- W empik go
Do światła! :powieść z piętnastego wieku - ebook
Do światła! :powieść z piętnastego wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wincenty Rapacki
Kraków.
Nakładem księgarni J.K. Żupańskiego i K.J. Heumanna
Poznań
J.k. Źupański.
1887.
czcionkami drukarni związkowej w Krakowie pod zarządem A. Szyjewskiego.
I.
Para potępionych.
W roku 1400, w parę miesięcy po otworzeniu akademii krakowskiej, Collegium artistarum, o godzinie dziewiątej z rana, w dziale filozoficznym zwanym Maronis, na lekcyi profesora rymotworstwa, dra Marcina Allaniusa, który właśnie wykładał Allanum de planctu naturae, stał się wielki skandal, czyli, jak zwano wówczas offendiculum.
Przyjęty niedawno uczeń, polecony przez seniora Błażeja z Szadka, bakałarza przy kościele Panny Maryi, zapisany z ziemi dobrzyńskiej, Stanisław Nawój, syn Szymona paśnika, okazał się być dziewczyną.
Gdyby był wypadł grom, a z gromów najstraszniejszy, nie byłby dokonał tego wstrząśnienia, cu właśnie ten wypadek.
To też oburzeniu, przestrachowi, zgorszeniu i przekleństwu nie było granic. Pobożny Kraków zatrząsł się w swoich posadach. Niczem powietrze morowe, które grasowało niedawno jeszcze, niczem zapowiedź przyszłej wojny z krzyżactwem. Nakazano posty i pokuty, na ambonach zagrzmiał surowy głos kaznodziejów przeciw wyuzdaniu i zepsuciu obyczai.
Właśnie tylko co był się skończył wykład astrologii wielebnego Dabroviusa, który z powodu szczupłości miejsca w nowym, nieskończonym dobrze budynku, w dziale filozoficznym zmuszonym był mieć swoją lekcyę, a gdzie to z całem namaszczeniem wykładał owo: Ptolemaeum in Quadrupartito, gdy wszedł na katedrę doktor A Uani us, mąż poważny i siwiejący, rodem Szwajcar, mający przydomek aurea verbha fundens albo Chryzostomus, czyli Złotousty, bo i tak i siak go zwano, czyli raczej on sam zwać się tak kazał, a to na podstawie świadectwa, wydanego przez Kollegium w Oxfordzie; wszedł tedy na katedrę, ściągnął parę razy ramiona, jakby chciał poduieść w górę ubranie dolne, co się z chudych bioder zsuwało, potem poprawił coś koło pasa, chcąc się przekonać, czy zapięty dobrze, a jednocześnie wodził okiem po zgromadzeniu.
Snać szanowny doktor nie był nigdy w porządku ze swoją toaletą, ciągle mu coś się odpi nato albo przekrzywiało, lub też niewłaściwie włożone, budziło śmiech cichy w dyscypulusach.
Mają to do siebie wielkie głowy, podlegając roztargnieniu, to też gdy się należycie zapewnił, że wszystko w porządku, bu dbał bardzo o porządek, wskazującym palcem przeciągnął parę razy pod nosem, jak to miał we zwyczaju, a co było u niego oznaką zadowolenia, odchrząknął, wzniósł oczy w górę i miodopłynnym głosem wykładał Allanum de planctu naturae, a miał słabość do tego dzieła, tak, że się przezwał imieniem jego autora Allaniusa, bo zwał się właściwie Fryderyk Schulbach. Było to dzieło kwintessencyą moralności i cudem retorycznego stylu.
Cisza była w audytoryum, słychać tylko stłumione westchnienia zachwytu, czasem skrzypnięcie pióra po papierze… i w chwili właśnie, gdy czcigodny Złotousty wygłaszał ów sławny ustęp wierszem przeciw sodomskim występkom, w chwili, gdy w poemacie ułożonym w dyalog wchodzi Natura jako osoba bolejąca nad zepsuciem rodu ludzkiego, powstaje między uczniami szmer zrazu cichy, potem coraz głośniejszy, nareszcie-wykrzyk: Puella! dalej Femina! i w parę sekund wywłóczą na środek sali młodzieńca wątlej postaci, wybladłego, przestraszonego, a młodzieńcem tym ma być dziewczyna.
