- W empik go
Do trzech razy miłość - ebook
Do trzech razy miłość - ebook
Czy szczęśliwe zakończenia są możliwe?
Marta jest właścicielką pensjonatu, ale nie lubi zarządzać biznesem. Woli za to spędzać czas na wypiekaniu słodkości. Aby unowocześnić pensjonat, jej mąż zatrudnia włoskiego kucharza. Jednak zamiast pracować, Enzo czaruje swoimi wdziękami wszystkie kobiety.
Kiedy w wyniku pomyłki dwa przyjęcia weselne zostaną zaplanowane na ten sam termin, Marta będzie musiała postawić wszystko na jedną kartę, aby na czas przygotować obie uroczystości. Zwłaszcza że w pensjonacie jest tylko jedna sala weselna.
Zaplanowanie idealnego przyjęcia to nie lada wyzwanie. Szczególnie kiedy wymarzona sala jest już zajęta, a w pobliżu kręci się przystojny kucharz.
Czy śluby dojdą do skutku? I jak bardzo w pensjonacie namiesza obecność Włocha?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-69-1 |
Rozmiar pliku: | 1 019 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Aż boję się zapytać, ale czy jesteś pewna, że to tu? – Mateyko spojrzał podejrzliwie na ukochaną. – Wygląda gorzej niż koniec świata, który widziałem co prawda jedynie w swoich snach, ale nie był aż tak straszny – jęknął, rozglądając się po okolicy.
Jechali bez mapy, a jedyną nawigacją była Elżbieta, której siostra sąsiadki koleżanki kuzyna wytłumaczyła drogę do celu. Wprawdzie widziała na stronie internetowej miejsce, do którego zmierzali, ale widok za oknem w ogóle go nie przypominał. Nic a nic. Połamane, łyse drzewa, sterta śmieci zostawiona pewnie przez jakichś przypadkowych biwakowiczów i coś przypominającego resztki kamiennej drogi. Krajobraz idealny do kręcenia scen batalistycznych. Oczywiście sesja zamieszczona na stronie internetowej gościńca, którego szukali, zapewne była robiona wiosną, a teraz mieli paskudny koniec zimy. A może jednak ta siostra sąsiadki koleżanki kuzyna pomyliła kierunki? Albo Ela wskazała prawo zamiast lewo i wyprowadziła ich na manowce? Gdzie oni, do licha, byli i jaki diabeł ich podkusił na tę wycieczkę w nieznane?
– Czuję, że jesteśmy już blisko – zapewniła ukochanego, modląc się w duchu, by słynny gościniec „Zakochlice” wyrósł przed nimi spod ziemi.
Droga miała być prosta. Przebić się przez całe miasto, skręcić w prawo zgodnie z drogowskazem do wsi Kochlice i po jakimś kilometrze skręcić w lewo. Przejechać lasek, mostek, ominąć jezioro, potem jeszcze dwa mosty i duży las. Swoją drogą to dziwne – „Zakochlice”, jak sama nazwa wskazuje, powinny znajdować się za wsią Kochlice, a wcale tak nie było. Lata świetlne za wsią Kochlice, to by było bardziej miarodajne, chociaż pewnie mniej zachęcające.
– To się powinno nazywać „Zabunkrowice”, a nie „Zakochlice”, bo się schowali gdzieś w gąszczu tej pseudopuszczy i szukaj wiatru w polu! – Mateyko powoli tracił cierpliwość.
– Szukaj wiatru w polu w puszczy? – Elka się skrzywiła. – Ale z ciebie poeta.
– Oj, tak się przecież mówi. – Machnął ręką. – Trzeba było zapytać tych ludzi koło sklepu – gderał dalej. – Dałoby im się dwa złote na wino i dawno bylibyśmy na miejscu.
– Nie będę dokładać się do czyjejś choroby alkoholowej. Poza tym na pewno jesteśmy już blisko. Czuję to – upierała się kobieta. – Na zdjęciach wyglądało to zupełnie inaczej, bo były robione wiosną. Co ci podpowiada intuicja?
– Jedyne, co mi podpowiada, to: cała wstecz! I nie wiem, jakim cudem czujesz, że jesteśmy blisko. Ja tam czuję tylko jakiś obornik. – Skrzywił się i zaczął udawać, że będzie wymiotował. – Już widzę tu nasze wesele. Goście uciekający przed dzikami, brnący w błocie po kolana przy dźwiękach kombajnów. Marzyłem o tym całe życie.
– Mateyko, ja cię błagam. Nie psuj nastroju. Zobaczysz, to wymarzone miejsce. Jest pałacyk, park, mała murowana kapliczka, staw, plac zabaw, dużo zieleni, ptaki, tak blisko natury, z dala od zgiełku. O, poznaję tamto drzewo. Widziałam je na zdjęciach, jesteśmy już prawie na miejscu – ucieszyła się.
– Poznajesz? Po czym? – Skrzywił się, przyglądając się bacznie drzewu.
– Widzisz tam przy rozgałęzieniu? To huba. Taka sama była na zdjęciu. – Ela się uśmiechnęła.
– I co? Jeszcze mi powiedz, że na stronie napisali, że tylko jedno drzewo w pobliskim lesie obrasta huba – zdenerwował się mężczyzna. – Faktycznie, taki drogowskaz, tylko taniej i dyskretniej – kpił w najlepsze.
– Chcesz, możemy się założyć.
Mateyko tylko ciężko westchnął i bez słowa skierował się w stronę wskazaną przez Elę. O nie, kolejny raz nie da się na to namówić. Najpierw było: „Założę się, że ten związek to nie będzie nic poważnego”, potem: „Założę się, że nigdy się nie oświadczy”, a następnie, że będą żyli na kocią łapę. Co mu było biednemu robić? Przecież nie mógł przegrać, był na to zbyt dumny. Oczywiście Elżbietę kochał całym sercem, ale będąc najbardziej profesjonalnym organizatorem ślubów, sam marzył o szalonej i spontanicznej ceremonii w kaplicy w Las Vegas. Bez miliona przygotowań i tylko w gronie najbliższych. Znając tych wszystkich najznakomitszych fotografów, cukierników i innych profesjonalistów od uciech weselnych, po prostu nie mógłby się na nic zdecydować. Jedno, co było naprawdę zastanawiające, to fakt, że nigdy nie słyszał o gościńcu „Zakochlice”, a biorąc pod uwagę jego pracę – powinien.
– Uważaj! – krzyknęła w ostatniej chwili Ela, zauważając wyjeżdżający z ich prawej strony samochód.
Mateusz Fox wcisnął hamulec do samej podłogi, skutkiem czego oboje z Elżbietą zatrzymali się na przedniej szybie.
– O! I jeszcze jeżdżą tu jakieś barany! Kto ci dał prawko? Znalazłeś w paczce chipsów? – Popukał się w głowę, wymachując do drugiego kierowcy.
