Doktor Irka. Wojna, miłość i medycyna - ebook
Doktor Irka. Wojna, miłość i medycyna - ebook
Podczas pierwszej sekcji zwłok w podziemnym prosektorium Irka nie myślała ani o okupowanej Warszawie, ani o tym, że ryzykuje życiem, ucząc się w tajnej Akademii Medycznej.
Najbardziej na świecie chciała zostać lekarzem. Jednak wojna to nie jest dobry czas na studia.
Kiedy Warszawę ogarnie zawierucha Powstania, świeżo zdobyta wiedza medyczna okaże się niezbędna. Studentka medycyny będzie zaszywać rany postrzałowe, wyjmować kule, amputować nogi i patrzeć w oczy setkom umierających. I przekona się, że wojna to nie jest dobry czas na słabość.
Wojna to też najgorszy czas na miłość. A ona jak na złość właśnie wtedy uderza najmocniej.
Jak być lekarzem w czasie Powstania, gdy pozostaje tylko bezradność?
Jak pozwolić sobie na miłość, kiedy świat wokół płonie nienawiścią?
Opowieść inspirowana prawdziwą historią doktor Ireny Ćwiertni, napisana na podstawie jej pamiętników z czasów studiów, okupacji i Powstania Warszawskiego.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7297-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚMIECH W PONURY CZAS
WARSZAWA, SIERPIEŃ 1990
Zmrok nareszcie ogarnął miasto. Na siódmym piętrze szpitalnego budynku pojawiła się w oknie jasna postać. Stąd, z gabinetu lekarskiego, widać było posrebrzony nurt Wisły, zarys mostów i powoli zapalające się światła w blokach. Drobna kobieta w oknie zdawała się jednak nie zauważać uroku nocnej Warszawy. Zamyślona, przebywała w innym miejscu i czasie, stukała ołówkiem w parapet. Po chwili wróciła jednak do rzeczywistości, podeszła do biurka i dotknęła książki. Popatrzyła na swoje ręce, wciąż kształtne mimo upływu czasu, na paznokcie pomalowane na różowo, pierścionek z czerwonym kamieniem. Jerzy mówił: „Masz śliczne, smukłe dłonie”. Ciekawe, że to właśnie zapamiętała. Tak dawno to było, te słowa, wyznania: w innym życiu. W obecnym przeszłość przyschła i rzadko powracała, bo i po co?
– Pani doktor! – Młoda pielęgniarka zajrzała do gabinetu przez uchylone drzwi. Zrozumiała, że lekarka jest czymś bardzo poruszona albo może zmęczona, ale musiała jej przeszkodzić. – Pacjent z czwórki…
Antek, dziewięcioletni chłopczyk, dzielnie walczył z astmą. Kiedy czuł się dobrze, potrafił rozbawić cały oddział, nawet swoją zmizerowaną matkę. Gdy miał atak duszności, łapał życie z każdym oddechem, kurczowo trzymał za rękę ulubioną „doktor Irkę”, a w dziecięcych oczach wyraźnie widać było strach. Pospieszny stukot obcasów pielęgniarek po korytarzu oznaczał alarm. Zerwała się z krzesła, pobiegła do sali chorych. Książka spadła na podłogę.
Podniosła ją potem ta sama pielęgniarka, która wtargnęła do gabinetu. Przetarła okładkę, położyła na biurku, zerknęła na tytuł i zrozumiała. Teraz wszyscy znali wojenną przeszłość doktor Ireny, po roku 1989 nie było już tajemnic. Wcześniej nikt o to nie pytał, rzadko kto o tym mówił. Teraz zewsząd pojawiali się dziennikarze, prosili o wywiady, zapraszali do radia.
– Powstanie? Nie pamiętam – odpowiadała doktor Irka i machała ręką, jakby odganiała uprzykrzoną muchę. – Miałam dwadzieścia trzy lata! Co może wiedzieć człowiek, kiedy ma dwadzieścia lat?
Tymczasem książki i opracowania historyczne pojawiały się jak grzyby po deszczu, a powstańcza przeszłość już nie groziła kłopotami. Doktor Irka potwierdziła więc: przeszła przez to, okupacja w stolicy, Powstanie Warszawskie, obóz w Pruszkowie. Przeszła przez to, nie sposób zapomnieć, ale po co o tym mówić? To jakby otwarto puszkę Pandory. Lepiej zamknąć złe w ciężkiej szkatułce, a tę utopić w głębokich falach Wisły.
Tego wieczoru, zanim pobiegła do chorego chłopca, musiało ją coś poruszyć. Wróciła zmęczona, opanowali kryzys, Antek spał spokojnie, a doktor Irka przysiadła na krzesełku i dała się ponieść fali wspomnień. Znów tam była. Brakowało jej tchu, mieszały się czasy i osoby. Widziała tego samego Antka nie w łóżku szpitalnym, lecz na noszach, wśród gruzowiska. Widziała go wcześniej: biegł schylony przez rów łącznikowy, pod obstrzałem. Widziała stężałą twarz innego powstańca, zastygłą w cierpieniu, kadłubek bez rąk i nóg. Ilu ich było? Najpierw kilku, ale potem dziesięciu, stu, tysiące. I one, szczupłe sanitariuszki. „Nie ma czasu pochować, biegnijcie dalej. Miotacz ognia poszedł na szpital, wynoście rannych, szybciej, spłoną żywcem”. Dziewczyna z raną w piersi umiera na kolanach Irki.
– Ile masz lat, dziecko, kogo powiadomić?
– Czternaście. Mamę, proszę, mamę…
– Irka, tu ranny w brzuch, natychmiast!
