydałby się tu św. Jerzy, niezawodny pogromca smoków, ale musiał wystarczyć mały okręt i samoloty. Ktoś w Paryżu był bardzo zapobiegliwy, zapewniając im dodatkową eskortę. Nie aż tak bardzo, żeby wysłać ich na misję pancernikiem, zamiast tym małym niszczycielem, ale zawsze to było coś, co ocaliło mu dupę. Usiadł na skrzyni, na śródokręciu i starał się nie przeszkadzać marynarzom w naprawach. A uszkodzony niszczyciel, wyciągający 9 węzłów już nie przecinał fal, tylko raczej się z nimi zderzał. I w końcu lew pokonał smoka. A może raczej uciekł z podkulonym ogonem do dżungli i ocalił życie. Rozmyślania przerwał mu porucznik, który wyraźnie przywoływał go ręką do siebie. Kowalski wstał, ostrożnie przecisnął się przez ruiny nadbudówek i kominów. Porucznik czekał na niego cierpliwie, a potem pokazał mu ręką dwa na pół zwęglone ciała w mundurach.

– To pana ludzie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: