Doktor Jeremias - ebook
Doktor Jeremias - ebook
Poznań pod zaborem pruskim, 1913 rok. W mieście panuje strach przed zbliżającym się nieuchronnie konfliktem zbrojnym; strach przed wojną, która ma być ostatnią. W tej atmosferze dochodzi do okrutnej zbrodni - ktoś zabija i brutalnie okalecza nastoletnią dziewczynkę, po czym porzuca jej zwłoki na Wasserstrasse. Śledztwo przydzielone zostaje komisarzowi Heinrichowi Windelbandowi z poznańskiej Kriminalpolizei. Tymczasem wyniki sekcji zwłok budzą wątpliwości przeprowadzającego ją lekarza sądowego, Anzelma Schoena. Ciało ofiary oraz zadane rany wskazują, że nie było to zwykłe morderstwo. Patolog kontaktuje się z przyjacielem, doktorem psychiatrii Sigmundem Jeremiasem, i razem postanawiają przeprowadzić własne śledztwo. Wkrótce detektywi-amatorzy łączą siły z komisarzem Windelbandem i odkrywają, że wszystkie poszlaki wskazują na wroga, z którym niełatwo się zmierzyć. Czyżby widmo wojny i jej okrucieństw wyzwalało w mieszkańcach miasta demony? Sebastian Koperski (ur. 1973) - rodowity Poznaniak. Absolwent przedszkola "Słoneczko" i szkoły podstawowej im. Kwiatka, czemu zawdzięcza pogodne usposobienie. W II klasie liceum zaskoczyła go transformacja ustrojowa. Aby ją pojąć, ukończył studia socjologiczne na UAM. Pracował jako dziennikarz w korporacji medialnej, później współtworzył audycje radiowe (mimo wady wymowy). Od lat jest ghost-writerem.
Wojciech Stamm (ur. 1965 w Gdańsku) - poeta, prozaik, dramaturg, twórca teatralny, performer, dziennikarz, kurator wystaw artystycznych, uczestnik działań Formacji Totart, związany z Brulionem i jego telewizyjną emanacją Dzyndzylydzy i AlternaTiVi. Współzałożyciel i spiritus movens projektów Babcia Zosia,Ciocia Leosia i Dziadek Stanisław. Współzałożyciel Stowarzyszenia Nieudaczników Polskich w Berlinie. Działał pod pseudonimem Lopez Mausere.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-759-0 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyszedł z domu…
Banalność tej konstatacji paradoksalnie pobudziła jego wyobraźnię:
Gdyby ktoś obserwował mnie z ukrycia, mógłby stwierdzić, że oto jakiś człowiek wyszedł z kamienicy na rogu Rynku Jeżyckiego i GrosseBerlinerstrasse, a następnie niespiesznym krokiem ruszył w stronę centrum miasta… Lecz któż i po cóż miałby interesować się tak pospolitymi czynnościami? I po jaką cholerę kazałem mu pozostawać w ukryciu? Uśmiechnął się do siebie. Fantazjując, sprzeciwiam się trywialności własnej sytuacji. Przynajmniej w wyobraźni mogę rozerwać ten zapętlony w czasie i przestrzeni węzeł, tę wiecznie odtwarzającą się sekwencję, w której po wyjściu musi nastąpić pójście, z konieczności poprzedzające dojście, które, kłamiąc własnej nazwie, ponownie skazuje na wyjście, a potem znów trzeba pójść, żeby dojść do następnego wyjścia… Spojrzał na zegarek. A zatem sytuacja, w jakiej znajduję się właśnie teraz, czyli kwadrans po siódmej rano, właśnie tu, na GrosseBerlinerstrasse, na wysokości ulicy Wysokiej, czyli Hochstrasse…
Rozbawiony tą przypadkową zbieżnością słów, nie zdołał powstrzymać głośnego parsknięcia, którego przypadkowym świadkiem został idący z naprzeciwka jegomość w wełnianym płaszczu. Znieruchomiała w dostojnej nieobecności twarz mężczyzny natychmiast wykrzywiła się w grymasie zdziwienia. Jeremias kątem oka uchwycił reakcję przechodnia: jego twarz zmieniła się w ułamku sekundy po bodźcu wyzwalającym; w sposób bezwiedny, lecz zarazem adekwatny do sytuacji.
Automatyczna, ludzka reakcja.