Biegnie. W uszach tętni, huk, ciągłe wystrzały.
Puszka Pandory uchyliła wieka, wróciły widma przeszłości. Wszystko przez tę książkę. Ktoś cicho wszedł do pokoju. Uspokoiła oddech.
– Była pani na sześćdziesiątej trzeciej stronie, pani doktor – pielęgniarka podsunęła jej tom – ktoś znajomy?
Irena popatrzyła na nią przez łzy, w zamyśleniu. Lubiła tę dziewczynę, chyba było jej na imię Joasia, ale Irka, która zawsze zwracała się do pielęgniarek „siostro”, nie miała pewności. Była lekarką starej daty, personel to personel.
– Tak – potwierdziła – a właściwie brak znajomego, fatalne pominięcie. Nie wiem, jak mogli tak napisać. Są tu nieścisłości, jak można?! – Uniosła książkę i ze złością cisnęła nią o blat. – Nie ma kogoś, kto był bardzo ważny. Pójdę na spotkanie kombatantów, piszą, że w czwartki, pójdę i powiem im, co o tym myślę.
– Bardzo słusznie – poparła ją pielęgniarka – niech zrobią erratę. A może powie mi pani, o co chodzi? Dopiero dziesiąta, mamy cały dyżur przed sobą, a teraz, jak Antoś śpi, to chyba nic się nie stanie do świtu.
Odpięła czepek pielęgniarski. Szpilki uciskały ją w głowę. Mogliby już właściwie skończyć z tą tradycją, po co komu plastikowe czepki z czarnym paskiem… Nie były twarzowe, a Joasia lubiła dobrze wyglądać. Podziwiała też doktor Irkę za to, że sporo już po sześćdziesiątce, potrafiła być taka ładna i zadbana. Nie nosiła fartucha, lecz białą bluzę i jasne spodnie, a siwe włosy zawsze miała dobrze przycięte. Jej dłoń zdobił tylko jeden bardzo stary pierścionek z czerwonym oczkiem, poza tym za całą biżuterię pani doktor służył stetoskop dobrany kolorem do ramki okularów.
– Dziecko – szepnęła – czy ciebie nie znudzą opowieści sprzed tylu lat? Rano przyjedzie po ciebie chłopak motorem, widziałam. – Uśmiechnęła się. – Lepiej się prześpij, co będziesz słuchać starej baby.
– Oj tam – Joasia się uśmiechnęła – każdy mówi, że pani doktor wygląda na dwadzieścia lat mniej… a ja wyczuwam opowieści o miłości… czuję je na kilometr. I bardzo lubię.
Irena niespodziewanie się roześmiała – do Joasi, do siebie, do tej młodej dziewczyny sprzed lat i do własnych wspomnień. Czemu nie? Czemu nie miałaby przekazać tego, co pamięta, tej pielęgniarce o jasnych włosach, przepisowo upiętych w ciasny kok? Irena widziała z okna, jak Joanna wskakuje na motor swojego chłopaka, wyciąga spinkę, zakłada kask, a włosy rozsypują się po jej plecach. Potem oboje ruszają z impetem. Podobało się jej to, chociaż było tak bardzo inne niż jej młodość. Jak powiedziała ta Joasia? Errata. Tak, w książkach można umieścić erratę. Ach, gdyby dało się to uczynić także w życiu! Poprawiłaby co nieco w rozdziałach sprzed wielu lat.
– Przyniosę kawę z ekspresu i ciastka – paplała Joasia. – Chętnie posłucham, kogo to zabrakło w spisie bohaterów.
– Naturalnie Jerzego – odparła Irena, jakby cały świat na czele z młodą pielęgniarką powinien wiedzieć, kim był Jerzy. – Nie mówiąc o tym, że zabrakło w tej książce radości, śmiechu, który nam towarzyszył.
– Radość w okupację? Flirty, wojenna miłość to tak, ale śmiech? I co jeszcze? – Joasia była rozbawiona i trochę zgorszona.
– Tak, właśnie wtedy śmiech był szczególnie cenny – szepnęła doktor Irka. – Kiedy jesteś na początku życia, kończysz szkołę, masz wielkie plany, marzenia i nagle wszystko bierze w łeb. Nie wolno się z tym godzić. Śmiech pomaga. Ja i moje koleżanki z klasy, potem koledzy z pierwszego roku studiów byliśmy bardzo wesołą ferajną, mimo okupacji. Jak to dziewczęta… chciałyśmy się śmiać. Podobać się chłopcom, całować się w bramie… Miałam takie jasne włosy jak ty, długie. Jaki kłopot potem w powstaniu, przez wszy! Zdaliśmy maturę na tajnych kompletach, mój rocznik w czterdziestym pierwszym, wszystko w konspiracji oczywiście. Marzyłam o dalszej nauce, chociaż większość kolegów szukała pracy. Ludzie chcieli jakoś przetrwać, zarobić na chleb i cukier. Rok po klęsce w Warszawie wciąż straszyło widmo głodu. I widmo śmierci, za wszystko: za handel żywnością, za tajne nauczanie, za nieposłuszeństwo, Todesstrafe, to znaczy kara śmierci. A jednak człowiek zawsze odnajduje się jakoś w danej sytuacji. Szybko się zorganizowaliśmy, powstało podziemne państwo, no i uczelnie wyższe też zaczęły działać.
– Tajny Uniwersytet Warszawski? – domyśliła się Joasia.