Czcigodny doktor Marcin w swojej długiej praktyce po różnych krańcach świata widział wiele gorszących scen, nawet takich, gdzie to uczniowie przechodzili Turków i Wandalów, a nieraz obcięte ucho lub kawałek nosa znalazł sic na katedrze, albo rozprute jelito jak w Oxfordzie, lub rozbita czaszka jak w Lipsku, ale podobnego offendiculum nie widział nigdy i nie miał przeczucia, że je kiedykolwiek zobaczy.
Cofnął się w tył tak, że uderzył głową o mur, doktorska czapka nasunęła mu się na oczy, obiema rękami chwycił się za krawędzie katedry i wykrzyknął:
– Sacrilegium! impietasl improbiłas! impu-dentia… impudica!
Delikwent, czyli raczej delikwentka, otoczona w półkole discypulusami o wzroku iskrzącym i ciekawym, stała z oczyma spuszczonemi w ziemię, ze zlożonemi rękoma, a z czoła spływał jej pot kroplisty.
Po gwałtownym wybuchu oburzenia, zdumienia, wzgardy i przekleństw, nastała cisza i wyczekiwanie.
Doktor Marcin uczuł w tej chwili całą ważność swej sytuacyi, widział po twarzach swoich uczni, ze wyczekują z ust jego wyroku, niby gromu z ręki wszechwładnego Jowisza, poprawił też czapki, pomacał się po pasie ale go tylko dotknął, podniósł rękę do nosa, lecz przecie się w drodze powstrzymał i chcąc nadać miodopłynnym swoim słowom jak można ton najgroźniejszy, zapytał:
– Kto jesteś?
– Jadwiga, Nawoja córka, – odpowiedziała delikwentka
– Dla czegoś to uczyniła, niegodna? Dziewczę podniosło głowę.
Była to twarzyczka o bladej cerze przezroczystej, gdzieniegdzie pokrytej małemi piegami, jak to się często u blondynek widzi, oczy miała jasno – niebieskie, czoło szerokie, a blond włosy z odcieniem czerwonawym.
Postać jej smagła, ubrana w niebieską fałdowaną, dość długą kapotkć, obcisłe spodenki i półbuciki, z kapturkiem na głowie, mogła ujść doskonale za wyrostka i nikomu na myśl przyjść nie mogło, aby go podejrzewać. Cóż się jednak ukryć może przed oczami młodości.
Na zapytanie Doktora, w bladych oczach Jadwigi błysnął jak gdyby płomień jakiś, bo nagle pociemniały. Głos przed chwilą drżący i nieśmiały, stał się pewniejszym, popatrzyła z westchnieniem głębokiem na doktora, który niecierpliwie powtórzył zapytanie:
– Słyszysz? dla czegoś to uczyniła?
– Z miłości dla nauki – odrzekła.
Słowa te wywołały głośny śmiech w całem audytoryum, a Złotoustego doktora przejęły oburzeniem.
– Kto cię nakłonił do tego?
– Duch święty! – odrzekła z wielkiem wzruszeniem, wznosząc dłoń w górę.
– Horrendum!
Tu, czcigodny doktor zerwał biret z głowy, rzucił go na katedrę i postąpił ku dziewczynie, jak gdyby chciał się przekonać, czy nie marzy, albo nie jest igraszką halucynacyi. Odwrócił ją gwałtownym ruchem ku oknu i położywszy obie dłonie na jej ramionach, patrzał długo w jej twarz.
– Wiele masz lat?
– Ośmnaściel! Doktor odskoczył.
– Kto cię uczył?
– Mój własny rozum i serce. Doktor się przeżegnał. Discipulusy stali zdumieni.
