- W empik go
Doba obecna w Królestwie Polskim - ebook
Doba obecna w Królestwie Polskim - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 251 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków 1905
Nakładem redakcyi miesięcznika politycznego "Wyzwolenie".
Dobrze dzieje się obecnie w społeczeństwie polskiem. Żyjemy, dążymy, walczymy. Pokazało się, że chodziło nie o zdolność do walki, ale o możliwość tej walki. Z chwilą, gdy owa możliwość się zjawiła, społeczeństwo wszczęło bój na śmierć i życie. Wahało się przez długie trzy kwartały i miało prawo się wahać. Wielokrotnie już występowało pierwsze, wielokrotnie a nadaremnie wołało: "za naszą i waszą wolność!" Tego zapominać niewolno. Wykreślone z karty europejskiej, opierało się samo na sobie, na swej wewnętrznej sile, na swej duszy. Wśród najsroższej niewoli nietylko nie straciło swej osobowości, ale ją rozwinęło, udoskonaliło, uszlachetniło. A teraz, gdy godzina czynu wybiła, podjęło walkę. Jaką walkę? W jakiej formie? O jakie zdobycze? Ludzie serc przeczulonych i wszelkiego rodzaju doktrynerzy znają tylko jedną odpowiedź; tę przyjmą poklaskiem, każdą inną przekleństwem i kalumnją. Nie chcę mówić do serc przeczulonych i do doktrynerów. Chcę raczej mówić do tych, którzy, jak się pięknie i bystro wyraził Wyspiański, "nie przefilozofowali sprawy polskiej".
Chciałbym zebrać fakty rozrzucone, do znanych dorzucić nieznane, dać jednych i drugich psychologję. W pozornym chaosie dążeń pragnę wykazać zupełną celowość ruchu i świadomość środków, zwrócić uwagę na ten szczególny umiar pomiędzy rozumowaniem a zapałem, zimnem postanowieniem i wprost zuchwałem wykonaniem.
Żyliśmy książką, "burzyliśmy i budowali" w książce. To minęło. Zaczęliśmy żyć czynem, burzymy i budujemy w samem życiu. Układaliśmy programy "dla zasady"; dziś układamy je "dla czynu". Dlatego pienili się na warszawskich działaczy "ludzie zasad", którzy już zapomnieli, jak czyn się rodzi i jak wygląda; i dlatego przyłączyli się do ruchu ludzie czynu, którzy nie zapomnieli, że wszelka zasada może mieć różne formy realizacji.
Polska dzisiejsza, to nie Polska dawna. Ach, czy przy tych słowach znowu nie zadrżą ludzie przeczulonych serc i ludzie doktryn'? Oni doznają szczególnego lęku; boją się, aby pokolenia żywe nie przerosły pokoleń umarłych, aby się nie zdobyły na myśl samodzielną, bo wedle ich wyobrażeń umarli powinni rządzić żywymi, a żywi wiecznie tylko spełniać wolę testamentową nieboszczyków. Polska, tak wypadałoby z ich historjozofji, ma się rozwijać nie wedle praw przyrodzonych, które trzeba odkryć, ale wedle planu, zakreślonego jej czy przez Skargę, czy przez Sejm Czteroletni, czy przez jakiegoś profesora krakowskiej wszechnicy.
Inni znowu, których możnaby nazwać celnikami współczesności, obawiają się, aby ktokolwiek nie przemycił z zagranicy przeszłości jakiejkolwiek idei, jakiejkolwiek spuścizny, a zwłaszcza demokratycznej, bo dla nich, jako, demokratów rzekomo wszechludzkiego autoramentu taka swojska spuścizna jest najniebezpieczniejsza. Są to płodni w wichrzycielstwo doktrynerzy, których musi posiadać każda lewica. Byli i będą jeszcze.
