- nowość
- promocja
Dochodząc do porozumienia. Jak zmienić konflikt we współpracę - ebook
Dochodząc do porozumienia. Jak zmienić konflikt we współpracę - ebook
Co przyciąga największą uwagę w mediach, w polityce, w codziennym życiu? Konflikt. Kochamy go czy nienawidzimy̶nie możemy od niego uciec. Ale co, jeśli konflikt nie jest problemem, tylko szansą?
William Ury, legendarny negocjator i autor światowych bestsellerów, odsłania brutalną prawdę: konflikty są nie tylko nieuniknione, ale wręcz potrzebne.
W tej książce zaglądamy za kulisy najbardziej napiętych negocjacji – między światowymi liderami, w konfliktach politycznych i w momentach, które decydowały o losach narodów.
Ury pokazuje, jak ci, którzy umieją zarządzać konfliktem, zyskują przewagę, a jego metody działają równie dobrze w salach konferencyjnych ONZ, jak i w twoim biurze czy domu.
Techniki takie jak „balkon” czy „most” to proste, ale skuteczne sposoby na przełamanie każdego impasu.
Dochodząc do porozumienia to poradnik, który uczy, jak nie tylko kończyć konflikty, ale także przekształcać je w siłę napędową sukcesu – w polityce, w pracy i w życiu prywatnym.
Czy odważysz się spojrzeć na konflikt inaczej?
Bill Ury od pięćdziesięciu lat podróżuje po świecie, z poświęceniem pomagając ludziom, których podzieliły najgłębsze różnice, odnaleźć wspólny język i odzyskać spokój, gdy innym wydaje się to absolutnie niemożliwe. Zebrał całą swoją wiedzę w przełomową, zapierającą dech w piersiach książkę, która jest jednocześnie bardzo praktyczna i głęboko emocjonalna. Pochłonąłem tę książkę z olbrzymią przyjemnością. Każdego roku będę wracać do jej mądrości, próbując żyć zgodnie z płynącym z niej przesłaniem, że nie powinniśmy być optymistami ani pesymistami, lecz posybilistami!
— Bruce Feiler, autor bestselleraŻycie to ciągła zmiana. Osiągnij stabilność w niestabilnym świecie
Guru negocjacji, w których wygrywają obie strony, pokazuje nam, jak wykorzystać to, co niemożliwe – nasze pozornie nierozwiązywalne konflikty – do tworzenia realnych możliwości. Podobnie jak ja Ury głęboko wierzy w to, że kryjemy w sobie naturalny potencjał transformacji naszych relacji, naszego świata i nas samych. I zapewnia nam do tego narzędzia.
— Carol Dweck, autorka książki Nowa psychologia sukcesu
William Ury - współzałożyciel uniwersyteckiego konsorcjum Program on Negotiation na Uniwersytecie Harvarda, jeden z najbardziej uznanych i wpływowych ekspertów w zakresie negocjacji na świecie. Występował jako mediator w niezliczonych sporach, począwszy od strajków pracowniczych i starć w firmowych salach posiedzeń, po walki polityczne i konflikty zbrojne w różnych zakątkach globu. Jest współautorem światowego bestsellera Dochodząc do TAK. Negocjowanie bez poddawania się – przewodnika po sztuce negocjacji, a także siedmiu innych książek, w tym bestsellerów „New York Timesa” Odchodząc od NIE. Negocjowanie od konfrontacji do kooperacji i Siła pozytywnego NIE. Jak przez NIE dotrzeć do TAK. Mieszka z rodziną w Kolorado, gdzie z wielką pasją oddaje się chodzeniu po górach.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8231-661-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
28 listopada 2018 roku wybraliśmy się z Billem Urym na wędrówkę szlakiem Lion’s Lair, biegnącym na zachód od naszego rodzinnego miasta Boulder w Kolorado. To było jedno z tych absolutnie urzekających jesiennych popołudni, gdy światło łagodnieje, sylwetki rzucają długie cienie, a świat skąpany jest w złocistej poświacie ostatnich promieni słonecznych przed nieuchronnym nadejściem zimy. Z naszej ożywionej rozmowy wyjątkowo wyraźnie pamiętam historię zakulisowych wysiłków Billa na rzecz rozładowania napięcia niebezpiecznie rosnącego pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Koreą Północną. Jak podczas wszystkich naszych spacerów, pochłonęła nas dyskusja na rozmaite tematy – od wciąż aktualnych lekcji płynących z kryzysu kubańskiego, przez przyszłość Bliskiego Wschodu, po wyzwania stojące przed rodzinnymi firmami rozdzieranymi przez skłóconych spadkobierców, a nawet podstawowe wyzwanie, jakim jest konieczność zmierzenia się z wyniszczającymi konfliktami, które każdy z nas nosi w sobie.
Podczas tamtego spaceru szczególnie uderzyło mnie charakterystyczne dla Billa połączenie praktycznej mądrości i klarowności myśli, jak również to, z jak niecodziennym spokojem i optymizmem podchodził do, jak się wydawało, nierozwiązywalnych konfliktów. Skłoniło mnie to do zadania mu pytania: „Gdybyś miał sprowadzić dorobek swojego życia do jednego zdania, które pozostawiłbyś po sobie, jak by ono brzmiało?”. Bill zamilkł na dłuższą chwilę, po czym odparł, kontynuując wspinaczkę: „Świetne pytanie. Muszę znaleźć na nie odpowiedź”. Nim pokonaliśmy ostatnie serpentyny, a słońce schowało się za wzgórzami, Bill zaczął głośno myśleć nad swoim zdaniem i pomysłem na książkę, która byłaby doń komentarzem.
Jedyną książką, którą powinno się napisać, jest ta, której nie można nie napisać.
Ilekroć ktoś pyta mnie, czy powinien napisać książkę, najpierw sugeruję mu, że powinien zrobić wszystko, co w jego mocy, by jej nie napisać. Pierwszą reakcją na pierwotny impuls do przelania słów na papier powinno być: „Nie! Nie zrobię tego”. Gdy impuls powraca, należy odpowiedzieć podobnie: „Nie godzę się na cierpienie, z jakim wiąże się pisanie książki. Nie pogrążę się w nadludzkiej walce o to, by pomysły, słowa, strony i elementy kompozycji połączyły się w spójną całość. Nie zrobię tego!”. Jeśli jednak ten sam pomysł powraca do ciebie raz za razem, chwyta cię za gardło i daje ci jednoznacznie do zrozumienia, że musisz to zrobić – jeśli pomimo najzuchwalszych, uporczywych wysiłków nie udaje ci się zdusić myśli o napisaniu tej książki, jest wielce prawdopodobne, że warto ją napisać. Dotyczy to szczególnie sytuacji, gdy jesteś jedyną osobą, która może to zrobić naprawdę dobrze; jeśli ty się tego nie podejmiesz, nikt inny tego nie zrobi.
