Doborowa ósemka Anny C - ebook
Doborowa ósemka Anny C - ebook
Tom 1 bestsellerowej serii, nagrodzony Prix du meilleur polar i Prix du polar en séries, który trzyma w napięciu i rozśmiesza świat od USA po Japonię
Statystyki wykrywalności przestępstw paryskiej policji kryminalnej są fatalne. Jej szef postanawia je poprawić. Zbiera wszystkich policyjnych nieudaczników i tworzy z nich jednostkę specjalną. Trafia tu alkoholik, hazardzistka, pechowiec, pisarka... Kierować brygadą ma inspektor Anna Capestan – królowa wpadek, niedawno zawieszona w obowiązkach służbowych. Ich zadanie? Zajmować się nierozwiązanymi sprawami i nie sprawiać kłopotów. Ale wbrew oczekiwaniom Capestan i jej ósemka zaczynają odnosić sukcesy. I odkrywają coś, co może okazać się bardzo niebezpieczne... dla wszystkich.
Oto kryminał inny niż wszystkie: tu serce nie podejdzie ci do gardła, ale będziesz miał przyjemność obcowania z nietuzinkowymi bohaterami. I rozwiązywania z nimi w niekonwencjonalny sposób zagadki kryminalnej. A wszystko na tle Paryża z francuskim wdziękiem, elegancją i humorem.
„Bohaterka: kapitalna, członkowie jej oddziału: przezabawni, fabuła: tętniąca życiem.”
„The Times”
„Genialna policjantka na zawodowym zakręcie oraz zbieranina życiowych rozbitków tworzą jedyny w swoim rodzaju oddział. Niekonwencjonalny i diablo skuteczny. Sama przyjemność czytania i gwarantowana zabawa!”
Agnieszka Krawczyk, portal Zbrodnicze Siostrzyczki
SOPHIE HÉNAFF jest francuską dziennikarką i prowadzi własną rubrykę w „Cosmopolitan”. Zadebiutowała jako pisarka kryminałem Doborowa ósemka Anny C. – z ogromnym sukcesem. Powieść została sprzedana we Francji w blisko 100 000 egzemplarzy, wydana i doceniona przez krytyków i czytelników w innych krajach, nawet w USA i Japonii. Autorka napisała dwa kolejne tomy serii, uhonorowanej już prestiżowymi nagrodami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-8019-6 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paryż, 9 sierpnia 2012
Anna Capestan stała przy kuchennym oknie, czekając, aż nadejdzie świt. Jednym łykiem opróżniła kubek i postawiła go na lśniącym, zielonym obrusie. Właśnie wypiła swoją ostatnią kawę jako policjantka. Czy rzeczywiście?
Genialna inspektor Capestan – gwiazda swojego pokolenia, niekwestionowana rekordzistka we wspinaniu się po szczeblach kariery – wystrzeliła o jedną kulę za dużo. W efekcie zaciągnięto ją na dyscyplinarne przesłuchanie w Wydziale Wewnętrznym, dostała parę nagan i półroczne zawieszenie.
Potem zapadła cisza radiowa, aż do telefonu od Burona. Jej mentor, teraz komendant paryskiej centrali policji kryminalnej przy quai des Orfèvres 36, wreszcie przerwał milczenie. Capestan została wezwana. Na dziewiątego sierpnia. Typowe dla niego: władować się w sam środek letnich urlopów. Łagodne przypomnienie, że to nie wakacje, że Capestan jest bezrobotna. Wyjdzie z tego spotkania z odznaką lub bez niej, będzie mieszkać w Paryżu albo gdzieś na prowincji, ale przynajmniej skończy się zabawa w czekanie. Chyba wszystko jest lepsze, niż grzęznąć w mglistej, nieokreślonej przestrzeni, i nie móc pójść do przodu. Inspektor opłukała kubek nad zlewem i powiedziała sobie, że do zmywarki wstawi go później. Pora się zbierać.
Przeszła przez salon, w którym ze stereo leciał Brassens. Mieszkanie było przestronne i wygodne. Capestan nie oszczędzała na dywanach, narzutach i oświetleniu najnowszej generacji. Kot, pogodnie podrzemując, chyba pochwalał jej wybory. Ale przytulność przerywały ślady pustki, niby łaty szronu, wiosną, na trawniku. Dzień po zawieszeniu Capestan patrzyła, jak mąż od niej odchodzi i zabiera połowę zawartości mieszkania. Jedna z tych chwil, kiedy życie zostawia człowieka z rozkwaszonym nosem. Ale Capestan nie była z tych, co się nad sobą litują, nie chciała uciekać od tego, co się wydarzyło.
Odkurzacz, telewizor, kanapa, łóżko… W ciągu trzech dni uzupełniła niezbędne rzeczy. Jednak okrągłe znaki na dywanie były nieustającym przypomnieniem mebli z jej poprzedniego życia. Najlepiej było to widać na tapecie: cień biurka, duch regału, świętej pamięci, nieodżałowana komoda. Capestan chętnie by się przeprowadziła, ale niepewna sytuacja zawodowa nie pozwalała jej wyrwać się z tej klatki. Kiedy spotkanie się skończy, będzie wreszcie wiedziała, jak potoczy się jej życie.
Zdjęła gumkę z nadgarstka i związała włosy. Zrobiły się blond, jak każdego lata, ale wkrótce znowu przybiorą kasztanowy odcień. Odruchowo wygładziła sukienkę i szybko włożyła sandały, a leżący na poręczy kot zaledwie drgnął. Tylko kocie uszy nachyliły się w stronę drzwi, monitorując jej wyjście. Zarzuciła na ramię wielką, skórzaną torbę i włożyła do niej egzemplarz _Ogniska próżności_, który pożyczył jej Buron. Dziewięćset dwadzieścia stron. „Będziesz miała co robić, czekając na mój telefon”, powiedział. Czekanie. Miała dość czasu, żeby przeczytać trzynaście książek z serii „Fortunes of France” i wszystkie dzieła Marie-Ange Guillaume. Nie mówiąc już o stosie powieści kryminalnych. Buron i jego puste słowa bez dat, bez obietnic. Capestan zamknęła za sobą drzwi, przekręciła dwa razy klucz i poszła w stronę schodów.