A jednak zdarzyła się w Warszawie rzecz nadzwyczajna. Śród chaosu partji, programów, wieców, walk dyskusyjnych i walk ulicznych, nastał moment, w którym zawołano: Niema partji! Są tylko dwa stronnictwa: stronnictwo ludzi, którzy coś robią i stronnictwo ludzi, którzy nic nie robią!…
* * *
To, co się dzieje obecnie w Warszawie i w dziesięciu guberniach Królestwa Polskiego, zaskoczyło niespodzianie tak zwaną opinję publiczną. Dlaczego?
W Królestwie Polskiem, a nawet w Warszawie, istnieje zupełny brak jakichkolwiek źródeł poznania. Nie mamy Sejmu, nie mamy posłów, nie mamy prasy niezależnej, nie mamy swobody stowarzyszeń, nie mamy nawet niezależnej beletrystyki, malującej życie. Stany od stanów zostały oddzielone policyjnemi przegrodami, szlachcic od chłopa, inteligent od robotnika. Kto przeskoczył taką przegrodę, ten został uznany za politycznego przestępcę.
Nauczyć jakiegoś biedaka czytać, pisać, rachować, równało się podkładaniu dynamitu pod tron Romanowych. Kiedy w innych krajach takim filantropom stawiają po śmierci pomniki, u nas za życia pędzono ich do cytadeli, albo deportowano na Syberję. Nędza ludzka? Co ciebie obchodzi nędza ludzka, mówił rząd. Pragniesz wystąpić z jakąś inicjatywą? Zostaw to nam, warczała biurokracja rosyjska.
Kto nie został zastrachany "białym terrorem" i badał i szedł między lud, wglądał w życie, w rozporządzenia rządowe, w stosunek tych rozporządzeń do życia, albo kto działał, kto budził, kto organizował, ten musiał mieć tak ciasny kąt widzenia, że nigdy nie mógł objąć całokształtu zjawisk, że musiał być stronnym, że z konieczności widział źle, przeceniał, niedoceniał. A że społeczeństwo silnym podlegało przeobrażeniom, przeto wytworzyły się u nas dwa rodzaje literatury informacyjnej, jeden rodzaj, którego objawem typowym "Dwadzieścia pięć lat Rosji w Polsce, 1863 – 1888", jęk na ucisk, jęk beznadziejny, książka, do której, jakby powiedział redaktor pierwszy warszawskiego "Głosu", Józef Potocki, wydawcy tylko jeszcze stryczek dodać powinni, aby każdy po przeczytaniu mógł się zaraz powiesić, a rodzaj drugi, piśmiennictwo partyjne, które, jak przysłowiowa liszka, chwaliło tylko swój ogon, a jeśli było np. socjaldemokratyczne, to, wedle słów Róży Luxemburg, "miało przedewszystkiem na celu poinformowanie czytelnika o roli socjaldemokracji" (Wybuch rewolucyjny w caracie, str. 3).
Całe ostatnie czterdziestolecie, jego dzieje wewnętrzne, przeobrażenia społeczne, myślowe, dążeniowe, wszystko to było spowite mgłą tajemnicy. Znano fakty i to źle, a zupełnie już nie znano tych faktów psychologji. Zegar publicznych uświadomień zatrzymał się w chwili, kiedy polska prasa wygłosiła ostatnie słowo niezależne. Świadomość narodowa, reprezentowana przez książkę i pismo perjodyczne, została zupełnie zdystansowana przez narodowy instynkt, który nie posiadał prawie żadnej reprezentacji w piśmiennictwie. Z tego powodu ludzie nieraz nietylko błędnie rozumieli nowe zjawiska, ale istnieniu ich przeczyli. Ludzie różnych kątów Polski przestali się rozumieć, wywiązała się ciekawa walka wiatraków, walka o "wiary społeczne", szermierze siadali do balonu swych "wiar", a ponieważ policja odebrała im wszelką swobodę ruchów w wymiarze trzecim, wzbili się razem z Polską przez siebie pojmowaną w wymiar czwarty…
I stała się parodja Schopenhauera: "Polen als Wille und Yorstellung".
Ale czy Polska była temu winna, że jej synowie, wytwarzający tak zwaną opinję publiczną, nie znali jej! Rzecz wprost paradoksalna! Polska była tajemnicą dla polskiej opinji publicznej.
Bo ta opinja publiczna tworzyła się na biurku p. Donimirskiego, Godlewskiego i ks. Chełmickiego; w spelunce p. Jeleńskiego, Jeske-
Choińskiego i Veritusa; na plebanji "Przeglądu Katolickiego" i "Kroniki Rodzinnej"; na kolacji u p. Salomona Lewentala i na czwartkowych przyjęciach u Deotymy, która coś trzydzieści lat nie wychodziła z domu przy zbiegu Marszałkowskiej z Królewską. Tworzyła się także w kole Henryka Sienkiewicza, któremu w ciągu ostatnich dwudziestu lat dymy kadzidlane owacji całkiem rzeczywistość zakryły i zakryć musiały. Tworzyła się w pięćdziesięciu salonikach wybitniejszej warszawskiej inteligencji. A dalej tworzyła się na tajnych zebraniach różnych tak zwanych "nielegalnych", których życie było jednem pasmem szalonej agitacji i nieustannego ukrywania się, sugestjonowania ludzkiego materyału, "obkuwania" działaczy drugorzędnych, wiary w nietykalność programu, uchwalonego na ostatnim zjeździe ogólnopartyjnym…
Tak zwana prasa nielegalna była nie historją życia ostatniego czterdziestolecia, ale historją walki różnych publicystów partyjnych.
Więc gdy Biali nawet z Sienkiewiczem na czele zapewniali rząd, że "powstania nie będzie" (List otwarty Polaka do ministra rosyjskiego, str. 18), Czerwoni nietylko w to powstanie wierzyli, ale na sesji, odbytej w Kijowie, zaręczali, że się odbywają "próbne mo – bilizaje"… A potem w pół roku przyszła mobilizacja rządowa… i odbyła się bez oporu… Tak, ale już w styczniu dokonała się wielka zmowa powszechna, a w lutym zaczęły padać bomby…
A ponieważ i Biali nie próżnowali, ponieważ składali u stóp tronu, czy u stóp ministrów, memorjały "23", więc każdy miał trochę racji i ci, którzy mówili, że powstania nie będzie, i ci, którzy je zapowiadali…
A najwięcej racji miał Słowacki, kiedy pisał: "W tych magnatach serce chore" i kiedy przepowiadał, że lud zamieni się w krzak Mojżeszowy, który rozgorzeje błękitnym płomieniem…
Rok 1863 był rokiem przełomu biologicznego Polski. Do tego roku Polska jedna, od tego roku Polska druga.
Do tego roku bohaterskie wysilenia celem "odbudowania" starej rzeczpospolitej polskiej; od tego roku wytężona praca nad "zbudowaniem" Polski nowej.
Do tego roku Polska wyłącznie szlachecka, od tego roku Polska demokratyczna, Polska miejskiej inteligencji, Polska ludu, Polska robotnika.
Uwłaszczenie ludu wiejskiego to brama, przez którą historja ruszyła nowym torem.
Znamy ten fakt, ale nie znamy jego psychologicznych konsekwencji.
Chłop polski zaczął żyć samodzielnie, na własny rachunek materjalny i moralny, stał się z pańszczyźnianego niewolnika dziedzica jego ubogim wprawdzie, ale bądź co bądź sąsiadem. Dawniej pan myślał za chłopa, odtąd chłop musiał myśleć za siebie samego. Jeżeli było to klęską, że polski chłop przez blisko cztery wieki pozostawał niewolnikiem, to stokroć większą klęską było dla całego narodu, że w ciągu tego czasu żaden pług myśli nie przeorał jego kory mózgowej.