– I tak, i nie… Ja chodziłam do Fachschule Zaorskiego – odparła lekarka – do legalnej szkoły dla sanitariuszy i felczerów, ale to była przykrywka dla wydziału lekarskiego UW. Doktor Jan Zaorski, chirurg, dostał od Tajnej Rady Wydziału rozkaz, żeby zorganizować kształcenie lekarzy. Wyższa uczelnia medyczna! Jak, bez dostępu do sal szpitalnych, laboratoriów, prosektorium?! Ale wymyślił. Niemcy panicznie się bali epidemii tyfusu, więc dali zgodę na kształcenie personelu pomocniczego, felczerów, salowych. Zaorski wziął program z jakiejś szkoły niemieckich asystentek medycznych, tylko wypełnił go własnymi treściami… Private Fachschule für Sanitares Hilfpersonal des dr Jan Zaorski ruszyła w marcu roku czterdziestego pierwszego. Przeprowadzono egzaminy wstępne, tak jak na medycynę przed wojną. Ja zdawałam już w drugim naborze, w czerwcu, a dzień, w którym dostałam się do szkoły Zaorskiego, był autentycznie najszczęśliwszym dniem mojego życia. Biegłam po schodach naszej kamienicy przy ulicy Przebieg jak szalona i machałam zaświadczeniem, potem zakręciłam się w dzikim pląsie przed oczami matki… Czerwiec zbliżał się ku końcowi, nadchodziły wakacje, a ja, Irenka Ćwiertnia, od września zaczynałam studia!ROZDZIAŁ 1
INAUGURACJA
WARSZAWA, CZERWIEC 1941
– Dostałam się, dostałam się, dostałam! Nie byłam pewna, czy uznają mi to zadanie z biologii, było piekielnie trudne. Mamo, pomyśl tylko, omal się nie obcięłam przez jakieś ameby, ale nie, jestem! Jestem na liście przyjętych, słyszysz? „Schülerin” z zawodówki, bzdura, każdy wie, o co chodzi. Czubalski ścinał jak za dawnych lat! Tak więc, mamo, masz córkę studentkę me-dy-cy-ny!
– Irka, na litość boską! – Pani Wanda Ćwiertnia, urodziwa szatynka ledwie po czterdziestce, przymknęła okno. – Nie krzycz mi tak! „Piekielnie”, co znowu? Irka! I jeszcze niemiecki, jaka „szulerin”? Gadaj po ludzku, więc jak?
– Przyjęta na pierwszy rok, zajęcia od pierwszego września. Grupa A.
Wanda popatrzyła na córkę z dumą. To była dobra wiadomość. Irka będzie się kształcić na lekarkę. Pragnęli tego od dawna, cała rodzina, a najbardziej dziadkowie. Status „Schülerin” oznaczał ponadto legalną legitymację, która podczas łapanki mogła ją uchronić od aresztowania i wywózki do Niemiec. „Gapa”, urzędowy stempel, który ratował życie, usprawiedliwiał istnienie danego Polaka w oczach Niemców. Ten pracuje na kolei, ten się uczy na posługacza, tamten karmi wszy… Czego teraz ludzie nie robili dla takiego dokumentu! A swoją drogą Niemcy nie mieli pojęcia, ile podróbek ausweisów i kenkart śpiewająco przeszło przez ich kontrole. I oto Irena będzie miała gapę legalną. Uczennica szkoły zawodowej, bo tylko na takie godzili się Niemcy. Studentka pierwszego roku tajnego wydziału medycznego, taka była prawda!
– To najszczęśliwszy dzień w moim życiu – krzyknęła – najszczęśliwszy, słyszysz, mateczko? Pomyśl, ile ja się tam nauczę! Kogo poznam! Najlepsi profesorowie wykładają u Zaorskiego, a doświadczenie zdobywa się w szpitalach, w Dzieciątku Jezus albo jeszcze lepiej: w Przemienieniu Pańskim na Pradze. Sama szkoła w gmachu Uniwersytetu, na Krakowskim! A jak wojna minie, będę leczyć dzieci, mówię ci. Albo nie, nie dzieci, tylko gruźlików! O, przydały się bardzo te kursy przygotowujące, na które poszłyśmy z Boguśką… ale nie widziałam jej nazwiska na liście. Pamiętasz Bogusię Folfoszyńską, uczyłyśmy się razem, jeszcze w gimnazjum kochanej Tymińskiej. Przed wojną…
Pani Wanda na chwilę przyłożyła chusteczkę do ładnych, umalowanych oczu. O czym ona mówi? Przed wojną, kiedy to było? W nierealnej epoce, w której zwykłe zmartwienia były po prostu żartem. Jakieś nieposłuszeństwo dziecka, kłótnie z byłym mężem, wydatki. Mój Boże, jak mogła narzekać na migreny albo na to, że akurat jej przypadł w udziale los rozwódki? Wrzesień trzydziestego dziewiątego roku przewartościował pojęcie życiowej klęski lub sukcesu.
Już latem przeczuwali wojnę. Na ulicach Warszawy pojawiło się mnóstwo mężczyzn w mundurach. Mieczysław Ćwiertnia, jej były mąż, także został zmobilizowany i mimo rozwodu przyszedł się pożegnać, a potem słuch o nim zaginął. Wanda dawno opłakała swoje małżeństwo, pierwszą młodzieńczą miłość, której owocem była Irenka, a teraz nie wiedziała nawet, czy opłakiwać byłego męża czy nie. Szybko zapłonęło ich uczucie, zaowocowało, więc i szybki był ślub. Potem zaś szybki rozwód, bo niezgodność charakterów, niestałość męża, te wieczne towarzyszki zabaw. Jej rodzice nie widzieli powodu, żeby to ciągnąć na siłę, ojciec prawnik pomógł.