Po raz kolejny tego ranka uśmiechnął się do siebie.
Dochodząc do wylotu GrosseBerlinerstrasse, powrócił myślami na klatkę schodową kamienicy. Oczyma postronnego obserwatora spoglądał na własne poczynania sprzed kilkunastu minut, zarazem relacjonując je w pamięci:
Wyszedł z domu, zatrzaskując ciężkie drzwi, a następnie, trzymając prawą rękę na zdobionej poręczy z ciemnego orzecha, zszedł po drewnianych schodach.
Frapowała go mechaniczna powtarzalność codziennych czynności. Ich logika i celowy przebieg są wprawdzie żywym świadectwem złożoności ustroju nerwowego człowieka, lecz jednocześnie zwieńczenie tego ustroju — ludzki rozum — zdaje się w nich nie uczestniczyć. Precyzja, z jaką ciało wykonuje sekwencje skomplikowanych czynności, których umysł nie musi bezpośrednio kontrolować. Istnienie podobnych zjawisk napawało doktora zdumieniem już od czasów dzieciństwa. Czy ciało jest autonomiczne wobec umysłu? A jeśli tak, to gdzie znajduje się granica tej autonomii? Czy umysł mógłby zyskać autonomię wobec ciała?
Jeśli tylko pogoda na to pozwalała, poruszał się po mieście piechotą. Zwykle szedł mostem Teatralnym, a potem, przez Paulikirchestrasse, w stronę placu Wilhelma, gdzie w jednej z reprezentacyjnych kamienic mieścił się jego gabinet. Tego ranka wybrał jednak inny wariant trasy: z GrosseBerlinerstrasse skręcił w prawo, w Buddestrasse, równoległą do głębokiej niecki, w której biegła trasa kolei. Dochodząc do dawnej Bramy Berlińskiej, przypomniał sobie pewną dyskusję, w której uczestniczył przed kilku laty. Jego rozmówcą był wówczas pewien młody medyk nazwiskiem Leitgeber. Korzystając z ciepłego wieczoru, przysiedli na ławce, przodem do budynku niedawno otwartego Teatru Miejskiego.
— Niech pan sobie wyobrazi, Leitgeber, że rozważany przez nas problem ma postać zawieszonego w przestrzeni sześcianu. Kierując ku niemu reflektor emitujący światło rozumu, eksperymentu i praw nauki, zdołamy ujrzeć w pełnym blasku zaledwie jedną spośród ścian. Rzucane przez nas światło dociera wprawdzie do dwóch innych ścian, lecz już nie w sposób bezpośredni. Widzimy je w cieniu, a zatem mniej dokładnie. Za pomocą reflektora ogarniamy więc zaledwie połowę ścian. Zakres oglądu można oczywiście poszerzyć, na przykład dzięki wykorzystaniu systemu zwierciadeł. Niestety, pośrednictwo kolejnych narzędzi sprawia, że zamiast oryginalnego obrazu otrzymujemy jego reprodukcję. Pozostałych trzech ścian naszej bryły nie ujrzymy więc wprost, lecz jedynie w postaci lustrzanych odbić. A cóż dopiero, gdybyśmy chcieli zajrzeć do wnętrza sześcianu? To niemożliwe, bo światło odbija się tylko od ścian zewnętrznych.
Skręcając w Am Berliner Tor, znalazł się w obrębie dzielnicy Cesarskiej, wzniesionego od podstaw nowego centrum Poznania. Ta część miasta stanowiła najważniejszy element przebudowy urbanistycznej zapoczątkowanej na przełomie stuleci, po rozebraniu starego pierścienia fortyfikacji. Jeremias minął Bank Spółdzielczy, potem szedł wzdłuż południowej ściany Akademii Królewskiej. Po chwili znalazł się na obszernym placu, z trzech stron obudowanym reprezentacyjnymi gmachami. Tuż za monumentem Bismarcka zaczynał się parkowy fragment placu.
Młody medyk docenił obrazowość przedstawionego mu porównania, zakwestionował jednak jego statyczność. Argumentował, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by badacz dysponujący reflektorem obszedł bryłę dookoła.