Niniejsza książka niewątpliwie spełnia te warunki. Idea „jednego zdania” zakorzeniła się w umyśle Billa i nie dawała mu spokoju, dopóki nie podjął wyzwania. Czerpiąc ze swojego bogatego doświadczenia i przenikliwości, Bill sformułował fundamentalne zdanie, po czym poświęcił się pracy nad jego rozwinięciem. W pewnym sensie spoczywała na nim szczególna odpowiedzialność za syntezę dotychczasowego życiowego dorobku – nie tylko ze względu na jej trwałą wartość intelektualną, ale przede wszystkim dlatego, że potrzebowaliśmy jej właśnie w tym momencie. Można bowiem odnieść wrażenie, że świat nigdy wcześniej nie był tak spolaryzowany, jak dziś.
Są trzy powody, które pozwalają mi sądzić, że Bill jest najlepszą osobą do napisania tej książki.
Po pierwsze, jego imponująca wiedza i pokaźne doświadczenie stanowiły idealny fundament. Najważniejsze pytania, do których Bill powraca w tym tekście, mają swoje korzenie w jego przełomowej książce Dochodząc do TAK (napisanej we współpracy z Rogerem Fisherem), która od ponad czterdziestu lat prowadzi ludzi przez meandry stresujących negocjacji o najwyższe stawki. Dochodząc do TAK to klasyka. Bill rozwinął zawarte tam koncepcje w kolejnych pracach, m.in. Odchodząc od NIE oraz Dochodząc do TAK ze sobą (ta ostatnia, nawiasem mówiąc, jest moją ulubioną). W istocie jednak jego głębokie zaangażowanie w problematykę konfliktu zrodziło się ponad dziesięć lat przed spotkaniem i współpracą z Rogerem Fisherem. Podczas jednej z naszych wycieczek wokół Boulder zapytałem go: „Kiedy po raz pierwszy odkryłeś w sobie pociąg do tego, co stało się później sednem twojego życia zawodowego?”. Bill odparł: „Przed dziesiątym rokiem życia, w Szwajcarii. Chodziłem wtedy do szkoły, która miała schron przeciwbombowy. To było mniej więcej w czasie kryzysu kubańskiego i coś po prostu we mnie drgnęło”. W pewnym sensie Bill pracował nad zdaniem, które stanowi zalążek tej książki, przez, bagatela, sześćdziesiąt lat.
Po drugie, jego spostrzeżenia wykraczają poza czysto intelektualne rozważania; w swym charakterze są bowiem dalece praktyczne. Bill przypomina naukowca postrzegającego świat jako wielkie laboratorium, w którym wszystko musi zostać namacalnie zbadane. Zamiast doskonalić swój umysł w komfortowym gabinecie na wydziale prywatnej uczelni należącej do Ivy League, Bill stosunkowo wcześnie zdecydował, że „najpierw uda się do najbardziej nieprzystępnych miejsc” – i poświęcił się negocjacjom politycznym na Bliskim Wschodzie. Dekady doświadczeń nauczyły go, co naprawdę sprawdza się w pełnych kontrowersji, skomplikowanych negocjacjach. Jak się przygotować. Jak nabrać dystansu, by dostrzec prawdziwą naturę problemu. (Często odwołuję się do przedstawionej tu metafory „wyjścia na balkon”, gdy muszę uspokoić emocje i spojrzeć na konflikt z szerszej perspektywy). Jak znaleźć rozwiązania, które będą korzystne dla obu lub wszystkich stron. (Pozostaję pod wrażeniem metafory „budowania złotego mostu” – koncepcji zakładającej powstanie trwałej konstrukcji, która łączy strony podzielone przepaścią niezgody). Jak obudzić w stronach konfliktu motywację do zbudowania tego złotego mostu dzięki mobilizacji szerszej społeczności. Jak bronić tego, co nie podlega negocjacji, jednocześnie znajdując skuteczny kompromis. Jak powiedzieć „nie”, jednocześnie zgadzając się na coś lepszego; nie tylko dla siebie, ale dla całej społeczności. Jak zaakceptować to, co naprawdę jest najlepsze dla wszystkich, gdy wzburzony umysł podpowiada nam rozwiązania, które w istocie są sprzeczne z naszym interesem. Należy jednak podkreślić, że wszystkie praktyczne umiejętności Billa są zawsze podparte solidnym fundamentem teoretycznym i głębokim zrozumieniem nie tylko tego, co działa, ale także tego, dlaczego coś działa.
Po trzecie, Bill Ury należy do rzadkiej kategorii ekspertów, którzy przebyli długą drogę wiodącą od błyskotliwego intelektu do głębokiej mądrości. W tej książce objawia się jako stuprocentowy mędrzec. Świat zawsze będzie zbaczał w stronę wojny i przemocy; historia nie potwierdza poglądu, jakoby nieuniknioną trajektorią ludzkości były pokój i współpraca. Bill rozumie, że predylekcja do konfliktu tkwi głęboko w naszym DNA. Podstawą jego pracy dydaktycznej, pisarstwa i praktyki negocjacyjnej jest realistyczne spojrzenie na ludzkie zachowania, nietzscheańską wolę mocy oraz pragmatyczną politykę opartą na kalkulacji siły i interesów narodowych, często kosztem wartości etycznych. Jednocześnie Bill pozostaje praktycznym idealistą, hołdującym przekonaniu, że dążenie do pokoju i współpracy również jest częścią ludzkiej natury i przejawem świadomości, że dbałość o interes społeczny przekłada się na korzyści własne. Jest zwolennikiem prostej, aczkolwiek sugestywnej tezy, w myśl której dążenie do pokojowego rozwiązania, nawet w obliczu nierozwiązywalnych konfliktów, jest oznaką siły i mądrości, a nie słabości. Przede wszystkim zaś udowadnia nam, że jest to możliwe.
Jim Collins
Boulder, Kolorado
kwiecień 2023ROZDZIAŁ 1 ŚCIEŻKA DO MOŻLIWOŚCI
Nieustannie stajemy w obliczu wielkich możliwości, genialnie ukrytych pod pozorem nierozwiązywalnych problemów.
– Margaret Mead
To była rozmowa, która zmieniła moje życie.
Telefon zadzwonił w mroźną niedzielną noc na początku stycznia 1977 roku. Była godzina 22.00. Mieszkałem wtedy w małym wynajętym pokoju na poddaszu starego drewnianego domu w Cambridge w stanie Massachusetts, tuż obok muzeum antropologii na Uniwersytecie Harvarda. Miałem dwadzieścia trzy lata, pisałem prace semestralne, oceniałem eseje własnych studentów i uczyłem się do egzaminów magisterskich z antropologii społecznej.