W łagodnym porannym świetle rue de la Verriere była pusta. W sierpniu, o tak wczesnej godzinie, Paryż wracał do naturalnego stanu, oczyszczony z mieszkańców, jakby przetrwał wybuch bomby neutronowej. Dalekie żółte światło wozu do zamiatania ulic dawało pomarańczowy poblask. Capestan minęła wystawy domu handlowego B.H.V., potem przecięła ukośnie plac przed Hôtel-de-Ville. Przeszła na drugą stronę Sekwany i dalej, Île de la Cité, aż doszła do wejścia do quai des Orfèvres 36.
Przeszła przez ogromne drzwi i skręciła w prawo, na wyłożony płytkami korytarz. Zatrzymała się, żeby spojrzeć na wyblakły, niebieski napis: „Klatka schodowa A. Wyższe kierownictwo policji kryminalnej”. Po awansie Buron założył swój kramik na drugim piętrze, wygodnym poziomie dla policyjnego zarządu. Żadnej broni na tym korytarzu, nawet dla prawdziwych kowbojów.
Capestan pchnęła podwójne drzwi. Na myśl o spotkaniu żołądek jej się przewracał. Policjantką była od zawsze, nawet nie myślała o czymkolwiek innym. Trzydzieści siedem lat to za dużo, żeby wracać do szkoły. Niepokój ostatniego półrocza już się na niej odbił. Mnóstwo spacerowała. Chodziła ulicami wzdłuż wszystkich linii paryskiego metra: 1 do 14, od stacji końcowej do stacji końcowej. Z desperacją czekała, aż znów ją przygarną, zanim będzie musiała uporać się z liniami pociągów podmiejskich. Czasem zastanawiała się, czy nie będzie musiała biegać wzdłuż tras pociągów szybkobieżnych tylko po to, żeby zapełnić czas.
Stanęła twarzą w twarz z błyszczącą, nowiuteńką, grawerowaną tabliczką z nazwiskiem okręgowego szefa policji kryminalnej. Zebrała się w sobie i zapukała trzy razy. Głęboki, tubalny głos Burona kazał jej wejść.2
Buron wstał, żeby się z nią przywitać. Jego twarz basseta okolona była krótko przystrzyżonymi siwymi włosami i brodą. Dokądkolwiek by poszedł, przybierał uprzejmy, niemal smutny wyraz twarzy. Był o dobrą głowę wyższy od Capestan, która sama przecież nie była niska, był też od niej znacznie grubszy. Mimo że Buron wyglądał tak serdecznie, promieniował z niego autorytet i nikt nie stroił sobie żartów z komendanta głównego. Capestan uśmiechnęła się i podała mu powieść Wolfe’a. Szef zauważył małe zadrapanie na okładce i niechętnie się skrzywił. Capestan przeprosiła, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Buron powiedział, że nic takiego, chociaż najwyraźniej coś mu się nie podobało.
Za Buronem, na wielkim fotelu, rozpoznała Fomenkę, byłego szefa wydziału do spraw narkotyków, a teraz zastępcę szefa okręgu, i Valincourta, który ostatnio odszedł z kierowniczego stanowiska do spraw poważnych przestępstw, żeby zostać grubą rybą w Brigades Centrales. Capestan zastanawiała się, co tu robią te szychy. Jeśli wziąć pod uwagę jej obecny status, całkiem prawdopodobna była perspektywa, że ją załatwią. Uśmiechnęła się do wyniosłego triumwiratu organów ścigania, usiadła i czekała na wyrok.
– Mam dobre informacje – powiedział Buron, z miejsca zmierzając do sedna. – Wydział wewnętrzny zamknął sprawę, już nie jesteś zawieszona i zostałaś formalnie przywrócona na stanowisko. Incydent nie zostanie wpisany do twoich akt.
Capestan ogarnęło uczucie ogromnej ulgi. Czuła, jak radość krąży jej w krwi. Miała ochotę wybiec i zacząć świętować. Ale udało się jej zachować spokój, kiedy Buron mówił dalej.
– We wrześniu obejmiesz nowe stanowisko. Będziesz kierować nowym oddziałem.
Capestan nie mogła się powstrzymać, uniosła brwi na te słowa. Samo przywrócenie na stanowisko było niespodzianką. Powierzenie jej odpowiedzialnej pozycji zaczęło wyglądać podejrzanie. W gadaniu Burona było coś, co przypominało trzask kostek przed zadaniem ciosu pięścią.
– Ja? Oddział?
– To projekt specjalny, jedyny w całej policji – wyjaśnił Buron z nieobecnym spojrzeniem. – W ramach restrukturyzacji policji służy optymalizacji wyników rozmaitych służb pierwszej linii. Dlatego sformowano oddział pomocniczy. Będzie odpowiadał bezpośrednio przede mną, a w jego skład wejdą najmniej… konwencjonalni policjanci.
Buron przemawiał, ale jego koledzy wyglądali na znudzonych ponad przeciętną. Fomenko przyglądał się bez najmniejszego zainteresowania kolekcji starych medali w szklanej gablocie Burona. Od czasu do czasu przejeżdżał dłonią po siwych włosach, ciągnął się za skraj kamizelki albo wpatrywał w czubki kowbojskich butów. Podwinięte rękawy koszuli ukazywały włochate, muskularne przedramiona: memento, że Fomenko jednym machnięciem pięści potrafi wybić szczękę z zawiasów. Natomiast Valincourt bawił się zegarkiem, jakby chciał, żeby czas przyspieszył. Miał proste, kanciaste rysy i ciemną cerę, która kojarzyła się z wodzem Apaczów. Stary wiarus, który przeszedł wiele reinkarnacji. Nigdy się nie uśmiechał, emanowała z niego irytacja, jak z monarchy, który najmniejszy kłopot uważa za obrazę. Nie ma wątpliwości, że uwagę rezerwował dla wznioślejszych spraw i ogólnie rzecz biorąc, dla wyższych celów. Zwyczajni śmiertelnicy mogliby zająć się czymś innym i nie przeszkadzać mu. Capestan postanowiła wyciągnąć ich z tej niedoli.
