- W empik go
Dobrana para: nowelle - ebook
Dobrana para: nowelle - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOBRANA PARA
ZAKOCHANA
JAK MIĘDZY LUDŹMI
ZALICZKA
Warszawa.
nakładem Księgarni
Teodora Paprockiego i S-ki. 41. Nowy-Świat 41.
1897.
дозволено цензурою Варшава, 23 февраля 1899 года.
Druk Granowskiego i Sikorskiego, Nowy Świat 47.
Pobrali się z miłości…
A miłość ta – przynajmniej o ile on sobie przypomina – przyszła jakoś sama, niema, niespodzianie, pewnego czerwcowego południa, wówczas, gdy pani Chojnicka, emerytka i przyjaciółka jego nieboszczki matki, zaprosiła go właśnie na poobiednią kawkę niedzielną.
Co prawda, nie zapraszała go zbyt często, a zawsze jakoś przypominała sobie o nim wtedy, gdy chodziło jej o jakie nowe podanie w sprawie nieuregulowanej jeszcze emerytury po mężu, albo przygotowanie listu i kwitu dla odbioru półrocznego procenciku od sumki, ulokowanej przez nieboszczyka na hypotece ziemskiej, podobno u krewnych, w Kieleckiem.
Znał interesowność starej damy, ale spieszył zawsze na każde wezwanie, trochę przez pamięć na jej przyjaźń z matką, trochę zaś dla owej kawki, która, podana w towarzystwie babki lub smacznych ciasteczek, bądź co bądź, nie zawadzała nigdy po skromnym obiadku kawalerskim, na jaki miody człowiek, zajmujący dotąd niewysokie stanowisko urzędnika bankowego, mógł sobie pozwolić. Wprawdzie w niedzielę, przy obiedzie, pijał zwykle drugą szklankę piwa, ale kawka pani Chojnickiej tem więcej tylko mogła mu się uśmiechać.
Poszedł więc i w oną pamiętną niedzielę czerwcową – o! i jak pamiętną!
Przypomina sobie dobrze, iż szedł wówczas jakoś raźniej, niósł głowę swobodniej, a miał nawet nieprzepartą ochotę zanucenia po drodze jakiej wesołej piosenki. Oparł się jednak tej pokusie, gdyż, jak zwykle przy pogodnej niedzieli letniej, ciągnęły Nowym Światem tłumy nieprzebrane, dążąc ku Alejom i Łazienkom, pomyślał więc, że mógłby kto wziąść go za pijanego, a co gorzej, za jakiego spieszącego na schadzkę kantorzystę.
Uśmiechnął się jednak na tę myśl z lekceważeniem.
Smukły, wyrośnięty, brunet, z ładną, pełną wyrazu twarzą i jeszcze ładniejszym młodym wąsikiem, w nowym tużurku angielskim, znał dobrze swoją wartość.
Prawda, że był tylko urzędnikiem, ba! nawet urzędniczkiem – ale, mając za sobą pełne studya uniwersyteckie, znajomość języków i łatwość w pozyskiwaniu sympatyi, mówił sobie w duszy: "Poczekaj biedo! Do czasu tylko twoje panowanie, do czasu!".
Pomimo tej zgryźliwej myśli, animusz nie opuszczał go wówczas ani na chwilę. Przecinając plac Trzech Krzyży, wykręcił laską zręcznego młynka.
– Co ja dziś znowu! – mówił sobie z pewnem zdziwieniem, wkraczając w Aleje i w tłum. – Ot, stara wzywa mnie dla nowej pisaniny, bo z pewnością nie po co innego, a mnie tak jakoś, jakbym szedł na… operetkę. Co u licha!
Ale oto już ulica Piękna. Trzy domy jeszcze – i będzie w mieszkaniu pani Chojnickiej.
Przed wejściem do bramy, wbrew zwyczajowi, rzucił mimowolnie okiem na nowy tużurek. Pyszny kamgarn lśnił w słońcu wspaniale.
– Szkoda! – pomyślał – że dopiero trzy raty zapłacone!
Zadzwonił energiczniej niż zwykle, a staruszka sama pobiegła mu drzwi otworzyć.
– A! pan Józef! – zawołała w skąpo oświetlonym pokoju. – Zawsze punktualny! Zaraz kawka będzie! Jakże tam pańskie zdrowie?
ł nie czekając na odpowiedź, poprowadziła go za sobą do sporego, jasnego i schludnego salonu, z niezaprzeczonemi pozorami pewnej zamożności, przy staroświeckich i zarazem najnowszych meblach, pospołu zmieszanych. Śliczny zegar alabastrowy, w postaci świątyni egipskiej, cenne stare obrazy, kandelabry i bronzy, świadczyły wymownie, iż pani Chojnicka musiała bardzo dobre czasy pamiętać.