Rząd dokonał wielkiej rzeczy dla Polski a popełnił największe głupstwo dla siebie. Prawda, zrazu posiał niezgodę pomiędzy dworem a chałupą, posiał ją ukazem, ustawą gminną, komisarzem włościańskim, sprawą serwitutową. Ale powoli ukaz począł żółknąć w archiwach, ustawa gminna żyła tylko na papierze, komisarze włościańscy mimo wszelkich wysiłków już roboty dla siebie znaleźć nie mogli a sprawy serwitutowe utraciły charakter zapalny. Natomiast rząd, usuwając na bok szlachcica, skierował całe odium chłopskie na siebie. On wstąpił teraz w prawa szlachty, on teraz bił, on głębił, gnębił chłopa i szlachcica; on zaprowadził podatki, pobór rekruta, pobór łapówek, on "świętom kancelaryją" rządził, on prawosławny, on obcy, on nie szanujący miejscowego obyczaju, on stawiający pomnik Aleksandra II. "tyłem" do Jasnej Góry, on ciągle drażniący, on ze swoją wojną turecką a wreszcie wojną na Dalekim Wschodzie.
"Lud dla Polski", wołali patrjoci starego typu. "Lud ma swoje cele" ostrzegł jakiś głos. Z tego, choćby djalektycznie, da się wyciągnąć jakaś nieznana nam jeszcze bliżej prawda: jeżeli oczywistość nakazuje przyznać, że lud to przecież Polska i jeszcze jaka, to w takim razie ona Polska Ludowa miałaby "swoje cele" w przeciwstawieniu do polityki polskich patrjotów starego typu.
Tak, Polska Ludowa miała swoje cele, swoje dążenia, "swoją pocztę", jak się jakiś chłop wyraził, swoją "myśl", swój "rachunek", swoją "politykę" jako żywiołu. Myśmy mieli naszą niepodległość, nasze powstanie, naszą państwowość, naszą literaturę, naszą sztukę, naszą naukę – bez współdziałania mas ludowych. A lud miał swoją – emigrację.
Wtedy poczęliśmy rozdzierać szaty ze zgrozy i rozpaczy. Bo to nam całkiem nie pasowało do naszej niepodległości, do naszych powstań, do naszej państwowości, do naszej literatury, naszej sztuki, naszej nauki – do naszej idei o współudziale ludu przy "odbudowaniu" Polski.
Pisaliśmy rozpaczliwe powieści "Na złamanie karku", posyłaliśmy korespondentów do portów nowojorskich, do Brazylji, narzekaliśmy na brak robotnika… i bodaj to narzekanie było najszczersze…
Gdzieby tam kto słuchał wygłaszanych równocześnie sprawozdań jakiegoś "Przeglądu Emigracyjnego", wychodzącego we Lwowie; nawet Szczepanowski na nic innego się nie zdobył, jak na twierdzenie, że jeżeli w Galicji rok rocznie umiera 50. 000 biedaków na choroby nagminne, to niechaj lepiej wywędrują a żyją…
Straszny pesymizm.
Nagle ni stąd ni z owąd poczynają pisma donosić, że z Ameryki napływają pieniądze, że lud z za morza płaci długi, zakupuje ziemię w kraju, że idzie powrotna fala, zamieniona w dolary, a tak wielka, że wypada coś po rublu na głowę ludności, zamieszkującej Królestwo Polskie.
Nagle znany konserwatysta ks. Brykczyński pomieszcza w gazetach list otwarty, w którym powiada, że emigracja jest rzeczą dobrą, tylko radzi udawać się tam a nie tam.
Nagle wybiera się komisja, złożona z przedsiębiorczych młodych ludzi, ludzi nauki, ludzi bezstronnych w dziedzinie "wyznań społecznych". Wracają, opowiadają dziwy…
Nagle pokazuje się, że emigracja jest dla ludu podróżą naukową, akademją umiejętności, wszechnicą poglądowego wykładu nauk społecznych i politycznych, że lud już po trzech miesiącach znajduje tam dla siebie formę uspołecznienia się, gdy jej w "kastowej" Europie, w Polsce "starej cywilizacji szlacheckiej" przez całe życie, choćby skończył uniwersytet, znaleźć nie mógł i zawsze kogoś… raził.