Dziewczę z początku pognębione brutalną napaścią młodzieńców, odzyskiwało coraz więcej spokoju i pewności.
– Nie dziwcie się, nie przeklinajcie i nie złorzeczcie. Zapragnęłam światła, a zapragnęłam go wszystkiemi siły mej duszy. Wiem, jaką srogą karę ściągnę na głowę moją i jestem gotowa ją przyjąć w pokorze, ale w godzinę śmierci jeszcze wołać będę: Światła! światła!
Doktór patrzał na nią badawczo, potem jak gdyby po namyśle głębokim i z rezygnacyą wyrzekł:
– Fascinata!
– Opętana! opętana! – powtórzyli wszyscy. Doktór powrócił na katedrę, włożył biret na głowę, poprawił koło pasa, chciał coś mówić, coś przedsięwziąć, ale nie wiedział co właściwie – przetarł tylko oczy i znów wpatrzył się w dziewczynę zdumiały, oszołomiony.
Nie takie to jednak jeszcze miały spotkać calamitas czcigodnego Allaniusa, nie taki to jeszcze skandal miał zakończyć ten dzień, zapisany we wszystkich kalendarzach ponurcmi zgłoski. Los uwziął się dziś szczególniej, by większe zgotować niespodzianki.
Jak się raz zacznie, to się już wiedzie.
Podczas gdy głośny śmiech i szyderstwa sypały się na głowę biednej Jadwigi i gdy jeden z discipulusów chłop duży i barczysty, Bartosz, syn pana Jakóba ze Zborowa, objął ją w pół i chciał posadzić na kolanie, drzwi sali się otwarły, ukazało się kilka głów, zwabionych niezwykłym hałasem i ożywieniem, a z między nich wyszła postać młodzieńca o ciemnej twarzy i kruczych włosach, co gwałtownie odepchnął napastnika.
Wszystkie oczy teraz zwróciły się na niego i z wszystkich ust wybiegły słowa:
– To jej opiekun! patron!… amores!
– Po coś tu przyszedł?
– Bronić niewinnego od napaści.
– Kto jesteś?
– Incognitus! ignobilis! – zakrzyknięto,
– Jestem człowiek uczciwy i opiekun tego….
– Hic! haec! hoc! Chcesz nam tu gramatyczne koziołki wywracać. Tego? czemu nie tej?
– Tyś to sprowadził tę hańbę na Kollegium nędzniku!
– Mów kto jesteś, albo żywym nie wyjdziesz!
– Jestem człowiekiem, powiedziałem, a zwę się Józef.
– A możeś ty ten Józef, syn Jakóba, a wnuk Izaaków i Abrahamów?…
– Judaeus! – krzyknięto chórem i wszystkie pięści skierowały się ku niemu.
Próżno Doktor krzyczał: Silentium – i przywoływał do porządku. Jadwiga padła na kolana błagając o litość. Zdarto suknie z młodziana i o horror! pod sukniami znaleziono sznurki, jakie i dotąd żydzi noszą, zwane: zi-zim,
– Judaeus! Judaeus! – wrzeszczano na wszystkie tony.
– Czarownica! Kochanka żyda!
– Zbrodnia!
– Świętokradztwo!
– Spalić go!
– Wyrzucić przez okna nieczystego!
– Ceklarzy!
– Kata!
– Ognia!
Uderzono w dzwon trwogi
Rektor, jedenastu teologów i sześciu profesorów filozofii wraz z trzema Collegae minores, czyli całe ciało akademii, bo tyle ich było wówczas, zbiegło się do oddziału Maronis.
Ciasna izba nie mogła pomieścić wszystkich.
Discipulusy z innych oddziałów powskakiwali na dachy, zkąd przez okna włazili do sali, aby się przypatrzeć dwojgu potworom, czarownicy i żydowi.
Wieść ta pędem piorunu rozbiegła się po mieście, obleciała wszystkie kwartały, we wszystkie zakątki się wcisnęła, ubierana w najpotworniejsze dodatki. Jak kto stał, leżał czy siedział, biegł do Kolegium patrzeć na ono dziwo nad dziwami.