– Oczywiście, będziemy znów coś pisali – przemówił pan Józef, odwracając się ku etażerce przy drzwiach, dla ustawienia swego kapelusza.
I wykonawszy tę czynność z pewną pedanteryą, ruszył ku środkowi salonu.
– Pan Józef Jasinowski – odezwała się tymczasem gospodyni, widocznie w formie prezentacyi.
Teraz dopiero spostrzegł, że pani Chojnicka nie była tym razem sama. Na małej kozetce, pomieszczonej pod ścianą, wprost okien, siedziały w jasnem świetle jakieś dwie postacie niewieście w kapelusikach.
– Jakaś wizyta – pomyślał młody człowiek.
Zmieszał się też cokolwiek, ale tylko wskutek owej niespodzianki, bo zwykle nie zastawał tu nikogo.
Postąpił swobodnie krok naprzód i skłonił się uprzejmie, z wprawą bywalca, choć bez żadnej przesady.
– Proszę tu, na swoje zwykłe miejsce – mówiła pani Chojnicka, wskazując mu krzesło obok siebie, a naprzeciw obu pań.
A gdy skinął w podzięce głową, dodała:
– Panna Izabela Dworzecka… panna Zofia Rucińska… moje kochane panienki.
Młody człowiek ponowił ukłon.
– Wspominałam przed chwilą – mówiła znów gospodyni – że pan ma nadejść, kochany panie Józiu! No, i panienki chciały mi zaraz uciekać.. Alem ich nie puściła. Widzicie – dodała, zwracając się do panien obcesowo – że nie żaden strach, ale miły chłopiec i zacności dusza!
– Ach, to tylko moja wina, to ja powiedziałam, że przyjdzie pewnie strach na wróble! – wyrwała się szybko młoda blondyneczka, snać dosyć roztrzepana, mieszając się w zawstydzeniu.
Wszyscy się roześmiali.
– I oczywiście nie zawiodła się pani, niestety! – szepnął pan Józef z uśmiechem.
– Owszem! Zawiodłam! – wyrwała się znów panienka.
Tym razem już gniewała się widocznie na samą siebie, bo i oblała się rumieńcem i zrobiła minkę nadąsaną, jakby była bliską płaczu.
– E! moja Zosieńko – przemówiła wreszcie gospodyni – nie masz czego żałować, żeś szczera i otwarta. Szczerość i taka pogoda jak u ciebie, to skarby prawdziwe. Ja znam cię przecie, jak i pana Józefa, też od takiej, o! tyciej, maleńkiej! Już wtedy wiedziałam, że z ciebie będzie taki kozaczek…
Złotowłosa ochłonęła trochę, ale nie rozchmurzyła czoła.
– Kozaczek! Dziękuję pani! – odparła z przekąsem, jakby zadąsana.
Zapadła znów chwilka milczenia.
– A jednak pani z tą szczerością tak dobrze! tak dobrze! – podchwycił śmiało młody człowiek, nie spuszczając dotąd oczu ani na chwilę z pięknego dziewczęcia.
– Co? Więc i pan jest za szczery? – odcięła się panienka z udaną obrazą.
– O! tak! I dlatego źle mi na świecie – odparł.
– Ach, i mnie! – wyrwała się znowu Zosia.
Zwykle nieco despotyczna pani Chojnicka przecięła ten spór we dwoje, mówiąc:
– Dobrze to, moi państwo, ale nie bawcie się sami!
Oczywiście po tej niedyskretnej u wadze, oczy obojga młodych zwróciły się mimowolnie ku pannie Izabeli, mocnej szatynce, również bardzo przystojnej, ale widoczcie starszej nieco od Zosi i strojniej ubranej, ktora dotąd w tym dyskursie nie brała żadnego udziału.
– Słucham i patrzę – rzekła swobodnie strojna panna, zwracając się do gospodyni – czy pani przypuszcza, że mniej się można naówczas bawić?
I zaraz, nie czekając na odpowiedź, przeszła do rozmowy z młodym człowiekiem, jak – by zależało jej teraz na popisie i na zatarciu uwagi staruszki. A i on, skory zawsze do gawędki, skupił myśli, pragnąc wynagrodzić pięknej pannie podkreślone przez gospodynią zapomnienie.
I zawrzała między obojgiem wartka wymiana zdań krótkich, stanowczych, w których przebijała się i ambicya i pewna chęć zaimponowania wykształconej panny, a pan Józef wybornie dotrzymywał jej placu, podsycając ciągle rozmowę i przerzucając ją zręcznie z przedmiotu na przedmiot.