– Prędzej bym się jelenia spodziewała niż drugiego auta. Niby mały lasek, a ruch jak na autostradzie. – Elżbieta próbowała uspokoić skołatane nerwy.
– Może zjechali z autostrady i szukają ustronnego miejsca – zaśmiał się Mateyko.
– Na siku? – zgadywała Ela, a widząc minę ukochanego, wzruszyła tylko ramionami.
Tymczasem w drugim aucie równie przerażona Izabela próbowała uspokoić Tomasza, który także w ostatniej chwili zahamował.
– Może mijaliśmy jakiś znak, a ja się zagapiłem – uznał chłopak. – Tak żeśmy gadali o tym uroczym miejscu i podziwiali z każdej strony…
– Przestań. Miałeś pierwszeństwo, i tyle. – Izabela machnęła ręką. – Zrobi taki jeden z drugim uprawnienia na traktor i myśli, że może poruszać się wszystkim. – Parsknęła, posyłając siedzącemu w drugim aucie Mateyce złośliwe spojrzenie. – No jedź, bo zaraz pomyśli, że go puszczasz przodem. Słoma mu pewnie z butów wystaje. – Pokręciła z niezadowoleniem głową.
Ruszyli spokojnie, widząc w lusterku, że drugie auto sunie powoli za nimi. Mówi się, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W tym wypadku zarówno Ela z Mateyką, jak i Iza z Tomaszem siedzieli, jak by nie patrzeć, w tym samym bagnie, a jednak to, co jednym wydawało się koszmarem z najgorszych snów, dla drugich było wspomnieniem jakiejś magicznej historii, takiej w stylu Tajemniczego ogrodu.
– Tu za drzewem w lewo – pokierowała Izabela. – Ale tu pięknie! Czujesz ten klimat? Wymarzone miejsce, będzie wspaniale! – Klaskała z radości.
– Jedź, jedź za nim. Może wysłali biedaka, żeby po nas wyjechał. – W drugim aucie również kobieta dzierżyła władzę.
Oba auta skręciły w lewo, ujechały jeszcze kilka metrów i ugrzęzły w błocie na dobre.
– No i gdzie mnie prowadzisz, człowieku!? – Mateyko wysiadł i nie zważając na głębokie bagniska, w których grzęzły jego zamszowe mokasyny, od razu ruszył w stronę Tomasza.
– Ja? – zdziwił się Tomasz. – To po jaką cholerę za mną jedziesz? Kazał ci kto?
– Nie jadę za tobą, tylko do gościńca – oburzył się Mateyko. – Widziałaś go? Co za bubek, myśli, że mu eskortę robię! – Odwrócił się do Eli i postukał się palcem w czoło.
– Sam jesteś bubek. Przepisów drogowych nie znasz? Nie wiesz, że na skrzyżowaniu równorzędnym ten z prawej ma pierwszeństwo? – rzuciła do niego Izabela.
– I jeszcze baba musi go bronić. Co za ludzie… – parsknął pod nosem Mateyko. – Kobieto, gdzie ty tam widziałaś skrzyżowanie? Przecież to środek lasu!
– Kochanie, ale oni faktycznie byli z prawej – wtrąciła się Ela.
– Zamilcz, kobieto, z tobą policzę się później. – Pogroził jej palcem – Pomyśleć, że mogłem siedzieć w ciepłym domu i oglądać mecz – jęknął do siebie.
– Popatrz na niego, jakiś damski bokser – warknął pod nosem Tomasz. – I to przy ludziach się odgraża. Zaraz ci kości porachuję i będziesz miał! – Tomasz rozjuszył się, podwinął rękawy i ruszył w kierunku przeciwnika.
– Ooo, już się boję – zaśmiał się Mateyko. – Zaraz padnę, chyba ze śmiechu. – Złapał się teatralnie za brzuch.
– Mateyko, uspokój się! Spóźnimy się na spotkanie – zdenerwowała się Elżbieta.
– I za kogo teraz baba gada? – Izabela popatrzyła wymownie na Mateusza Foxa.
– Cicho! – krzyknęli jednocześnie Mateyko i Tomasz.
Szli twardo w swoją stronę, zagłębiając się coraz bardziej w błocie, rozwścieczeni niczym byki na arenie.
– Tomasz, bój się Boga, jak ty wyglądasz? Wracaj tu natychmiast! – błagała Izabela, widząc, jak jej mężczyzna grzęźnie w brązowej mazi.
– Mateyko, ty też daj sobie spokój. Robi się późno. Za kwadrans mamy być w gościńcu – przyłączyła się Elżbieta.
– Spokojnie, to zajmie tylko chwilkę.
– Wy też jedziecie do gościńca „Zakochlice”? – zaciekawił się Tomasz.
– Tak, mamy spotkanie o siedemnastej. W sprawie sali na wesele – wyjaśnił wyniośle Mateyko, chociaż wcale nie musiał się tłumaczyć przed nieznajomym.
– To dziwnie, my też mamy spotkanie na siedemnastą w sprawie sali – myślał na głos Tomasz.
– Przecież tam jest tylko jedna sala – zdziwiła się Elżbieta.
– Może robią jakieś oprowadzanie grupowe – wtrąciła Izabela. – W końcu sala jedna, ale nie każdy bierze ślub dwudziestego drugiego sierpnia.
– Bierzecie ślub dwudziestego drugiego sierpnia? – krzyknęli zrozpaczeni Mateyko i Elżbieta.
– Tomasz, Tomasz, chodź tu prędko! – Izabela zaczęła przywoływać ukochanego. – Oni chcą naszą salę, w nasz dzień. Musimy być pierwsi – syczała przez zęby. – Potem mu dokopiesz, najpierw sala.
Tomasz stanął zdezorientowany, po czym zaczął wygrzebywać się z błota i wracać w stronę Izabeli. Spocił się przy tym jak jakiś tucznik, bo błoto było coraz bardziej kleiste. Wyszedł w końcu na polną ścieżkę i zerknął z przerażeniem na swoje ubrudzone spodnie i buty.
– No brawo. I jak masz zamiar tam pójść? Wyglądasz jak nieboskie stworzenie. – Izabela spojrzała na niego z wyrzutem. Ten tylko spuścił głowę z miną zbitego psa.
Tymczasem Mateyko złapał za ramię Elkę i pociągnął w stronę auta.
– Wsiadaj, szybko!
– Co ty znowu kombinujesz?
– Nie musicie się już tam fatygować, możecie spokojnie wracać do domu. Ten termin jest już nasz. Znam skrót, będziemy na miejscu pierwsi! – Zaśmiał się, wrzucił wsteczny, mocno przygazował i odjechał, chlapiąc błotem aż po sam dach auta.
– Zamknij to okno, błoto wpada do środka! – usłyszeli jeszcze krzyk Elki.
– I co teraz? – Tomasz spojrzał na Izabelę.
– Jak to co? Idziemy do gościńca – zdecydowała. Zarzuciła torebkę na ramię i ruszyła w stronę lasu.