Gdy podniosłem słuchawkę, po drugiej stronie usłyszałem mocny, wyraźnie brzmiący głos: „Tu profesor Roger Fisher. Dziękuję za przesłanie mi swojej pracy. Podobało mi się pana antropologiczne spojrzenie na rozmowy pokojowe na Bliskim Wschodzie. Pozwoliłem sobie przesłać główne założenia asystentowi sekretarza stanu do spraw Bliskiego Wschodu. Doradzam mu i pomyślałem, że pańskie pomysły mogą mu się przydać podczas planowania negocjacji”.
Brakowało mi słów. Czy ja śniłem? Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zadzwonił do mnie jakiś profesor, a co dopiero w weekend. I z pewnością nigdy nie przyszło mi do głowy, że pomysł, na który wpadłem, pisząc rozprawę studencką, może mieć praktyczne zastosowanie dla waszyngtońskiego urzędnika rządowego pracującego nad rozwiązaniem najtrudniejszego – jak powszechnie uważano – konfliktu międzynarodowego na świecie.
Podobnie jak wielu młodych ludzi w moim wieku, próbowałem zrozumieć, co chcę robić w życiu. Antropologia – nauka o kulturach i społeczeństwach – była fascynująca, ale czegoś mi w niej brakowało. Chciałem poświęcić swój czas i energię na projekt, który mógłby pomóc ludziom w bardziej bezpośredni i praktyczny sposób. Zastanawiałem się, czy mógłbym zastosować to, czego się uczyłem, do rozwiązania najpoważniejszego ludzkiego dylematu, który wciąż pozostawał nierozstrzygnięty: odwiecznego problemu konfliktów i wojen.
Profesor Fisher mówił dalej:
– Chciałbym, żeby pracował pan ze mną. Zgadza się pan?
– Tak – wyjąkałem. – Z przyjemnością.
Co zatem ujęło profesora Fishera w moim referacie? Pomysł, który w nim opisałem, zrodził się w wyniku prostego eksperymentu myślowego. Patrząc na ściany swojego małego, skromnego pokoju na poddaszu, wyobraziłem sobie, że jestem w Palais des Nations w Szwajcarii, gdzie jako antropolog przysłuchuję się z ukrycia bliskowschodnim negocjacjom pokojowym. Zadałem sobie pytanie: Co w sposobie prowadzenia rozmów mogłoby wskazywać na pozytywny lub negatywny przebieg negocjacji?
Założyłem, że gdyby rozmowy nie przebiegały pomyślnie, usłyszałbym wzajemne obwinianie się. Negocjatorzy ugrzęźliby w przeszłości, skoncentrowani na tym, co było nie tak.
Gdyby rozmowy szły dobrze, usłyszałbym coś zupełnie innego. Zamiast rozpamiętywać przeszłość, uczestnicy rozmów skupiliby się na teraźniejszości i przyszłości. Zamiast ględzić o tym, co nie wyszło, dyskutowaliby o tym, co można zrobić. Zamiast atakować się nawzajem, wspólnie atakowaliby problem.
Innymi słowy, zwyczajnie sugerowałem, że sposób, w jaki osoby uwikłane w konflikt prowadzą rozmowę, może albo zamknąć, albo otworzyć nowe możliwości porozumienia.
Ten nocny telefon od Rogera Fishera był początkiem mojej inicjacji do sztuki otwierania możliwości w pozornie nierozwiązywalnych konfliktach. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że opanowanie tej sztuki stanie się moją życiową misją.
Moje fundamentalne pytanie
Wspaniałomyślna oferta Rogera Fishera rozpaliła we mnie powołanie, które tliło się gdzieś w środku niemal odkąd sięgam pamięcią. Większość dzieciństwa spędziłem w Europie, nadal podnoszącej się po dwóch wojnach światowych, których niewypowiedziane okropieństwa pochłonęły życie dziesiątków milionów osób. Cierpienie było wciąż wyczuwalne w zrujnowanych budynkach i historiach opowiadanych cicho przez straumatyzowanych ocalałych – nawet dla dziecka, które nie doświadczyło tego horroru bezpośrednio.
Jakby tego było mało, na horyzoncie majaczyło widmo trzeciej wojny światowej – tym razem apokaliptycznej, bo nuklearnej. Nie rozmawialiśmy o tym zbyt wiele. Już sama myśl była po prostu zbyt straszna i wydawało się, że nikt nie może z tym nic zrobić. Niestety na każdym kroku coś nam o tym przypominało. W mojej szkole w Szwajcarii mieścił się obowiązkowy schron przeciwatomowy, który zimą służył jako przechowalnia nart. Odwiedzałem go zatem stosunkowo często i nieraz przechodziły mnie dreszcze, gdy zatrzymywałem się przed jego masywnymi stalowymi drzwiami przeciwwybuchowymi.
– Nie rozumiem tego – powtarzałem swoim przyjaciołom, gdy byłem już nieco starszy. – Za każdym razem, gdy między nami a Rosjanami dojdzie do kryzysu, przywódcy mogą podjąć decyzję o rozpoczęciu wojny nuklearnej, która rozerwie cały świat na strzępy. Jak to możliwe? Musi być lepszy sposób na radzenie sobie z naszymi problemami!
Do mojej szkoły uczęszczały dzieci różnych narodowości, kultur i wyznań, ale ogólnie dobrze się dogadywaliśmy. Spory, które powstawały od czasu do czasu, miały charakter interpersonalny, a nie międzygrupowy. Dlatego nawet jako chłopcu nietrudno mi było wyobrazić sobie świat, w którym wszyscy koegzystowalibyśmy w miarę zgodnie.
Konflikty mogłem obserwować nie tylko na świecie, ale także w domu, ilekroć moi rodzice kłócili się przy rodzinnym stole. Słuchanie ich sprawiało mi ból i gdy tylko było to możliwe, próbowałem odwrócić ich uwagę od przedmiotu sprzeczki. Uświadomiłem sobie, że konflikt wpływa na wszystko w naszym życiu – od szczęścia rodzinnego po ostateczne przetrwanie naszego gatunku.
Podstawowe pytanie, do którego powracałem jako ciekawski nastolatek, brzmiało: Jak możemy sobie radzić z naszymi najgłębszymi różnicami, jednocześnie nie niszcząc wszystkiego, co jest nam drogie? Jak znaleźć sposób na wspólne życie i pracę, nawet w obliczu nieuniknionych konfliktów?
Zacząłem studiować antropologię z nadzieją, że dowiem się więcej o ludzkiej naturze i kulturze, co pozwoli mi znaleźć odpowiedź na moje pytanie. Antropolodzy często badają małe zagrożone społeczności nękane zewnętrznymi niebezpieczeństwami. Zagrożoną społecznością, o którą ja się martwiłem, była ludzkość, stojąca w obliczu egzystencjalnego niebezpieczeństwa, które sama na siebie ściągała. Dlaczego tak często popadamy w niszczycielski konflikt, ilekroć pojawiają się poważne różnice między jednostkami, grupami lub narodami?