Biedna Zosia, jakkolwiek słuchała z wielką ciekawością, zupełnie wobec tego ucichła i oczki spuściła.
– Bawcież się tu – rzekła, wstając staruszka – a ja postaram się o kawę, bo już czas.
– Niech pani zadzwoni na Rózię! – poddała, zasłuchana niby w rozmowie tamtych, złota blondyneczka.
– E! moja Zosieńko! Już ja tam wolę sama wszystkiego dojrzeć – odparła i wyszła.
A tam, wśród tamtych, perliła się znowu rozmowa, tak, iż nawet wyjścia pani Chojnickiej i słów dziewczęcia, nie zauważyli.
Smutek znów pokrył lica Zosieńki. Nie widziała przy swojem chwilowem zakłopotaniu, iż młody człowiek, mimo żywej rozmowy z towarzyszką, przecież ukradkiem ciągle ją obserwuje.
– Ostrożnie! Postaw tylko! Już ja sama rozleję! – odezwał się głos pani Chojnickiej, roztwierającej drzwi przed służącą, fertyczna i schludnie ubraną dziewczyną.
Po chwili zabrano się do kawy, zbliżając krzesła do stolika przed kanapką. Gospodyni zapraszała, błagała, kazała próbować, pytając: czy dobra, czy nie zamało mleczna i w ogóle ściągając uwagę wyłącznie na samą kawę.
Zosia dopiero teraz uczuła ciążące na swej twarzy oczy młodego człowieka, a ośmieliwszy się po chwili raz jeden – jedyny – odrzucić spojrzenie, dostrzegła w jego wzroku coś, jakby błogi wypoczynek po tamtej kampanii.
Uradowało ją to, sama nie wiedziała czemu, stanęła więc znów cała w pąsach. Nachyliła się też nad filiżanką dla pokrycia zakłopotania i poczęła mięszać, zawzięcie łyżeczką.
– Czy nie za słodka, Zosiu? – spytała pani Chojnicka.
– Jak ułepek! – wyrwała się niechcący w odpowiedzi śliczna dziewczyna.
– To poczekaj że, ja ci doleję.
– Kiedy ja tak właśnie lubię – odparła czemprędzej, mieszając znów kawę ze zwiększoną gorliwością.
– Troszeneczkę! – napierała staruszka, podnosząc się ze srebrnym imbrykiem. – Ale ba! – dodała, zajrzawszy w filiżankę dziewczyny – jakże ci dolać, kiedyś ty jeszcze nic nie upiła?
– Bo… bo… za gorąca! – odparła Zosia, nie wiedząc już sama, co mówi.
– No, to mieszaj!
"Kozaczka" porwał teraz pusty śmiech, boć przecie nic innego dotąd nie robiła i kawa była zupełnie wystudzona, a u sąsiadów filiżanki już od chwili puste.
– Ha, ha, ha! – pobiegła z jej ust kaskada szczerego, srebrnego śmiechu.
A było w tej zaraźliwej wesołości coś tak niewymuszonego, iż wszyscy mimowoli poczęli się także zanosić śmiechem, nie wyjmując staruszki, która przy tem, chwytając się za bok ręką, stękała od czasu do czasu wołając na przemiany:
– A bodaj cię!… Nie wytrzymam!… Ojej! Nie wytrzymam!….
Nieszczęsna Zosia, spojrzawszy uważniej na skutki swojej niewczesnej wesołości, przechyliła główkę na poręczy krzesła i posłała znów do sufitu świeżą kaskadę dźwięcznego śmiechu, napełniającą cały salonik.
Tego tylko było potrzeba pobudzonym już w takich razach nerwom. Buchnął znów śmiech ogólny, jak strumień, co nie zna tamy i dopiero zwolna, coraz wolniej, siłą już powstrzymywany, cichł, niby oddalająca się burza – wreszcie wszyscy, przemógłszy paroksyzm, uspokoili się, poczynając mimowoli obcierać czoła.
Zosia tymczasem siedziała już na swem krześle zupełnie poważna, spokojna, jakby nigdy nie uczestniczyła w tym wylewie śmiechu.
Ale pani Chojnicka, sapiąc i trzymając się jeszcze za bok, odezwała się pierwsza:
– Oj, Zosiu, Zosiu! Ty jeszcze kiedy zaszkodzisz mi temi swemi figlami!
Panienka porwała się z miejsca i przypadła do kolan staruszki.
– Ja? A cóż ja winna? – spytała najspokojniej. – Czy to ja kazałam się śmiać złotej paniuńci?
