- promocja
- W empik go
Doktor Anna. Uczniowie Hippokratesa - ebook
Doktor Anna. Uczniowie Hippokratesa - ebook
Końcówka lat 70. XIX wieku. Anna Tomaszewicz, po zakończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie w Zurychu, wraca do Warszawy z zamiarem otwarcia praktyki. Jest utalentowana, pełna zapału, ma na koncie doskonale przyjęte przez środowisko publikacje naukowe, chce pomagać ludziom. Ale Towarzystwo Lekarskie widzi w niej przede wszystkim kobietę – kogoś, kto nigdy nie powinien leczyć. Anna cały czas jednak uparcie dąży do celu i po to, by nostryfikować dyplom i móc pracować w zawodzie, gotowa jest udać się choćby do samego cara.
Tymczasem w stołecznych domach i szpitalach szerzą się choroby powodowane przez wszechobecny brud i nieprzestrzeganie zasad higieny. Zalecenia Josepha Listera, inicjatora antyseptyki, nawet jeśli znane, są ignorowane i wykpiwane przez większość lekarzy i personel medyczny. Po przytułkach i kamienicach jak dziki ogień rozprzestrzenia się gruźlica, a na salach operacyjnych wielu pacjentów ulega zakażeniom i umiera, mimo powodzenia zabiegów. Ogromne żniwo zbiera też gorączka połogowa – przypadłość, na którą doktor Anna zwracała szczególną uwagę.
Fabularyzowaną biografię pierwszej dyplomowanej lekarki praktykującej na ziemiach polskich Grabowska przeplata historiami postaci, które miały przełomowy wpływ na dzieje medycyn: Blackwell, Pasteura, Röntgena czy Darwina.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66863-33-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym poznajemy Annę Tomaszewiczównę, absolwentkę Wydziału Medycznego uniwersytetu w Zurychu, jej protektorów – rodzinę Korzyńskich, Grażynę – ich krnąbrną córkę i przyjaciółkę Anny, uroczą służącą Kasię i dowiadujemy się, że dyplom lekarski, działalność naukowa oraz życzliwość niektórych profesorów medycyny nie mają większego znaczenia, kiedy do Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego aplikuje kobieta.
– Czym mogę panience służyć?
Anna obejrzała się. Za jej plecami stał szczupły młodzieniec. Zza okularów spoglądały na nią życzliwie małe oczy. Uśmiechał się do niej zachęcająco. Odchrząknęła.
– Chciałabym się widzieć z profesorem Hoyerem.
Młodzieniec wyprostował się, a spojrzenie z życzliwego zmieniło się w świdrujące.
– Hmm... – mruknął i przetarł ręką wypomadowane włosy. Zaraz cofnął ją szybko, jakby zawstydził się tego gestu. – Chciałaby się panienka widzieć z profesorem Hoyerem?
Gdyby nie była tak zdenerwowana, rozbawiłoby ją to. Młodzieniec zapewne pomyślał, że jest jedną z matek bądź córek jakiegoś biedaka, który zachorował i bezpośrednio u profesora Hoyera pragnie uzyskać nadzieję, obietnicę rewolucyjnej terapii, która mogłaby ocalić komuś życie.
– Czy profesor mnie przyjmie? – spytała.
– Profesor jest zajętym człowiekiem – odparł młody człowiek protekcjonalnym tonem.
– Mimo to chciałabym się z nim zobaczyć – powiedziała już pewniejszym głosem. – Nie zajmę wiele czasu.
– A w jakiej sprawie panienka przychodzi? – nie ustępował.
– Daruje pan, ale wyjaśnię to profesorowi. – Wyprostowała się i spojrzała dumnie, zauważając przy okazji u swego rozmówcy liczne kaszaki na powiekach i pod oczami, które najwyraźniej próbował usunąć domowym sposobem, przez co doprowadził do zakażenia. Ledwie powstrzymała się od udzielenia mu porady medycznej. – To jest niezwykle ważna sprawa.
– Hmm... – Usłyszała kolejne chrząknięcie. – Jestem osobistym asystentem pana profesora i to ja decyduję, która sprawa jest ważna.
– Rozumiem. – Kiwnęła głową. – W takim razie proszę powiedzieć panu profesorowi, że nazywam się Anna Tomaszewicz i przyszłam złożyć aplikację do Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego.
– W imieniu męża? – dociekał młodzieniec.
Miesiące dobijania się do różnych instytucji, które mogłyby umożliwić jej wykonywanie wyuczonego zawodu, sprawiły, że nie umiała powstrzymać poirytowania.
– Szanowny panie...? Nie przedstawił się pan... – rzuciła cierpko.
Mężczyzna ukłonił się nieznacznie.
– Alfred Dziubiński – powiedział.
– Szanowny panie Dziubiński... Doktorze Dziubiński? – spytała Anna.
– Nie jestem lekarzem – odparł. – Jako asystent pana profesora zajmuję się sprawami administracyjnymi i pragnę panią poinformować, że aplikację trzeba złożyć osobiście. Proszę zatem przekazać szanownemu mężowi, że...
Anna przerwała mu gestem, po czym zaczęła wyrzucać z siebie słowa:
– Szanowny panie Dziubiński. Jestem absolwentką Wydziału Medycznego uniwersytetu w Zurychu. Wróciłam do Polski i pragnę podjąć praktykę lekarską. Chciałabym złożyć aplikację do Towarzystwa. Osobiście. Na ręce profesora Hoyera.
Młodzieniec stał z otwartymi ustami. Anna przywykła do tego widoku. Nie budził w niej jednak rozbawienia. Już miała dość mężczyzn patrzących na nią jak na dziwoląga.
Ciężkie dębowe drzwi z mosiężną tabliczką informującą: „Profesor Henryk Hoyer. Prezes Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”, uchyliły się nagle i stanął w nich niski, siwowłosy mężczyzna.
– Alfredzie? – zwrócił się do asystenta po tym, jak ukłonił się Annie z szacunkiem. – Cóż to za krzyki?
Alfred Dziubiński wycelował palec w stronę kobiety.
– Ta pani – powiedział przyciszonym głosem, jakby obawiał się, że donośniejszy ton jest w tej chwili niestosowny – twierdzi, że studiowała medycynę, i przyszła zapisać się do Towarzystwa.
Po wypowiedzeniu tych słów zastygł z pełnym oburzenia wyrazem twarzy. Następnie skrzyżował ręce na piersiach i stanął w takiej pozie obok posągu ojca wszystkich lekarzy – Hippokratesa. Wyglądał przy tym dość groteskowo i Anna mimowolnie się uśmiechnęła.