Wanda miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy została rozwódką z dzieckiem. Znalazła pracę w Towarzystwie Ubezpieczeniowym, więc Irkę tak naprawdę wychowywali dziadkowie. Najpierw mieszkała z nimi w domku z ogrodem na Pradze, przy Lubartowskiej, potem, gdy przyszedł czas szkoły, przeprowadzili się z wnuczką do Śródmieścia. Dopiero w gimnazjum Irka zamieszkała z matką, ale nadal biegała do dziadków z każdą bolączką, a to na obiad, a to ze skargą na jakże surową rodzicielkę, która nie tak łatwo jak dziadkowie ulegała jej zachciankom.
Los Mieczysława Ćwiertni nie zaprzątał zbytnio myśli córki ani byłej żony. Wanda wspominała go czasem, zastanawiała się, gdzie też się podziewa, czy w obozie jenieckim? Ostatecznie był jej pierwszą miłością i gdyby tak chciał trochę się zmienić… Panią Wandę ogarnął żal za spokojnym życiem, za kimś bliskim sercu, a także dlatego, że głowiła się, skąd wziąć pieniądze na czesne Irki. Dwadzieścia złotych wpisowego pożyczyła od przyjaciół, a trzeba będzie wyłożyć sześćdziesiąt co miesiąc. W tych czasach wszystkim było ciężko. Wanda pracowała w tym samym miejscu co przed wojną, bo firmy ubezpieczeniowe działały także po wejściu Niemców, lecz jako Polka zarabiała grosze. Cenniejsze od pensji były ekwiwalent na cukier i kenkarta pracownika Rzeszy. Na szczęście miała rodziców…
– Idziemy na Focha, trzeba powiadomić dziadków – szepnęła, ocierając łzy. Sięgnęła po żakiet i kapelusz.
Jeszcze niedawno szłyby na Krakowskie Przedmieście, ale teraz tam na polskich budynkach powiewały niemieckie flagi. Mieszkańcy musieli opuścić lokale tuż po wejściu Niemców do miasta. Dostali na to dwanaście godzin. Rodzice Wandy przenieśli się do małego mieszkania za kancelarią przy ulicy Focha, koło Teatru Wielkiego, a ona sama z córką znalazła dwa małe pokoje przy ulicy Przebieg na Woli. O wygodnych mieszkaniach sprzed wojny mogli tylko marzyć, ale i tak radzili sobie całkiem nieźle.
– Dziadek będzie zachwycony. I mam nadzieję, że z tej radości ufunduje ci pierwszy semestr…
*
I dziadek Eugeniusz Sowa, i babcia Krystyna, ludzie sześćdziesięcioletni, wciąż pełni wigoru, ucieszyli się ogromnie i wzięli na siebie czesne Irki za cały rok. Dziadek był synem felczera, a medycyna stanowiła jego niespełnione marzenie. W pierwszych dniach okupacji stracił pracę i kancelarię, ale nie humor. Był żywiołowym, operatywnym człowiekiem, popalał fajkę i twierdził, że należy do tych, których nijak nie zmożesz, ponieważ spadają na cztery łapy, wchodzą oknem, gdy nie ma drzwi, i tak dalej. Coś w tym było. Usiłował obrócić w żart, że przedwojenny adwokat zatrudnia się w bibliotece jako archiwista, ale jak mawiał: „Gorsze widziałem upadki, defraudacje i degradacje”. Zresztą szybko wrócił do zawodu, bo po pierwszym roku okupacji, kiedy Niemcy skreślili z list adwokackich prawników żydowskich, a także takich, którzy mieli żony żydowskiego pochodzenia, adwokatów w stolicy zostało jak na lekarstwo. Weryfikację w Warszawie przeszło ledwie siedmiuset, w tym Eugeniusz. Za specjalnym zezwoleniem Polacy mogli wznowić praktyki, a jeśli ktoś myśli, że nie było teraz spraw o majątki, rozwodów, testamentów, umów lub innych potrzeb notarialnych – myli się. Dziadek Eugeniusz pracował więc jako adwokat Polaków, dowcipkował i czasem tylko chmura zasnuwała mu czoło na myśl o żydowskich przyjaciołach z palestry, których miał już nie zobaczyć.
Eugeniusz przed wojną trzymał część kapitału w banku szwajcarskim, a i teraz, chociaż nie zdzierał z ludzi za prowadzenie spraw, zarabiał zacnie. Wystarczało mu na czesne ukochanej wnuczki i pomoc córce. Zięcia uważał za martwego i w powrót Mietka nie wierzył. Ale też dawno orzekł, że to nicpoń, nic dobrego, i cieszyli się z żoną, że po rozwodzie nie wtrąca się w wychowanie Irenki. Wnuczkę uściskał z dumą. Wprawdzie gadał, że lekarz to nie zawód dla kobiety, że kto to słyszał, żeby panna z dobrego domu cięła kończyny i oglądała goliznę, ale tak naprawdę bardzo był rad z tego wyboru.
– Jak pradziadek Hipolit, mój ojciec – dodał wzruszony. – Lekarz potrzebny jest ludziom w każdych czasach.
Babcia Krystyna popatrzyła na zagadnienie z kobiecej perspektywy.
– Trzeba ci, dziecko, sprawić porządny kostium! – oznajmiła energicznie.