– A któż? Ksiądz? – odparła staruszka. Ta wymiana zdań omal nie groziła nową katastrofą.
Na szczęście, obeszło się bez niej, poczem ustępując naleganiom gospodyni, wypito jeszcze po jednej filiżance.
– Wiecie, co wam powiem, moi państwo? – odezwała się pani Chojnicka, z ożywieniem i wesołą miną. – Już koło szóstej… Słońce już tak nie pali… Przyszła mi myśl, abyśmy razem przeszli się trochę ku Łazienkom. Przecież to ztąd, z Pięknej, parę kroków. Ja wam będę matkowała – dodała do panienek.
– Brawo! wiwat! – odpowiedziano prawie chórem. – Idziemy! Zgoda.
– Wezmę tylko kapelusz – dodała staruszka.
– Ja pani pomogę ułożyć na główce – napraszała się Zosia.
– E! ja sama dam sobie rady! – zastrzegła się staruszka.
Gdy zniknęła na chwilę, pan Józef podszedł do złotowłosej blondynki.
– Dziękujemy pani za tę porcyę szczerego śmiechu! – rzekł nawpół z powagą. – To tak rzadko się zdarza na codzień w życiu – dodał jakoś smutniej.
– Rzadko?…
– Rzadko – odpowiedziały mimowolnie naraz dwa stłumione głosy, jakby z pewnem znaczeniem i namysłem.
I nastało gnębiące milczenie.
Naraz, jakby chcąc tłumić tę ciszę, panna Izabella poskoczyła do Zosi i przylgnęła ustami do jej ust. W uścisku, poczęły obie wymieniać serdeczne całusy, nie robiąc sobie nic z obecności młodego człowieka.
– Czy paniom nie miła pogoda? – spytał wreszcie pan Józef.
– A panu zazdrość! – odezwała się Zosia z ramion przyjaciółki.
– Czyż może być inaczej? – odparł z uśmiechem.
– To znajdź pan na to radę – wyrwała się znów złotowłosa dziewczyna, pomimo, że ją wzrokiem strofowała rozważniejsza panna Izabella.
Panu Józefowi zaświeciły oczy.
– Ach, gdyby można znaleźć! – odezwał się z westchnieniem.
Ale Zosia, powstrzymana wzrokiem przyjaciółki, milczała już zawzięcie.
* * *
Po chwili ruszono i niebawem wmieszano się w świąteczne tłumy w Alejach. Panienki poszły przodem, pan Józef został w drugiej parze, obok pani Chojnickiej.
O jakiejbądź rozmowie w tym ścisku, szumie i gwarze nie można było myśleć. Tylko obie panienki zamieniały ze sobą od czasu do czasu po parę wyrazów, lub wymowniejszych jeszcze spojrzeń, któremi domawiały reszty.
Tłum różnobarwny, przesuwający się w dwóch przeciwnych kierunkach, płynął i płynął bez końca; powozy i dorożki nawet tylko chwilami mogły biedz raźniej, po zatem zaś posuwały się zwolna, noga za nogą. Pogoda świąteczna zrobiła swoje – wywabiła z murów połowę świętującej Warszawy.
Po pewnym czasie, Zosia odwróciła główkę na chwilę, pragnąc snać sprawdzić obecność przygodnej opiekunki.
– Niechże nam się pani nie zgubi! – upomniała i odwróciła się znowu czemprędzej dostrzegłszy uparty wzrok młodego człowieka.
Ale pan Józef posłał za nią pytanie:
– A ja, to mogę się zgubić?
Przez moment dziewczyna pozostawała dłużną odpowiedzi, naraz jednak odwróciła główkę, mówiąc:
– O pana mniejsza!
I widać było, że obie panny zcicha chichotają.
W ogrodzie Botanicznym był ścisk tak wielki, iż musiano poprzestać na parokrotnem obejściu go dokoła, wszystkie bowiem ławeczki były pozajmowane. Natomiast w Łazienkach, mimo równie olbrzymich tłumów, w ustronnej części parku upatrzył pan Józef zdaleka jakąś swobodną ławkę i pędem przebiegł obok panienek, dążąc ku zdobyczy. Zosi tego tylko było potrzeba. Rzuciła również swe miejsce obok panny Izy i puściła się także ku owej ławce. Oboje przypadli prawie równocześnie, – zajmując dwa przeciwne końce.
– Zmęczyła się pani – pierwszy przemówił młody człowiek, widząc ciężki oddech dziewczyny – a ja byłbym i sam nie wypuścił już z rąk tej zdobyczy.
– Nie chciałam panu zawdzięczać miejsca, które mi się tu zapewne dostanie.
– Czemu? – spytał z lekką urazą w głosie.