– Tak twierdzę, bo to jest prawda – powiedziała z westchnieniem.
Profesor popatrzył na swojego asystenta.
– Alfredzie, trzeba było mnie niezwłocznie wezwać. Jeśli ktoś przychodzi złożyć aplikację, musi to zrobić osobiście i porozmawiać ze mną, zatem nie może mnie pan pominąć.
Alfred rozłożył ręce.
– Ale ta pani mówi, że... – Urwał i złapał się za głowę, po czym schował twarz w dłoniach, jakby bał się spojrzeć na kobietę, która śmie twierdzić, że uprawia zawód, którego uprawiać nie może. Już za sam taki pomysł Alfred powinien związać nieszczęsną, a potem zaprowadzić czym prędzej do miejsca dla obłąkanych. Brat Alfreda krótko pracował w takim przytułku i opowiadał, że roi się tam od Napoleonów Bonapartych, królowych Wiktorii i kobiet, które opowiadają, jak spółkowały z diabłem. Wśród takich właśnie indywiduów powinna znaleźć się niewiasta, która upiera się, że ukończyła studia medyczne.
Profesor przeniósł wzrok na Annę, a ona wyciągnęła rękę.
– Anna Tomaszewiczówna – przedstawiła się. – Skończyłam medycynę w Zurychu, mogłam podjąć pracę w Szwajcarii czy Japonii, ale pragnę praktykować w Warszawie...
– Proszę do mnie – przerwał jej profesor. – Nie będziemy rozmawiać na korytarzu.
Anna obrzuciła Alfreda Dziubińskiego spojrzeniem pełnym satysfakcji i weszła za wybitnym polskim embriologiem do obszernego gabinetu.
– Proszę usiąść, droga pani. – Wskazał jej skórzany fotel.
Anna położyła teczkę ze swoimi pracami na biurku profesora i usiadła.
– Chciałabym złożyć aplikację... – zaczęła ponownie.
– Co pani sądzi o pracach Virchowa? – profesor zwrócił się do Anny po niemiecku.
Zamrugała.
– Nie rozumie pani? – spytał znów po niemiecku. Anna natychmiast odzyskała mowę.
– Rozumiem doskonale – odpowiedziała płynną niemczyzną. – Wiem, że pracował pan pod kierunkiem profesora Rudolfa Virchowa w Berlinie, stąd zapewne pana pytanie. Uważam, że teoria patologii komórkowej prezentowana przez profesora Virchowa jest błędna. Pasteur wykazał te błędy i ja...
Hoyer uniósł rękę, a Anna zamilkła.
– Również uważam, że ta teoria jest błędna – powiedział już po polsku. – A polemiki z Pasteurem wielce niefortunne.
– Pasteur – Anna uśmiechnęła się – obalił teorię samorództwa. Ludzkość zawdzięcza mu tyle samo co Kopernikowi.
– O tak – zgodził się profesor Hoyer. – To samo mówiłem na wykładach. Studenci mają bardziej otwarte umysły. Niektórzy moi koledzy nadal tkwią mentalnie w czasach teorii miazmatów fruwających w powietrzu.
– Nie jest zatem dziwne, że tak wielki klinicysta jak Virchow nie może się przekonać do badań Pasteura – rzuciła obronnym tonem. – Ma wielkie zasługi na innych polach.
– Virchow jest praktykiem. – Profesor Hoyer patrzył na nią z nieukrywaną sympatią. – Jako pierwszy wykonywał biopsje...
– Proszę wybaczyć – przerwała rozmówcy – ale nie jako pierwszy, tylko jeden z pierwszych. Osobiście znam udokumentowane przypadki biopsji i oceny mikroskopowej tkanek przewodu pokarmowego, wątroby, mięśni, a nawet mózgu, i to w Warszawie, proszę sobie wyobrazić... – Anna uśmiechnęła się do profesora. – W roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym w Szpitalu Dzieciątka Jezus dokonali tego doktorzy...
– ...Bogumił Korzyński i Leopold Teraz-Zawisza – dokończył profesor Hoyer i zdjął okulary. – Pierwszy z nich jest członkiem naszego Towarzystwa.
– I doktor Ludwik Koniecpolski – dopowiedziała Anna.
– Tak! – wykrzyknął Hoyer. – Tak! Ma pani rację!
Anna zastanawiała się, czy wykrzyknienia profesora dotyczą wiary w jej medyczne wykształcenie czy też tego, że znała tę wybitną trójkę klinicystów, którzy zdolnościami nie ustępowali wielkim lekarzom z Wiednia, Edynburga czy Berlina. Nie ośmieliła się jednak przerwać ciszy.
– Słyszałem o pani – powiedział w końcu profesor Hoyer. – Byłem jej nawet ciekaw...
Anna już miała powiedzieć, że jest przyzwyczajona do traktowania jej niczym cyrkowej małpy, ale widząc na sobie wzrok profesora, niewątpliwie pełen szacunku, nie skomentowała tego.
– Panie profesorze – położyła rękę na sercu – nie jestem pierwszą kobietą, która skończyła Wydział Medyczny uniwersytetu w Zurychu. Wyprzedziło mnie sześć Rosjanek, cztery Niemki, trzy Angielki i jedna Amerykanka. Wydawało mi się, że moja droga do praktyki jest już przetarta. Tymczasem... – Spojrzała bezradnie.
– Pani doktor – głos profesora brzmiał niezwykle łagodnie – wie pani, że warunkiem przyjęcia aplikacji jest praca naukowa. Czy ma pani odpowiedni dorobek?
– Tak. – Wskazała wzrokiem na sfatygowaną skórzaną teczkę. – Na przedostatnim roku studiów uzyskałam asystenturę u profesora Hitziga i prowadziłam badania dotyczące aktywności elektrycznej kory mózgu u psa. Profesor, doceniając mój wkład w owe badania, przedstawił mnie jako współautorkę publikacji.
Anna nie dodała, że asystentura pozwoliła jej przetrwać w Zurychu i nie umrzeć z głodu. Nie powiedziała także, że w czasie owych badań w niewiadomy sposób zaraziła się tyfusem i przez kilka dni balansowała na granicy życia i śmierci. Tylko rzetelnej, wręcz czułej opiece swoich mentorów zawdzięczała pełny powrót do zdrowia.
– Słyszałem o tych badaniach i o ich przerwaniu. – Profesor wziął teczkę i otworzył ją. Obejrzał pierwszą z umieszczonych tam prac. – Ubolewam, że w naukowym świecie nie można przedłożyć rozwoju wiedzy nad pewne aspekty... inne – zakończył niezręcznie.