– Przecież słyszałaś, co mówił. Będą tam pierwsi. – Spojrzał na nią niepewnie. – To bez sensu.
– Bez sensu to sobie ten goguś ściemę wymyślił. Gdyby znał skrót, toby od razu nim pojechał, a nie wjeżdżał tu. Ty taki niby mądry, a dałeś się nabrać. – Popukała się w głowę.
– Bo mnie zdenerwował, głupek jeden. Dobra, idziemy.
– Ale jak nas nie wpuszczą przez to błoto, to ślubu nie będzie. – Pogroziła mu palcem.
Spojrzał na nią niewinnie i zaczął wycierać buty w resztki suchej trawy.
– Przecież nie mają tam chyba perskich dywanów – powiedział ni to do siebie, ni to do niej, przyspieszając kroku.
Tymczasem Mateyko zawrócił, zatrzymał auto kilkadziesiąt metrów dalej i czekał, pukając palcami w kierownicę.
– Na co czekasz? – zdziwiła się Elżbieta.
– Aż ten baran stamtąd wyjedzie.
– Przecież mówiłeś, że znasz skrót. Jedź, do cholery, zanim oni tam dotrą! – ponagliła go.
– Nie sądzisz, że gdybym znał skrót, tobym od razu nim pojechał? – Popatrzył na nią wymownie.
– To po co ten cały cyrk? – ryknęła zdezorientowana, by po chwili zrozumieć cały podstęp. – Jesteś genialny! – zapiszczała.
– No dawaj, gagatku, jedziesz. – Mateyko wychylał głowę, oczekując znajomego samochodu.
– Cholera, oni wcale nie cofają. Będą tam pierwsi – jęknęła. – Wysiadaj, gonimy ich! – zarządziła.
– Daj spokój, popatrz, co tu się dzieje. Naprawdę chcemy wesele w takiej dziczy? – zapytał.
– W sumie to chyba niekoniecznie, muszę po prostu utrzeć nosa tej zarozumiałej blondi – syknęła.
– O masz… – Mateyko przewrócił oczami, ale nie chcąc jeszcze bardziej drażnić narzeczonej, pokornie wysiadł i zaczął podążać w stronę drzew. – Daleko jeszcze? Mmmpp! – próbował rozładować atmosferę, udając osła z bajki Shrek.
– O, patrz! Wnyki! – Ela ostrożnie przeszła koło pułapki zastawionej przez kłusowników. – Jak znam życie, gdzieś niedaleko jest wykopany dół, przykryty tylko stertą liści. – Rozejrzała się dookoła. – Widziałam takie w telewizji.
– Chyba żartujesz… – jęknął Mateyko. – Mieliśmy wybierać salę na weselę, a nie robić za zwierzynę.
– Nie marudź. Zobacz, jesteśmy na miejscu. – Ela z satysfakcją wskazała mały dworek za drzewami. – Mówiłam, że piękny? – westchnęła.
– Wspaniały, cudowny, idealny. Chodźmy już! – Mateyko przewracał oczami na wszystkie strony. – Aaa!
– wrzasnął nagle i zniknął.
Elka rozejrzała się za nim, rejestrując wzrokiem wielki dół wykopany w ziemi, a na jego dnie zasypanego stertą liści ukochanego.
– A nie mówiłam? Dół na zwierzynę – powiedziała z satysfakcją.
– Ty się przyznaj, że to wszystko zaplanowałaś. Sprawdzasz, czy się nadaję na męża? – Popatrzył na nią z wyrzutem, wygrzebując się nieporadnie z okopów. – Albo się rozmyśliłaś i próbujesz się mnie pozbyć.
– Oczywiście, a ty myślisz, że gdzie się podział Antoni, mój ojciec? Matka go trzyma w piwnicy – żachnęła się.
– To nie było śmieszne.
– No dobra, nie było, przyznaję. Dawaj rękę i idziemy, bo tamci już pewnie zdążyli salę zaklepać i teraz menu wybierają – dodała z żalem.
Pomogła ukochanemu wyjść z czeluści, otrzepała go z liści i ruszyli w stronę budynku.
Gościniec „Zakochlice”, w odróżnieniu od całego otoczenia, prezentował się wyjątkowo urokliwie. Dokładnie tak jak na zdjęciach reklamowych, a może nawet i lepiej, chociaż tam otoczony był wiosennymi, kwitnącymi drzewami, a teraz zeschniętymi jesienią gałęziami. Miało to jednak swój klimat. Budynek był prosty, biały, z dwuspadowym dachem z czarnych dachówek. Wejście stanowiły szerokie schody, u szczytu których znajdowały się cztery kolumny podtrzymujące zadaszenie w formie otwartego ganku. Niby prosta rzecz, a jakże zachwycająca. Kolumny oplecione były gałązkami jakiejś rośliny przypominającej winorośl. Głębiej znajdowały się mocarne, drewniane, bogato rzeźbione drzwi z mosiężną kołatką. Okna w budynku też były w starym stylu. Drewniane, solidne, z ozdobnymi szprosami. Przez szyby widać było piękne lampy i koronkowe zazdrostki. Całość wyglądała niczym dworek z kart Pana Tadeusza.
Mateusz Fox podszedł do okna i zajrzał do środka.
– Całkiem ładnie, i czuję jakiś dobry obiad. – Poklepał się po brzuchu – Ha! I nie widzę naszych znajomych, mimo że w środku krząta się kilka osób.
Elżbieta popatrzyła na niego z nadzieją. Tak naprawdę wcale jej nie zależało, żeby utrzeć nosa jakiejś obcej dziewczynie. Wypatrzyła to miejsce już jakiś czas temu, zanim jeszcze poznała Mateykę. Jedna z klientek, która przyszła do salonu sukien ślubnych „Embarras”, szukała kreacji w stylu romantycznym, pokazując Eli miejsce, w którym odbędzie się wesele. Ta zakochała się w tym wyjątkowym gościńcu i przysięgła sobie, że jeśli dane jej będzie stanąć kiedyś na ślubnym kobiercu, zabawa weselna odbędzie się właśnie tam. Potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się Mateusz Fox i wszystko zaczęło nabierać realnych kształtów. Historia o drodze, którą rzekomo miała jej tłumaczyć siostra sąsiadki koleżanki kuzyna, też była wyssana z palca, chociaż zgubili się naprawdę. Ela nie była dumna z tego, że już na samym początku trochę nagina prawdę, ale jak się powiedziało A, trzeba było powiedzieć B. Nie po to przecież przekupywała Anatola drożdżówkami, żeby podpuszczał Mateykę męskimi zakładami. Wystarczyło, że zgodnie z zasadami wpojonymi przez matkę „zarządzała” swoim mężczyzną w taki sposób, by myślał, że to on ma ostatnie słowo. Stara prawda, wiecznie żywa.