Ten chłop, ten zatraceniec, o którym lwowscy przedstawiciele Narodowej Demokracji śmieli powiedzieć, że z chwilą nastania konstytucji w Królestwie Polskiem wybierałby na posłów komisarzy włościańskich (a nie pp. Dmowskich i Wasilewskich), ten chłop urządził pewnemu szlachcicowi taki "kawał".
Gdzieś majem, o wczesnym ranku, gdy pierwsze wonie durzyły głowę i pierwsze ciepłe podmuchy całowały stęsknione wiosny twarze, młody pan dziedzic wyjechał z dworu na koniku wronym i, machając nietroskliwie szpicrutą, zbliżał się do zabudowań wiejskich.
A że umiał nietylko marzyć, ale i patrzeć, przeto postrzegł przed jedną z zagród owych "Amerykanów", co to świeżo wrócili z za morza, czarne surduty, kołnierzyki białe, krawaty, dym papierosów. Oho, jakaś feta.
– Sługa szanownych panów. A cóż to, w dzień powszedni tak odświętnie?
– A cóż to, czy pan nie wie, że to dziś rocznica Konstytucji Trzeciego Maja?
Ot – na "Złamanie karku". Ot, trwoga o niepodległość. Ot, trwoga o wpływ komisarzy włościańskich. Ot – "swoje drogi, swoja poczta, swoje cele".
* * *
Rząd rosyjski ma w ogóle szczęśliwą rękę. Co posieje "dobroczynnie", to mu wyrasta "chwast niewdzięczności". Słusznie twierdził warszawski szef żandarmerji Fułłon, że chłop polski jest istotą najniewdzięczniejszą pod słońcem. Rząd mu dał wolność i ziemię a on żywi względem rządu tylko nienawiść i knuje bunt. Żali p. Fułłon myślał, że można było sobie kupić chłopa polskiego za… parszywą… morgę gruntu?
* * *
W r. 1878 tenże "szczęśliwy" rząd wydał prawo górnicze, oddzielające własność powierzchni ziemi od wnętrznych bogactw ko – palnych, skutkiem czego w ciągu piętnastu następnych lat polski przemysł drobny zamienił się w przemysł wielki.
Przypatrzmy się choćby mapie graficznej stuletniej eksploatacji sosnowieckiego węgla, sporządzonej przez Biuro Rady Zjazdu Przemysłowców Górniczych w Dąbrowie.
Oto cieknie drobniuchny strumyczek czarnych djamentów, oto wiekopomna, twórcza działalność Banku Polskiego, założyciela słynnej dziś Huty Bankowej, budowniczego całych kolonji, których domy są do dnia dzisiejszego ozdobione na ścianie szczytowej literami B. P.
Strumyczek ten zachwiał się nieznacznie w latach 1831/32, następnie w latach 1855/56, potem w latach 1863/64 i wreszcie w latach 1870/71. Cieniuchny, wiotki, jak kibić pięknej dziewczyny, nagle od roku 1878 pęcznieje, rośnie, zamienia się w kolosalną rzekę czerni, w jezioro, w morze. Wydajność jednej kopalni skoczyła z 14 wagonów na dobę do 200 wagonów. Padły puszcze leśne, spłynęły szybami do podziemi, aby drewnianem czołem podpierać skalny sklep po wybraniu węgla. Zadymiły kominy setek fabryk, tytanicznych kuźnic, hut, zagrzmiała uwertura stalowych walców, zaszumiały nieskończone transmisje.
Sławna Huta Bankowa w ciągu jednej godziny wyrzucała ze swych czeluści więcej gwoździ, niż dawniej w ciągu roku. Zadymiła Łódź, zadymiły Pabjanice, Częstochowa, Warszawa… i oto natem podłożu prawa górniczego roku 1878, na tej metryce, narodził się w Polsce nowy stan, powstała klasa robocza.