Tłumy nieprzeliczone ludu stały na ulicach.
Hajducy miejscy z ławnikiem, torując drogę halebardami, wdarli się do wszechnicy.
Wyprowadzono oboje delikwentów na podwórzec.
Oddział Kolegium zamknięto, aż do wyświecenia i wykadzenia zielem świętem z sił nieczystych.
Posłano po braci miłosiernych.
Zjawili się na ponurym wozie czarnym.
Wywiedziono nieszczęsną parę na ulicę przy strasznych okrzykach wzburzonego tłumu.
Wsadzono oboje na wóz i zakryto czarną zasłona.
Niech ich Bóg ma w opiece!-
W zapisku czcigodnego Doktora Allaniusa czytać można było te słowa:
„Roku 1400, otwarcia Akademii w Krakowie, stało się wielkie nieszczęście i zgorszenie. Jeden z uczni, zapisany na filozofię w oddziale Maronis, okazał się dziewczyną, której kochankiem był żyd. Nie będzie szczęścia w tym kraju i nie wzniesie się nigdy sława tej szkoły”.
II.
Jaki to rak toczył Ojca Szymona.
W jednym ze starożytnych grodów naszych, będącym obecnie w zastawie u krzyżaków w Dobrzyniu nad Wisłą, tuż pod murami obronnego zamczyska, stoi gospoda Szymona Nawoja pod godłem „fiaka”.
Znają ją kupcy i flisy i podróżni wszelakich stanów.
Dostaniesz w niej wszystkiego o każdej porze dnia i nocy.
Stara Wisła przynosi na swym grzbiecie statki aż pod same domostwo, tak, że chcesz czy nie chcesz, zawadzić o nie musisz.
Stoi ono na Wysokiem podmurowania i czasu suszy podejmuje gości głównie na dole, czasu wezbrania na górze, tak, że zawsze jest w zgodzie ze swoją starą przyjaciółką.
Ludzie ówcześni byli praktyczni.
Czerwony rak potężnej wielkości błyszczy na facjacie domu, z jednej strony ku Wiśle i z drugiej takiż sam na szczycie, kędy wiedzie gościniec.
Bo karczma miała dwa fronty, niby dwa oblicza Janusowe.
Z tych jeden od Wisły, dolny, był jakoby pośledniejszym na przyjęcie flisaków i wszelkiego płynącego pospólstwa, drugi górny, od którego z pierwszego piętra prowadził rzucony pomost do traktu, był dla przyjęcia panów kupców i jezdnych w ogóle wyższego gatunku.
Wylew Wisły tylko bratał wszystkich razem, aleć nie było i o to obawy wielkiej, bo wtenczas procent płynących znacznie był mniejszym. Rozszalała Wisła niosła to tylko, co Jej się gwałtem wziąć dało, tak jak i dotychczas niesie.
Gwar, piosnki, przekleństwa, bójki, szalbierstwa, kłótnie, nie ustają tu nigdy. Gotuje się jak w kotle jedni wjeżdżają, drudzy żegnają.
Słjszysz tu Mazura, Małopolaka, Niemca, Rusina, Litwina, Prusaka, a nieraz mowę Franka i Włocha – a i łacina gęsto się trafi. Bo i kto tędy nie jedzie! Ruchliwe krzyżactwo od północy, ze wschodu Litwa i Nowogród ciągnie, z południa Małopolska i Ruś, od zachodu Hanza i teutońską szarańcza, – a wszystko to o Dobrzyń zawadzie musi, bo tu zbiegają się handlowe drogi.
W dolnej części gospody rej wiedzie Szymon, w górnej jego połowica.
Ojciec Szymon uchodzi za tęgą i sprytną głowę. Wie on, „gdzie raki zimują” jak powiadają, przytem chciwy zysków, skrzętny, usłużny i ciekawy.
Sam on zbudował tę oberżę i opatrzył godłem.