Uwielbiała stroje i zmiany w modzie, a wojna i okupacja skutecznie, ale przecież nie ostatecznie zepchnęły ten temat na dalszy plan. Modny był teraz trend militarny, toczki à la furażerki, żakiety skrojone jak mundur, ale sukienki nadal kobiece, z masą guziczków od kołnierzyka do paska i szerokimi spódnicami. Wnuczka była do niej podobna i fizycznie, i duchowo. Babcia wiedziała, że od czasu egzaminów trapiła Irkę jedna myśl: jeśli zdam, to w co się ubiorę na inaugurację, na pierwsze zajęcia?
– Obstaluję ci kostium u mojej krawcowej na Szklarskiej. Wciąż działa, chociaż bez szyldu – wyjaśniła. – A ze dwie białe bluzki uszyję sama. Przedwojenne sukienki wyjściowe przerobimy do twojej figury. Wojna nie wojna, kobieta musi być ładna! Maszynę do szycia, Bogu dzięki, udało się ocalić… Nasza panna Irka ma wyglądać jak prawdziwa studentka…
Irenka rzuciła się babci na szyję. Trapił ją jeszcze problem butów, ale z pewnością coś się wymyśli. Pani Wanda kręciła głową z dezaprobatą. Jej rodzice podsycali próżność Irki, i po co? Teraz o czymś innym trzeba było myśleć niż uroda. Może jednak… miała schowane parę groszy, może więc wybiorą się z Irką do kramików na Chmielnej? Warto byłoby sprawić jej nową bieliznę. Niby nie widać, ale elegancka kobieta zawsze pamięta, co ma najbliżej ciała… I buty, bez dobrych butów nie ma mowy o elegancji!
*
Pierwszego dnia zajęć w gmachu pałacu Brühla przy Krakowskim Przedmieściu 22, w amfiteatralnej sali wykładowej wydziału dawnej medycyny teoretycznej, zebrał się rano rocznik nowych studentów. Gromada młodych ludzi wysłuchała wykładu inaugurującego, po czym czekała na informacje organizacyjne i zerkała na siebie ciekawie. Irenka Ćwiertnia wystąpiła w bluzce écru i szarej spódnicy z szerokim, niebieskim jak jej oczy paskiem. Lekki żakiet i błękitna krawatka pod kołnierzykiem dopełniały stroju, a na szczęście pogoda była piękna i więcej nic nie było trzeba. Trzewiki kosztowały majątek, a zamiast torebki babcia sprawiła jej skórzaną aktówkę. Nie chciała powiedzieć, skąd wytrzasnęła to cudo, zbyt potrzebna i elegancka była to rzecz, by dopytywać i może jeszcze popsuć sobie humor informacją, że poprzednia właścicielka została aresztowana przez Niemców, wywieziona gdzieś i pewnie nigdy nie wróci.
Irena stała pod ścianą, na której wisiały jakieś portrety uczonych, szczupła, słowiańska, jasnowłosa, o dużych oczach, wręcz zbyt dużych w drobnej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że zwraca uwagę kolegów. To te oczy, a może to, że była jak wspomnienie słodkiej, spokojnej epoki ich dzieciństwa? Warkocz upięty wokół głowy sprawiał, że wyglądała jak młodziutka szlachcianka ze starego portretu. Starała się zachować powagę godną sytuacji i swojego statusu studentki, ale jej niespokojna, radosna natura musiała znaleźć ujście. Oczy dziewczyny błyszczały z przejęcia, postukiwała obcasem, zerkała spod długich rzęs na profesorów, na kolegów i błogosławiła i matkę, i babkę za swój ładny strój.
Mimo zadowolenia z wyglądu Irka czuła się onieśmielona, no i nie powiedziałaby o sobie, że jest piękna. Piękna była kuzynka Ziuta ze Świdra, postawna, obdarzona wydatnym biustem, ciemnowłosa. Irka przy niej była jak mewa, szybka i ulotna, błyszcząca dziwnym urokiem w tłumie dziewcząt i chłopców, którzy przybyli na inaugurację. Trzysta pięćdziesiąt osób ledwie mieściło się w auli, ktoś rozdawał listy grup, rozkład zajęć, zapraszano na uroczysty wykład. Irena nie znała nikogo, wypatrywała Bogusi, rozglądała się zaciekawiona.
– Z grupy A, od doktora Bartoszka? – zapytała ją dziewczyna, która ni stąd, ni zowąd wyrosła za jej ramieniem. Wyższa od Irki, ale o to nie było trudno, ruda, zielonooka. Irka uznała, że to wesoła dziewczyna, bo według niej każdego, kto miał piegi, musiały cechować radość z życia i optymizm. I była zdecydowanie bardziej śmiała niż Irka.
– Jestem Halina Grabosz – przedstawiła się piegowata koleżanka. – Halszka, jak z Sienkiewicza, tylko ruda i Graboszówna, nie czarnobrewa Kurcewiczówna. A ty raczej Baśka Wołodyjowska, co? Nieduża, a energiczna i śmiejąca się?
Irenie, która pasjami czytała _Trylogię_, zrobiło się miło. Wyciągnęła rękę.
– Irka Ćwiertnia – odpowiedziała ochoczo. – Tak, od Bartoszka. Czyżbyśmy były z tej samej grupy?
Halina potwierdziła. Nastąpił rytuał od wieków taki sam, typowy dla zawierania przyjaźni: gdzie mieszkasz, a rodzice, czy zdrowi, jak rodzina po wrześniu, bardzo ucierpiała, jak sobie radzą? Obawy przed studiami, a jakże? Profesorowie podobno surowi, mimo wojny nie dają ulg studentom, a zdać praktyczny z interny u profesora Butkiewicza graniczy z cudem, zwłaszcza w przypadku dziewcząt!