Jednak nie chciałem tylko się uczyć. Chciałem ubrudzić sobie ręce ciężką pracą. Jedną z rzeczy, które podobały mi się w antropologii, była koncepcja, że aby naprawdę zrozumieć inną kulturę, trzeba stać się zarówno jej obserwatorem, jak i uczestnikiem. Chciałem brać udział w konfliktach, a nie tylko przyglądać im się z boku. Chciałem wejść w sam środek akcji i ćwiczyć sztukę negocjacji w miejscach najbardziej opornych na rozwiązania pokojowe.
Ten jeden telefon zapoczątkował w moim życiu podróż, która trwa nieprzerwanie od prawie pięćdziesięciu lat. Wędrując po świecie jako antropolog i negocjator, poszukuję w rzeczywistych sporach odpowiedzi na podstawowe pytanie: Czego potrzeba, by z destrukcyjnej konfrontacji przekształcić konflikt w negocjacje oparte na współpracy?
Zadawałem to pytanie przedstawicielom wielu tradycyjnych kultur, od społeczności Kua w Kalahari po wojowników klanowych w Nowej Gwinei. Zadawałem to pytanie sobie, eksperymentując z różnymi podejściami do najcięższych konfliktów, z jakimi tylko mogłem mieć do czynienia – od ostrych strajków górniczych po amerykańsko-sowiecki kryzys nuklearny; od starć w salach konferencyjnych po waśnie rodzinne; od głębokich podziałów politycznych po wojny na Bliskim Wschodzie. Szukałem najzacieklejszych sporów, toczących się o najwyższe stawki, uznawszy, że jeśli jakakolwiek metoda przyniesie skutek w tych najcięższych przypadkach, prawdopodobnie sprawdzi się wszędzie.
Zadawałem sobie to pytanie również w obliczu konfliktów z członkami własnej rodziny i ludźmi, których kocham. Wyciągałem wnioski zarówno z porażek, jak i sukcesów.
Te wszystkie eksperymenty potwierdziły przeczucie, które towarzyszyło mi już w dzieciństwie: istnieją znacznie lepsze sposoby radzenia sobie z dzielącymi nas różnicami. Jako istoty ludzkie mamy wybór.
Żyjemy w dobie konfliktu
Gdy przyglądam się konfliktom, które dotykają nas w dzisiejszych czasach, dochodzę do wniosku, że te proste, ale niebywale istotne lekcje, które otrzymałem podczas swojej wieloletniej misji, nigdy nie były tak potrzebne jak teraz.
Konflikty otaczają nas zewsząd i, co gorsza, przybierają na sile. Każdego dnia – w naszych domach rodzinnych, w naszych miejscach pracy, w naszym kraju i na całym świecie – stajemy w obliczu przyprawiających o ból głowy i rozdzierających serce waśni.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek wcześniej destrukcyjne konflikty polaryzowały nasze społeczności, zatruwały relacje i paraliżowały zdolność do rozwiązywania złożonych problemów w większym stopniu niż obecnie. Z ilu potrzeb rezygnujemy i ile możliwości tracimy z powodu braku lepszego sposobu radzenia sobie z tym, co nas różni?
Jak na ironię, po wielu dekadach pracy nad krytycznymi konfliktami politycznymi na całym świecie odkryłem, że taki konflikt rozdziera mój własny kraj. Choć taka perspektywa wydaje się nie do pomyślenia, według ostatnich sondaży ponad dwóch na pięciu Amerykanów obawia się, że Stany Zjednoczone mogą pogrążyć się w wojnie domowej. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką skalą strachu, złości i pogardy dla drugiej strony. Nie widziałem również tak głębokiej rezygnacji, odrętwienia i rozpaczy – tak wielu ludzi bezradnie podnoszących ręce w geście poddania i dochodzących do wniosku, że nie są w stanie zmienić sytuacji na lepsze.
Zjawisko polaryzacji nie ogranicza się zresztą do Stanów Zjednoczonych – jest to trend globalny, dzielący rodziny, społeczności i społeczeństwa na całym świecie.
– Z powodu różnic politycznych mój brat nie pojawia się na naszych tradycyjnych spotkaniach rodzinnych. Moja matka ma złamane serce. To zaszło za daleko – ubolewa bliska mi osoba pochodząca z Brazylii.
Gdyby antropolodzy żyjący za tysiąc lat spojrzeli wstecz na tę chwilę, mogliby nazwać ją erą spotkania rodziny ludzkiej. Po raz pierwszy w historii, dzięki rewolucji komunikacyjnej, praktycznie wszystkie piętnaście tysięcy wspólnot językowych jest ze sobą w kontakcie. Jednak, jak w przypadku wielu zjazdów rodzinnych, nie wszystko przebiega w spokoju i harmonii. Pojawiają się liczne konflikty.
Nigdy wcześniej w procesie ewolucji ludzie nie stanęli przed wyzwaniem życia z miliardami innych osób w jednej wspólnocie. To globalne zjednoczenie bynajmniej nie oznacza złagodzenia konfliktu, a wprost przeciwnie – wiąże się z narastającą wrogością. Ludzie są zmuszeni stawić czoła dzielącym ich różnicom, zaogniają się urazy wynikające z nierówności, a granice tożsamości są zagrożone przez obce zwyczaje i przekonania. Tak bliskie spotkanie, zamiast łączyć, wysuwa na pierwszy plan dzielące nas różnice; powoduje tarcia, zamiast łagodzić obyczaje.
Dzięki rozwojowi technologii informacyjno-komunikacyjnych wzrasta też nasza świadomość konfliktów w innych częściach świata. Przez całą dobę jesteśmy zalewani wiadomościami o sporach i wojnach. Nowe media zostały zaprojektowane tak, by skupiać się na konflikcie – i intensyfikować go – choćby dlatego, że przyciąga to naszą uwagę, a uwaga przynosi zysk.
Konflikty nie znikną. Żyjemy w czasach licznych, coraz szybciej postępujących zmian: rozwoju nowych technologii, takich jak sztuczna inteligencja, dyslokacji gospodarczej, zakłóceń środowiska, istotnych zmian demograficznych. A więcej zmian oznacza rzecz jasna jeszcze więcej sporów.
I bardzo dobrze, bo – uwaga – świat potrzebuje nie mniejszej, lecz większej liczby konfliktów.
Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale pozwól mi wyjaśnić.
Czym bowiem jest konflikt? Można go zdefiniować jako zderzenie przeciwstawnych stanowisk, wynikające z postrzeganej rozbieżności interesów i perspektyw.
W swojej pracy często spotykam się z powszechnym założeniem, że konflikt jest czymś złym. Sam kiedyś dzieliłem to przekonanie. Jednak jako antropolog i mediator zrozumiałem, że konflikt jest czymś naturalnym. Jest częścią życia. Po prostu z racji bycia ludźmi mamy różne interesy i punkty widzenia. Konflikt pojawia się, gdy wyrażamy te różnice – a nawet wtedy, gdy tego nie robimy.