Oberża wzbudza podziw w podróżnych, a jej właściciel wysokie poważanie.
Umie czytać i mówi dobrze po niemiecku, używany też jest przez ziemian w poselstwie do panów pruskich w sprawach kwestyj granicznych, albo myta, co się dość często zdarza, gdy nienasycona grabież krzyżacka rośnie z dniem każdym.
To go wprawia w dumę.
Rzemiosło paśnika porzucił całkiem, świadczy tylko o niem jeszcze szyld wielki nad oknem, przedstawiający rycerza w zbroi, o wspaniałym złoconym pasie.
Marzy on o wyniesieniu się na urząd grodzki.
U panów pruskich jest w uważaniu i szeptają ludzie, że go nieraz do niebardzo uczciwych biorą rzeczy.
Ale kto tam ludziom by wierzył.
Wielkiej jednak miłości u nich nie ma, może dla tego, że pamiętają go chudym bardzo paśnikiem, a dziś nie chcą schylać kornie głowy przed tłustym oberżystą z pod Eaka.
Jego podgardle, brzuch okrągły i twarz pełna uśmiechu jowialnego, mówią, że szczęśhwy, – ale jakże pozory mylą! Ojciec Szymon ma swego raka, który go toczy okrutnie, zatruwa mu życie pełne spokoju, – a tym rakiem właśnie jest córka. Jedyne dziecko, cała nadzieja ojcowa. O tej córce rozpowiadają ludzie dziwy. Niejeden zawadza o Dobrzyń umyślnie, aby widzieć to miraculum.
Dla innego karczmarza byłoby to darem niebios; błogosławieństwem.– Ojciec Szymon widzi w tem upośledzenie jakieś szczególne losu, który go na tym właśnie punkcie tak pokrzywdził. Córka to ni do Boga, ni do ludzi, Gdy była małą, powiadano, że umie więcej jak pacierz i ubierano ją w sukienkę zakonu Św. Franciszka dla odwrócenia złego.
Gdy podrosła, żegnano się skrycie, a potem do trzech razy spluwano.
Bo i jakże nie splunąć, gdy dziewczyna wypowie coś takiego, na co się i stary zdobyć nie potrafi?
A wypowiada, cytując rzymskiego poetę lub filozofa.
Innym znów razem zada pytanie takie, któreby i teologa zmieszać mogło.
Dziś mówią o takiem dziecku, że się nie uchowa. Głowa rozwinięta kosztem innych organów, które zamierają.
Należała ona jednak do gatunku silnego.
Prócz tego mówiono, że ma urokliwe oczy.
Ojciec się pienił i przeklinał, matka płakała i modliła się.
A modliła się tem goręcej, bo przyjmowała na siebie winę całą. Za jej to sprawą stało się, że ta córka wyrosła taką.
Dziewczynie nie zaprzątać głowy książką. Stworzono ją do spraw podrzędnych – taki to już porządek na tym świecie.
Ale któż mógł wiedzieć, że z małego ziarnka wyrośnie takie dziwo.
Nauczył ją czytać klecha wędrowny wypadkiem.
Tak się zaczynają wszystkie przyczyny.
Zaniemógł w gospodzie i za przytułek dany w chorobie płacił nauką.
Był to jeden z tych ubożuchnych apostołów światła, jakich spotkać można było w średnich wiekach.
Miłował naukę dla samej nauki i wędrował z nią po najciemniejszych zakątkach-
Odkrył on w dziewczęciu umysł niezmiernie giętki i wrażliwy.
Oddał jej to wszystko, na co go stać było, a umierając wołał do matki, że żałuje, iż tak mało córce jej zostawia, ale zaklina, aby ją uczyć kazała.
Więc w sekrecie przed ojcem parafialny bakałarz udzielał jej lekcyj.
Dalej pisarz grodzki, łacinnik biegły, dla osobliwości niezwykłej i uciechy, wykładał jej Alexandri Galli villa doctrinale puerorum. Była to gramatyka ówczesna.