Wywiad wypadł doskonale, miały wiele wspólnego: obie świętowały urodziny w październiku. Obie pragnęły zająć się pediatrią, i nawet niedaleko siebie mieszkały. Obawy i marzenia podobne: dużo nauki, potwornie trudne egzaminy! Narzeczony? Nie, no skąd, teraz nie czas na miłość, ale zobacz, Irka, mamy postawnych kolegów na roku… Nie, nie patrz, nie wypada…
Stało ich dookoła kilkunastu, a paru ciekawie zerkało w stronę dwóch dziewczyn. Młodzieniec o bardzo niebieskich oczach, blondas, energiczny, o mocnej budowie, chociaż niewysoki, podszedł pewnym krokiem.
– Koleżanki wybaczą, podsłuchałem niechcący, że panie z grupy doktora Bartoszka. Mam zatem zaszczyt być kolegą pań: jestem Władysław Bielawa, a to przyjaciel mój Witold Kruszoń.
Przyjaciel dla odmiany był wysoki jak tyczka, chudy, ale wysportowany. Irena zaśmiała się głośno, bo przypomniała sobie komedię _Flip i Flap_, ale oczywiście nie przyznała się do tego skojarzenia, nielicującego ze studencką powagą. Śmiała się srebrzyście i wiele głów odwróciło się ku wesołej gromadce. Ośmieleni wesołą atmosferą, zaczęli podchodzić inni: z której grupy? A jutro zajęcia gdzie? Jak się państwo czujecie w pierwszym dniu?
Halina mrugnęła do Irki. Wyraźnie stały się ośrodkiem towarzyskiego zgrupowania: tego chciała, lubiła być w centrum. Obie zauważyły dziewczynę o egzotycznej urodzie, ciemnowłosą, o oczach wręcz czarnych i ogromnych, śniadej cerze. Trzymała się na uboczu, ale widać było, że chciałaby podejść. Irka pomachała do niej zapraszająco, dziewczyna zbliżyła się nieśmiało, lecz z uśmiechem.
– A ty się urwałaś z tureckiego haremu? Aisza czy jak? – krzyknęła Halina. – Skąd taka dalekowschodnia piękność w Warszawie?
– Jestem pół-Węgierką – odparła z uśmiechem nowa znajoma.
Irka w życiu nie widziała bielszych zębów.
– Na imię mam Elżbieta…
– Ela! To zupełnie po polsku – zaśmiał się kolega mniejszy, czyli jak już panie wiedziały, Władek.
– Elżbieta Korompay – uściśliła dziewczyna.
– No to zupełnie nie po polsku – zawtórował chudzielec, czyli Witek.
– Elżbieta była najważniejszą królową Węgier – oznajmiła Ela – z Polski, Łokietkówna, monarchini i po niej mam imię, ojciec zagorzały historyk… Był – dodała smutno.
– Ho, ho! – zakrzyknął Władek, który nagle zapragnął przegonić smutek z oczu tej dziewczyny.
Halina impulsywnie objęła ramionami dwie nowe koleżanki i oznajmiła:
– My już musimy iść. A pan Witek i pan Władek, jako że podeszliście pierwsi, możecie nas odprowadzić.
Jęk udawanego zawodu przebiegł wśród reszty kolegów. Irka kątem oka dostrzegła miłego chłopaka, który stał nieco na uboczu, ale nie wyglądał na nieśmiałego. Patrzył zaciekawiony i wykonał ruch, jakby się kłaniał. Halina też go dostrzegła i zaprosiła gestem.
– Ponieważ jesteśmy trzy i każda inna, to pan też możesz do nas dołączyć i ponieść mi teczkę!
Chłopak ukłonił się grzecznie, a koledzy przywitali go jak znajomego. „Jurek, chodź do nas, a żywiej, chłopie, no, ruszaj się, bo nam koleżanki znikną”.
– Jerzy Jendryszek – przedstawił się kolega – i też z tej samej grupy.
– Nie, no niemożliwe! – krzyknęła Halinka. – To przeznaczenie, bo chyba nie przypadek? Tak czy nie, to znak, że los nam sprzyja. I trzeba to uczcić, koniecznie. Może „U Aktorek”? Tam podobno sama Zimińska podaje herbatę! Kto jeszcze z nami? Chodźcie, chodźcie, kto tam chce! Ostatecznie może nie być z grupy doktora Bartoszka.
Całkiem liczna gromada rozgadanej młodzieży udała się w stronę Świętokrzyskiej. Próbowali nie zwracać na siebie uwagi, nie było to jednak łatwe. Trzy dziewczyny jak z żurnala: brunetka, ruda i blondynka, chmara chłopców koło nich, przechodnie zerkali ciekawie na hałaśliwą grupkę. A oni rozgadali się na dobre: jacy będą profesorowie, jakie zajęcia, Władek i Witek prześcigali się w dowcipach, trudno im było się nie śmiać mimo okupacyjnych okoliczności. Na budynku Akademii Sztuk Pięknych powiewała flaga ze swastyką, Krakowskim jechało wojskowe auto, a od strony Nowego Światu nadchodził niemiecki patrol. Przedstawiciele rasy aryjskiej nie lubili roześmianych tubylców. Władek pierwszy zauważył niebezpieczeństwo.
– Skręcamy w Traugutta, proszę państwa – syknął i ujął pod rękę Irenkę. – Parami, jak turyści. Zna ktoś dobrze język obcy, ale nie szwabski?
