- W empik go
Dobro publiczne: fraszki - ebook
Dobro publiczne: fraszki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 237 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Waleryan Mrzonka, spalony przy egzaminie dojrzałości, którego nie miał ochoty ani odwagi zdawać powtórnie, plunął, jak to mówią, na belfrów i rzucił się na pole pracy dziennikarskiej, z ślepym zapałem dwudziestokilkoletniego fantasty, który nie poznawszy jeszcze życia, bierze rzeczy naprawdę za to, czem się wydają zdaleka.
Prasa!… Jestże coś wyższego, szerszego, szlachetniejszego nad tę instytucyę, która kieruje i oświeca, wziąwszy sobie za cel troskę o dobro publiczne, to jest o wszystko, z czego życie się składa? I czyli jest zawód, godniejszy nazwy kapłaństwa od zawodu dziennikarza, dzień i noc stojącego na straży ogólnego dobra, życie całe walczącego w obronie prawdy, sprawiedliwości i piękna?….
Młody człowiek zaciągnął się oczywiście pod sztandar demokratyczny. Wzrósł bowiem w domu mieszczańskim, którego cała filozofia życiowa streszczała się w ślepej nienawiści do hrabiów, jako wyższego i drugiej, jeszcze zażartszej do socyalistów, jako niższego gatunku ludzkiego, obu czyhających na zdławienie jedynie dobrej, zdrowej, poprawnej, potrzebnej na świecie, środkowej warstwy patryotycznych i postępowych demokratów.
Rozpoczął karyerę od całowania po rękach wpływowych pań, chodzenia w konfederatce i wygłaszania najszumniejszych zwrotów z frazeologii partyjnej. Kiedy baby, rozczulone wąsikami i patryotyzmem dwudziestolatka, zaczęły łazić jedna po drugiej w prośby za nim do redaktorów Postępu, przyjęto w końcu dla świętego spokoju młodzieńca w konfederatce do czytania korekt i tłomaczenia depesz.
Rok cały marniał przy tem jałowem zajęciu, rwąc się daremnie do zadań trudniejszych, jak szermierz dzielnej prawicy, któremu brak godnej damy nie pozwala zabłysnąć męstwem.
Pewnego dnia wszakże dama zjawiła się: był nią mężczyzna z złamaną ręką.
W mieście panował mróz. Że jednak stróże nie posypywali bruków — przechodnie wywracali się na gołoledzi, chwytali za stłuczone miejsca i klęli siarczyście niedbałość władz gminnych.
Lecz wczoraj jeden z upadków zakończył się smutną katastrofą złamania ręki. Ponieważ nadarzała ona pożądaną sposobność zaatakowania zarządu miasta, z którym Postęp walczył — rzucono się przeto łakomie na człowieka z złamaną ręką, ubolewając tylko, że zamiast jednej, nie złamał obu, nie połamał i nóg, że karku nie skręcił dla tem większego efektu.
Ledwie uchwała zużytkowania tego tematu w piśmie zapadła, Waleryan Mrzonka, nawiedzony wulkanicznym porywem twórczości, przedłożył redaktorowi dwadzieścia wierszy manuskryptu, któremi rozdeptał niedbały magistrat jak pluskwę, złodziejkę spokojnych nocy ludzkich.
— Z werwą napisane — pochwalił szef, klepiąc go po ramieniu. — Pan masz zacięcie.
W pół godziny jednak dowiedziano się ciekawej rzeczy. Złamanie nastąpiło przed kamienicą hr. Benenata, głowy stronnictwa Tradycyi, organu konserwatystów. Tem lepiej!…
— A łajdak! — były słowa szefa. — Żałować garści piasku pod nogi chodzących piechotą bliźnich, dlatego że sam jeździ karetą!….
I kazał Mrzonce z dwudziestu wierszy zrobić czterdzieści! Nietylko zbesztać magistrat za niedozór, ale pokiereszować i arystokracyę, pokazać światu bez masek tych obłudników, roszczących sobie pretensye do przodowania i pozujących na opiekunów narodu.
Waleryan rozgarnął czuprynę, zapalił papierosa i w lot uczynił zadość zleceniu. Arystokracyi dostała się paczka porządnych szturchańców, a zgniłe i samolubne serce Benenata ukazało się w całej ohydnej swej plastyce.
— Dobrze! bardzo dobrze, panie Waleryanie, doskonale zrozumiałeś pan myśl moją.
W pół godziny jednak, w dalszem uzupełnieniu faktu, przybył szczegół nielada. Ofiarą katastrofy przed hrabiowską kamienicą był człowiek z Postępu, radca Sznaps, jeden z filarów, jedna z chlub partyi demokratycznej.
— Panie Waleryanie! trzeba obrobić artykuł raz jeszcze! Trzeba rzecz wziąć szeroko! zasadniczo! Na to czterdzieści wierszy zamało. Zrób pan całą szpaltę, pójdzie na pierwszą stronę dziennika. Biedny Sznaps! życiem mógł przypłacić!… A! musimy to napiętnować z całą surowością.
Raz jeszcze zabrał się młody publicysta do pracy, jak siłacz z bajki, którego czary zmuszają po trzykroć zwalczać przeszkody.