– Tak sobie!…
– A ja, przeciwnie, z ochotą podjąłbym się ciężaru zawdzięczania pani nawet… szczęścia! – odparł z drżeniem w głosie.
Nic już nie zdołała odpowiedzieć, bo właśnie zbliżały się obie panie. Ale to ją korciło. Korzystając też z ostatniej sposobnej chwilki, rzuciła na przeciwny koniec ławki, szybkie, wyzywające spojrzenie, które miało zaświadczyć o ochocie do dalszej walki, ale spotkawszy się z upojonym niemal wzrokiem młodego człowieka, oblała się tem żywszym rumieńcem.
– Oj, figle, figle! Ale dobrze, że my mamy ławkę! – mówiła staruszka, grożąc z uśmiechem Zosi i zasiadając z zadowoleniem. – A jakich to kolorów dostała z tego biegania – dodała, wskazując oczami Zosię i zwracając się do panny Izabelli.
Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu, wypoczywając z ochotą po trudzie przechadzki. Tu już w tem ustroniu, gwar zbiorowiska ludzkiego bardzo się słabo odbijał. Słońce schyliło się po za gęsty szpaler drzew, dawało więc przyjemny cień. Od pobliskiej pomarańczami dochodził mocny, upajający zapach południowego kwiecia.
– No, tu można wypocząć! – szepnęła pani Chojnicka.
Dziewczyna o fiołkowych oczach, poczęła z jakąś lubością oddychać silną wonią i jakby upojona jakiemś wspomnieniem, zanuciła zcicha czystym głosikiem:
"Znasz ty kraj, cudny kraj,
"Mirtów, pomarańcz, róż…
"Wieczny maj, ziemski raj
"Dla kochających dusz?…
I nagle urwała, jakby zawstydzona tego mimowolnego porywu.
– Ach, to prawda – odezwała się panna Iza – prawda, że to może przypomnieć ową aryę ze ślicznej "Mignon".
– Ma pani racyę – dodał pan Józef żywo, zwracając się do panny Izabelli – aż dziw, że nam to wszystkim odrazu na myśl nie przyszło!
– E! nie żartujcie! – odezwała się szczerze, jakby z urazą, złotowłosa panienka.
– lii! Zosieńko! któżby śmiał, kiedy to istotnie trafne – odparła panna Izabella.
– Któż – potwierdził pan Józef takim głosem, jakby mówił: "boć przecie nie ja" – topiąc życzliwe spojrzenie w fiołkowych oczach.
– Może dlatego – poczęła znów Zosia, ciągle się broniąc – przypomniała mi się ta arya, że umiem jej słowa a i gram często z upodobaniem.
Pan Józef spojrzał, jakby pytał: "na czem?". Fiołkowe oczy odgadły snać zawarte w spojrzeniu pytanie.
– Gram trochę na fortepianie – odparła z cicha
– Dobra sobie – wtrąciła panna Iza – jesteś prawdziwą artystką!
– Ja wiem o tem – dodała pani Chojnicka – boć u mnie sobie Zosia czasem przegrywa.
Była to niedyskrecya, jedna z wrodzonych starej damie, malowała bowiem mimowoli położenie dziewczyny. Wszyscy zamilkli i zmienili rozmowę.
Nastrój młodych po tym epizodzie wrócił niebawem do dawnej swobody, a choć rozmowa ograniczała się już na potocznych sprawach, nastręczała jednak co chwila przedmiot do jakiegoś konceptu, nagradzanego niewymuszonym śmiechem. W duszy też dziwili się wszystko troje, choć każde z osobna, iż tak sobie przypadli do serca odrazu, jakby się znali oddawna. Mówiły im o tem wzajemnie śmiałe, pogodne i pełne ufności spojrzenia.
Po godzinie pani Chojnicka dała hasło do odwrotu – i poczęto znów przesuwać się zwolna, parami, wśród ruchomej fali tłumów. A Zosia jakby się uwzięła, milczała już całą drogę.
Przed bramą pani Chojnicka poczęła zapraszać jeszcze swoich gości do siebie.
– Moi państwo, wstąpcie jeszcze na herbatę! Bardzo was proszę! – mówiła.
– Ja już muszę wracać – odparła uprzejmie panna Izabella. – Już i tak o godzinę się spóźnię, a obawiam się, aby się w domu nie niepokojono.
– Ale ty, Zosieńko, na ciebie przecie nikt nie czeka? – mówiła znów stara dama.
– Owszem, paniusiu złota! Umówiłyśmy się z Izią, że dziś spędzę wieczór u niej!