Irena w lot podchwyciła jego pomysł. Znała francuski, zaczęła głośno opowiadać o budynku, który mijali, dawnym domu Zygmunta Krasińskiego. Niby zainteresowani architekturą miasta, powoli usuwali się z pola widzenia patrolu, idąc spokojnie ku Świętokrzyskiej. Niemcy znikli. Nadpalony gmach Poczty Głównej straszył i psuł słoneczny krajobraz. Mimo to, kiedy poczuli, że niebezpieczeństwo minęło, Witek na samym środku trotuaru zakręcił Halinką jak do tańca. „Przeminie wszystko, więc co? Przeminie także i to!” – zanucił zawadiacko znane przedwojenne tango. Głos miał mocny, ładny. Przechodnie nie mogli się nie uśmiechnąć.ROZDZIAŁ 2
STUDENCI PEŁNĄ GĘBĄ
Zajęcia trwały już od kilku tygodni, nastały chłodniejsze dni, lecz słońce wciąż świeciło nad Warszawą. Irka zbliżała się do bramy uniwersyteckiej na Krakowskim Przedmieściu, zdziwiona, że kilka znajomych osób ze szkoły gromadziło się tam jakby bezradnie. „Zamknęli obiekt czy co?”, pomyślała. Z daleka rozpoznała czerwony beret Elżbiety i po raz setny przeszło jej przez myśl, że piękna koleżanka nie powinna tak zwracać na siebie uwagi. Niemcy nie lubili urody tego typu: wprawdzie Ela nie miała cech semickich, ale jej ciemne włosy i wschodnie oczy bardzo odbiegały od ideału nordyckiego. Nazywano to teraz „nieodpowiednim” wyglądem. A Ela zamiast wtapiać się w tłum, zawsze miała coś czerwonego: beret, chustę, choćby pasek. Po kilku tygodniach zajęć dała się poznać jako bardzo zdolna studentka. Poważna i skupiona, często bywała melancholijna i małomówna. Irka bardzo ją polubiła, może nawet ciut bardziej niż Halszkę, która gadała dużo i wesoło i łatwo usuwała w cień inne dziewczyny. Tym razem jednak również milczała. Irka popatrzyła pytająco na koleżanki, ale odpowiedział jej jakiś nieznajomy kolega.
– Nie wpuszczają nas do szkoły. Niemcom nie podobają się nasze twarze. Nie możemy chodzić tym samym chodnikiem co oni, rasa panów.
– Jak to nie wpuszczają? – Irka niemal krzyknęła. – Schule Zaorskiego jest przecież całkowicie legalna!
– Ale trzeba jakoś do niej wejść – zakpił Jerzy. Znalazł się nagle obok nich, niezrażony kłopotem. – I to szybko, wykład mamy za piętnaście minut.
– Wykład doktor Dąbrowskiej z patomorfologii… Ona takim dziwnym głosem mówi o nieboszczykach – szepnęła Ela. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby odwołali.
– „Nieboszczyk to najmniej i zarazem najbardziej wymagający pacjent” – zacytował Jerzy. – Oho, idzie profesor Czubalski, coś chyba ma do zakomunikowania.
Rzeczywiście, doktor Franciszek Czubalski, odpowiedzialny za naukową stronę programu szkoły, wspiął się na schodek gmachu i poprosił o uwagę. Studenci, a nazbierało się ich już sporo, umilkli.
– Szanowni państwo – oznajmił – władze uczelni wydały Polakom zakaz wchodzenia na teren uniwersytetu przez bramę główną. Od dziś jest zarezerwowana dla społeczności niemieckiej. Na teren uniwersytetu można się dostać od strony kościoła Karmelitanek, tam jest boczne przejście przez podwórko dawnego pałacu Tyszkiewiczów, potem schodami w dół i piwnicami. Oznakowaliśmy kierunek.
– Coś podobnego! Jak mogą? – rzucił ktoś z tłumu, ale profesor uciszył go gestem.
– Dobrze, że nie wyrzucili nas z budynku – powiedział – a czuję, że i to może nastąpić, jeśli państwo nie skupią się na swoich obowiązkach uczniów, podkreślam, uczniów szkoły sanitarnej.
Tłumek rzedniał, powoli przesuwał się do bocznego wejścia. Wszyscy wiedzieli, co profesor miał na myśli. I tak była to znacznie lepsza wiadomość, niż gdyby na przykład ktoś doniósł Niemcom, czym naprawdę zajmują się uczniowie szkoły dla personelu sanitarnego i kogo tu kształcą. Oznaczałoby to koniec zajęć dla uczniów, a aresztowanie i pewną śmierć dla profesorów, którzy realizowali przedwojenny program medycyny. Z pewnością nie uszedłby z życiem organizator całego przedsięwzięcia i dyrektor szkoły doktor Jan Zaorski. I tak pisano na niego donosy, ale do tej pory jakoś się udawało, szkoła rekrutowała już drugi rocznik.
Sam dyrektor zastanawiał się czasem, jak to się wszystko potoczy, czy jego uczniowie rzeczywiście zostaną kiedyś lekarzami w wolnym kraju. Wiedział, że bez walki i ofiary nie uda się odzyskać wolności. „Jak wielka będzie ta ofiara?” – myślał czasami, patrząc na nich: młodych, roześmianych, żądnych wiedzy. Sam miał syna, też lekarza. Głęboko wierzył, że okupacja to czas przejściowy, że trzeba robić swoje, kontynuować nauczanie i leczenie. Wejście do szkoły od podwórza było sprawą absolutnie drugorzędną.
*
– Słabo mi – powiedziała Elżbieta.
Wyszły z Irką przed budynek szpitala Przemienienia Pańskiego i przystanęły przy ulicy Szerokiej.