Kiedy czerwony i spocony wręczył szefowi trzecią edycyę dzieła, ten odczytawszy nie wyrzekł zrazu nic, tylko wstał z fotelu i przycisnął ucznia do piersi. Po chwili dopiero ciepło, po ojcowsku wyszepnął:
— Dzięki, panie kolego… I bądź pan cierpliwy. Skoro tylko prenumerata się podniesie… i inseraty napłyną… zapewniam pana, że…
Więcej Waleryanowi nie trzeba było mówić. Rozkosznie wzruszony, głębokim ukłonem dziękował za wymowną obietnicę.
Bo też zasłużył na nią w pełni. Rzucił się na Tradycyę i jej stronnictwo jak rozwścieczona pantera, jak deszcz siarczysty, sodom – ski. Złamana ręka "powszechnie szanowanej i kochanej" osobistości służyła tylko za punkt wyjścia do wywodu, okazującego jak na dłoni, że wszystko zło i wszelka hańba dręcząca ludzkość, pochodzą ztamtąd, z tych ciemnych pieczar oligarchii i wstecznictwa, za których sprawą nietylko łamią członki otyli ludzie podeszłego wieku, ale i najdzielniejsze jednostki, sprawy najświętsze idą na marne. Między wierszami piorunującej filipiki dało się bez trudu wyczytać, że zresztą owo nieposypanie ślizkiego chodnika, po którym stąpa słaby w nogach przeciwnik polityczny, wykracza z granic zwykłego niedbalstwa a pachnie skrytobójczym zamachem na przodownika partyi ludowej, i jako takie, godnie reprezentuje nędzną taktykę Tradycyi.
Sam redaktor odczytał wszystkim na głos celniejsze ustępy i rzekł:
— Chłopiec ma nerw!… Rzecz doskonale odczuta. Tak pisać należy!
Mrzonkę oblały dreszcze.
Skoro tylko, upojony sukcesem, zdołał się wymknąć winszującym kolegom, — pobiegł natychmiast do administracyi zasięgnąć języka, czy… prenumerata się wzmaga i czy inseraty napływają obficie?… Nie zastał jednak kasyera.
Gdy wrócił do redakcyi, przyjęto go chóralnie nowiną, jak grom niespodzianą, że jego artykuł, ów świetny artykuł!… drukowanym nie będzie.
— A to czemu?!
— Jakto? nie słyszałeś pan najświeższych wiadomości?…
— Cóż takiego?
— Sznaps rzeczywiście złamał rękę, ale nie przed domem Benenata, tylko vis-à-vis, po drugiej stronie ulicy, przed własnym.
Nie mógł się w pierwszej chwili połapać.
— Więc cóż stąd?… W każdym razie złamał… — bąknął.
Lecz wnet przeniknął fatalny zwrot sytuacyi.
Tak jest! Z chwilą, kiedy teatr złamania przeniósł się na drugą stronę ulicy, przed dom Sznapsa, Sznaps przestawał być ofiarą, a stawał się ukaranym za błąd własny winowajcą. Ta drobna okoliczność pozbawiła od jednego zamachu wszelkiej wartości „świetnie odczuty” artykuł, który nietylko przestał obecnie być napisanym „jak należy”, ale w ogólności wcale napisanym, odczytywanym, wspominanym być nie powinien.
— Ależ do pioruna! — pomyślał Mrzonka — przecież fakt został faktem: w mieście chodników się nie posypuje i skutkiem tego ludzie łamią ręce, więc obowiązkiem prasy, jako stojącej na straży publicznego dobra, jest zabrać głos w obronie zdrowia i życia ludzkiego.
Tak! i to z całym naciskiem, jeśli zawinił przeciwnik polityczny — lecz milczeć, milczeć jak ryba!… skoro zawinił ktoś z swoich.
Wtem usłyszał szept kasyera:
— Podobno mnie pan szukał?… Pytałeś pan, jak tam prenumerata i ogłoszenia… Pod psem, panie; coraz gorzej… O! ja tu popasam ostatni kwartał i radzę panu także, zabieraj się stąd jaknajprędzej…
Do dyabła… więc i ta nadzieja odpada… Wielkie zgnębienie przygniotło duszę młodego człowieka.
Zasmucony, ujął w rękę swój artykuł i z żalem odczytywał ogniste jego zwroty. Jakże szydziły one z niego!… Były fałszem! fałszem!! śmiesznem głupstwem!…. a on tak się przejmował niemi.
Ale nie… nieprawda. Jego artykuł nie stracił wartości, nie był głupstwem ani nieprawdą, postradał tylko racyę bytu na szpaltach Postępu. Co mu ją mogło przywrócić?… Tradycya!
Istotnie. Dość było zmienić nazwisko bohatera i pociski, wymierzone w arystokracyę, puścić w stronę demokratów, a przez tę drobną zmianę kilku wyrazów artykuł odzyskiwał cały niedawny swój blask i moc prawdy…
— Czemuż nie jestem współpracownikiem Tradycyi!…
Odbija się ona w 3.000 egzemplarzy i zamieszcza po pięć kolumn anonsów!
Tradycyi?… ależ to organ koteryi, organ prywaty i fałszu!