Narodziła się rządowi – Irredenta.
O, życie twarde, życie ciągłych niebezpieczeństw, ustawiczny taniec ze śmiercią. Praca wartka, praca człowieka współczesnego, który ciągle się spieszy, który na nic nie ma czasu, który żyje nie na lata, ale na minuty, na sekundy.
Jedna sekunda prześlepiona i oto czerwony wąż drutu obcina nogę. Jedna sekunda nieuwagi i oto szala szybowa z bracią roboczą roztrzaska się o dno czworokątnej, trzysta metrów głębokiej studni. Jedna sekunda niezdecydowania i oto pierś zgnieciona szalejącym w dół po pochylni pociągiem wagoników.
Groza i spokój, szał pracy i zimna krew, ciągła gonitwa, a krokiem się nie uszło za próg.
To nie sielanka pastusza i śmierć z wycieńczenia śród macierzanek… To bój, ciągły bój, złowrogi bój z ogniem, wodą, gazami, pryskającym stopem, z potęgami przyrody, które trzeba ujarzmić i tak długo ugniatać, dopóki się nie zmienią… w kopiejkę, złotówkę, rubla.
To kuźnica nietylko "szyn i żelaza gatunkowego", ale także charakterów, pogardy śmierci i wiary… w moc ducha.
"Fabryki, fabryki, to nasze pałace" – zabrzmi niekiedy. A nagle zabrzmiało: "Niech się pali, niech się wali, będziem, bracia – świętowali!"
Patrjoci dawnego typu nie znaleźli w swej mowie ani jednego czarodziejskiego słowa, na którego dźwięk byłaby się ku nim obróciła twarz tego wiecznie szalejącego, jak koło rozpędowe, pracownika. Szczytne wyrazy, jak "Ojczyzna", "Kościuszko", "Kiliński", "Legjony", które budziły gdzieindziej całe światy myśli i uczuć, tu brzmiały pusto, jak szum, jak klekot, jak obca mowa. I oto dlaczego wszystkie obietnice Narodowych Demokratów pozostały na papierze. Bo kiedy znalazł się autor, którego serce drgnęło dla tego "czyśćca polskiego", jeden z najwybitniejszych wszechpolaków rzekł do niego z przekąsem: "Szkoda, że pan jesteś zanadto socjalistą a za mało Polakiem"…
I znowu powtórzyło się, jak z kwestją emigracji. Te huki młotów, to nie polska rzecz;
ten znój, co się tam leje, to nie polski znój; te słowa: "Krew naszą długo lały katy", to nie polskie słowa…
Polska całkiem się przeniosła do wymiaru czwartego. Całą trójwymiarowość odjęto ojczyźnie, Kościuszce, Kilińskiemu, Legjonom… Zrobiono z tego jakąś ojczyźnianą fikcję, jakieś "Ding an und für sich", a wszechpolacy marzyli o założeniu jakiejś akademji polskich rzeczy, bo im wszystko było niepolskie…
Życie było im – niepolskie.
"Ta rzeka jest całkiem fałszywa w tonie", zawołał jakiś malarz, patrząc na Wisłę.
"To zagłębie węglowe Sosnowca i Dąbrowy niema w sobie nic polskiego" szeptali Narodowi Demokraci. I nie poszli tam.
Życie psuło tym panom całkiem ich teoryjki…
" Sędziami będziem wówczas my"… Kto, wy? Czarna hołota!
Kiedy runęło rusztowanie w czasie budowy politechniki warszawskiej i kilkunastu robotników ciężko poraniło, rzekł pewien sędziwy patrjota do swej sąsiadki w mleczarni Nadświdrzańskiej: "Prawda, pani, nic nie szkodzi, że tę hołotę trochę potłukło!"