W rzeczywistości konflikt może być całkowicie zdrowy. Najlepsze decyzje nie wynikają z powierzchownego konsensusu, ale z dogłębnego poznania różnych punktów widzenia i poszukiwania kreatywnych rozwiązań. Konflikt leży u podstaw procesu demokratycznego, a także stanowi siłę napędową nowoczesnej gospodarki, gdzie w postaci konkurencji rynkowej przyczynia się do tworzenia dobrobytu.
Wyobraź sobie przez chwilę świat całkowicie pozbawiony konfliktów. Jak mielibyśmy zadośćuczynić niesprawiedliwościom? Jak moglibyśmy rozprawić się z nadużyciami władzy? Jak dochodziłoby do konstruktywnych zmian w naszych rodzinach, miejscach pracy i społecznościach?
To właśnie stawiając czoła wyzwaniom, uczymy się, rozwijamy i zmieniamy jako jednostki i grupy. Konflikt jest jednym z takich stymulujących wyzwań – pozwala nam i naszym społeczeństwom stale ewoluować. Jak niedawno zauważyła moja przyjaciółka, mediatorka Claire Hajaj: „Konstruktywny konflikt jest podstawą ludzkiego rozwoju”.
Jak zatem możemy konstruktywnie radzić sobie z dzielącymi nas różnicami?
Żeby dotrzeć do celu, trzeba pokonać drogę
Pisząc tę książkę, miałem okazję uczestniczyć w dwutygodniowym spływie Wielkim Kanionem Kolorado. Podczas gdy nasi dzielni kapitanowie manewrowali wokół olbrzymich skał i pokonywali kolejne rwące bystrza, ja poszukiwałem świeżego spojrzenia na to, jak nie utonąć w morzu konfliktu w tych burzliwych czasach. Uzyskanie perspektywy na współczesny ludzki dramat przyszło mi stosunkowo łatwo, gdy spojrzałem na gigantyczne ściany kanionu, liczące miliardy lat i setki metrów wysokości. Cała historia ludzkości zmieściłaby się na kilku centymetrach tych monumentalnych klifów.
Głęboko w objęciach ścian kanionu, z dala od szaleńczego wiru wiadomości i zamętu mediów społecznościowych, zadałem jednemu z towarzyszy mojej rzecznej eskapady, siedemdziesięcioletniemu hodowcy bydła mlecznego z Wisconsin, George’owi Siemonowi, następujące pytanie:
– George, dlaczego nasz kraj ma takie trudności z osiągnięciem porozumienia w jakiejkolwiek sprawie? Co słyszysz w rozmowach z rolnikami?
– William – odpowiedział. – Wszyscy czują się jak w potrzasku. Zamiast rozwiązywać problemy, wskazują palcami winnych. Albo całkowicie odpuszczają. A problemy tylko się pogłębiają. Mówię dziś młodym ludziom: „Mamy rozwiązania. Mamy nawet pieniądze. Po prostu nie mamy pojęcia, jak ze sobą współpracować. To w tej chwili nasze najpoważniejsze wyzwanie!”.
Słowa George’a wydały mi się wyjątkowo trafne. Żyjemy w świecie możliwości – możliwych scenariuszy przyszłości dla nas samych, naszych rodzin i naszych społeczności. Wiele z nich napawa nadzieją, ale niektóre są naprawdę przerażające. W końcu to od nas zależy, jak potoczy się nasza historia. Możemy uczynić życie lepszym dla wszystkich – mamy ku temu ogromne możliwości – o ile nauczymy się współpracować.
Nie wyeliminujemy konfliktów – i nie powinniśmy tego robić.
Prawdziwym problemem nie jest konflikt, lecz raczej destrukcyjny sposób, w jaki sobie z nim radzimy.
A gdybyśmy tak spróbowali innego podejścia – całkowicie przeciwnego? Co by się stało, gdybyśmy zamiast eskalować konflikty lub ich unikać, postępowali odwrotnie: zwracali się ku nim z ciekawością i chęcią współpracy?
Tego nauczyłem się podczas spływu Wielkim Kanionem. Gdy znaleźliśmy się na rzece, przez wiele dni nie było odwrotu. Mrożące krew w żyłach bystrza i gigantyczne, lodowate fale zalewały nas, czy nam się to podobało, czy nie. Nie mieliśmy innego wyboru, jak tylko podjąć wyzwanie. Zamiast opierać się doświadczeniu zimna i przemoczenia do suchej nitki, musieliśmy zanurzyć się w nim, stawić czoła wysokim falom i cholernie mocno wiosłować jak jeden mąż.
Krótko mówiąc, żeby dotrzeć do celu, trzeba pokonać drogę.
Być może jest to ostatnia rzecz, na jaką mamy teraz ochotę, ale co by się stało, gdybyśmy otworzyli się na konflikt i podeszli do niego z akceptacją? Gdybyśmy zainwestowali w niego cały ludzki potencjał – naszą naturalną ciekawość, pokłady kreatywności i zdolność do współpracy?
W swojej pracy poczyniłem pewną obserwację: ludzie instynktownie zakładają, że konflikt należy rozwiązać. Ale czy to prawda? Sam tak niegdyś sądziłem. Wszak pracowałem w branży zajmującej się rozwiązywaniem konfliktów. Jednak z biegiem lat zrozumiałem, że rozwiązanie często nie jest możliwe, przynajmniej nie w danym momencie. W niektórych przypadkach jest wręcz niepożądane, ponieważ pozbawia nas możliwości ciągłego uczenia się i rozwoju poprzez konflikt. Prawda jest taka, że nie musimy zawsze się zgadzać.
Czy zamiast skupiać się na zakończeniu konfliktu i dojściu do porozumienia, możemy dążyć do czegoś bardziej realistycznego i trwalszego niż rozwiązanie? A gdybyśmy tak spróbowali dokonać transformacji konfliktu?
Transformacja to po prostu zmiana formy konfliktu – z destrukcyjnej walki na produktywną polemikę i konstruktywne negocjacje.
Zamiast niszczyć to, co cenimy, moglibyśmy tworzyć wartościowe rzeczy – gdybyśmy tylko zechcieli poszukać możliwości wspólnego życia.
Transformacja konfliktu to coś więcej niż osiągnięcie porozumienia. To radykalna zmiana sposobu, w jaki traktujemy innych i dzielące nas różnice. To przeobrażenie naszych relacji. Umowy są ograniczone w czasie i często mają charakter transakcyjny; wchodzą w życie, po czym wygasają. Transformacja ma charakter relacyjny i może wybiegać daleko w przyszłość. Umowy są wynikami; transformacja to proces. I w przeciwieństwie do niektórych porozumień, których osiągnięcie może zająć dużo czasu, transformacja konfliktu może rozpocząć się od razu.