Dalej książki z Torunia, Gdańska i z dalszych stron, które przemycane sprowadzała jej matka, płacąc wysokie sumy, zmuszona łzami rzewnemi i rozpaczą dziewczęcia, gdzie był Justyn, Kurcyusz, Horacy, Virgili, Pliniusz starszy i wszyscy koryfeusze średniowieczni.
Dalej żywe słowo podróżnych wszystkich krajów i wszystkich narodów, co zawijali do gospody.
A były to gazety średniowieczne. Ona je czytała wyśmienicie. Dopytywała o wszystko, badając, wyciągając, czytając prawie z ich gestów i oblicza.
Do najulubieńszych tych nowinkarzy należał
Rybałt stary, z przewieszoną przez plecy gędźbą, wędrujący po całym obszarze Polski.
Prócz swoich piosnek i rapsodów, których dziewczę chciwie słuchało, mówił jej o wszystkiem co widział i słyszał przez ciąg długiego życia.
Ten wędrowny artysta składał swój zasób w dobrą głowę.
Są organizacyę, które chłoną w siebie wiedzę z okruchów lichych, z odpadków, z cząsteczek i odgadują resztę potęgą myśli i przetapiają w sobie to wszystko i zdumiewają zasobem skarbów, co niby dyamenty olśniewają.
Taką była córka Nawoja.
Istoty takie tworzą w około siebie próżnię niby przestrzeń powietrzną, która jest granicą pospolitości.
Mści się też ona zjadliwie.
A było to właściwością wieku owego, że na wszystko, co przerastało powszedniość, kładziono stempel czarta.
Ale bo jakże tu czarta nie wmieszać, gdy nieraz z Pliniuszem całe godziny trawiła, wpatrując się w kwiatek marny lub kamień, albo wybiegała nad Wisłę i patrzyła w dal siną, płynąc myślami razem z tą falą, co gdzieś w odmętach morskich zginąć miała, lub też zamknięta, pro wadziła dyalogi głośne – ze złym duchem, jak mawiano.
Dla takich świat zewnętrzny nie istniał.
Jadwiga może ze dwa razy w życiu widziała siebie w lusterku.
Ubierała ją, myła i czesała matka, – cóż kiedy tak ubiór jak i głowa były ciągle w nieładzie.
Gdy jej się pytano, jaką ma suknię, nie umiała odpowiedzieć.
I co warta taka dziewczyna!
To też wyraz opętania obił się o uszy dziewczęcia wprzód jeszcze, nim go czcigodny Alle-nius wykrztusił i już przyrósł do niej na zawsze, – a wiele to razy i z jakich ust ona go jeszcze posłyszy!
Ojciec starał się o ludzkie względy i poważanie, a ta córka szalona, krzywiła ludziom gęby i przymrużała oczy tak, że z ukosa nań patrzano.
Wprawdzie gospoda szła jak zawsze, a nawet coraz lepiej, nie cieszy to jednak stroskanego ojca.
On trzos ładował i myślał o wyposażeniu jej, a w zięciu widział przyszłą podporę. A o jakim to on zięciu nie marzył! Nie o żadnym mazurze Bartku albo Maćku, ale śnił mu się ideał syna koniuszego i burgrabi pana Wolzogen, a w najgorszym razie sędzia grodzki, p. Stutz-nagel; ale cóż, kiedy o dziewczynie nie tylko syn koniuszego, ani sędzia, ale nawet zwyczajny zagrodnik z zdrowym rozumem nie myślał, ani zbliżyć się do niej nie kwapił.
Możeż być coś straszniejszego dla rodzicielskiego serca?
I takie to dziewczę miało wzruszyć, zadziwić i oburzyć świat średniowieczny.
Epoka to rozbudzenia wielkiego umysłów, indywidualizmów potężnych, epoka Joanny Orleańskiej.
Długo niepłodna gleba wydaje owoce brzemienne zasobem upajającej siły.
Ciężka, długa, posępna noc średnich wieków ma się już ku końcowi.