– A praktycznie rzecz biorąc?
Jej swobodny ton zirytował Valincourta. Jak drapieżny ptak odwrócił się nagle w bok, ukazując silny, zakrzywiony nos. Rzucił Buronowi pytające spojrzenie, ale trzeba było czegoś więcej, żeby poruszyć szefa. Buron, podchodząc do swojego fotela, pozwolił sobie nawet na uśmiech.
– Bardzo dobrze Capestan, oto sedno sprawy: oczyszczamy policję, żeby nadać statystykom trochę połysku. Pijacy, zbiry, skłonni do depresji, wałkonie i wszystko, co między nimi – ludzie ograniczający policję, których nie można wyrzucić – wszystkich wchłonie jeden oddział, zostaną zapomniani w jakiejś dziurze. Pod twoim dowództwem. Zaczynasz we wrześniu.
Capestan w ogóle nie zareagowała. Patrzyła przez okno na błękitne cienie tańczące na podwójnych szybach. Za nimi widziała małe fale na Sekwanie błyszczące pod bezchmurnym niebem. Mózg miał chwilę, żeby zrozumieć słowa mężczyzn w garniturach.
Półka. W zasadzie oddział odłożony na półkę. Albo raczej kosz. Ferajna rozbitków życiowych wrzuconych do jednego kubła, chlew pełen wydziałowego wstydu. A ona była wisienką na tym wszystkim. Szefem.
– Dlaczego ja dowodzę? – zapytała.
– Jesteś jedyną osobą w randze inspektora – odparł Buron. – Dziwnym trafem ludzie ze skłonnością do bandytyzmu albo do pijaństwa raczej nie powąchają awansu.
Capestan założyłaby się o duże pieniądze, że oddział to pomysł Burona. Ani Valincourtowi, ani Fomence plan wyraźnie się nie podobał: pierwszemu z pogardy, drugiemu z obojętności. Obaj mieli coś lepszego do roboty i cały ten kram był męczącym zakłóceniem.
– Kto jest w zespole? – zapytała Capestan.
Buron wysunął podbródek i pochylił się, żeby otworzyć dolną szufladę. Wyjął grubą, ciemnozieloną skórzaną teczkę i rzucił ją na biurko. Na okładce nic nie było napisane. Anonimowy oddział. Buron otworzył dossier i z ułożonych w linię okularów leżących pod lampą wybrał szkła w szylkretowej oprawce. Miał różne okulary, zakładał je w zależności od tego, czy chciał wyglądać uspokajająco, modnie czy surowo. Zaczął czytać.
– Agent Santi, na chorobowym od czterech lat, nadkomisarz Merlot, alkoholik…
– Alkoholik? To nie zabraknie personelu…
Buron zamknął teczkę i podał ją Capestan.
– Zostawiam ci ją, żebyś sobie poczytała do woli.
Zważyła ją w dłoni, teczka była prawie tak ciężka jak paryska książka telefoniczna.
– Ilu nas jest? Robisz czystkę w połowie policji?
Szef znowu zapadł się w fotel, brązowa skóra zatrzeszczała na znak, że się poddaje.
– Oficjalnie około czterdziestu.
– To nie oddział, to batalion – zadrwił Fomenko.
Czterdziestu. Ludzie, którzy oberwali kulą, całymi dniami dokonywali obserwacji policyjnych, roztyli się, wypełniali papiery rozwodowe, wszystko dla dobra policji, tylko po to, żeby ich wypluto w tę ślepą uliczkę. Wysłano ich w miejsce, gdzie wreszcie będą mogli wręczyć wypowiedzenie. Capestan było ich żal. Ciekawe, ale siebie do nich nie zaliczała. Buron westchnął i zdjął okulary.
– Capestan, większość z nich od lat nie miała dostępu do niczego. Nie miałaś okazji, żeby ich zobaczyć, a co dopiero, żeby nakłonić ich do pracy. Jeśli chodzi o policję, ich już nie ma: to tylko nazwiska, nic więcej. Jeśli któryś z nich się zjawi, to chyba po to, żeby świsnąć papeterię. Nie miej żadnych złudzeń.
– Jacyś prawdziwi oficerowie?
– Tak. Dax i Évrard są podkomisarzami, Merlot i Orsini nadkomisarzami.
Buron przerwał na chwilę i zaczął się bawić okularami.
– José Torrez też jest podkomisarzem.
Torrez lepiej znany jako Pech: nieszczęśliwy urok, czarny kot, który lepiej, żeby nie przeszedł ci drogi. Wreszcie znaleźli dla niego miejsce. Odizolowanie to było za mało – wypchnęli go jeszcze dalej. Capestan znała Torreza z opinii o nim. Każdy policjant w kraju znał Torreza z opinii o nim i zawsze kreślił znak krzyża, kiedy Torrez był w pobliżu.
Jego historia zaczęła się od prostego przypadku: partner został dźgnięty nożem podczas aresztowania. Rutynowa sprawa. Kiedy policjant dochodził do zdrowia, jego zastępca też został ranny. Ryzyko zawodowe. Następny dostał kulę i spędził trzy dni w śpiączce. A ostatni z kolesi zginął zrzucony z najwyższego piętra wieżowca. Za każdym razem oczyszczano Torreza z winy. W żaden sposób nie ponosił odpowiedzialności, nawet przez niedopatrzenie. Ale jego aura zrobiła się gęstsza od smoły: przynosił pecha. Nikt już nie chciał być w zespole Torreza. Nikt nie chciał go dotykać, mało kto patrzył mu w oczy. Nie licząc Capestan, która w ogóle nie przejmowała się takimi sprawami.