– O! szkoda! Niechże się pani pięknie pokłoni mamusi, droga panno Izabello! – mówiła pani Chojnicka, zwracając się do panny Dworzeckiej.
– Dziękuję! Dobranoc!
Skłoniły się obie grzecznie młodemu człowiekowi, który słuchał tej rozmowy w milczeniu – i wziąwszy się pod ręce, zniknęły niebawem na zakręcie ulicy.
Staruszka była przekonana, że pan Józef pozostanie u niej na herbacie. Ale i on począł także żegnać się z nią przed samemi drzwiami mieszkania.
– Wybaczy pani – mówił – ale ja jutro przed wieczorem wpadnę dla załatwienia tych listów. A teraz już powlokę się do domu.
– Jakto? Eee! Nie idzie mi o tamto, nie ucieknie do jutra – mówiła staruszka z widocznym żalem. – Ale tak mi dziś dobrze było z wami, ach tak dobrze, a teraz znów sama zostanę…
– Muszę! – odparł tylko młody człowiek, choć trochę wzruszony tą skargą, całując rękę starej przyjaciółki rodziców.
– Do jutra!… Będę czekała!…
Nie kłamał, że się do domu "powlecze", istotnie bowiem wlókł się już tylko, w zamyśleniu, ze spuszczoną zlekka głową. Nie patrzył na przechodniów, wymijając ich mechanicznie i niemal instyktowo.
Wyśmiewał się dotąd z tego, co zwykle nazywano przeczuciem, a przecie myśl nasuwała mu teraz wspomnienie owej fantazyi, z jaką biegł dziś do staruszki, nie wiedząc zgoła, iż tam kogo spotka.
– To dziwne! – szepnął, walcząc w duchu, jako człowiek trzeźwy, z niewiarą we wszelkie zabobony.
W oczach zamigotała mu jednak po chwili jasna sukienka Zosi, a w uszach zadźwięczał jej srebrny śmiech, rzeźwy jak zdrowie, a wesoły – jak sama młodość. Mimowolnie też zmrużył oczy, jakby chciał te mary odpędzić.
W drodze zaczepił go jeden z kolegów.
– Józiek!
– Pilno mi, spieszę się! – odparł krótko w obawie, aby go nie zatrzymano.
– Gdzie?
Zawahaj się na moment z odpowiedzią.
– Do teatru! – pragnąc się za jakąbądź cenę uwolnić.
– Teraz? koło dziewiątej?
– Spóźnię się trochę, ale to nic!…
I pożegnał czemprędzej kolegę, przyspieszając kroku, jakby istotnie sam wierzył w to spóźnienie.
W parę minut potem znalazł się przed domem, przebiegł szybko sień, wydostał się na trzecie piętro i dopiero stojąc z kluczem w ręku przed drzwiami swego mieszkania, pomyślał, że nie było po co tak się spieszyć.
Nie cofnął się już jednak i wszedł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą hałaśliwiej, niż zwykle.
Widocznie było mu jeszcze zamało tego ruchu w szybkiej pogoni ku domowi, postawiwszy bowiem kapelusz na biurku, począł chodzić po niewielkim, ale ładnym pokoiku, w szarem świetle czerwcowego wieczora, którego blaski gasły wprawdzie dość szybko, ale pozwalały jeszcze rozróżniać przedmioty.
Nie myślał więc zapalać lampy, lecz chodził wciąż zawzięcie, z kąta w kąt, z rękami w tyle, na karku, zaplecionemi.
Wreszcie stanął przed jednem z okien i spoglądając bezwiednie na szarzejące dachy niższego, przeciwległego domu, potarł czoło dłonią, a zagwizdawszy przeciągle, szepnął sobie zcicha:
– Fiuuu!… Panie Jasinowski!… Zdaje się, żeśmy wpadli!…
Dosłyszawszy szept własny, wstrząsnął się mimowoli i zapaliwszy papierosa, którego pociągnięcia oświetlały mu brodę i usta czasami, począł znów chodzić po pokoju. Ale tym razem twarz mu się wypogodziła, oczy błyszczały w zmroku, jak u młodego żbika, pierś podnosiła się do szerokiego oddechu i znów, jak tam w drodze do staruszki, zjawiła się w jego duszy ochota zanucenia jakiej skocznej piosenki.
– Ha! Trudno! – wyrwało mu się z ust z rezygnacyą.
Ale zaraz uczuł, jakby jakiś ciężar zsunął mu się z piersi.
"Złapał kozak tatarzyna.
A tatarzyn za łeb trzyma,
Trzyma silnia w krzepkiej garści,
Mówiąc przytem: "Chciałeś – naści!"