Anna uśmiechnęła się.
– Owszem, władze uczelni zakazały profesorom Hitzigowi i Fritschowi badań na terenie uczelni, ale z powodzeniem zakończyli je w domu. Po publikacji tych przełomowych badań mogli kontynuować prace już jawnie.
Rozległo się głośne pukanie, drzwi uchyliły się, a następnie stanął w nich Alfred Dziubiński.
– Czy wszystko w porządku, panie profesorze? – spytał.
– W jak najlepszym – zapewnił go Hoyer. – Chociaż bardzo dobrze, że pana widzę, bo uświadomiłem sobie, że nie zaproponowałem pani doktor nawet filiżanki herbaty. Czy wybaczy mi pani?
Anna kiwnęła głową.
– Prosimy dwie filiżanki – powiedział Dziubińskiemu i odprawił zdumionego asystenta ruchem ręki.
– Na czym skończyliśmy? – spytał.
– Na moich badaniach kory motorycznej i czuciowej, które prowadziłam pod kierunkiem...
– A tak – przerwał jej Hoyer. – Chciała pani specjalizować się w chorobach nerwowych, tak?
– Tak – potwierdziła. – Jednak los zdecydował inaczej. Badania na mózgu są kontrowersyjne. Wciąż nie wiemy, jak doświadczenia na zwierzętach można przenieść na ludzi.
– To prawda. – Profesor pokiwał głową. – Sam bym się nie ośmielił. To jedyna dziedzina fizjologii, która wciąż pozostaje tajemnicą. O której nie możemy wiele powiedzieć na podstawie sekcji.
Anna spojrzała z wdzięcznością na tego człowieka. „Boże, Boże”, pomyślała, „żeby tylko dwie trzecie członków Towarzystwa Lekarskiego było podobnych do profesora Hoyera”. Tyle bowiem głosów potrzebowała, aby przyjęto jej aplikację.
– Trafiłam pod skrzydła profesora Hermanna i pod jego kierunkiem napisałam i obroniłam pracę O niektórych funkcjach labiryntu – dodała, nie kryjąc dumy.
– Niezwykłe! – Profesor klasnął w dłonie i ponownie wziął do ręki skórzaną teczkę. – Czy ta praca tu jest?
Wyglądał przy tym jak dziecko, które pragnie czym prędzej dobrać się do deseru.
– Oczywiście. – Anna skinęła głową. – Jest też kilka innych. Poza tym znajdzie pan profesor mój dyplom i listy polecające od kilku profesorów. Mam nadzieję, że to wystarczy, aby przyjęto moją kandydaturę.
Drzwi uchyliły się i do gabinetu wszedł ponownie Alfred Dziubiński w towarzystwie służącej. Dziewczyna niosła tacę, na której spoczywały dwie włoskie filiżanki pełne bursztynowego płynu, obok niewielka cukierniczka, talerzyk, na którym piętrzył się stos ciasteczek, i dwie pięknie ozdobione łyżeczki. Annie, która miała bardzo ograniczone środki finansowe i przez to niewiele jadała, a już na pewno nie ciasteczka, napłynęła ślina do ust.
– Panie profesorze, ośmielę się przypomnieć, że niedługo ma pan...
– Zebranie, wiem – przerwał mu Hoyer, po czym wyjął z kieszeni surduta zegarek i sprawdził godzinę. – Będę punktualnie, proszę się nie martwić.
Służąca postawiła tacę na stole i dygnęła. Dziubiński ukłonił się, kiwnął na dziewczynę i razem wyszli, cicho zamykając za sobą drzwi.
– Rozumiem, że ma pan ograniczony czas – powiedziała Anna, biorąc do ręki filiżankę, wcześniej obficie posłodziwszy herbatę, i sięgając po ciasteczko. „Guzik mnie obchodzi, czy to wypada”, pomyślała i zaraz po zjedzeniu jednego sięgnęła po kolejne.
– Nie, pani doktor. – Profesor machnął ręką. – Mój asystent jest nieprzyzwyczajony do tego, że rozmawiam z kobietą o jej kwalifikacjach naukowych. Prawdopodobnie nie wierzy w to, że pani ukończyła jakiekolwiek studia, a tym bardziej medyczne, i sądzi, że grozi mi z pani strony wielkie niebezpieczeństwo.
– Nie jest w swojej opinii odosobniony, niestety – westchnęła. – Przynajmniej w Polsce. Jedynie w Zurychu nie podawano w wątpliwość mojej wiedzy, chociaż na studiach traktowano mnie surowiej niż mężczyzn.
Wzięła do ręki kolejne ciasteczko, modląc się, żeby nie zaczęło jej burczeć w brzuchu.
– Drogie dziecko – profesor uśmiechnął się łagodnie – proszę wybaczyć, że tak do pani mówię... Spotka się pani z niejednym nieżyczliwym pani mężczyzną. Oby kobiety panią wspierały.
Anna dopiła resztkę herbaty.
– Zapoznam się z pani pracami i przedstawię je na zebraniu Towarzystwa. Jeśli są tak znakomite, jak sądzę, gorąco zarekomenduję pani kandydaturę – powiedział Henryk Hoyer.
Poczuła spokój i głęboką sympatię dla tego otwartego człowieka.
– Dziękuję panu najserdeczniej za to, że zechciał mnie pan przyjąć i poświęcić mi swój czas. Moja wdzięczność nie ma granic.
Profesor ujął jej rękę, ścisnął i patrząc jej głęboko w oczy, powiedział:
– Przyjdzie czas, kiedy nie będzie musiała pani walczyć o uznanie swoich racji. Głęboko w to wierzę.
Po wyjściu z gabinetu profesora podeszła do wieszaka i poczekała, aż Alfred Dziubiński poda jej płaszcz. Asystent profesora wziął jej palto koniuszkami palców i obrzucił ją pogardliwym spojrzeniem. „Nie byłabym biedna, gdybym mogła pracować”, chciała krzyknąć, ale zamiast tego starała się sprawiać wrażenie, że lichość odzienia jej nie przeszkadza, że jest swoistą ekstrawagancją, a nie wynikiem ubóstwa.
– Dziękuję panu bardzo – powiedziała, wychodząc. – Herbata była wyborna. Podobnie ciasteczka.