– Nie rozumiem, jak możesz tak łatwo to znosić – dodała.
– Sama nie wiem – odparła Irka – na początku też żółć podchodziła mi do gardła. Ale potem ciekawość wzięła górę… Przyzwyczaisz się, Elu, jesteś wrażliwsza, a dzisiaj rzeczywiście było trudno. Ta ropa wszędzie… i śmierdziało jak nigdy.
Uczestniczyły w sekcji zwłok. Zajęcia prowadziła doktor Dąbrowska, doświadczona patomorfolog. Przypadek był przykry: dziewiętnastoletni pacjent zmarł w nocy, ropień opłucnej i wątroby był tak ogromny, że kiedy doktor nacięła płat, ropa bryznęła na przyglądających się studentów. Ela omal nie zemdlała, Irena wstrzymała oddech, maseczka na ustach nie tłumiła okropnego fetoru. Niewzruszona doktor Dąbrowska spokojnie mówiła monotonnym głosem:
– Niedokrwienie tarczycy, powiększenie prawej komory serca, proszę zwrócić uwagę na prawy płat wątroby…
– Jeden wielki ropień – rzucił ktoś.
Witold Kruszoń szepnął:
– No i delikwent poszatkowany w kawałeczki!
– W tej chwili nie mogą państwo patrzeć na osobę, lecz na ciało pacjenta – skarciła ich lekarka. – Szukamy przyczyn zgonu. Przypatrujcie się niszczącym działaniom choroby… by móc z nią walczyć… i – dodała, zerkając z czymś w rodzaju humoru na upapranych ropą słuchaczy – doświadczyli państwo namacalnie, jak wielka jest potrzeba zmiany fartuchów i obuwia na moich zajęciach. Jeszcze większa niż na brudnej chirurgii… Panie kolego, Jerzy zdaje się, proszę notować, będę dyktować wyniki sekcji po łacinie. Pani Ireno, proszę wyprowadzić koleżankę na świeże powietrze, bo zaraz nam tu zemdleje…
I tak Irka z Elą znalazły się na dworze w chłodny zimowy poranek. Na gmachu szpitala Przemienienia Pańskiego powiewały niemieckie flagi, kilku sztywnych jak druty oficerów przeszło na drugą stronę ulicy. Dziewczyny przesunęły się w cień. Elżbieta nabrała rumieńców i stwierdziła, że może wracać.
– Na pewno? – zapytała Irka z powątpiewaniem. – Wszyscy teraz pójdą na śniadanie do gabinetu lekarskiego. Ja jednak jeść nie mogę, chociaż mam kanapkę od babci, z wędliną, zdobytą cudem i z narażeniem życia.
– Tylko nie wędlina – szepnęła Ela, a jej twarz znowu pobladła. – Chodźmy od razu na brudną chirurgię, na następne zajęcia… Widzisz, rany żywego organizmu tak mnie nie brzydzą. Mogę czyścić ropę, wycinać czyraki, ale te trupy to coś wbrew nauce… Nie wiem, jakim sposobem zaliczę kolokwium u Dąbrowskiej.
Brudną chirurgią nazywano salę operacyjną, w której rządził doktor Butkiewicz. Doraźne zabiegi, amputacje i szycie ran postrzałowych były tu na porządku dziennym. Doktorzy weszli we trzech, za nimi świta: asystujący młodsi chirurdzy i dwie siostry zakonne. Studenci, ośmioosobowa grupa, stłoczyli się ciasno.
– Torakoplastyka – oznajmił ordynator Butkiewicz. – Zlecam usunięcie sześciu żeber w narkozie ogólnej… poprowadzi kolega Kamiński.
Chirurg Kamiński zabrał się do roboty. Pierwsze żebro dało się wyjąć dość szybko, ale do następnych musiał użyć piły i nożyc. Pomagali mu dwaj koledzy, a studenci ze zdumieniem obserwowali ich pracę, wysiłek fizyczny, skupienie i napięte mięśnie ramion. Siostra zakonna ocierała pot spływający strużką po skroniach doktora, przy tym Kamiński się spieszył, bo z niepokojem obserwował stan ogólny chorego. Mosty kostne stawiały opór, lekarz użył młotka, kolejne żebro ustąpiło. Druga zakonnica, czuwająca nad parametrami życia, zgłosiła, że tętno niknie i ciśnienie spada.
– Usuniemy jednak cztery – zarządził główny operator. – Jeszcze tylko jedno, pacjent nie wytrzyma dłużej…
Ósemka studentów śledziła każdy ruch lekarskich rąk. Cztery młode kobiety i czterech mężczyzn, z zasłoniętymi ustami, z oczami wbitymi w ranę ciągnącą się od linii przymostkowej do linii środkowej pleców. Jedna para oczu oderwała się od pacjenta i spojrzenie pobiegło w stronę kobiecej głowy, kształtnej, okrytej czepkiem, pochylonej nad ramieniem doktora. Wzrok ściągnął wzrok, głowa uniosła się lekko, oczy Irki jak zdziwione niebieskie migdały spotkały się ze spojrzeniem kolegi Jendryszka, który bezczelnie puścił do niej oko. Szybko popatrzyła w dół, a potem znów na niego. Nie mogła się nie uśmiechnąć. Zastanowiła się: lubi tego Jerzego czy też irytuje ją on swoimi wygłupami? Chirurg prowadzący operację skończył. Był bardzo zmęczony.
– Zaszyjcie – powiedział do asystentów – będzie żył.
Zakonnica podeszła, aby pomóc doktorowi zdjąć fartuch i rękawice.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_