Powiał zkądś od południa z krain światła i radości prąd, co wskroś przejął znękaną, rozmodlona ludzkość.
Trapiona potwornemi widziadły apokalipsy, zmrożona scholastyką, powstaje z długiego snu.
Z pod sklepionych i ponurych murów średniowiecznych zamków i klasztorów wychodzi na światło dnia białego.
Trwożna zrazu i zdziwiona jakby w pierwszym dniu stworzenia, z uśmiechem niewinnego dziecka.
Patrzy w światło i życie, jakby w coś, czego dotąd nie widziała jeszcze.
Chłonie pełną piersią strumień ożywczego powietrza i blasków.
Radość wielka, niepohamowana, ogarnia wszystko co żyje, bo wierzy, że teraz już żyć będzie. Umilkły przepowiednie, świat odtąd w nieskończoność ma trwać. Pochowały się upiory.
Piękno i światło jeszcze raz obchodzi na ziemi swoją apoteozę i oto nastaje bachanalia umysłów, zbliża się wiek odrodzenia.
Polska w tym wspaniałym bankiecie świata weźmie udział potężny. Dziś ona przechodzi dni smutku i żałoby. Postać owa piękna andegawenki, co świeciła na niebie naszem, od półrocza spoczęła w wnętrzach Wawelu. Jadwiga umarła, ale narodziła się Wszechnica. Wnuka Kazimierza nie zeszła bez śladu, zostawiła po sobie światło.
Na progu wieku owego, co miał zgrzybiałą odrodzić ludzkość, konała ta, co go odgadła tak żywo. Skostniałą dłonią śmierci kładła na pergaminie nadawczym akademii swoje imię i gasnącemi oczy błagała męża, aby jej wolę w czyn wprowadził.
I trzebaż trafu szczególnego, że dziewczę, obdarzone właśnie imieniem owej protektorki światła, pokusi się sięgnąć po nie i ku wiecznej pa mięci zapisze się na kartach oświaty naszej, jako patronka płci białej żądnej wiedzy.
Bo potężną intellektualną siłą obdarzone było dziewczę z Dobrzynia.
Wiedzieć wszystko i poić się światłem, aby rozsiewać blaski w około siebie, to cel, do którego ona zdążyć musi.
Chciała pochłonąć całą wiedzę stulecia.
Dla czegóżby jej posiąść nieśmiała?
Te młode organizmy, w zaraniu rodzącego się wieku światła, zbudowane były ze stali i z ognia. Nie mogło być inaczej. Słaba generacya nie byłaby stworzyła złotego wieku.
Nie tak to łatwo jednak zerwać te kajdany, które powszedniość wkłada.
A kajdany te były kute z najstraszliwszych ogniw przesądu i siły brutalnej, co nie umiały poszanować niczego, bo litość, w tych ludziach o nerwach z okrętowej liny, zjawiała się chyba pod naciskiem grozy wielkiej, któraby nas dziś o utratę zmysłów przyprawiła.
Jadwiga zaczęła rok ośmnasty,
– Ożenić ją to i wszystko się skończy, – mawiał pleban, pocieszając ojca Szymona.
– Czyby jednak nie spróbować na niej kościelnej pokuty, czyby nie użyć eksorcyzmu? Niech to złe, które w niej siedzi, ucieknie wy – straszone przez was. Wasza wielebność pamięta opętanego Wojciecha?
– To i cóź? Wojciech umarł wraz ze złem, które w nim mieszkało. Waszej Jadwidze nic zarzucie nie moge. Jest ona bogobojną i żarliwą w modlitwie, mszy świętej i nieszporów słucha przykładnie. Jest dobrą, łagodną, litościwą, jest roztropną i mądrą nad swój wiek… ale jest obłąkaną. Czy to obłęd za złego ducha sprawą, tego rozstrzygnąć nie moge, aleć chyba nie, skoro ojców kościoła tak dobrze rozumie i tłómaczyć może jak Horacego i Virgila. Ożenić ją.