I zanuciwszy tę starą zwrotkę, buchnął szczerym, męzkim śmiechem, który wypełnił pokoik, oparł się na niebieskim atłasowym parawaniku, zasłaniającym kawalerskie łóżko i w powrocie odbił się echem z wąskiego przedpokoju, do którego drzwi pozostały dotąd otwarte.
Usiadł na chwilę przed biurkiem, tyłem do okna zwrócony i w zamyśleniu począł wodzić oczyma po ścianach.
I zdało mu się, iż tam, na olejnych portretach jakiejś pary pradziadków, jedynym zabytku dawnej zamożności rodzinnej, widzi w ostatnim refleksie świetlanym znów sukienkę dziewczęcą i fiołkowe oczy i jasne sploty włosów ze złocistym odblaskiem. Raz pojawiła mu się na jednym, to znów z kolei na drugim portrecie, migotliwa, niejasna, a przecież jak żywa.
i zapatrzony w tę złudę własnej wyobraźni, huknął pełną piersią, z oddźwiękiem jakiejś rozpaczliwej niemocy, ale i otuchy zarazem:
– Będzie, co musi być! Płyń galero!…
W pokoju zapanowała już tymczasem zupełna ciemność, nie pozwalająca na dalsze przechadzki. Siedząc tedy przed biurkiem ze splecionemi na karku rękami, wpatrzony w czarną bezdeń, w której nie rysował się już żaden przedmiot, pogrążył się znów w myślach.
Ale ta bezdeń była snać złym doradzcą – i przynosząc rozwagę, poczęła mu zwolna coraz posępniejsze myśli nasuwać.
– Oj, kozaczku, kozaczku! – szepnął jeszcze z bladym uśmiechem.
Ale naraz pomyślał, że bądź co bądź jest zapaleńcem, a nawet… szalonym. Prawda, czuł, że dziewczyna ta była z tych, do którychby przylgnął całą duszą… ba! co to przylgnął, to za mało, stokroć za mało… Takiemu złotemu stworzeniu nigdyby krzywdy uczynić nie mógł i nie potrafił, prędzej by sobie czerep rozbił własnemi pięściami. A jakie to szczere, jakie wesołe, lube, słodkie i dobre – o! musi być i dobre – Boże Ty miły! – a tożby z tem raj można mieć na ziemi!…
Naraz struchlał i uczuł dreszcze w całem ciele, a rozplecione ręce opadły mu bezwładnie na kolana.
A jeśli?… Jeśli ona jest nawet taką słodką, jak on myśli, jeśli życie z nią mogłoby być takim rajem, ale jeśli ona dziś tylko bawiła się nim, "a teraz, teraz, gdy on się szarpie, marzy, nęka jej wspomnieniem – ona już o nim zapomniała; już może, nawet właśnie w tej chwili wyśmiewa go z tą, z tam – tą, drugą – Jezusie! – a jutro już może nawet nie pomyśli, chyba jako o figlu, który jej się udał wyśmienicie?…
– Oh! – wrzasnął, zacisnąwszy pięści i siedząc przez chwilę zgnębiony.
Na ulicy zapalono tymczasem latarnie. Od jednej tam, z rogu, odbił się strugą słaby refleks światła na ścianie ciemnego pokoju, rozjaśniając cokolwiek stare malowidło.
I znów wzrok młodego człowieka pochwycił w zagięciach starego portretu prababki skromną sukienkę i fiołkowe oczy dziewczęcia.
Myśli jego poczęły teraz układać się spokojniej, niby zmącone fale jeziora po przelotnej burzy. Te oczy fiołkowe – te oczy!…
Nie chciał spłoszyć słodkiego widziadła, ale już mu nie dowierzał, już spoglądał na tę złudę myśli podejrzliwie. Tymczasem zapadła zupełna ciemność, która aż raziła jego oczy.
Czemu on siedzi po ciemku? – przychodzi mu teraz dopiero na myśl.
Odwraca się też czemprędzej z krzesłem ku biurku i zapala świecę.
Przy świetle, choć słabem, zrzuca z siebie resztki przygnębienia.. Nie może dostrzedz całego pokoiku, ale stare portrety widzi wcale dobrze, bo zagięcia światło na nich skupiają. Sam mówi sobie, że to dziwactwo, złuda, halucynacya, opętanie wzroku, a przecie zdaje mu się, że tam ciągle jeszcze mógłby dopatrzeć jasną sukienkę dziewczęcą i fiołki w oczach.
– Aj, ty kozaczku! jakżeś mnie ty opętał! – szepcze znowu, ale już z rozkosznym uśmiechem, przy czem aż zmruża oczy i przechyla głowę na poręcz – aj, ty, ty, ty, złote złoto!