– Nie jestem przesądna – powiedziała.
– Och, będziesz – oznajmił posępnym tonem Valincourt.
Fomenko kiwnął głową na znak, że się zgadza, tłumiąc drżenie, które przeszło przez smoka wytatuowanego na jego szyi, pamiątki z młodości spędzonej w wojsku. Teraz Fomenko nosił wielkie, siwe wąsy, które rozpościerały się pod jego nosem jak włochaty motyl. Jakoś tak się składało, że wąsy całkiem nieźle pasowały do smoka.
Za każdy razem, kiedy wypowiadano nazwisko Torreza, w pokoju na chwilę zapadała cisza. Wypełnił ją Buron.
– I wreszcie mamy tu nadkomisarza Louisa-Baptiste’a Lebretona.
Tym razem Capestan wyprostowała się na krześle.
– Faceta z Generalnej Inspekcji Policji?
– Tego samego – odparł Buron, rozkładając z rezygnacją ręce. – Wiem, nie ułatwi ci życia.
– Nie. Nie był z tych skłonnych do ustępstw. Co ten fanatyk fair play tutaj robi? G.I.P. nie jest nawet częścią policji kryminalnej.
– Wystosowano skargę, coś o konflikcie charakterów w G.I.P. W zasadzie chodziło o sprawy wewnętrzne w sprawach wewnętrznych. Stwierdzili, że go już nie chcą.
– Ale skąd skarga?
Lebreton może i był potwornie bezkompromisowy, ale nikt nie mógł go oskarżyć, że jest nieuczciwy. Szef nie odpowiedział, udał, że nie wie. Pozostali dwaj pilnie przyglądali się gzymsowi pod sufitem, uśmiechając się złośliwie, i Capestan zdała sobie sprawę, że musi zgodzić się ze stanowiskiem partii.
– Nie zapominajmy – dodał chłodno Valincourt – że kto, jak kto, ale ty nie powinnaś osądzać ludzi za agresywne zachowanie.
Capestan przyjęła cios bez mrugnięcia okiem. To prawda: nie była bez grzechu i wiedziała o tym. Promień słońca przeszył pokój, słyszała odległy warkot młota pneumatycznego. Nowy oddział. Nowy zespół. Teraz potrzebowała tylko zadania.
– Dostaniemy jakieś sprawy?
– Mnóstwo.
Anna Capestan odniosła wrażenie, że Buron zaczyna się dobrze bawić. To był jego żarcik na powitanie, figiel, żeby zaznaczyć jej nowe stanowisko. Po piętnastu latach służby znów robiła pierwszy rok, a to była ceremonia inicjacyjna.
– Zgodnie z umową między komendą główną policji, miejscową komendą policji kryminalnej a Brigades Centrales weźmiesz wszystkie nierozwiązane sprawy ze wszystkich, co do jednego, oddziałów i komisariatów w regionie. Dodaliśmy też archiwalia wszelkich zamkniętych spraw, w których nadal pozostały znaki zapytania. Wszystkie zostały przesłane do twojego biura.
Buron z satysfakcją skinął głową pod adresem kolegów i mówił dalej:
– Gwoździem programu jest to, że policja Île-de-France ma sto procent wykrywalności spraw, a twoja wykrywalność będzie wynosiła zero procent. Jeden niekompetentny oddział ciągnie za sobą cały okręg. Rozumiesz, tu chodzi o kontrolę.
– Rozumiem.
– Z archiwów przyślą pudła, jak tylko zaczniesz się wprowadzać – powiedział Fomenko, drapiąc się po smoku. – We wrześniu, kiedy przydzielą ci pomieszczenia. Pod trzydziestką szóstką jest większy tłok niż w katolickiej szkole, więc znajdziemy ci miejsce gdzie indziej.
– Jeśli sądzisz, że się wykpiłaś, to jesteś w błędzie – powiedział Valincourt, nie ruszając się nawet o centymetr. – Powinnaś wiedzieć, że nie spodziewamy się żadnych wyników.
Buron szerokim gestem pokazał drzwi, znak dla Capestan, że powinna wyjść. Mimo tych mniej niż zachęcających ostatnich słów uśmiechała się. Przynajmniej ma teraz cel i datę, kiedy może zacząć.
Valincourt i Fomenko siedzieli w Café des Deux-Palais i pili piwo. Fomenko wziął garść orzeszków ziemnych z talerzyka na stole i zaczął z determinacją przeżuwać.
– Co sądzisz o protegowanej Burona, tej Capestan?
Valincourt pstryknął orzeszkiem ziemnym po podkładce do piwa.
– Bo ja wiem? Chyba ładna.
Fomenko wybuchnął śmiechem, potem przygładził wąs.
– Tak, trudno tego nie zauważyć! Ale chodzi mi o sprawy zawodowe. Szczerze, co myślisz o tym oddziale?
– To farsa – powiedział Valincourt bez chwili wahania.3
Paryż, 3 września 2012
Dżinsy, buty na płaskim obcasie, lekki sweterek i trencz; Anna Capestan znów nosiła strój policyjny. Ściskała klucze do nowego komisariatu. Wyobrażała sobie, że z czterdziestu pojawi się dwudziestka. Jeśli co drugie zobaczy sens w tym oddziale, to sprawa była warta zachodu.