Nagle zza drzwi wyszła kobieta w towarzystwie pary, której Elżbieta miała nadzieję już więcej nie spotkać.
– To może najpierw pokażę państwu ogród. Co prawda o tej porze roku nie ma tam za wiele do podziwiania, ale chociaż zobaczą państwo pergolę i staw. Opowiem też o możliwości urządzenia przyjęcia na świeżym powietrzu…
– Tak, tak. Proszę im opowiedzieć o przyjęciu na świeżym powietrzu. W końcu sala wewnątrz będzie zajęta. Przez nas! – krzyknął w ich kierunku Mateyko.
– Słucham? – Kobieta stanęła jak wryta.
– Proszę nie słuchać tego pana. Spotkaliśmy go po drodze. Jakiś dziwny, podejrzany typ. – Izabela zakręciła palcem przy czole, jakby chciała dyskretnie podać w wątpliwość stan psychiczny Mateyki. – Chyba coś pił – szepnęła do kobiety.
Ta przytaknęła na znak, że już wie, z kim ma do czynienia, i przygotowała się do walki.
– Proszę stąd odejść – powiedziała łagodnie. – Nie chcemy kłopotów.
– Słyszałaś, Elka, jak się tu traktuje klientów? – Mateusz Fox złapał się pod boki i zarechotał.
– Bardzo pana proszę… – powtórzyła kobieta.
– Ja też panią proszę. Niech się pani nie ośmiesza. Nazywam się Mateusz Fox, a to moja narzeczona Elżbieta Mazur. Byliśmy umówieni w sprawie sali – dodał oschle. – Naprawdę ładnie przyjmujecie gości.
– Mateusz Fox? – Kobieta zdawała się szukać w pamięci – Aaa, słyszałam o panu. Mateusz Fox „Your Perfect Day Designer”? Zawsze myślałam, że moje progi są za skromne na taką osobistość, a tu proszę. Nie mówiliście państwo, że zatrudniliście agenta ślubnego – zwróciła się do Tomasza i Izabeli.
– Yyy, bo nie zatrudniliśmy? – Tomasz spojrzał na ukochaną, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
– To ja nic nie rozumiem – zdenerwowała się kobieta.
Wyciągnęła swój mały kalendarz i zaczęła go wertować. Po chwili zbladła, podniosła wzrok i spoglądała raz na Tomasza i Izabelę, raz na Mateusza i Elkę.
– Tak, i oni, i my jesteśmy umówieni na oglądanie sali w tym samym czasie – zniecierpliwił się Mateyko.
– Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać… – Kobieta złapała się za głowę. – Czy obie pary umawiały się właśnie ze mną? – upewniła się.
– Ja rozmawiałam z jakimś panem Janem – wyrwała się Elka.
– No to wszystko jasne – westchnęła dziewczyna. – Jan to mój pracownik. Musiała zajść jakaś fatalna pomyłka. Czy będzie państwu przeszkadzało, jeśli pokażę wszystko i opowiem razem i jednym, i drugim? – zapytała z nadzieją.
– Nam nie będzie przeszkadzało – pierwsza odezwała się Izabela.
Pozostali przytaknęli.
– No to świetnie. Uff… Już myślałam, że będzie pożar.
– U nas to się nazywa kod czerwony – zaśmiała się Ela. – Elżbieta Mazur, wkrótce Mazur-Fox. Salon sukien ślubnych „Embarras”. – Podała rękę kobiecie.
– Marta Greń, gospodyni gościńca „Zakochlice” – przedstawiła się ta druga. – A to pani Izabela i pan Tomasz – dodała, wskazując na pozostałych.
– Salon sukien ślubnych? Ma pani może jakąś wizytówkę? – zaciekawiła się Izabela.
– Jasne. – Elka wygrzebała z torebki mały kartonik i podała go Izie. – Zapraszam.
– No to skoro już wszyscy się znamy i wszystko jasne, zapraszam na wycieczkę po gościńcu.
Marta ruszyła przodem, pozostali zaraz za nią.
– Czy ktoś jej łaskawie powie, że mamy nie tylko tę samą datę spotkania, ale też datę ślubu? – zapytał niecierpliwie Tomasz.
Marta obróciła się na te słowa i nerwowo przełknęła ślinę.
– Ale jak to?
– Dwudziesty drugi sierpnia – powiedzieli chórem.
– To niemożliwe! – Marta złapała się za głowę.
– To może gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta – usłyszeli nagle za plecami.
Odwrócili się i zobaczyli elegancką panią po czterdziestce, próbującą otrzepać swoje szpilki z grubych grud błota.
– Wanda Guzik – przedstawiła się. – Przyjechałam obejrzeć salę.
– Na wesele? – wypsnęło się Mateyce, który po wieku ocenił, że panny młodej to już z tego nie będzie.
– Nie, chodzi o wynajem gabinetu pod biuro – wyjaśniła kobieta. – Wanda Guzik, biuro matrymonialne „Kupidyn w spódnicy”.
– No to mamy komplet. – Ela przyklasnęła. – Swatka, salon sukien ślubnych, organizator ślubów… A państwo? – Spojrzała pytająco na Tomasza i Izabelę.
– Zajmujemy się książkami – powiedział dyplomatycznie Tomasz.
– Ślubne książki też mamy w ofercie – uzupełniła Izabela, puszczając do ukochanego oko.
W końcu nie mogli odstawać od reszty, bo ich zaraz wykluczą z grupy, a wtedy i sala, i termin przepadną.
– Pani Wanda Guzik? – Marta szukała czegoś w pamięci – Aaa! Pani musi być od Piotra. Nie przyjechał z panią? – dodała z lekkim zawodem.
– Parkuje samochód, jeśli można to tak nazwać. – Wanda przewróciła oczami.
– Marta, nie mówiłaś, że tu takie tereny jak do off-roadu – usłyszeli nagle zza drzew. – Gdybym wiedział, ubrałbym się w kombinezon do łowienia ryb. – Kolejny mężczyzna wynurzył się zza rogu i dołączył do pozostałych, otrzepując co chwilę spodnie z brudu. – Nic się nie zmieniłaś. Piękna jak zwykle. – Ucałował dłoń właścicielki gościńca.
– Przecież ty nie łowisz ryb – chrząknęła znacząco Wanda.
– Ale kombinezon mógłbym mieć – zaśmiał się mężczyzna. – Pamiętasz, Marto, nasz wypad pod namioty całą paczką?
– No, wtedy to i kombinezon by nie pomógł – zachichotała dziewczyna. – Ale chyba nie powinnam nawet tego wspominać.
– Pani się nie krępuje, jeszcze nie słyszałam tej historii – skwitowała cierpko Wanda. – Państwo pewnie też chętnie posłuchają – dodała, zerkając na pozostałych, którzy z rozbawieniem przyglądali się całej scenie.
Jeden samiec i dwie samice. Znaczenie terenu, czujność, bystrość i nieufność.