Droga Grażyno,
pogoda tutaj jest okropna. Zimno i wietrznie, śnieg po pas. Nie zawsze można znaleźć dorożkę. Przyzwyczaiłam się, że chodzę wszędzie piechotą, chociaż mam świadomość, że po przebyciu tyfusu powinnam o siebie dbać. Złożyłam papiery na ręce profesora Hoyera. Przyjął mnie niezwykle życzliwie, poświęcił wiele czasu i rozmawiał jak równy z równym. Niecały tydzień później przysłał list, w którym chwalił moje znakomite prace. Napisał, że wiele się dowiedział na temat fizjologii naszego umysłu oraz działania labiryntu. „W czasach, kiedy największymi problemami warszawskiego medyka są brud, bieda i zaraza, ktoś, kto niesie ze sobą naukę, jest na wagę złota”. Wyobrażasz sobie? Tak mądry człowiek okazał się także zacnym. Będzie mnie gorąco rekomendował. Ale nawet on nie jest w stanie zagwarantować mi, że inni mężczyźni zechcą zmierzyć się z moim damskim umysłem. Piszę to gorzkim tonem, ale wiem, Grażynko, że mnie rozumiesz. Ty jedyna mnie rozumiesz jak nikt.
Śmiałaś się ze mnie, że zawsze muszę rozbudować swoją odpowiedź zamiast napisać wprost co i jak. Zatem to zrobię, chociaż wzruszenie ściska mi gardło. Dziękuję Ci, moja kochana przyjaciółko, za dach nad głową i morze życzliwości, które dostałam od Ciebie, Twoich rodziców i sióstr. Panieńskie mieszkanko Twojej ciotki, które otrzymałam, jest cudem, moim schronieniem, domkiem z bajki i marzeń. Nigdy Ci się nie wypłacę za to, że mnie zmusiłaś, bym przełknęła dumę i przyjęła pomoc od Ciebie i Twoich rodziców. Nigdy nie zapomnę Twoich słów: „Jedź tam i mieszkaj, ale przedtem odkurz dobrze wszystkie kąty. Zabierz to, co zostało po dziadku Remigiuszu, ciotce Auguście i zaopiekuj się ich dorobkiem naukowym. Co jest warte zostawienia, zostaw, resztę spal”. Tak zrobiłam, kochana przyjaciółko. Twoja rodzina jest mi niezwykle życzliwa. Twoja mama jest cudowna, tak trafnie ją opisałaś. To przepiękna kobieta, przyjęła mnie jak córkę. Podobnie pan Bogumił, który podzielił się ze mną całym swoim doświadczeniem naukowym i zrobił wszystko, żebym mogła uczęszczać na prowadzone przez niego wykłady w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Pan Bogumił liczył na to, że jako dyrektor będzie mógł sprawić, bym sama stanęła na katedrze i podzieliła się swoim doświadczeniem z Zurychu. Pewnie sądził, że przetrę i Tobie szlak, a kiedy wrócisz, od razu wejdziesz do sali wykładowej. Gdzie tam... Władze rosyjskie wymagają nostryfikacji zagranicznych dyplomów. Sęk w tym, że wobec kobiet powinna być zastosowana inna procedura, a takowej nie ma. I sprawa stanęła w martwym punkcie. Jak wiesz, byle co mnie nie zraża i niejednej odmowy w życiu doświadczyłam. Uparłam się, że zdam egzamin, i udałam się w tym celu do kuratora okręgu naukowego...
Anna przerwała na chwilę, przypomniawszy sobie, że aby opłacić podróż, sprzedała skórzane rękawiczki i mufkę. Byłaby zamarzła, bo był już koniec jesieni i spadł śnieg, gdyby pani Domicela nie wyciągnęła z dużego kufra szynszylowej mufki i rękawic swojej zmarłej matki i nie wcisnęła ich Annie niemalże siłą, argumentując, że mamcia w grobie spoczywa, a w zaświatach rękawic nikomu nie potrzeba.
...a ten odesłał mnie do ministra. Pojechałam i tam, powiedziałam, co moje, a minister, wyobraź sobie, zgody mi nie dał. Aplikowałam do Polskiego Czerwonego Krzyża, bo łatwo mogłam przedstawić im swoje referencje z samego Zurychu, ale oni także odmówili, jako przyczynę podając brak praktyki. Jak mogę praktykować, kiedy mi nie pozwalają? W taki oto sposób koło się zamyka. Nie mogę pracować, bo mi nie pozwalają, nie pozwalają, bo nie mam praktyki, a jak mogę ją zdobyć, nie pracując? Piszę Ci to wszystko, bo przecież Ty też tego doświadczysz, kiedy wrócisz. O ile wrócisz... Może powinnaś jechać do Bostonu? Mówiłaś, że tam Twój wuj i ciotka robią wszystko, żebyś pracowała jako lekarka. Tu czekają Cię jedynie frustracja i obijanie się od drzwi do drzwi. Obym nie miała racji i oby przemawiała przeze mnie jedynie gorycz. Tak. Oby tak było.
Ale wiesz, kochana Grażynko, są i dobre tego strony. Mój upór sprawił, że stałam się sławna. No, w pewnych kręgach, oczywiście. „Przegląd Lekarski” napisał o mnie: „Z żalem przyznać trzeba, że pannę Tomaszewicz na samym wstępie w jej zawodzie same tylko nieprzyjemności spotykają. Pragnęła tutaj egzamin składać i udała się w tym celu do kuratora okręgu naukowego, ten ją odesłał do ministra, a minister pozwolenia na to odmówił. Nadto ofiarowała swoje usługi Towarzystwu Czerwonego Krzyża, ale to odrzuciło jej propozycję”.
No nic... Może los się odmieni. Szkoda, że nie jestem tak ładna jak Ty. Może to by pomogło...