W kwadrans potem wóz przejechał jakieś dziecię tej "hołoty". Starzec drgnął, zerwał się, biegł ratować. Bo to widział a tamtego nie widział. Ludzie są lepsi, niż ich doktryny…
Ale historja musiała dać lekcję tym panom zapatrzonym w doktrynę. I dała.
Bo oto przyszedł do Polski kosmopolityczny socjalizm, stanął jak Mefistofeles za robotnikiem u huczącego warsztatu i począł mu w ucho szeptać:
– Powiadają ci, że nie umiesz czytać. A ja ci mówię, że czytać umiesz. Patrz na wynędzniałe twarzyczki twych dziecin, na tę bladość siną, na te wypełzłe oczęta. Wyczytasz słowo: Nędza. Policz teraz trumny i trumienki. Ile miałeś dzieci, a ile masz? Widzisz, umiesz także rachować. Obróć oczy na twoją żonę, wiecznie niedomagającą, nigdy nie wypoczętą, przedwcześnie zawiędłą… Łzy ci z oczu padły na jej twarz? Widzisz, umiesz także pisać. Ty wiele rzeczy umiesz, tylko nie wiesz, że umiesz…
A równocześnie jakiś zwarjowany Nietzsche układał gdzieś w Wogezach aforyzm: "Człowieku, dotąd duch twój jest jeszcze mgławicą, z miljonem gwiazd ukrytych przed twoją źrenicą"…
"Jak się to jedno z drugiem łączy" śpiewają chochliki w Fauście Goethego…
I nagle odzywa się przeraźliwy ryk syreny fabrycznej. Ludzka rzeka mieni się gwiazdami roziskrzonych oczu. Zmowa, zmowa, pierwsza zmowa w Polsce!
Tłumy rosną, furka czerwony sztandar. "Precz z tyranami, precz z zdziercami, niech ginie stary, podły świat!" Głuchną fabryki, leniwie owisły pasy transmisji i rozlega się burza śpiewu: "My nowe życie stworzym sami, my nowy zaprowadzim ład!"
Lud polski rusza przed biura spanoszonych niemieckich fabrykantów. Nagle rozlega się przeraźliwy gwizd, stepowe "hu-ha!" Spada kozacka zawierucha, spada grad nahajek, spada deszcz ołowiu…
– Ludzie, krew, krew, krew! Ludzie, trupy! Na miły Bóg, strzelają, tratują!…
Kto są ci "oni"? Skąd to wycie stepowe w krainie węgla i żelaza? Kto tu wpuścił te hordy dzikie?
Kto stanął między robotnikiem a jego losem? Kto mu wzbrania upomnieć się o dłuższe życie dla jego dziecin, o chwilę snu dla jego żony, o jakąś poprawę bytu dla niego samego?
Kto? Kto? –
– Myśl o ustroju socjalistycznym – szepce za plecami Mefistofeles.
Tłum wytrzeszcza oczy, nie może się połapać. "Nie bij", ryczy do kozaka.
– Myśl o terrorze – szepce dalej Mefistofeles za plecami.
Tłum ucieka bezładną masą. Już okolica "uspokojona".
Idą do Petersburga raporty o "Szczęśliwem załatwieniu nieporozumień". Ale nie idą o tych nocach bezsennych, o tych potajemnych naradach, o tych rozmyślaniach.
To podobno Kościuszko na nich szedł? To podobno i Kiliński przeciw nim poruszył Warszawę'? To podobno Legjony śpiewały, "co nam obca przemoc wzięła, mocą"…
Mocą?… A jakżeby tu dojść do tej mocy'? Jakżeby tu skupić ten naród polski w jeden potężny młot, żeby z góry uderzył…
I oto nagle za plecami robotnika kosmopolityczny Mefistofeles zamienia się na wybladłą a tak stanowczą postać "swojaka", który węglem na ścianie wypisuje: "Niech żyje niepodległa Polska"…
I oto nagle zaczynają ginąć od pchnięć śmiertelnych szpiedzy… I oto nagle zaczynają padać bomby w Warszawie, w Łodzi, w Kaliszu…