– Ja bym chętnie posłuchała – zaśmiała się Elżbieta. – No co? Brzmi ciekawie – dodała, gdy Mateyko kuksnął ją w bok.
– A ja bym jednak wolał zobaczyć salę. – Tomasz wzruszył ramionami.
– Oczywiście, zapraszam na zwiedzanie. Nie mają państwo nic przeciwko, że pójdziemy taką grupą?
Wszyscy po raz kolejny zgodnie przytaknęli.
– No to fantastycznie! – ucieszyła się.
Marta ruszyła w głąb ogrodu, a im bardziej zatapiała się w zakątkach gościńca, tym szybciej zapominała o problemie, który właśnie na nią spadł.
Oprowadziła gości po ogrodzie, pokazała salę balową, przedstawiła kucharza, który poczęstował ich swoją popisową tartą z łososiem, szpinakiem i gorgonzolą, pokazała apartamenty dla gości i salę dla dzieci. Na końcu włączyła kilka filmików z urządzanych w gościńcu imprez, by pokazać im, w jaki sposób można zaaranżować dekoracje.
– Ja jestem zdecydowany – pierwszy odezwał się Mateyko, oblizując palce po trzecim kawałku przekąski. – I klientów dodatkowo nagonię. – Puścił oko do Marty.
– O, to nie będzie konieczne. Kiedy tylko przeniosę tu swoją działalność, klienci będą tylko przechodzić z jednej części budynku do drugiej – zaśmiała się Wanda. – Biorę to biuro, jeśli można dodatkowo wykupić abonament na obiady – dodała, posyłając kucharzowi uśmiech.
Wanda Guzik, słynna właścicielka biura matrymonialnego „Kupidyn w spódnicy”, zmuszona do opuszczenia zniszczonego przez pożar lokalu, za namową partnera zdecydowała się przenieść swoją działalność na jakiś czas do gościńca, którego właścicielką była dawna znajoma Piotra. Początkowo pomysł wydawał jej się wręcz idealny. Blisko miasta, jednocześnie klimatycznie, dyskretnie i jakże romantycznie. I ta nazwa – „Zakochlice”, jakby stworzona dla niej. Zdecydowanie można się tu było zakochać. Piotr godzinami zamęczał ją opowieściami o wspaniałej właścicielce, która z oschłej korporacyjnej księgowej zmieniła się w przemiłą, serdeczną gospodynię tego zakątka. Zapomniał co prawda wspomnieć o wyjątkowej urodzie właścicielki i pominął kilka, a może kilkanaście historii z czasów ich znajomości…
– Proszę poczekać, aż się wszyscy zapiszemy, bo zaraz dla nas zabraknie terminów – zażartował Tomasz.
– Tak, tylko co my zrobimy? Sala jest jedna i termin też jeden – zasmuciła się Marta. – Czy obie pary są stuprocentowo zdecydowane na tę konkretną datę?
– Ja już mam zarezerwowanego fryzjera i makijażystkę na ten termin. Nie mogę zmienić – skwitowała Elżbieta.
– My chcieliśmy się pobrać w rocznicę zaręczyn – powiedziała nieśmiało Izabela.
– No to mamy kwas – zmartwiła się Marta.
– Właściwie to nie tylko rocznica zaręczyn, ale też rocznica poznania pewnego wspaniałego znajomego, którego już między nami nie ma, a który właściwie nas ze sobą połączył – rozckliwił się Tomasz.
– I urodziny jego psa, którym się teraz opiekujemy, bo Ksawery nie żyje – dodała rzewnie jego ukochana.
– Dobra, dobra, załapaliśmy już. – Mateyko wyraźnie się wzruszył i zerknął pytająco na Elżbietę.
– No co? Jak umarł, to mu chyba obojętne, kiedy ich ślub się odbędzie. Ja fryzjera przełożyć nie mogę – powiedziała hardo.
– To może jakiś mały rabat pomoże państwu podjąć decyzję o zmianie terminu? – wtrącił się Piotr, który do tej pory tylko się przyglądał całemu zajściu.
Marta posłała mu wdzięczne spojrzenie i zwróciła się w stronę zebranych. Tomasz z Izabelą spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się.
– Ze mnie co prawda romantyk, więc w rocznicę zaręczyn byłoby akurat, ale i praktyczny jestem. Jak rabat będzie słuszny, to zabiorę żonę w piękną podróż poślubną.
– Ja się nie zgadzam! – zaprotestował Mateyko, a gdy Ela zaczęła go ciągnąć za rękaw, dodał: – Dlaczego oni mają mieć taniej od nas? – Popatrzył znacząco na ukochaną, szukając w niej wsparcia.
– Na mnie nie patrz. Ja wychodzę za mąż jeden raz w życiu i nie będę oszczędzać. Poza tym mam już zarezerwowaną fryzjerkę i makijażystkę – powtórzyła stanowczo.
– Jeśli to pana ucieszy, mogę panu dać rabat na moje usługi – wtrąciła się ze śmiechem Wanda, podając zdezorientowanemu Mateyce wizytówkę biura matrymonialnego.
– No co też pani! – żachnęła się Ela. – Przecież się żeni, nie? – Wyrwała mężczyźnie wizytówkę i rzuciła ją na ziemię.
– To skoro mamy już wszystko ustalone, może przejdziemy do środka omówić szczegóły? – zaproponowała nieśmiało Marta.
Wszyscy posłusznie ruszyli w stronę drzwi. Tomasz, idąc, schylił się i podniósł rzuconą przez Elę wizytówkę.
– Co ty robisz? – syknęła Izabela.
– Wezmę dla chłopaków z biblioteki. Jak długo można prowadzić terapię książkową dla samotnych mężczyzn? Kiedy będziemy już po ślubie, będę dla nich bezużyteczny. W końcu syty głodnego nie zrozumie.
– Daj spokój, mają iść na skróty? – Izabela zabrała mu wizytówkę i rzuciła ją za siebie.
Tomasz kucnął i podniósł ją ponownie, a napotykając wściekłe spojrzenie Izabeli, wyjaśnił szybko:
– Przecież nie będziemy śmiecić w lesie, nie?Słońce dopiero nieśmiało wyglądało zza horyzontu, gdy w kuchni gościńca „Zakochlice” działy się istne czary.
– Podaj mi sól i jej brata. – Niski, szczupły mężczyzna o karmelowej cerze i z wielką burzą czarnych loków nieporadnie ujarzmionych opaską na głowie skakał od garnka do garnka, zaglądając, mieszając, wąchając, próbując i cmokając raz po raz.
– Brata soli? A co to, jakiś rebus? – zaśmiał się młody ryży chłopak w białym czepku na głowie.
– Ja: Enzo, kucharz z Włoch. Ty: Błazen, pomocnik z Polska. – Kucharz stanął przed wyższym od niego o głowę dryblasem i pomachał groźnie chochlą.
– Jestem Błażej! – ryknął chłopak.