Przejęta, pełna nadziei, przeszła dziarskim krokiem obok tryskającej Fontaine des Innocents. Właściciel sklepu sportowego zwijał pokrytą graffiti metalową żaluzję, a zapach fast foodów przenikał poranne powietrze. Capestan skręciła i stanęła przed rue des Innocents 3. To nie był komisariat. W istocie nie było tam niczego, co sugerowałoby jakikolwiek związek z policją. Był to po prostu dom mieszkalny. A ona nie miała kodu do drzwi. Westchnęła, weszła do kawiarni na rogu i zapytała właściciela. B8498. Żeby to zapamiętać, inspektor użyła metody mnemotechnicznej (Buła-Orwell-Zwycięzcy Mistrzostw Świata).
Ledwie czytelne 5 na zmiętej kartce przy pęku kluczy wskazywało numer piętra. Capestan ściągnęła windę i pojechała na samą górę. Żadnego oficjalnie wyglądającego biura na parterze, z oknami, neonami i przechodniami. Ukryto ich na strychu, bez śladu interkomu przy drzwiach na ulicę. Drzwi na piętrze otwierały się na wielkie, zniszczone, ale dobrze oświetlone mieszkanie. Może brakowało mu prestiżu, ale miało przynajmniej jakiś wdzięk.
Poprzedniego dnia, kiedy skończyli elektrycy i spece od telefonii, przyszli ludzie od przeprowadzek, żeby przygotować mieszkanie. Buron powiedział, żeby się nie martwiła: wszystkim zajmie się komenda główna.
Wchodząc, Capestan zobaczyła żelazne biurko z licznymi plamami rdzy. Naprzeciwko niego stał krzywo zielony, fornirowy stół, mimo że pod krótszą nogę podłożono podkładki pod piwo. Kolejne dwa biurka składały się z melaminowych półek tkwiących na chwiejnych stojakach. Nie pozbywali się wyłącznie policjantów, pozbywali się także mebli. Nie można było zarzucić temu planowi niekonsekwencji.
Parkiet był pełen dziur różnych rozmiarów, a ściany bardziej brązowe niż płuca palacza, ale pokój był przestronny i miał wielkie okna wychodzące na plac, z których widać było bez ograniczeń stary ogród przy Les Halles, aż po strzelisty Église Saint-Eustache przepychający się o miejsce z dźwigami dominującymi nad wiecznymi placami budów.
Okrążając zdezelowany stary fotel, Capestan zauważyła niezamurowany kominek, który wyglądał na zdatny do użytku. Może się przydać. Inspektor miała kontynuować zwiedzanie, kiedy usłyszała windę. Spojrzała na zegarek: ósma rano, punkt.
Jakiś mężczyzna wytarł buty trekkingowe o wycieraczkę i zapukał do uchylonych drzwi. Jego gęste, czarne włosy kierowały się własną, osobliwą logiką i mimo że było jeszcze wcześnie, policzki miał pokryte zarostem. Wszedł do pokoju i przedstawił się, trzymając ręce w kieszeniach kożucha z baraniej skóry.
– Dzień dobry. Podkomisarz Torrez.
Torrez. Więc pierwszy stawił się człowiek, który przynosił pecha. Nie wyglądało na to, że wyjmie ręce z kieszeni, a Capestan zastanawiała się, czy bał się, że nie zechce uścisnąć mu dłoni, czy po prostu był prostakiem. Niepewna swego postanowiła ominąć sprawę. Nie wyciągnęła ręki i pełna pokojowych intencji uśmiechnęła się do niego, błyskając zębami jak białą flagą.
– Dzień dobry podkomisarzu. Jestem inspektor Anna Capestan, szef oddziału.
– Tak. Cześć. Gdzie jest moje biurko? – zapytał, siląc się na uprzejmość.
– Gdzie pan tylko chce. Kto pierwszy ten lepszy…
– Więc mógłbym się rozejrzeć?
– Śmiało.
Patrzyła, jak poszedł prosto do pokoju na tyłach.
Torrez – metr siedemdziesiąt zbitych mięśni. Jeśli historia o czarnym kocie była prawdziwa, to należał do kategorii pum. Krępy i niewysoki. Zanim spłukało go tutaj, pracował w trzeciej Brygadzie Terytorialnej trzeciej dzielnicy. Capestan pomyślała, że może poleci jakieś dobre restauracje. Widziała z daleka, jak otwiera ostatnie drzwi na końcu korytarza, kiwa głową i zwraca się do niej.
– Wezmę ten! – krzyknął.
Zamknął za sobą drzwi i na tym się skończyło.
Drobiazg: przynajmniej jest ich dwoje.
Zadzwonił telefon, Capestan rozejrzała się po rozmaitych urządzeniach niemal tak eklektycznych, jak meble. Wreszcie podniosła szarą słuchawkę leżącą na podłodze pod oknem. Z drugiej strony linii powitał ją głos Burona:
– Capestan, dzień dobry. Tak tylko dzwonię, żeby ci powiedzieć, że masz nowego rekruta. Poznasz ją, jak przyjdzie. Nie chcę psuć niespodzianki.
Szef chyba był wesoły. Przynajmniej jedno z nich dobrze się bawiło. Po skończonej rozmowie Capestan wymieniła szarą słuchawkę z mikrofonem na stare bakelitowe ustrojstwo i rzuciła je na cynkowy blat biurka. Miała nadzieję, że jak się go wytrze, będzie nadawał się do użytku. Chwyciła też wielką lampę z kremowym kloszem i przysunęła podstawkę z drzewa wiśniowego stojącą obok fotokopiarki, potem wyjęła z torby kilka chusteczek i piętnastocentymetrową złotą wieżę Eiffla. Kupiła ją od jakiegoś ulicznego handlarza na nabrzeżu: prezent zrobiony sobie w dniu rozpoczęcia służby w stolicy. Dodała wielki, oprawny w czerwoną skórę terminarz i czarny długopis. I tak powstało jej biuro. Stało pod kątem między oknem a kominkiem. Czterdziestu w mieszkaniu to będzie ścisk, ale jakoś sobie dadzą radę.