Gdy ponad czterdzieści lat temu pracowałem z Rogerem Fisherem i Bruce’em Pattonem nad książką Dochodząc do TAK, „tak” oznaczało wzajemnie satysfakcjonujące porozumienie. Dziś uważam, że należy rozszerzyć znaczenie tego słowa. Nowe „tak” oznacza otwarcie się na konflikt i wszystko, co się z nim wiąże. Nowe „tak” to transformatywne „tak”.
Jeśli nauczymy się akceptować i przekształcać nasze konflikty, nauczymy się też żyć i pracować razem. Jeśli nam się to uda – jak zauważył mój znajomy George na rwącej rzece – nie będzie takiego problemu, z którym nie moglibyśmy się uporać.
„Możliwe” to nowe „tak”
Ludzie często pytają mnie:
– Jesteś optymistą czy pesymistą?
Po tych wszystkich latach doświadczeń związanych z pozornie nierozwiązywalnymi konfliktami, odpowiadam:
– W zasadzie to jestem posybilistą.
Pasjonuje mnie to, co możliwe.
Wierzę w ludzki potencjał, dzięki któremu zawsze można dojść do „tak” – naszą zdolność do konstruktywnego radzenia sobie z różnicami.
Wierzę w przyrodzoną zdolność człowieka do współpracy, nawet w obliczu istotnej różnicy zdań.
Wierzę, że obojętnie z jak trudnym konfliktem mamy do czynienia, jesteśmy w stanie znaleźć wyjście.
Krótko mówiąc, wierzę, że możemy przetrwać – i rozwijać się – w dobie konfliktu.
Możliwe bynajmniej nie znaczy łatwe. Szybkie rozwiązania nie istnieją. Radzenie sobie z konfliktami bywa najcięższą pracą, jakiej tylko można się podjąć. Wymaga cierpliwości i wytrwałości. „Trudne” nie oznacza jednak „niemożliwe”. Praca może być zarówno ciężka, jak i możliwa do wykonania.
Możliwe nie oznacza zakończenia konfliktu. To nie wygrana, nad którą można szybko przejść do porządku dziennego. W większości sytuacji, z którymi mam do czynienia, napięcia nie słabną, konflikt trwa, ale zniszczeniu, przemocy i wojnie można położyć kres.
Możliwe nie jest równoznaczne z kompleksowym rozwiązaniem. Zdecydowanie częściej są to stopniowe zmiany w relacjach, co w dłuższej perspektywie może przekładać się na wyraźne efekty. Relacje mogą być skomplikowane niczym labirynt. Możliwe oznacza znalezienie drogi naprzód w sytuacjach, z których pozornie nie ma wyjścia. To doprowadzanie do małych przełomów, które z czasem mogą przerodzić się w większe punkty zwrotne. Możliwe oznacza stopniową transformację.
Możliwe to wykorzystanie całego ludzkiego potencjału w obliczu otaczających nas konfliktów. To zrobienie użytku z naszej wrodzonej ciekawości, kreatywności i umiejętności współpracy w celu otworzenia nowych możliwości, z których wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy.
W konfliktach, wobec których czujemy się bezradni, bezsilni i sfrustrowani, możliwe oznacza wolność, wybór i możliwości.
„Możliwe” jest nowym „tak”.
Dlaczego jestem posybilistą? Ponieważ widziałem na własne oczy, czego ludzie są w stanie dokonać. Widziałem, jak pozornie niemożliwe stawało się możliwe.
W latach osiemdziesiątych kursowałem między Waszyngtonem a Moskwą, przez dekadę próbując zapobiec przypadkowej wojnie nuklearnej. Byłem świadkiem niezwykłej przemiany stosunków amerykańsko-sowieckich wraz z upadkiem muru berlińskiego i zakończeniem zimnej wojny wbrew wszelkim prognozom i oczekiwaniom.
Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych po raz pierwszy odwiedziłem RPA, chcąc przyjrzeć się tamtejszemu konfliktowi z bliska i poprowadzić szkolenie z negocjacji, doświadczeni obserwatorzy polityczni byli przekonani, że obalenie rasistowskiego systemu apartheidu zajmie dziesięciolecia i może wymagać krwawej, totalnej wojny domowej. Stało się jednak inaczej. Wbrew niemal wszelkim przewidywaniom w ciągu zaledwie kilku lat dokonano transformacji wyniszczającego konfliktu, a na prezydenta wybrano więzionego od dwudziestu siedmiu lat Nelsona Mandelę.
W ostatnich latach miałem okazję doradzać prezydentowi Kolumbii, który starał się zrobić to, co większość obywateli jego kraju uważała za całkowicie niemożliwe: zakończyć wojnę domową trwającą od niemal pół wieku. Zginęły w niej setki tysięcy ludzi, a całkowita liczba poszkodowanych sięgała ponad osiem milionów. Negocjacje były wyjątkowo trudne, ale po sześciu latach w końcu zawarto historyczny pokój i – ku zaskoczeniu wszystkich – główne siły partyzanckie złożyły broń.
Moje doświadczenie nie ogranicza się jednak do wojen. Obserwowałem rodziny przezwyciężające wieloletnie waśnie. Byłem świadkiem, jak zaciekli rywale biznesowi ponownie stawali się przyjaciółmi. Przyglądałem się, jak przywódcy z przeciwległych krańców spektrum politycznego w moim kraju uczą się współpracować. Widziałem, jak ludzie ze wszystkich środowisk stawiali czoła wyzwaniu i przekształcali destrukcyjną konfrontację w produktywne negocjacje.
Jeśli zdarzyło się to już wcześniej, wierzę, że może się to powtórzyć.
Nie jestem naiwny w kwestii natury człowieka. Po prawie pięciu dekadach pracy w sferze, która czasami wydaje się być jądrem ciemności, nie należę do osób, które bagatelizują ludzką zdolność do ignorancji i okrucieństwa. Byłem również świadkiem negatywnego potencjału konfliktu.
Ponad czterdzieści lat temu miałem okazję spędzić samotne popołudnie na terenie byłego nazistowskiego obozu zagłady w Treblince w Polsce. W zasięgu mojego wzroku nie było nikogo. Szedłem w wysokiej trawie pośród rzędów długich kopców nakrapianych białawymi fragmentami kości. Podejrzewałem, choć nie byłem tego pewien, że pogrzebano w nich wielu członków mojej dalszej rodziny. Zdałem sobie sprawę, że każda spoczywająca tam dusza była częścią czyjejś rodziny, a zatem rodziną dla nas wszystkich. Raz po raz zalewała mnie fala smutku i brakowało mi słów, by wyrazić, jak nieludzkie cierpienie jesteśmy zdolni wyrządzić bliźnim. Obiecałem sobie w duchu, że nie będę siedzieć bezczynnie i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zapobiec nuklearnemu holokaustowi zagrażającemu ludzkości.