– A co ja powiedziałem? – zdziwił się kucharz. – Sól i brat soli – powtórzył bez wyrzutów.
– Pieprz się – syknął małolat.
– No właśnie. Sól i pieprz. – Włoch pokiwał z uznaniem głową, nie orientując się jeszcze za dobrze w niuansach języka polskiego. – Ino raz.
Chłopak jęknął, po czym niechętnie podał mu dwa pudełka z przyprawami. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, by dać cukier zamiast soli, zaraz jednak pomyślał o swojej matce, która również pracowała w gościńcu, i poskromił złość. Kucharz był w Polsce od dość dawna i zdaniem Błażeja powinien był nauczyć się już ich ojczystego języka. Sam zainteresowany nie czuł takiej potrzeby.
Enzo przyjechał do Polski cztery lata wcześniej w ślad za swoją ukochaną, którą poznał, gdy ta spędzała urlop we Włoszech. Niestety ich miłość skończyła się tak szybko, jak zaczęła, a mężczyźnie pozostały do zapłaty rachunki związane z przeprowadzką do kraju nad Wisłą. Mógł oczywiście wrócić do domu i stamtąd wysyłać pieniądze, ale co by powiedział rodzinie i przyjaciołom, którzy od początku odradzali mu ten cały wyjazd? Męska duma nie pozwoliła mu przyznać się do porażki. Otworzył małą działalność cateringową i próbował układać sobie jakoś życie. Lubił gotować i lubił, kiedy ludzie chwalili jego dania. We Włoszech byłby jednym z wielu, w Polsce był wzorem dla innych. Wyróżniały go odmienne spojrzenie na świat oraz wyjątkowe potrawy pełne warzyw i aromatycznych ziół: oregano, bazylii, tymianku i rozmarynu. Wszystko świeże i pełne serca.
Pewnego dnia, kiedy dostarczał posiłki do jednej z korporacji, stał się mimowolnym świadkiem kłótni pomiędzy pracownicą i szefem. Wziął kobietę w obronę, co przypłacił utratą największego klienta. W podzięce kobieta zaprosiła go na kolację, podczas której opowiedziała mu o swoich marzeniach otwarcia gościńca. I tak od słowa do słowa postanowili razem pracować.
Początki były bardzo trudne, ale ich zapał i wiara doprowadziły w końcu do tego, że do gościńca „Zakochlice” zaczęły przybywać tłumy gości, a Marta i Enzo stali się najlepszymi przyjaciółmi. Mówi się, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie istnieje. Spróbujcie to powiedzieć prawdziwemu romantykowi marzącemu o delikatnej kobiecie, którą będzie nosił na rękach, i twardo stąpającej po ziemi feministce, która na każdym kroku podkreśla swoją samodzielność. Powiecie, że przeciwieństwa się przyciągają? Być może, chociaż niekoniecznie wtedy, gdy on trzyma jej głowę nad ubikacją po zbyt zakrapianej imprezie, ani kiedy ona podaje mu chusteczki, gdy razem oglądają Króla Lwa.
– Ty, Błażej, patrz i ucz się. On naprawę może cię wiele nauczyć, to światowy człowiek. – Po drugiej stronie pomieszczenia, w kwiecistym fartuchu i z siatką na głowie, stała słusznej postury kobieta.
– Mama, co ty gadasz? W Polsce mam się uczyć od makaroniarza? – żachnął się chłopak.
– Od kucharza masz się uczyć, od kucharza. Pochodzenie nie ma tu znaczenia – skarciła go. – Chcesz jak ja całe życie myć garnki?
– Najpierw mama myła u księdza na plebanii, potem w pobliskiej szkole, a teraz w trzygwiazdkowym gościńcu. To też jakiś awans.
– No jasne, bo ksiądz prawie nie brudził, dzieci połowę wytłukły, zanim doniosły, a tu istny Paryż… a w zasadzie Rzym – zaśmiała się kobieta. – A ty z tym dyskutowaniem to byś się do polityki nadawał, a nie do kuchni.
– Jakby mama wiedziała, co ja ostatnio słyszałem, jak tu kilku polityków na obiad przyjechało. Gdzie mi tam do nich, przecież ja kłamać nie umiem, od razu po mnie widać. A oni między sobą gadali, a potem jeden do toalety wyszedł i dwaj pozostali zupełnie na odwrót się umówili – zaśmiał się chłopak.
– A coś ty na sali robił, żeś ich tak podsłuchał? – Adela stanęła z rękami pod boki. – Tylko sobie kłopotów narobisz kiedyś.
– Przecież sama mi kazałaś powycierać stoły. Nie moja wina, że oni tak głośno rozmawiali – prychnął oburzony. – No a potem musiałem sprawdzić, czy łazienka jest czysta, i spotkałem tego jednego, i trochę go jakby ostrzegłem, że tamci się zmówili, ale dał mi na koniec duży napiwek – wyjaśnił od razu.
Adela zrobiła wielkie oczy i już miała coś powiedzieć, ale w tej chwili drzwi kuchni się otworzyły i do pomieszczenia weszła Marta. Błażej stanął na baczność, pozując na wzorowego pracownika. Enzo nadal mieszał w garnkach jak gdyby nigdy nic, a matka Błażeja, pani Adela, uwijała się z wycieraniem talerzy, mamrocząc coś pod nosem.
– Dzień dobry, co słychać? Cóż to za zapachy? – Marta wciągnęła powietrze i aż się rozpromieniła. – Dostanę jakąś kawę?
– Błazen, zrób pani kawę – zarządził kucharz, nie odrywając się od garnków.
– Mam na imię Błażej! – poirytował się chłopak, napotykając jednak srogi wzrok matki, sięgnął po czajnik i posłusznie nalał wody.
– Pani Adelo, możemy chwilę porozmawiać? – poprosiła Marta. – Zapraszam na salę.
Adela odłożyła talerz i ścierkę, starła pot z czoła i jeszcze raz spojrzała na syna. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Była z Błażejem sama, odkąd młody skończył dwa lata, czyli od przeszło siedemnastu lat. Jego ojciec wyjechał do pracy za granicę i przepadł. I on, i pieniądze, które miał zarobić, by zapewnić rodzinie byt. Swego czasu doszły ich jakieś słuchy, że Franek wrócił do kraju i założył na nowo rodzinę, ale przez lata nie mieli z nim kontaktu, a tych plotek unikali jak ognia. Na nieszczęście mieszkali w małej wsi, gdzie wszyscy wszystko wiedzą najlepiej.
Adela przywykła do bycia na świeczniku. Jej syn był dość niepokornym chłopakiem o skrajnych cechach. Z jednej strony krnąbrny, pyskaty i leniwy, z drugiej otwarty, kochający i waleczny. Gdy tylko ktoś źle mówił o jego matce, zaraz załatwiał sprawę po męsku. Kiedy jej szefowa Marta szukała pomocy do kuchni, Adela, nie zważając na inne aspiracje syna, z miejsca obiecała go przyprowadzić.