Capestan poszła do kuchni po szklankę wody. Było to wielkie pomieszczenie wyposażone w koślawą lodówkę, starą kuchenkę gazową i niski sosnowy kredens, z takich, jakie zazwyczaj widuje się w domkach letniskowych. Kredens był pusty: żadnej szklanki w zasięgu wzroku. Capestan przez chwilę zastanawiała się, czy w ogóle jest woda. Podeszła do wysokiego okna otwierającego się na taras, gdzie pożółkły bluszcz wspinał się po plastikowej kracie, rozłupując cegły.
W rogu, w pokaźnych rozmiarów donicy z terakoty leżała kupa wyschniętego kompostu, ale rośliny nie było. Niebo było błękitne, zatrzymała się na chwilę, żeby posłuchać dobiegającego z dołu gwaru Paryża.
Kiedy wróciła do salonu, przyszedł Lebreton, były nadkomisarz z Wydziału Wewnętrznego i usadowił się za czarnym, melaminowym biurkiem. Jego wysoka sylwetka zgięta była wpół, kiedy scyzorykiem próbował otworzyć pudła z aktami. Zajmował się tym z charakterystycznym dla siebie spokojem. Lebreton był równie niezachwiany w działaniach, jak i poglądach. Capestan nie mogła się powstrzymać przed wspomnieniem, jak bezwzględnie, rygorystycznie ją przesłuchiwał. Gdyby komisja dyscyplinarna przyjęła jego zalecenia, w życiu by jej nie przywrócono do służby. W oczach Lebretona była zwierzęciem, natomiast ona widziała w nim obsesyjnego krytykanta.
– Dzień dobry, pani inspektor – powiedział, ledwie podnosząc wzrok, i zaraz wrócił do otwierania pudła.
– Dzień dobry, nadkomisarzu – odparła Capestan.
W pokoju zapadła ogłuszająca cisza.
Teraz było ich troje.
Capestan poszła po własne pudło.
Capestan i Lebreton, każde z własnym stosem pudeł, spędzili następne dwie godziny na przeczesywaniu teczek. Każde pudło było prawdziwą skarbnicą włamań, wyłudzeń z bankomatów, napadów rabunkowych na sklepy albo opylania podrabianych towarów. Capestan zaczęła na poważnie wątpić w istotność ich misji.
Lekturę przerwał nagle dźwięczny głos. Zamarli z uniesionymi ołówkami, kiedy w drzwiach pojawiła się niemal okrągła kobieta koło pięćdziesiątki. Jej wysadzana diamentami komórka uginała się od wrzasku.
– Ha, możesz iść do diabła, palancie! – krzyczała, czerwona na twarzy. – Piszę, co chcę! A wiesz dlaczego? Bo nie pozwolę, żeby jakiś kurduplowaty gryzipiórek w garniturze mówił mi, w którą stronę mam się odlać!
Capestan i Lebreton patrzyli zdumieni.
Furia uśmiechnęła się do nich kordialnie i odwróciła się, żeby znów wybuchnąć.
– Adwokat, czy nie, mam to gdzieś. Jak chcesz mnie wepchnąć pod autobus, proszę bardzo. Nie mam nic do stracenia. Ale jeśli chcesz mojej rady, to nie byłby twój najlepszy wybór. Pamiętaj, gdybym chciała, żeby w następnym odcinku ten twój chujowy adwokat dostał hemoroidów, toby ich dostał. Tamten debil musi wypić piwo, którego nawarzył.
Nagle zakończyła rozmowę.
– Dzień dobry – powiedziała. – Nadkomisarz Eva Rosière.
– Cześć – odparła Capestan i przedstawiła się, ściskając wyciągniętą rękę. Nadal była trochę zdumiona jej entrée.
Eva Rosière. Bez wątpienia niespodzianka Burona. Całe lata spędziła w centrali przy quai des Orfèvres 36, zanim odkryła swoje prawdziwe powołanie: pisarstwo. Ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich w niecałe pięć lat jej powieści detektywistyczne osiągnęły wielomilionowy nakład i przetłumaczono je na dziesięć języków. Jak każdy szanujący się policjant nisko ceniła prawników i ośmieszała ich przy każdej okazji, bezwstydnie czerpiąc inspirację z ważniaków z paryskiej prokuratury. Nigdy nie zadawała sobie zbyt wiele trudu, żeby kamuflować tożsamość tych, których nie lubiła. Z początku adwokaci brali to spokojnie na klatę: rozpoznanie siebie było równoznaczne z przyznaniem się. Lepiej cicho siedzieć niż robić zamieszanie. Ale potem skontaktowała się z nią wytwórnia filmowa i Eva wzięła dłuższy urlop w policji, żeby wyruszyć na swoją kolejną wielką przygodę, mianowicie tworzyć show telewizyjny w najlepszym czasie antenowym. Od tamtej pory _Laura Flames: detektyw_ stał się czołowym programem w czwartkowe wieczory, nadawanym przez ponad trzydzieści stacji na świecie.
W paryskiej centrali policji ten nagły wzlot do pozycji gwiazdy podziałał niektórym na nerwy. Gdyby sławy szukał Olivier Marchal czy Frank Mancuso, byłoby w porządku. Ale żeby kobieta – co gorsza z jakiejś dziury, z Saint-Étienne – obdarzona była wielkim umysłem i wymownym stylem… to nie za bardzo mieściło się w głowach paryskich ważniaków. O dziwo, kiedy Rosière zrobiła majątek, zawnioskowała o ponowne podjęcie pracy w policji, nie wycofując się ze scenopisarstwa. A policja musiała to zaakceptować. Ale to, co uchodziło w powieściach, wkrótce okazało się trudne do przełknięcia przy większej publiczności. W niewłaściwy sposób zaczęła przypominać o sobie kolegom z policji kryminalnej, pyszniąc się milionami, i wkrótce policyjne szychy miały tego dosyć. Niewinne z początku żarciki zaczęły ranić miłość własną: zwykle mniej wybacza się ludziom, którym się zazdrości.
