- W empik go
Doktór filozofji na prowincji - ebook
Doktór filozofji na prowincji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 162 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Brrr!… co za myśl!…
Pan Diogenes był człowiekiem zbyt liberalnym, aby wierzyć w sny; na nieszczęście, wierzył w swój własny system filozoficzny, na dnie którego między innemi leżał pewnik, że idea (substancja miljon razy delikatniejsza od wodoru) może pod wpływem silnej woli skrystalizować się w fakt zewnętrzny lub wewnętrzny. I tak: pan Diogenes jako żywo nigdy nie był w Berlinie; ponieważ jednak od kilkunastu lat pielęgnował ideę bytności swojej w Berlinie, ostatecznie więc skrystalizował ją w sobie tak, że o ulicach, pałacach i placach, a nadewszystko o uniwersytecie berlińskim, rozprawiał jak o rzeczach własnemi oczami widzianych i własnemi rękami dotykanych. Wiedząc o tem, pan Diogenes sprawiedliwie mógł się obawiać, aby jego, dość zresztą nieokreślone idee o trychinach nie skrystalizowały się w prawdziwe trychiny, albo jakiś inny tak dla jego osoby, jak i dla ogółu niepomyślny wypadek.
Ponure, od paru godzin trwające rozmyślania Diogenesa już to o pasorzytach wogóle, a o wnętrzakach w szczególności, już to o szkodliwym wpływie tych ostatnich na pewne indywidua bezpośrednio, a na przebieg dziejów powszechnych pośrednio, przerwane zostały niecierpliwem lecz pełnem uszanowania pukaniem do drzwi, które na okrzyk Dyncia: Entrez! otworzyły się, odsłaniając drobną, lecz od stóp do głów elegancką postać pana Kajetana Dryndulskiego.
– Pozdrowienie, uszanowanie, powitanie! – paplał przybyły. – Ach, och! jaki śpioch!… (od wschodu słońca jestem w poetycznem usposobieniu). Jedenasta bieży, a on jeszcze leży… (zawsze mam pełne usta wierszy!) Pewnie wczoraj długo pracowaliśmy, a dziś zaspaliśmy. (Ta łatwość wierszowania niekiedy mnie samego kłopocze). Ja tymczasem od rana, zbieram nowiny dla pana i takie ich mnóstwo mam, że ledwie oddycham… („Tygodnik” mówi, że nie jestem poetą… cha!…).
Mówiąc to, przybyły szastał się po całym pokoju, jakby podłoga szpilkami była najeżona i kręcił tułowiem tak, jakby mu kto za aksamitną marynarkę rozpalonych węgli nasypał. Tymczasem poważny Diogenes, trzymając się obu rękami za poręcz łóżka, na wytartym dywaniku oparł piętę lewej nogi i bezmyślnie przypatrywał się jej wyschłym palcom.
Frygowaty Dryndulski wciąż paplał:
– Jak ptaszek dziś zerwałem się, zimną wodą oblałem się, i niezwłocznie na miasto się wybrałem, bo dziwne jakieś przeczucia miałem…
– Tak samo i ja!… – przerwał półgłosem Fajtuś.
– A co?… – wykrzyknął zachwycony gość. – Piękne umysły się stykają, podobne przeczucia mają (jak mówi francuskie przysłowie). Istotnie wspaniałe są nowiny!… Zgadnij jakie?… mój filozofie jedyny…
– Pewnie trychiny?… – mruknął Dyncio, szybko chowając lewą nogę pod kołdrę.
– Cha! cha!… Nowiny, jedyny, trychiny!… Co za trójwiersz, trójnóg, trójca, trylogja!… Zdumiewająco, zachwycająco!… Miasto nasze robi się poetycznem – w dniu, w którym winno być filozoficznem. Ja wymyślam dwuwiersz, mój przyjaciel tworzy trójwiersz; jeden filozof miejscowy, warszawskich dwóch, razem trzech, – kto w cuda nie wierzy, niech ten zbieg wyjaśni, niech!…
– Nie rozumiem?… – bąknął Fajtuś, podczesując długą czuprynę.
– Jakto, nie rozumiesz pan? – odparł zaperzony Kajcio, zstępując z hymnu do prostej powieści. – Wszakże pan jesteś filozofem miejscowym, tutejszym, naszym i jedynym, czy tak?…
Dyncio podczesał brodę, co w przekonaniu gadatliwego poety musiało oznaczać twierdzenie, ciągnął bowiem dalej:
– Pan jesteś filozof jeden, z Warszawy przyjechało dwóch, razem trzech; trójwiersz o trychinach…
– Jakich dwóch z Warszawy?… – zawołał Fajtuś, chwytając się znowu rękami za łóżko.
– No, dwóch Klinowiczów, siostrzeńców starego Federwajsa, kolegów uniwersyteckich Kocia, którzy pisali te sławne traktaty filozoficzne… o czemże to?…
– O stosunku świadomości do bezświadomości?… To pisał tylko jeden z nich, Czesław Klinowicz, doktór filozofji uniwersytetu…
– Wiedeńskiego, paryskiego, berlińskiego et cetera! Otóż obaj stryjeczni bracia, Czesław i Wacław Klinowicze, są doktorami tych wszystkich uniwersytetów, a obecnie przyjechali tu, do nas, pod pozorem złożenia wizyty wujowi…
– Skąd pan wiesz o tem?…
– Widziałem ich dziś obu o godzinie dziewiątej rano, w hotelu pod Bykiem… Poszedłem en frak, en biały krawat i en lapisowe rękawiczki (spodnie miałem te same). Pytam garsona: piąty numer śpi? Myje się – odpowiada garson. Pukam we drzwi… Entrez!… Przepraszani, rekomenduję się, zostawiam dwa bilety wizytowe (dla obu panów), wspominam o panu…
– Jakże wyglądają? – pyta wzruszony nieco Dyncio.
– Jeden leżał w łóżku pod popielatą sławucką kołdrą, drugi mył się mydłem glicerynowem…
– Ależ fizjognomje, obejście?…
– Przecież mówię! Ten, który się mył, miał koszulę w czekoladowe paski. Wracając z hotelu kupiłem sobie zaraz trzy takie same u Goldglasa…
– Ależ co mówili?…
– Ach! co mówili?… To już mój sekret, na wyjawienie którego brak mi czasu, bo muszę się śpieszyć…
– Do czego?… Czy do ubrania się w kolorową koszulę, czy do zawiadomienia miasta o szczęściu, jakie je spotkało?… – spytał ironicznie Dyncio.