Błażej za to od dzieciństwa chciał być muzykiem. Pasję i miłość do gitary odziedziczył po dziadku ze strony mamy, który był dla niego niczym ojciec i nauczył go podstawowych chwytów. Kiedy był małym chłopcem, często grywali razem podczas świąt. Chłopak marzył o koncertach, karierze i ucieczce z biednej wioski. W zamian dostał biały kitel, czepek i błagalną prośbę mamy, by nauczył się jakiegoś porządnego zawodu. I tak pracował w gościńcu od ponad pół roku, odkładając potajemnie sporą część wypłaty na spełnienie swoich marzeń.
Kiedy do załogi gościńca dołączył Janek, Błażej ujrzał światło w tunelu prowadzącym do spełnienia jego muzycznych planów. Janek Berowski, przez bliskich znajomych nazywany Bero. Był samotnym wędrowcem, który pewnego deszczowego wieczoru zapukał do bram gościńca, prosząc o nocleg i szklankę herbaty, i tak już został. Człowiek mocno doświadczony przez życie, a mimo to wciąż niepoddający się. Niewiele o sobie mówił, wspominał tylko o śmierci ukochanej żony i ucieczce z miejsc, które mu się z nią kojarzyły, w poszukiwaniu nowego życia. Jego oczy zdawały się jednak wyrażać więcej niż słowa. Mimo niewątpliwego zagubienia był pełen mądrości życiowych i ciepła dla drugiego człowieka. Przy sobie miał tylko plecak z kilkoma ubraniami, stary zeszyt na notatki i gitarę, na której grając wieczorami, umilał wszystkim czas. Początkowo Marta zatrudniła go do prostych prac wokół posesji. Rąbał drzewo, malował płot, przycinał żywopłoty. A kiedy przypadkowo zdradził, że w młodości pracował w biurze, przyodziała go w służbowy mundur i postawiła na recepcji. Był odpowiedzialny też za zakupy i drobne remonty. Taki człowiek orkiestra, który żadnej pracy się nie boi.
Błażej od początku znalazł nić porozumienia z Jankiem i czasami nawet myślał o tym, że jego mama i Bero mogliby być razem. Sami zainteresowani lubili sobie dogryzać i na tym się kończyło. Adela była chyba zazdrosna o to, że jej syn ma tak dobry kontakt z zupełnie obcym człowiekiem, a Bero… Bero bywał po prostu bardzo niepokorny.
– Pani Marto, ja wiem, że Błażej jest specyficzny, ale to dobry chłopak. Obiecuję z nim porozmawiać. – Adela przysiadła naprzeciwko swojej szefowej i skierowała na nią błagalne spojrzenie.
– Co? – zdziwiła się kobieta. – Ja nie chcę rozmawiać o Błażeju. Pani wybaczy, ale on jest już jakby pełnoletni i gdyby mi podpadł, porozmawiałabym z nim osobiście. – Zaśmiała się. – Nie boję się młodych gniewnych. Sama mam siostrę w podobnym wieku. Czasami myślę, że powinnam ich zapoznać. Kinia jest rozpieszczona do szpiku kości.
– Nie rozumiem. – Adela spojrzała na szefową pytająco.
– No wie pani, jak to młodzi. Ledwo wejdą w dorosłość, a już myślą, że rozumy pozjadali. Ostrzega się ich, że się mogą poparzyć, a oni i tak sami pchają łapy w sam środek ogniska.
Marta Greń była pierwszym dzieckiem swoich rodziców i przyszła na świat w czasach, gdy oni wkraczali dopiero na dorosłą ścieżkę. Mimo kompletnego braku przygotowania do życia wychowali ją na mądrą, ambitną i otwartą kobietę, wpajając jej niczym mantrę, że w życiu musi kierować się sercem, nie rozumem. Kiedy więc po pięciu latach wymarzonej początkowo pracy w księgowości w dużej korporacji Marta stwierdziła, że kompletnie się tam nie odnajduje, bez wahania poręczyli jej kredyt, by mogła kupić stary, zaniedbany dworek, z którego po pół roku ciężkiej pracy powstał uroczy gościniec. Zaraz po uroczystym otwarciu „Zakochlic” rodzice Marty wsiedli w samolot i wyruszyli w podróż życia do Australii – gdzie zostali wolontariuszami walczącymi o wolność misi koali, dając tym wyraz temu, że sami kierują się w życiu sercem. Młodszą o kilkanaście lat siostrę Marty, Kingę, zostawili pod opieką babci i starszej córki, doglądając jej kilka razy do roku. Marta, mimo że nie posiadała potomstwa, nie potrafiła zrozumieć decyzji rodziców. Misie miały być ważniejsze od dzieci? Starała się jednak najlepiej, jak umiała, być dla siostry opiekunem i wsparciem.
Sama Kinga była zupełnie inną generacją. Wydawałoby się, że w życiu kieruje się zasadą: zawsze pod prąd. Nie kierować się sercem ani rozumem, ale robić zawsze na przekór, na złość, wbrew komukolwiek. Kiedy wszyscy mówią, że coś jest białe, dla Kingi z pewnością będzie czarne. Kiedy z nieba leje deszcz i każdy chowa się pod dachem, Kinga biega boso w kałużach, nie zważając na cokolwiek. Gdyby nie szkoła, z pewnością nocami włóczyłaby się po mieście, a za dnia odsypiała.
Początkowo Marta myślała, że młoda chce swoim zachowaniem zwrócić na siebie uwagę. W końcu rodzice zostawili ją w chwili, kiedy jeszcze bardzo ich potrzebowała. Próbowała więc jej ich zastąpić, jak tylko mogła. Z czasem odpuściła, akceptując taki stan rzeczy i pilnując, by młodej nie stała się krzywda. W końcu sama miała okres buntu za sobą i wiedziała, że każdy musi to przejść po swojemu. Wiadomo, im więcej nakazów, tym więcej pokus.
– Pani Marto, nie musi mi pani tego tłumaczyć. – Adela machnęła ręką. – Do rzeczy, bo ja zaraz na zawał zejdę. Po co te rozmowy? – Zacisnęła nerwowo dłonie i patrzyła zaniepokojona na szefową.
– A ja jak zwykle zbaczam z tematu – parsknęła Marta. – Chodzi o to, że… – zaczęła spokojnie.
– Marta? Co tu się dzieje? Ja się nie godzę! Stop! Nie można! Nie było mowy! – W tej chwili do sali wbiegł Enzo, wymachując nerwowo rękami.
Za nim przybiegł równie przerażony Janek. Błażej obserwował wszystko z bezpiecznej odległości, przez szparę w drzwiach prowadzących na zaplecze.
– Co się znowu stało? – zaniepokoiła się Marta.
– Marta, ty już cały rozum zgubiłaś? Tak sama, beze mnie? – Enzo obrażony zaplótł ręce w pasie.