Kiedy program telewizyjny dotarł do niebotycznych wskaźników oglądalności, zaczęły się intrygi i administracja spróbowała zakneblować artystkę. Fakt, że Rosière wyrzuciło dziś na brzeg aż tutaj, pokazywał, że w pierwszej rundzie wygrało naczalstwo. Jeśli chodzi o Capestan, serial przykuwał ją do telewizora – awantura awanturą, ale uważała, że jest śmieszny i lekki.
Rosière uśmiechnęła się do Capestan, a potem spojrzała wygłodniałym wzrokiem na Lebretona. Wysportowana sylwetka, jasne oczy, delikatne, ale męskie rysy twarzy… Nie można było zaprzeczyć, że to ładny osobnik. Tylko jedno psuło jego hollywoodzką urodę, głęboka pionowa blizna biegnąca wzdłuż prawego policzka, jak szew na poduszce. Lebreton, przyzwyczajony do takich dokładnych oględzin, pochylił się po przyjacielsku i podał Rosière rękę.
– Na dole czeka dwóch tragarzy z moim empirowym biurkiem – oświadczyła nowo przybyła. – Gdzie mogę je postawić?
– Okej, hm…
Rosière obróciła się na pięcie, oglądając rozkład mieszkania.
– A może zastąpię nim ten rupieć dałoby radę? – powiedziała nadkomisarz, pokazując na drugi tymczasowy stół na kozłach stojący w rogu.
– Dałoby.
O szóstej Capestan stała w wejściu jak hostessa zlekceważona przez gości. Wypruła z siebie flaki, żeby zapamiętać czterdzieści CV, a przyszło tylko troje, bez gwarancji, że pojawią się ponownie następnego dnia. W każdym razie nie miała zamiaru do niczego ich zmuszać. Dla każdego z nich przydział do tego oddziału był karą: ślepą uliczką.
Torrez, jak echo milczącego poczucia klęski, przeszedł przez pokój, prawie nie patrząc na kolegów. Na jego widok Rosière i Lebreton zadrżeli z zaskoczenia i przesądu. Capestan zamyśliła się, potem całkiem sensownie postanowiła zmierzyć poziom zaangażowania swoich ludzi.
– Hm, mam zamiar jutro tutaj przyjść – zwróciła się do podkomisarza. – Ale wy nie musicie czuć się zobowiązani.
Przy tak nielicznym zespole, „wy” i tak niewiele znaczyło.
– Płacą mi za czas od ósmej rano do południa i potem od drugiej do szóstej – powiedział niewzruszony Torrez, kiwając końską głową. Postukał w zegarek i dodał. – Do jutra.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Capestan odwróciła się do Rosière i Lebretona, czekając na ich reakcję.
– Odłożyli nas tutaj na półkę tylko na parę miesięcy – powiedziała Rosière. – Nie jestem taka głupia, żeby pozwolić im się wrobić za nieobecność.
Pociągnęła się za naszyjnik z wisiorkami, bawiąc się breloczkami, które z niego zwisały, głównie medalikami świętych patronów.
– Co do Torreza… On ma własny gabinet, prawda?
Capestan kiwnęła głową i popatrzyła na Lebretona.
– Musi się znaleźć chociaż jedna sprawa warta śledztwa – oznajmił, demaskując na ułamek sekundy swoje intencje, i znów zanurkował do kartonowego pudła. – Szukam jej.
A więc będzie ich czworo. Nie tak, jak myślała, że dwadzieścia osób, ale to był początek. Capestan była bardzo zadowolona.4
Następnego dnia spędzili całe godziny na szukaniu. Na chybił trafił wybierali pudła, którymi wyłożony był korytarz, przeglądali pobieżnie teczki z nadzieją, że znajdą coś wartego dalszego dochodzenia. Rosière pierwsza dała upust irytacji.
– Czy mamy na serio do upadłego przedzierać się przez te kradzieże komórek, pani inspektor?
– Pewnie tak, pani nadkomisarz. Przysłano nas tutaj, żebyśmy złapali bandytę Mesrine’a. Zróbmy, co do nas należy. Kto wie, co znajdziemy?
Stojąca pod ścianą Rosière nie wyglądała na przekonaną.
– Świetnie, pobawmy się dalej w entliczek, pętliczek – powiedziała. – W sumie pieprzyć to. Idę na zakupy.
Capestan patrzyła, jak nadkomisarz szerokim, teatralnym gestem chwyta płaszcz. Ogólnie mówiąc, Rosière nie była z kobiet, które nie rzucają się w oczy: ogniste, rude włosy, czerwona szminka i połyskliwy niebieski płaszcz. Capestan wątpiła, czy w szafie ekstrawaganckiej nadkomisarz znalazłby się choćby cień beżu albo szarości.
– Poczekaj – mruknął Lebreton.
Właśnie otworzył teczkę na biurku. Capestan i Rosière podeszły do niego.
– Morderstwo. Było tutaj, na wierzchu – wyjaśnił, pokazując pudło ze stemplem „ORFÈVRES”. – To sprawa z 1993 roku i dotyczy Yanna Guénana. Śmiertelny postrzał. Policja rzeczna wyłowiła go z Sekwany. Jego ciało dostało się w śrubę.
Troje policjantów zastanawiało się nad wyłowionym skarbem, uśmiechając się z lekka. Przez kilka sekund zachowali pełną szacunku ciszę.
– Chcesz się tym zająć? – Capestan zapytała Lebretona.
– Chętnie.
Czas sprawdzić, czy sir Lebreton z Wydziału Wewnętrznego jest równie sprawny w brodzeniu w Sekwanie między pływającymi po rzece trupami, jak był w Generalnej Inspekcji Policji. Capestan już obmyśliła pary, gdyby doszło do śledztwa: ona nie chciała Lebretona, a nikt nie chciał Torreza.