Znowu przerwała pisanie i przywołała w pamięci przyjaciółkę. Grażyna Korzyńska była najpiękniejszą kobietą, jaką widziała. Niestety także najbardziej krnąbrną i upartą jak osioł. „Jak to dziwnie życie się układa”, rozważała Anna. „Jednego dnia ratujemy ludzi i dajemy im schronienie, a drugiego to oni sprawiają, że mamy gdzie mieszkać i co jeść”, pomyślała. Pożałowała, że napisała zdanie o urodzie Grażyny. Przecież przez tę piękność stało się nieszczęście i Grażyna przerwała karierę naukową. Anna wróciła myślami do wydarzeń z Zurychu. Kiedy usłyszała, że „pewna Polka ma wielkie kłopoty, bo prowadzi się niemoralnie”, nawet przez chwilę nie zastanawiała się, czy jej pomóc. Pierwszy raz spotkały się właśnie wtedy. Grażyna była chora, samotna, mieszkała kątem u stróżki po tym, jak straciła dom, a duma nie pozwalała jej wrócić do Polski. Zaprzyjaźniły się niemal od razu. Anna wyciągnęła do niej rękę, dała dach nad głową, spokój, a tym, co zarobiła, dzieliła się z przyjaciółką. Wierzyła, że Grażyna zawróci ze źle obranej drogi, to tylko kwestia czasu. Kiedy stało się jasne, że przyjaciółka nie dokończy specjalizacji, Anna błagała ją, żeby razem wróciły do Warszawy. „Tam wszystko się ułoży”, przekonywała. „Gdybym ja miała takich wspierających rodziców jak ty, nawet bym się nie zawahała”. „Dlatego nie mogę wrócić”, upierała się Grażyna, „bo ich zawiodłam. Nie mogę spojrzeć w oczy matce, ojcu złamałabym serce. Wrócę, ale nie teraz. Muszę wypić piwo, którego nawarzyłam. Ale ty jedź”, przekonywała. „Powiedz mojej matce i ojcu oraz siostrom, że miewam się dobrze, że kiedy wrócę, będą ze mnie dumni. Spodoba ci się mieszkanko po ciotce, moja droga. Będziesz tam miała dobrze. Z jednej strony mama i ojciec będą blisko, z drugiej nie będziesz musiała spać z nimi pod jednym dachem. To wprawdzie kochani staruszkowie, ale najmilej samemu. To znaczy nie to miałam na myśli, droga przyjaciółko, z tobą mieszkało mi się cudownie. Tyle ci zawdzięczam. Niech to skromne mieszkanie będzie chociaż próbą spłaty długów”. Anna nie tylko zamieszkała przy rodzinie Grażyny, ale też stała się jej częścią. To pan Bogumił poradził jej, aby aplikowała do Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego, a pani Domicela pomogła się urządzić. Na następny dzień została zaproszona na obiad do tych kochanych ludzi i nie wiedziała, co ma im powiedzieć, kiedy spytają o postępy córki w specjalizacji. Postanowiła dokończyć list.
Kochana przyjaciółko, Twoi rodzice traktują mnie jak córkę. Proszę Cię, zdecyduj, jak zamierzasz żyć dalej. Będę musiała im coś o Tobie powiedzieć i nie chciałabym kłamać.
Podarła kartkę, na której napisała te słowa, i wzięła czystą.
Kochana przyjaciółko, cokolwiek postanowisz, będę sercem z Tobą. Napisałam sercem, nie umysłem, bo nie wiem, czy się z Twoim wyborem zgodzę. Czasem jesteś dla mnie zagadką, moja droga. Nie wiem jeszcze, czy to rozsądne tu wracać, czy może do wujostwa do Bostonu powinnaś pojechać i tam kontynuować przerwaną specjalizację. Gdyby sprawa z Zurychu się wydała, wiesz, że ocenią Cię i „skażą”, nie dając szansy na usprawiedliwienie. Nie żebym sądziła, że powinnaś się tłumaczyć...
Znów podarła kartkę i zaczęła pisać po raz kolejny.
Kochana przyjaciółko, stanę po Twojej stronie, kiedy podejmiesz decyzję. Na pewno będzie to dobre postanowienie, bo Twoje. Nie przejmuj się złymi językami. Mężczyźni od wieków starali się nas zniewolić. Jesteśmy dla nich ozdobnikami albo co najwyżej mamami ich dzieci. My musimy walczyć o swoje. Nie możemy się poddawać. Pamiętaj, że będę Cię wspierała, i błagam Cię, żebyś zwróciła się do rodziców. Wyznaj, co się stało, a oni, jestem tego pewna, przybędą z odsieczą.
Twoja na zawsze,
Anna
Stół u Korzyńskich był zastawiony jedzeniem, a Anna nie pamiętała, kiedy ostatnimi czasy mogła posilić się do syta. Starała się jeść wolno, małymi kęsami, starannie przeżuwając, jak dama, która nigdy nie bywa głodna. Początkowo nawet się jej udawało, ale kiedy służąca wniosła kolejny półmisek – tym razem parujących duszonych warzyw – przestała czuć jakiekolwiek skrupuły i jadła wszystko, co proponowali jej mili gospodarze. Cieszyła się przy tym, że nie zacisnęła zbyt mocno gorsetu.
– Państwo są dla mnie tacy dobrzy – powiedziała. – Nie wiem, jak się odwdzięczę.
Pani Domicela uśmiechnęła się.
– Przecież wiesz, że jesteś dla nas jak córka – odparła łagodnie. – Chociaż ciebie możemy tu gościć.
Anna uciekła wzrokiem. Znów przypomniała sobie, jak na próżno prosiła Grażynę, żeby wróciła z nią do Warszawy i jej uparte odpowiedzi: „Wrócę, kiedy przyjdzie na to czas, teraz to byłaby ucieczka, a ja nie jestem szczurem”.
– Już dwa lata nie widzieliśmy naszej córki – westchnęła pani Domicela. – Pisze rzadko, zdawkowo. Mamy nadzieję, że powiesz nam coś więcej o jej życiu w Zurychu. Czy jest szczęśliwa?
„Tylko nie mów rodzicom o tym, co się stało”, zamigotało jej w głowie.
– Ma dużo zajęć – odpowiedziała Anna, nie patrząc w oczy pani Domiceli. – Profesor Rayzer jest ogromnie wymagający.
– Mogłaby napisać coś o swoich pracach badawczych – stwierdził gorzko pan Bogumił, a Anna znów poczuła się podle. – Czekam na doniesienia naukowe. Mam nadzieję, że podobnie jak twoje prace, Aniu, przeczytam kiedyś artykuły Grażynki. Ale już teraz mogłaby napisać i wymienić doświadczenia ze starym ojcem.
– I nie tak całkiem starą matką. – Pani Domicela roześmiała się.
– Do mnie też niewiele pisze – powiedziała cicho Anna.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
– Wysłała piękny list, kiedy urodziłam moją Irenkę – odezwała się Marcelina, najstarsza siostra Grażyny.
Irenka miała obecnie dwa latka, biegała wokół stołu w koronkowej sukience i próbowała uciec bonie, która chciała ją przebrać po tym, jak dziewczynka wysmarowała sobie buzię i sukienkę sosem z pieczeni.