Trzynaście lat później, gdy brałem udział w mediacjach w czasie wojny w Jugosławii, udałem się wraz z przyjacielem z dzieciństwa, Peterem Galbraithem, ówczesnym ambasadorem USA w Chorwacji, do tymczasowego obozu uchodźczego dla bośniackich muzułmanów. Uchodźcy byli uwięzieni pomiędzy dwoma rzędami czołgów – serbskich po jednej i chorwackich pod drugiej stronie – z wielkimi działami wycelowanymi w znajdującą się pośrodku ziemię niczyją, pas o szerokości około kilometra. Eskortowani przez kanadyjskich żołnierzy sił pokojowych ONZ uzbrojonych w kamizelki kuloodporne i broń automatyczną dotarliśmy do ruin wioski. Domy zostały w większości zniszczone. Zbłąkany pocisk utknął w pniu drzewa.
Tysiące kobiet, mężczyzn i dzieci obozowały w mizernych namiotach, które zapewniały niewielką ochronę przed zbliżającą się mroźną zimą. Ci ludzie nie mieli dokąd pójść i wydawali się całkowicie zdezorientowani. Zewsząd otaczały ich miny lądowe i co kilka dni ktoś okrutnym zrządzeniem losu tracił stopę lub całą nogę. W tym kontekście jakże przejmujące wydało mi się to, że chwilę przed naszym przybyciem jedna z uchodźczyń urodziła dziecko na prowizorycznym oddziale szpitalnym urządzonym w szkolnej sali gimnastycznej. Nie mogłem powstrzymać się od refleksji, że ci niewinni ludzie symbolizują trudne położenie ludzkości, tkwiącej w potrzasku pomiędzy nuklearnymi superpotęgami, gotowymi w okamgnieniu rozpętać piekło na ziemi. Było to jeszcze jedno wyraźne przypomnienie, że w konflikcie drzemie potencjał zagłady.
Moja praca nad tą książką zbiegła się w czasie z tragiczną wojną w Ukrainie. Trzy i pół dekady po upadku muru berlińskiego świat staje w obliczu nowego groźnego sporu między Rosją a Zachodem i negatywny potencjał konfliktu uwidacznia się w pełnej krasie. Podobnie jak w pierwszej połowie dwudziestego wieku, Europa po raz kolejny staje się areną zaciętych bitew i niewyobrażalnych okrucieństw. Nuklearny miecz Damoklesa wisi niebezpiecznie nad naszymi głowami. Wygląda na to, że historia zatoczyła koło.
W zeszłym roku zamierzałem skupić się wyłącznie na pisaniu, ale nie mogłem zwyczajnie usiąść za biurkiem i nic nie robić. Pisząc te słowa, jestem poważnie zaangażowany w rozmowy z Ukraińcami i Rosjanami, Amerykanami i Chińczykami, Brytyjczykami, Francuzami i przedstawicielami wielu innych narodowości. Wspólnie staramy się wypracować propozycje praktycznych działań, które mogłyby pomóc położyć kres tej straszliwej wojnie. Właśnie zakończyłem rozmowę z ukraińskim kolegą. Z jego relacji wynika, że na jednym tylko dziesięciokilometrowym odcinku linii frontu każda ze stron traci codziennie po stu żołnierzy. Ile jest takich odcinków? Ile dni, tygodni i miesięcy upłynęło od rozpoczęcia wojny?
Być posybilistą znaczy nie odwracać wzroku od negatywnych ewentualności i traktować je jako motywację do ciągłego poszukiwania pozytywnych możliwości. Praca nigdy nie jest skończona. „Możliwe” nie oznacza „nieuniknione” ani nawet „prawdopodobne”. „Możliwe” oznacza po prostu możliwe.
To, czy możliwe stanie się rzeczywistością, zależy od nas.
Co sami stworzyliśmy, sami możemy zmienić
Trzydzieści lat temu udałem się w głąb lasów deszczowych Malezji, by złożyć wizytę ludowi Semai, uważanemu przez wielu antropologów za najbardziej pokojowo nastawione plemię na świecie. Chciałem zrozumieć, jak jego członkowie radzą sobie z konfliktami.
Przyjęto mnie z tradycyjną gościnnością w dużym bambusowym domu wzniesionym na palach w środku dżungli. Kilkanaście rodzin dzieliło tę samą przestrzeń, jedząc i śpiąc razem. Następnego ranka, po nocy spędzonej na bambusowej platformie, w końcu z pomocą tłumacza zadałem jednemu z członków starszyzny pytanie, które od dawna mnie zastanawiało:
– Dlaczego twoi ludzie nie wszczynają wojen?
– Wojen? – zapytał wyraźnie zaskoczony.
Po chwili zastanowienia spojrzał na mnie i odparł:
– Tajfuny, trzęsienia ziemi i tsunami to siły natury, których nie możemy kontrolować. Ale wojny wywołujemy sami. Dlatego możemy je zatrzymać.
Mówił tak, jakby ta odpowiedź była oczywista. W jego przypadku chyba faktycznie taka była, zważywszy na to, jak skutecznie jego społeczność radziła sobie z najpoważniejszymi konfliktami. Wyjaśnienie, które mi przedstawił, objawiając jednocześnie praktyczną mądrość swojego ludu, wydało mi się niezwykle przekonujące. W zasadzie było ono tożsame z credo posybilistów.
Wyzwanie, przed którym stoimy, nie leży w świecie zewnętrznym, lecz w nas samych. Nie mamy do czynienia z problemem technicznym, tylko ludzkim. To, co sami stworzyliśmy, sami możemy zmienić. To możliwe.
Jak sugerował przedstawiciel plemienia Semai, gatunek ludzki ma naturalną zdolność do konstruktywnego radzenia sobie z różnicami. Jako antropologa od dawna zdumiewa mnie to, jak niezwykle ewoluowaliśmy w porównaniu z innymi naczelnymi. Jesteśmy niezmiernie towarzyscy, szalenie komunikatywni, imponująco wnikliwi i niebywale kreatywni. Wspólne rozwiązywanie problemów jest naszą wielką siłą. Dzięki niej przetrwaliśmy i wciąż się rozwijamy.
To prawda, że zdolność do przemocy jest częścią naszej natury, ale w ramach dziedzictwa ewolucyjnego przekazanego nam przez naszych przodków dostaliśmy też narzędzia, które mogą ją powstrzymać. Mamy niezbywalne, przyrodzone prawo z nich korzystać w tych trudnych czasach. Naszym zadaniem nie jest stworzenie czegoś zupełnie nowego, lecz raczej przypomnienie sobie tego, co już potrafimy robić, i wykorzystanie tych kompetencji w obliczu wyzwań współczesności.
Chodźmy na spacer
Kilka lat temu wybrałem się na długi spacer po Górach Skalistych w pobliżu mojego domu. Towarzyszył mi mój sąsiad i przyjaciel, Jim Collins, autor książek zaliczanych do klasyki przywództwa, w tym Od dobrego do wielkiego. Wspinaliśmy się akurat po stromym zboczu, gdy Jim zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Jak udaje ci się zachować poczucie, że zawsze coś da się zrobić w tak trudnych czasach?