Zapala z fantazya nowego papierosa i otaczając całą głowę, dymem, zamyśla się na nowo.
Eh! Boże drogi! – myśli z właściwem młodości uzdolnieniem do przenoszenia się od rozpaczy do nadziei – co mi też już dziś do łba nie przychodzi?… Niby pierwszy raz ją widziałem… prawda… no, i wiem, że pierwszy, wiem dobrze, bo przecie jeszcze – chwała Bogu! – mam pamięć nie najgorszą…. Ale… a jednak… tak mi jest jakoś, jakbym ja ten turkusik najdroższy, to złote złoto, musiał był spotkać na swojej drodze – musiał był spotkać na swojej drodze – musiał! – pierwej czy później, dziś czy jutro. Co mi tam!…
Lepiej, że prędzej… że dziś… A przytem, co mi dziś to bielmo włożyło na ślepie?… Nie, doprawdy, to trzeba być durniem, kpem, dekadentem, a nie porządnym człowiekiem, żeby w tem wszystkiem nie widzieć zrządzenia Opatrzności, łaski, cudu! Przecie ona sama zaczęła tak jakoś ze mną odrazu, jakbyśmy się znali całe lata!… To jej "owszem", przecie to oczywiste zaprzeczenie "stracha na wróble" – ba! uznanie, pochlebstwo. A potem te zaczepki po drodze… A ten wyścig ku ławce. A! Jezu! przecie ja jej się nawet ofiarowałem do dźwigania jej szczęścia… czy coś takiego. Nie odpowiedziała, ale bo tamte się już zbliżały, a jednak spojrzenie jej mówiło, iż zrozumiała. A ta "Mignon, " ta "Mignon"… Rany Boskie! teraz znów oszaleję ze szczęścia! – dodał, zrywając się z krzesła od biurka i śmiejąc się już sam z siebie.
Przeszedł się znów parękroć po pokoju.
Przyszło mu teraz na myśl, że jutro, bądź co bądź, musiałby pójść do pani Chojnickiej, a teraz nie będzie to już obowiązkiem, lecz uciechą. Dziesięć podań, dziesięć listów jej napisze! Ale stara musi mu jutro wyznać wszystko, co wie o Zosi. Już on ją przyciśnie, już ona musi mu wszyszko o niej wy – śpiewać – a potem… i… i… dopomódz w nowem spotkaniu… Pojutrze… we środę… no, we czwartek najpóźniej. Nie! głupstwo! Nie doczekałby do czwartku… Środa, środa, najpóźniej środa!
Postanowiwszy to, namyślał się, co ma z sobą teraz począć? Stał na środku pokoiku. Spać – ba! nie uśnie przecie!… Pracować – nie wziął nic z biura do domu…
Co tu robić?….
Naraz uczuł głód.
– Masz tobie! A toć ja od południa nic, prócz tej kawy, w ustach nie miałem!
Podszedł do świecy, wyciągając zegarek.
– Wpół do dwunastej! – wrzasnął! – Pójdę co przetrącić jeszcze! Dalej!
Pochwycił kapelusz, sprawdził czy klucz od zatrzasku ma już w kieszeni, dołożył kilka papierosów z pudełka, dmuchnął na świecę i wychodząc, trzasnął za sobą drzwiami tak silnie, iż szyby zadzwoniły w całej kamienicy.
Na dole zastał już stróża w pogotowiu.
– To pan?
– A cóż!
– Musi panu być wesoło?…
– Spodziewam się! – odrzucił jeszcze hardziej, wsuwając dziesiątkę w dłoń stróża.
A na ulicy dość pustej o tej porze, nie mógł się już oprzeć pokusie i zanucił półgłosem:
"Złapał kozak tatarzyna,
A tatarzyn za łeb trzyma,
Trzyma silnie w krzepkiej garści,
Mówiąc przytem: "Chciałeś – naści!"
* * *
Nazajutrz obudził się wcześniej niż zwykle, mimo to, czuł się wypoczętym, świeżym i pełnym jakiejś otuchy, z której na razie nawet zdać sobie sprawy nie umiał. Dopiero, spojrzawszy na stare portrety, jakby szukał tam na nich wczorajszych widzeń, uśmiechnął się z zadowoleniem, a z ust wydobyło mu się przeciągłe, rozkoszne, pełne niezmiernej ulgi:
– Aaaa?
Nie chciał jednak teraz o niczem myśleć, począł więc szybko się ubierać, jakby tem mechanicznem zajęciem pragnął wszelkie mary odpędzić.
Ale, gdy po umyciu, zasiadł przed małem lusterkiem dla zapięcia krawata, uśmiechnął się sam do siebie.