– Ja piszę do niej co miesiąc, bo bardzo ją podziwiam – wyznała średnia siostra Ewelina, zwana w rodzinie Ewą, która z tego, co Anna wiedziała, także chciała zostać lekarzem, ale w wieku lat siedemnastu poznała na balu przystojnego studenta Jerzego, zakochała się na zabój, a po dwóch latach narzeczeństwa wyszła za niego za mąż. Obecnie mieli dwie córeczki – sześcioletnią Anielkę i czteroletnią Klarcię.
– Tak, Ewunia pisze Grażynie o wszystkim, co się u nas dzieje. – Jerzy Terpiłowski roześmiał się i spojrzał czule na żonę. – I nie przejmuje się, że odpowiedzi nie nadchodzą tak często, jak by chciała.
– Gdyby tu była, biegałybyśmy z bonami i dziećmi po parku, plotkowały o tym, jaka służba jest rozkapryszona, i obmawiały te z nas, którym nie udało się złapać mężów. – Ewa uśmiechnęła się do niego.
– Protestuję – żartował Jerzy. – Mnie nie złapałaś, tylko ja ciebie, moja droga. Poza tym wiele razy ci mówiłem, że mam świadomość, jak wielkim wyzwaniem dla kobiety jest studiowanie.
– I to za granicą – dodała Marcelina.
Jej mąż był tego dnia nieobecny, ponieważ wyjechał na prowincję, gdzie prowadził interesy.
– Tak się składa, że wszystko dzieje się, niestety, za granicą – powiedział Bogumił Korzyński gorzkim tonem. – Nie wiem, kiedy będziemy mogli kształcić się w wolnym kraju.
– Mamy przecież Cesarski Uniwersytet Warszawski... – zauważył Jerzy.
– Cesarski... – Bogumił nie potrafił ukryć ironii. – I nie przyjmuje kobiet.
Anna pokiwała głową. Grażyna opowiadała jej, że ojciec był rozczarowany, kiedy urodziła mu się trzecia córka, ale bardzo szczęśliwy, gdy okazało się, że odziedziczyła po nim zdolności i chęć do nauki. Rodzina wręcz zachęcała ją do wyjazdu. Korzyńskich stać było na sfinansowanie córce studiów za granicą. Początkowo Grażyna miała jechać za ocean do ciotki do Bostonu albo do Cleveland, by studiować na tamtejszym uniwersytecie, który już od kilkunastu lat przyjmował kobiety. Matka chciała jednak, aby córka była bliżej domu, dlatego wybrano Zurych. „Widocznie los chciał, żeby pojechała do Szwajcarii i poznała tego obłudnika Rayzera”, pomyślała ze złością Anna, po czym wróciła do rozmowy przy stole.
– Dobrze, że nas na Sybir nie zsyłają za samą chęć studiowania – zauważyła. – Jedynie nie przyjmują na uczelnie.
– I jeszcze długo przyjmować nie będą – zakończyła pani Domicela. – Przynajmniej resztą świata rządzi postęp i są już dla was jakieś możliwości. Kiedy ja byłam młoda, mnie i moje siostry uczono języków. I po co?
– Żebyście czytały wiersze w oryginale, mamo. – Ewa się roześmiała. – I mogły zabłysnąć w towarzystwie jakimś francuskim powiedzonkiem.
– Ja i Augusta, moja siostra – odpowiedziała pani Domicela, patrząc przy tym na Annę – znamy nie tylko język francuski, ale też angielski i niemiecki. Wprawdzie angielskiego dawno nie używałam, a niemczyznę znam biernie, gdyż jedynie czytam w tym języku, ale gdybym pojechała do Augusty albo do córki, to zaraz bym sobie wszystko przypomniała i po tygodniu mówiła jak miejscowa.
Bogumił spojrzał na żonę z miłością, a Anna z podziwem. Grażyna opowiadała jej o ciotce Auguście i o tym, że ta czytała pisma naukowe, by pomóc mężowi w karierze naukowej, ale nie wspomniała, że jej własna matka jest równie zdolna. Właściwie nie mówiła o niej wiele, cały czas zachwycając się ciotką Augustą, która nie mogła studiować medycyny, ale życie spędziła na analizowaniu prac Semmelweisa, Jennera, Browna-Séquarda i Gravesa. Zapewne marzyła, żeby jej własna córka została lekarzem, ale z tego, co Anna wiedziała, panna Barbara, zachwycona pracami Darwina, zgłębiała teorię ewolucji.
– Na pewno, kochanie. – Pan Bogumił uśmiechnął się do żony.
– Pani jest ogromnie zdolna – wyrwało się Annie. – Szkoda, że nie mogła pani studiować medycyny.
– Nawet o tym nie myślałam. – Pani Domicela machnęła ręką. – Moja siostra Augusta... Cóż ona nie robiła, aby zostać lekarzem. Tylko ty mogłabyś ją naprawdę zrozumieć.
– Ja? – zdumiała się Anna.
– Ty, droga Anno. – Marcelina położyła rękę na jej dłoni. – Przecież wiemy, jak ci było trudno.
Kiedy z wyróżnieniem skończyła pensję i powiedziała rodzicom o swoich pragnieniach, ojciec zaczął się śmiać. Matka nie odzywała się do niej przez dwa dni. Potem powiedzieli, że mogliby rozważyć wysłanie jej na studia medyczne, gdyby Anna urodziła się chłopcem. Ale ona była uparta i trwała przy swoim. Chciała leczyć ludzi. Postanowiła, że płeć jej w tym nie przeszkodzi. „Mężczyźni i kobiety mają takie same mózgi, tylko kobietom nie pozwala się ich wykorzystywać”, argumentowała. Dodatkową przeszkodę stanowił fakt, że nie pochodziła z tak majętnej rodziny jak Korzyńscy. Miała pięcioro rodzeństwa, nauka za granicą pochłonęłaby zbyt wiele środków. Rodzice prosili o zrozumienie. Apelowali do jej rozsądku, radzili, aby została nauczycielką, skoro tak bardzo chce się kształcić. Wydawało się, że nigdy nie spełni swojego marzenia. Kiedy postanowiła, że poświęci się pracy i w ten sposób zgromadzi chociaż część pieniędzy na studia, wsparli ją bracia i siostry. Anna przestała wtedy jeść, szantażem starając się przekonać ojca, że albo spełni marzenia, albo umrze. Ustąpił. Mogła pojechać do Zurychu.
– Na pewno najgorsza jest tęsknota za bliskimi? – spytał Jerzy Terpiłowski.
Anna, która za nic nie pozostałaby w rodzinnej Mławie, wymamrotała coś wymijająco.
– Grażynce na pewno jest trudno – ciągnął Jerzy. – Zawsze była bardzo związana z mamą. Z tatkiem także.