– Mój rozum, to cię raczej nie potrzebuję, żeby go zgubić – zaśmiała się dziewczyna, a widząc, że kucharz nie odpuszcza, dodała zaniepokojona: – Ale o co chodzi?
– Bo przyjechała ta nowa pani – szepnął Janek, robiąc przy tym dziwne miny.
– Nowa pani? – Marta zamyśliła się.
– Ta od agencji.
– Marta, ty wiesz, że ja tu dałem wszystko z siebie, cała krew i serce, ale jak ty sama takie rzeczy, to nie może być, ja muszę odejść! – Enzo rozwiązał fartuch i rzucił go na stół, zastygając potem w bezruchu i czekając, aż ktoś zacznie go powstrzymywać.
W końcu tak naprawdę nie chciał odejść, a jedynie dać wyraz swojemu niezadowoleniu. A że włoski temperament charakteryzuje się impulsywnością, to tak wychodziło, że Enzo opuszczał gościniec średnio trzy razy w miesiącu. Ostatnio w zeszłą środę, kiedy Jan zamiast świeżej czerwonej papryki przywiózł przyprawę w proszku.
– Chwila – zarządziła Marta. – Czy ktoś mi wyjaśni, o co tu chodzi? – Złapała się nerwowo pod boki i stukała obcasem, oczekując wyjaśnień.
Marta była z usposobienia bardzo spokojna i przyjazna. Wszyscy zaczynali u niej zawsze z pozycji przyjaciela i tylko od nich zależało, czy tak już pozostanie. Otwarta, czasem trochę naiwna, wszystko jednak do czasu… Do czasu, gdy ktoś nie nadepnął jej boleśnie na odcisk, bo wtedy zmieniała się we władczą, stanowczą szefową. I całe szczęście, bo cały świat wlazłby jej z pewnością na głowę. Począwszy od kucharza i reszty załogi, a skończywszy na klientach, którzy cwanie chcieli wymuszać rabat, choćby za to, że w rosole pływa o jedno oko za dużo, a makaron bardziej przypomina sznurówki niż nitki.
– Dzień dobry – usłyszeli nagle za plecami. – Co za miłe przywitanie, nie spodziewałam się. – Wanda Guzik zakłopotana postawiła torbę z laptopem na stole i rozejrzała się po wszystkich. – Myślałam, żeby przynieść jakieś ciasto na wkupne, ale drzewa do lasu przecież brać nie będę – zaśmiała się nerwowo, widząc konsternację na twarzach zebranych. – Może jednak trzeba było? – stwierdziła ni to do siebie, ni to do nich.
– To już ta godzina? – Marta złapała się za głowę. – Nie zdążyłam jeszcze przygotować gabinetu. Zaraz się tym zajmiemy. Napijesz się kawy, Wandziu? Błażej, kawa! – zawołała, ale chłopak ani drgnął.
Marta rozejrzała się po sali. Wszyscy pracownicy patrzyli na nią wyczekująco. No tak, nie zdążyła im o niczym powiedzieć.
Wanda też zastygła zdezorientowana. Kiedy to zdążyły przejść z Martą na ty? Może ta próbuje swoją uprzejmością zamazać wszystko to, czego Wanda nie wie o jej znajomości z Piotrem? Przełknęła nerwowo ślinę. Do licha, na co jej to było?
– Kochani, to jest pani Wanda Guzik. Będzie wynajmowała od nas pomieszczenia po drugiej stronie gościńca, na prawo od wyjścia do ogrodu. Pani Wanda prowadzi działalność i potrzebuje cichego i dyskretnego miejsca. Niestety jej biuro uległo zniszczeniu, ale u nas jest przecież wystarczająco dużo miejsca. Adelo, czy mogłabyś sprawdzić, czy w gabinecie jest czysto? – poprosiła kobietę. – Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. Sprzątamy regularnie, jednak nikt tam nie urzęduje i kurz szybciej osiada. – Spojrzała przepraszająco na Wandę, która machnęła tylko ręką.
Adela wstała i powoli odwróciła się do drzwi, robiąc wielkie oczy do Janka i Enza.
– Marta, ja cię poproszę na słowo – zaczął znów kucharz. – Bo ja się nie zgadzam. Jak to tak? Też mogę przecież powiedzieć – dodał zdenerwowany. – Agenda? W naszym hotelu?
– Jaka znowu agenda? – Marta zrobiła wielkie oczy.
– Agencja – poprawił go Janek. – No wie pani… – Janek zaczął robić dziwne miny. – Kobiety, mężczyźni, spotkania… dyskretne miejsce… – naprowadzał ją.
– Ha, ha, ha! – Marta buchnęła śmiechem. – Czy wyście oszaleli? Pani Wanda prowadzi biuro matrymonialne, a nie agencję towarzyską – śmiała się w najlepsze.
– Biuro matrymonialne „Kupidyn w spódnicy” – przedstawiła się Wanda. – Dobieram ich w pary i wysyłam na randki, a co tam klienci wyprawiają potem, to ja już nie wnikam. – Puściła do nich oko.
– Enzo, ty naprawdę pomyślałeś, że ja bym tu pozwoliła na burdel? – Marta nie mogła uwierzyć. – Tyle czasu się znamy…
– Bo Jan przyszedł, szukał ciebie, mówił o tej agendzie… – próbował bronić się kucharz, czerwieniejąc przy tym ze wstydu.
– Agencji – poprawił go Jan. – I ja wcale nie negatywnie mówiłem.
– To chyba teraz jesteś zawiedziony – zaśmiała się Marta.
– I pani im tak naprawdę mówi, że mają ze sobą być? – Enzo zwrócił się do Wandy, która z niepokojem obserwowała całą tę dyskusję.
Nie lubiła, gdy ktoś przeinaczał i przypisywał jej tak niegodne działania.
– Enzo, na twoim miejscu bym się zastanowiła. Pani Wanda ma na koncie wiele sukcesów zawodowych – dodała radośnie Marta, patrząc na wciąż zdezorientowanego kucharza. – Enzo poszukuje miłości – szepnęła do Wandy.
– Kucharz obcokrajowiec. Kochany, nie opędzisz ty się od kobiet. Wpadnij do mnie po obiedzie. – Wanda machnęła do niego.
– Ja? Ale po co? – zająkał się Enzo. – Ja sobie sam wybiorę.
– Sam sobie wybierzesz, nie inaczej. Ja ci tylko kandydatki pokażę. La forza dell’amore – powiedziała do niego z uśmiechem Wanda.
Enzo przełknął nerwowo ślinę.
– Błazen! Gdzie ta kawa? – zawołał w stronę kuchni. – Błazen!? Jak zwykle muszę sam.
Po czym ubrał swój fartuch i pomaszerował do zajęć.
– No to chyba mamy problem z głowy. – Marta odetchnęła z ulgą.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Moc miłości – wł.