Spojrzałem na wspaniałą panoramę rozciągającą się przed nami i odparłem:
– Cóż, Jim, to prawda, że świat stał się znacznie bardziej spolaryzowany, nie wyłączając nas jako narodu, i że te czasy mogą wydawać się mroczniejsze niż inne. Ale w czasach, które można by uznać za lepsze, też miałem do czynienia z potwornie przygnębiającymi, arcytrudnymi sytuacjami. To możliwości, które widzę, motywują mnie do działania. Czy mam lepszy wybór?
– W takim razie – kontynuował Jim – dlaczego nie napiszesz książki, która byłaby syntezą wszystkiego, czego się nauczyłeś, i która pomogłaby innym uświadomić sobie, że nie są bezradni w tych niespokojnych czasach?
Proszę. Oto ona.
Uwielbiam długie spacery na łonie natury. Chodzenie daje mi jasność umysłu i szerszą perspektywę. Jest dla mnie źródłem inspiracji i sprzyja nieszablonowemu myśleniu. Zapewnia mi energię i wsparcie, których potrzebuję, by móc stawiać czoła trudnym konfliktom.
Zapraszam cię na wyimaginowany wspólny spacer. Mam nadzieję, że podczas tej podróży zdołam przekazać ci w pigułce wszystko, co wiem na temat ścieżki do możliwości, a co odkryłem, poszukując perspektyw w najtrudniejszych konfliktach na całym świecie. Choć książka ta ma z założenia charakter praktyczny, nie jest poradnikiem. Nie tyle chodzi w niej o metodę, co o nastawienie. Posybilistyczny sposób myślenia to wnikliwe, twórcze i kolektywne zgłębianie różnic w tych trudnych, naznaczonych podziałami czasach.
Bodaj najskuteczniejszym sposobem przekazywania wiedzy, praktykowanym od zarania dziejów i zakorzenionym w naszej naturze, jest opowiadanie historii. To opowieści zapamiętujemy najlepiej i to z nich najszybciej się uczymy. Pozwolę sobie zatem opowiedzieć ci własne historie – od zawodowych po osobiste – w nadziei, że oddadzą one istotę tego, co sam pojąłem. W swoich poprzednich książkach na ogół dzieliłem się historiami innych. W tym przypadku będę się opierał głównie na własnych doświadczeniach, bo to one najwięcej mnie nauczyły. Uporządkowałem te historie w taki sposób, by uwydatnić najważniejsze punkty zwrotne, jakie odkryłem na ścieżce wiodącej do możliwości.
W wielu z tych opowieści będę przytaczał wypowiedzi na podstawie notatek zrobionych bezpośrednio po rozmowie, a czasami opierając się wyłącznie na swojej pamięci, która, przyznaję, może być zawodna. W kilku przypadkach zmieniłem nazwiska moich rozmówców, by chronić ich prywatność.
Czytelnicy, którzy znają moje wcześniejsze książki, mogą kojarzyć niektóre z tych historii. Wracam do nich dlatego, że dotyczą najbardziej pouczających doświadczeń w moim życiu, a także dlatego, że przyglądając się im ponownie, liczę na świeże spostrzeżenia. Starałem się maksymalnie uszczegółowić historie, które opowiadam ponownie, z nadzieją, że moi wierni czytelnicy też odkryją w nich coś nowego.
Ponieważ w swojej pracy mam do czynienia z konfliktami o krytycznym znaczeniu dla całego świata, pokaźna część opisanych tu przypadków pochodzi z tak zwanych kuluarów władzy, ale zapewniam, że te konflikty w swej istocie wykazują wiele podobieństw do codziennych, dobrze znanych nam nieporozumień w życiu rodzinnym czy zawodowym. Skala może i jest większa, ale dynamika podobna. Konflikt to konflikt, a ludzie to ludzie. Niektóre lekcje mają uniwersalny charakter i można z nich zrobić użytek w wielu kontekstach.
Mam świadomość, że moje doświadczenia związane z najpoważniejszymi konfliktami opierają się głównie na współpracy z mężczyznami, występującymi zarówno w roli stron, jak i osób trzecich. Na szczęście ta dysproporcja zaczyna się zmniejszać. Zbyt często nie docenia się faktu, że kobiety zawsze były wpływowymi stronami trzecimi i rozjemczyniami w otaczających nas konfliktach – w pracy, w domu i na świecie. W wielu miejscach kobiety coraz skuteczniej przełamują bariery stojące im na drodze do pełnego uczestnictwa w sferze negocjacji i mediacji. Bardzo się cieszę, że większość osób biorących udział w moich warsztatach to obecnie kobiety. Choć przed nami jeszcze wiele pracy, ten trend napawa mnie nadzieją na wielkie zmiany w przyszłości.
Podczas naszej wspólnej wędrówki będę opisywał własną ścieżkę do możliwości. Jednocześnie zachęcam cię do przyjrzenia się konfliktom, które stanowią wyzwanie dla ciebie – obojętnie, czy jesteś bezpośrednio w nie zaangażowany, czy po prostu nimi zaniepokojony. Jaka jest twoja ścieżka do możliwości?
Niedawno zostałem dziadkiem. Brak mi słów, by opisać, z jak wielkim przejęciem i radością tuliłem w ramionach swojego wnuka Diego tuż po jego narodzinach. Poczułem czysty, nieskrępowany potencjał jego istnienia. Wpatrując się w jego niewinną twarzyczkę, zastanawiałem się, jaki świat pozostawimy jego pokoleniu. Gdyby jego przyszłe „ja” i wszyscy jego rówieśnicy mogli przemówić, o co chcieliby nas poprosić? Jaką pracę moglibyśmy wykonać dla nich teraz?
Mam wielką nadzieję, że ta książka zainspiruje cię do spożytkowania drzemiącego w tobie potencjału i pomoże ci dokonać transformacji konfliktów w najbliższym otoczeniu. Jeśli uda nam się zmienić charakter naszych sporów, uda nam się zmienić cały świat.
Wybór należy do nas.
BESTSELLERY
- EBOOK
22,90 zł 34,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: AgoraFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: PoradnikiPenis nie jest obcym ciałem, dzikim zwierzęciem, czempionem, który musi wygrywać seksualne olimpiady, ani nieposłusznym sługą, którego trzeba przywoływać do porządku niebieskimi pigułkami. Jest częścią męskiego ciała, o którą ...EBOOK
19,90 zł 29,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK59,00 zł
- Wydawnictwo: AgoraFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Poradniki„Sztuka kochania” to poradnik dla par. Po raz pierwszy wydany w 1976 roku, osiągnął rekordowe 7 milionów sprzedanych egzemplarzy i miał dziesiątki tysięcy pirackich dodruków. Mimo upływu czasu wciąż zadziwia aktualnością.EBOOK
19,90 zł 29,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- 7,69 zł