– Mój kochany zięciu – uśmiechnęła się pani Domicela – wszyscy jesteśmy świadomi, jak ciężko jest naszej córce z dala od rodziny. Wiemy jednak, że sobie poradzi.
„Nie jesteście całkowicie świadomi”, pomyślała Anna, ale nic nie powiedziała, tylko przyjęła kawałek perliczki od pani domu. „Gdybyście wiedzieli, że Grażyna przerwała specjalizację, bo wdała się w romans z żonatym profesorem chorób kobiecych, że jego żona postarała się, aby nieszczęsną kochankę spotkał ostracyzm towarzyski, pewnie nie siedzielibyście tak spokojnie”. Sama była niespokojna. Grażyna czuła się już lepiej, ale była w Zurychu sama, niepewna dalszych losów i praktycznie pozbawiona środków do życia. Anna poczuła złość, kiedy przypomniała sobie, co pani Rayzer napisała o Grażynie: „Cudzoziemka, która zawitała na szwajcarską ziemię, aby kraść Szwajcarkom ich małżonków. To, co zrobiła ta polska panna lekkich obyczajów, nie tylko sankcjonuje rozbiory kraju, z którego panna owa pochodzi, ale stawia w bardzo dziwnym położeniu rodziców owej istoty, którzy wypuścili dziecko z domu i wydali na pastwę pokus losu. Dziecko owo, panna, która przekonała wszystkich, żeby wpuszczono ją za próg uczelni, która powinna służyć tylko mężczyznom, użyła całej swej wiedzy, aby postąpić jak czarownica, zielarka, strzyga jaka, a nie uczciwa obywatelka”.
List ów może nie był logiczny, ale stanowił emocjonalne oskarżenie i uczynił z Grażyny jedyną winną. Pani Rayzer przeczytała swoją epistołę na posiedzeniu klinicznym przed profesorami, studentami i samą Grażyną. Na domiar złego, upubliczniła go drukiem, aby każdy mógł przeczytać o występnej pannie. Co ciekawe, nikt nie żądał dowodów prawdziwości oskarżeń profesorowej. Ta jednak, na wszelki wypadek, napisała, że jest w posiadaniu kompromitujących „tę Polkę” listów do jej męża i może ujawnić owe listy. Anna wiedziała, że Grażyna ma listy profesora, ale nawet gdyby je opublikowała, nie tylko nie polepszyłoby to jej sytuacji, ale wręcz uczyniło ją nieznośną. „Gdybym była mężczyzną, to powinnam się zabić”, powiedziała jej później Grażyna a Anna pomyślała, że w obliczu takiego skandalu to Rayzer powinien się zabić, gdyby oczywiście był mężczyzną.
– Mamy świadomość, jak bardzo Grażyna jest zajęta pracą naukową, ale sądzimy, że chodzi o coś więcej niż badania – Anna usłyszała głos pana Bogumiła, który przerwał jej rozmyślania.
Dziewczyna z trudem przełknęła kolejny kęs.
– Chciałabym, żeby wróciła, ale lepiej, aby pojechała do Bostonu, do mojej siostry i jej męża. Leopold na pewno pomoże Grażynie w uzyskaniu dobrej asystentury – powiedziała nagle pani Domicela.
Anna poczuła, że znów brak jej tchu. Co ma zrobić? Wyznać Korzyńskim prawdę? Tyle razy mówiła Grażynie, że musi wrócić do Warszawy i poczekać, aż sprawa przycichnie, albo spróbować szczęścia za oceanem. W ostatnim liście napisała jej to po raz tysięczny. Ona jednak uparcie powtarzała, że wyjedzie z Zurychu dopiero wtedy, kiedy rozwiąże swoje sprawy.
– Proszę państwa... – zaczęła.
– Mamo!!! – wrzasnęła nagle sześcioletnia Anielka i wycelowała palec w siostrę. – Ona mnie bije!
Jej matka pospieszyła, aby uspokajać swoje pociechy, ojciec zaczął je karcić i grozić klęczeniem na grochu, a pani Domicela obserwowała całą sytuację z troską na twarzy. Tylko pan Bogumił nie spuszczał oczu z Anny.
– Pani Anno – powiedział z wyraźnym wysiłkiem – jeśli jest coś, czego nie może nam pani wyznać, bo moja córka uzyskała od pani obietnicę, że jej nie zdradzi, rozumiem. Proszę mi tylko powiedzieć, czy powinienem tam pojechać i siłą przywieźć Grażynę do kraju.
Popatrzyła na ojca swojej przyjaciółki. Wiedziała, że jest klinicystą, niezwykle cenionym naukowcem, i gdyby nie zabory oraz wypadek, który zrujnował mu zdrowie dwadzieścia pięć lat temu, byłby już dyrektorem szpitala albo stał na czele Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego.
– Doktorze Korzyński... – odparła z szacunkiem. – Jestem związana pewną obietnicą. Przyrzekłam Grażynie, że ona sama będzie mogła opowiedzieć panu o specjalizacji i swoich postanowieniach. Nade wszystko chciała pozostać w Zurychu i robić specjalizację z zakresu chorób kobiecych. Wygląda jednak na to, że... w Zurychu to się nie uda – zakończyła niezręcznie.
Wiele wysiłku kosztowało ją wytrzymanie spojrzenia Bogumiła Korzyńskiego.
– Czy to dlatego, że jest kobietą? – spytał w końcu.
Mogła tylko potwierdzić z całą mocą. Bo czyż nie o to właśnie szło, że Grażyna była kobietą? Wróciła myślami do tamtych dni w Zurychu.
„On zostawi dla mnie żonę i będziemy razem prowadzić badania”, Grażyna wypowiedziała te absurdalne słowa z głęboką wiarą w głosie, chociaż nic na to nie wskazywało.
„Gdyby tak było, nie odwróciłby się od ciebie”, łagodnie przypomniała jej Anna.
Nie znała mężczyzn, sama nigdy nie była zakochana. Nie rozumiała, co Grażyna widziała w Konradzie Rayzerze, dość ograniczonym, niespecjalnie przystojnym profesorze. Tym bardziej nie umiała wytłumaczyć, dlaczego po jego tchórzliwej obronie Grażyna wciąż kochała tego człowieka.
„Musiał tak zrobić, żeby ratować nasze badania”, upierała się Grażyna.