– Pani nadkomisarz, będzie pani razem z nim – powiedziała do Rosière.
– Doskonale – odparła Rosière, zacierając pulchne dłonie z wielobarwnymi pierścionkami. – A więc co ten truposz próbuje nam powiedzieć?5
No wyjdź za mnie wreszcie za mąż.
Mimo że Gabriel starał się mówić cicho i zachować dyskrecję, nie był w stanie powstrzymać echa słów odbijającego się wokół basenu w Pontoise. Jego oświadczyny przeleciały nad wodą, odbiły się od błękitnych kafelków i wróciły niecierpliwie, czekając na odpowiedź Manon.
Wczesnym popołudniem basen był prawie pusty, nie licząc paru zdeterminowanych stałych gości pływających na dystans. Dopóki Gabriel i Manon trzymali się poza ich torami, nikomu nie przeszkadzała ich hałaśliwa paplanina, ani pluskanie. Manon pływała nieskazitelnym stylem klasycznym i udawało jej się utrzymać rytm, mimo że Gabriel, krztusząc się, próbował dotrzymać jej tempa. Uśmiechała się przez spływającą z twarzy wodę.
– Jesteśmy tacy młodzi, Gab…
Gabriel próbował zaczynać zdania, kiedy Manon wynurzała się, żeby zaczerpnąć oddechu.
– Przecież nie jesteśmy niepełnoletni – powiedział.
– Ledwie.
– Chcesz, żebym udowodnił, że jestem dorosły? – zapytał, nadal rozkoszując się wczorajszymi osiągnięciami.
Zostawał trochę z tyłu i musiał mocno uderzać nogami, żeby nadrobić dwa metry, o które Manon już go wyprzedziła.
– Jeśli nie chcesz małżeństwa, to może urządzimy wesele? Albo kontrakt cywilny? Rytuał krwi! Moglibyśmy naciąć sobie ręce zardzewiałym nożem i nakapać krwią.
– Nie przestaniesz, prawda? Już trzydzieści razy mówiliśmy…
Wyprzedzili babcię w gumowym czepku w kwiaty. Była tak skupiona na celu, że tylko zerknęła na nich z ukosa. Gabriel też miał cel i nie chciał spudłować.
– Wiesz, uklęknąłbym na kolano. Nawet po najgłębszej stronie basenu. Uklęknąłbym, nawet gdybym musiał wypić wodę z całego tego cholerstwa. Słuchaj, jeśli zechcesz, będziesz miała swoje wielkie przedstawienie, jeśli tylko zechcesz. Chcesz pierścionek w torcie? Truskawki maczane w szampanie?
– Przestań, utopisz mnie, wariacie.
Manon była zachwycająca i pięknie pachniała, mimo że przesiąkła setkami litrów chloru. Gabriel oszalał na jej tle. Wygłupiał się, chlapał na nią wodą, jakby byli nieśmiałymi kochankami z amerykańskiej komedii romantycznej. Ale w rzeczywistości każdy atom jego ciała pragnął jej odpowiedzi: to nie były żarty. Musiała go poślubić. Musiała z nim zostać. Nie mogła go opuścić, uciec albo zniknąć z pola widzenia. Chciał ją mieć przy sobie na zawsze. Gdyby kartka papieru miała moc, żeby tak się stało, nawet minimum tej mocy, toby ją podpisał.
– Manon, proszę. Kocham cię. I mam zamiar kochać cię przez najbliższe pięćdziesiąt lat – zadeklamował.
– Ale mamy tyle czasu…
Otrzepał włosy jak pies, który się otrząsa, a rudobrązowe loki przylepiły mu się do czoła.
– Właśnie, pięćdziesiąt lat. Zaczniemy, kiedy tylko zechcesz.
Położyła rękę na brzegu basenu, żeby złapać oddech, i popatrzyła na niego przez sekundę. Wpatrywał się w jej oczy, które znał w najsubtelniejszych szczegółach, wiedząc, że powie tak. Przygotował wszystkie zmysły i uruchomił pamięć, żeby zapamiętać tę chwilę. Zapomniał tyle ważnych momentów ze swojego życia – zniknęły bez jakiejkolwiek nadziei na odzyskanie – że tę chwilę wyrył w najgłębszej części mózgu.
– W porządku. Zróbmy to – powiedziała i nie spiesząc się, dodała: – Tak.
Gabriel szedł do domu w naprawdę dobrym humorze. Miał zamiar podzielić się z ojcem informacją. Ale na bulwarze Beaumarchais, kilka metrów od domu, zaczął czuć, że aż ściska go w gardle. Im bliżej był, tym gorzej się czuł. To było utrapienie, drobna przeszkoda, kamyk w bucie: wszystko będzie dobrze. Nie był pewien, skąd niepokój, ale przecież będzie dobrze.
Grudka rozrosła się do rozmiarów kuli do gry. Stanął przed drzwiami, krótko nacisnął dzwonek i wszedł. Zobaczył, że ojciec, który siedział wygodnie w fotelu wolterowskim, odwrócił głowę i wstał, żeby się przywitać. Wysoki, silny, poważny. Ojciec Gabriela był jak katedra. Zdjął okulary i zapytał syna, jak minął mu dzień, tak jak to czynił co wieczór.
Gabriel strzelił bez wstępów.
– Tato, Manon zgodziła się wyjść za mnie za mąż!
Ojciec jakby chciał się uśmiechnąć, ale jednak nie zareagował. Gabriel pomyślał, że jest trochę zszokowany, zaskoczony. Ojciec nieuchronnie pomyśli, że jest za młody, że nie osiągnął odpowiedniego poziomu.
– Jeśli to możliwe, mamy nadzieję pobrać się na wiosnę. Będą mi potrzebne nasze akty stanu cywilnego.
Ojciec nagle naprężył się i lekko wzdrygnął. Gabriel zobaczył mrok w jego oczach.
_Koniec wersji demonstracyjnej._