Rayzer początkowo wydał oświadczenie, że wszelkie jego kontakty z Grażyną Korzyńską miały charakter czysto naukowy i nie wydarzyło się nic, co rzucałoby cień na jego nienaganną moralnie osobę. To mogłoby zakończyć sprawę. Kiedy jednak ukazała się drukiem epistoła żony, Konrad zachował się jak szczur, nie jak mężczyzna, ponieważ nie przyznał się do romansu. Całą winę zrzucił na Grażynę. Przed oburzonym gronem profesorskim Rayzer tłumaczył się, że nie ma wpływu na naganne zachowanie niektórych dziewcząt, które nie powinny opuszczać domowych pieleszy, tułać się po świecie i zbliżać do uniwersytetów.
„To nieprawda, i dobrze o tym wiesz”, mówiła jej Anna. „Nazwał cię panną lekkich obyczajów”.
„Musiał tak zrobić, bo żona zabrałaby mu dzieci”, przekonywała przyjaciółka.
Anna znała ojca profesora Rayzera, wielkiego lekarza, który walczył o czystość na oddziale położniczym, z szacunkiem traktował rodzące kobiety i podejmował wyzwania naukowe. Najwyraźniej syn był małym człowiekiem, skoro doprowadził do takiej kompromitacji, a potem porzucił ukochaną, która straciła wszystko, a na dodatek przywłaszczył sobie jej badania i przekonywał środowisko naukowe, że kobieta za progiem uczelni to nic więcej jak wielkie kłopoty.
– Panie doktorze – powiedziała Anna do Bogumiła Korzyńskiego. – Zapewniam pana, że użyłam wszelkich argumentów, żeby Grażynka wróciła do domu. Jestem pewna, że to zrobi, gdy tylko dokończy... pewne sprawy...
– Sądzisz, że jednak nie pojedzie do ciotki? Liczyliśmy na to. Tyle razy jej pisaliśmy, że Augusta i Leopold mogliby się nią zaopiekować – pani Domicela trwała przy swoim.
– Tego nie wiem – odparła Anna szczerze. – Moim zdaniem ona raczej wróci do Warszawy. Tylko potrzebuje jeszcze trochę czasu.
– Dlaczego nie publikuje żadnych badań? – Doktor Korzyński nie spuszczał oczu z dziewczyny. – Pani wie, prawda?
Siostry Grażyny wróciły do stołu, a cała uwaga ponownie skupiła się na Annie, która znów poczuła się źle. Wreszcie pani Domicela zdecydowała się wybawić ją od pytań.
– Boguniu – dotknęła ramienia męża – nie męcz, proszę, naszego gościa. Anno, proszę wybacz nam.
Dziewczyna kilka razy pokiwała głową. Służąca wniosła tacę z ciasteczkami jabłkowymi. Anna, chociaż była już syta, wzięła jedno i położyła na talerzyk.
– Grażynka tak lubiła ten deser. Wycinała listki z ciasta i oplatała sprytnie jabłko. Robiła to lepiej niż kucharka – powiedziała Marcelina.
– Dlatego żartowaliśmy, że powinna zostać chirurgiem. – Ewa roześmiała się.
– Prędzej róże zakwitną zimą, a do Ameryki będziemy latać balonem, zanim pozwolą kobiecie zostać chirurgiem. A nawet gdyby pozwolili, to wszyscy, mężczyźni i kobiety, uciekliby na widok noża w niewieścich rękach – skomentowała jej słowa Anna. Po chwili ciszy pierwsza zaczęła śmiać się pani Domicela, następnie jej córki i wreszcie doktor Korzyński. Aż do końca wizyty nikt już nie wspominał o Grażynie i nie ciągnął Anny za język.
– Tak bardzo państwu dziękuję za dach nad głową – powiedziała, kiedy wypiła herbatę i wizyta dobiegła końca.
– Głupstwo. – Bogumił machnął ręką. – Bardzo się cieszymy z pani obecności. Od śmierci mamy i Remigiusza czujemy się samotni. Augusta i Leopold mieszkali tu, gdzie teraz pani, zanim wyjechali za ocean. Potem nie mieliśmy szczęścia do lokatorów.
– Ja się z państwem rozliczę co do grosza – zapewniła – kiedy tylko...
– Ależ drogie dziecko – przerwała jej pani Domicela. – Nie ma o tym mowy. Koniec dyskusji na ten temat.
– Dziękuję. Do widzenia państwu – powiedziała. – To był cudowny dzień.
Bogumił ją uściskał.
– Mam nadzieję, że jutro profesor Hoyer przedstawi pani prace z należytym naukowym pietyzmem – oznajmił. – Osobiście zabiorę głos i mam nadzieję niedługo powitać panią w gronie lekarskim.
– Oby. – Anna wzniosła oczy ku niebu, a ręce złożyła jak do modlitwy.
– Ja mogę się tylko o to modlić, kochanie – dodała pani Domicela i wdzięcznie przytuliła się do męża. – Co dzień zmawiam modlitwy za naszych przyjaciół, którzy zostali zesłani na Sybir, za dusze tych, którzy chcieli ratować kraj i poszli walczyć w powstaniu. Za ciebie też się pomodlę. Może chociaż tej modlitwy Pan Bóg wysłucha. Tyle razy mi odmawiał...
Anna wpatrzyła się w tych dwoje ludzi z wyraźną zazdrością. Jej rodzice nigdy nie okazywali sobie uczuć, swoim dzieciom także nie. U Korzyńskich było zupełnie inaczej. Przez jedną krótką chwilę pomyślała, że mogłaby wyjść za mąż, najlepiej za lekarza, cieszyć się spokojnym życiem żony i urodzić dzieci. Przy odrobinie szczęścia byłby to światły człowiek i mogłaby wykorzystać swoje zdolności, wspierając jego karierę. Mogliby razem pracować w laboratorium i podpisywać prace jako A. Tomaszewicz. Nikomu by do głowy nie przyszło, że autorem jest kobieta.
Zaraz jednak opamiętała się i poszła szybkim krokiem w stronę swojego nowego mieszkania. W progu powitała ją służąca Kasia, świeży nabytek, dziewczyna młoda i jeszcze niedoświadczona, ale Anny nie stać było na inną.
– Panienka będzie jeść? – spytała.
– Przecież wracam z gościny, najedzona. – Wyminęła dziewczynę. – Zrób mi tylko herbaty, mocnej, bo będę pracować do późna.
Kasia dygnęła i natychmiast poszła do kuchni, a Anna udała się do gabinetu, gdzie z szuflady biurka wyjęła cały stos korespondencji z wybitnymi zagranicznymi lekarzami i artykuły z amerykańskich, angielskich i niemieckich pism. Zamierzała je przejrzeć i ocenić, które z nich mogą się jej przydać w dalszej pracy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------