— W wypadku sześcianów o sporych rozmiarach — postulował Leitgeber — można by dodatkowo użyć odpowiednio długiej drabiny. Przeniknięcie do środka w istocie wydaje się nieco trudniejsze. Ale i to zadanie — przekonywał — nie jest bynajmniej niemożliwe. Trzeba tylko rozłożyć tę kostkę na poszczególne ściany, a następnie każdą z nich po prostu odwrócić. Dzięki takiej operacji można dokładnie przyjrzeć się powierzchniom wewnętrznym.
Jeremias przystanął na chwilę, aby dokładnie, zdanie po zdaniu, odtworzyć w pamięci odpowiedź, jakiej wówczas udzielił.
— Proszę pamiętać, że obiektem refleksji jest cały sześcian. Figura składająca się z sześciu ścian, lecz w swej istocie będąca czymś więcej niż tylko sumą powierzchni pozostających wobec siebie w określonym porządku geometrycznym. Proponowane przez pana sumowanie ścian zewnętrznych jest zatem niewystarczające. Natomiast metoda badania wnętrza przez rozbicie na poszczególne ściany jest — nie chciałbym pana urazić — nieco perwersyjna. Rozbijając przestrzenną integralność sześcianu, niszczy pan jego geometryczną, trójwymiarową istotę. A to oznacza unicestwienie przedmiotu badań. Poza tym proszę nie zapominać, że ów przykładowy sześcian jest niczym innym, jak tylko uproszczonym modelem. Wszakże w rzeczywistej przestrzeni dominują kształty nieregularne. Jak sobie z nimi poradzimy, jeśli dla zrozumienia zwykłego sześcianu musimy rozkładać go na czynniki pierwsze? Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć, bo nie mam wcale zamiaru negować użyteczności metody analitycznej. Chcę tylko powiedzieć, że złożoność świata można pojąć tylko na drodze syntezy. Nadmiar fragmentarycznych analiz jest bowiem prostą drogą do chaosu. Dlatego uważam, że ten tylko zasługuje na miano uczonego, kto ma zdolność ujmowania rzeczy w sposób integralny. A zatem, nasz sześcian musi być badany jako całość. Opis poszczególnych jego ścian zostawmy bardziej pospolitym umysłowościom…
Jeremias wciąż stał w parku przed Teatrem Miejskim, niemalże w tym samym miejscu, w którym przed trzema laty rozmawiał z Leitgeberem. Z uwagą rozglądał się dookoła, jak gdyby nigdy wcześniej tutaj nie spacerował. Po zachodniej stronie placu wznosiła się Akademia Królewska. Teatr Miejski zajmował część północną. Wschodnia była zdominowana przez potężną bryłę Zamku Cesarskiego. W architekturze tych gmachów, jak i w całej koncepcji urbanistycznej, było coś dziwacznego lub wręcz fałszywego, co Sigmund dla własnych potrzeb określał mianem starych szat cesarza. Chodziło o specyficzny rodzaj stwarzania pozoru: mimo iż wszystkie te budowle wzniesiono przed zaledwie kilku laty, każda z nich udawała, że istnieje w tym miejscu od stuleci. Ów archaizujący pozór wydawał się czymś więcej niż tylko skutkiem przyjętego przez architektów stylu — był planowym założeniem mającym potwierdzać odwieczną przynależność miasta Posen do Rzeszy Niemieckiej.
Sigmund spojrzał w kierunku Teatru Miejskiego. Nawiązująca do klasycystycznych wzorców fasada, z sześciokolumnowym portykiem i frontonem zwieńczonym rzeźbą Pegaza, mimo wszystko nie najgorzej wpisywała się w przestrzeń tej części miasta. Aura pozoru silniej zaciążyła na Akademii Królewskiej. Nie dość że ogólna koncepcja tego budynku jawnie naśladowała wzorce niemieckiego renesansu, to w dodatku liczne szczegóły architektoniczne sprawiały wrażenie żywcem przeniesionych z wiekowych budowli reprezentacyjnych kilku północnoniemieckich miast. Mimo wszystko jednak całość mogła uchodzić za nie najgorszą realizację, czego z pewnością nie można było powiedzieć o Zamku Cesarskim.
Twórcy tej rezydencji wyszli z założenia — tłumaczył sobie Jeremias — że dla uczczenia majestatu władcy Niemiec nie wystarczy ani klasycystyczna prostota, ani nawet renesansowa elegancja. Siedziba cesarza jest bowiem nie tylko domem, lecz również — a może przede wszystkim — symbolem całego państwa, jego wielkości, aspiracji i historii. I dlatego w 1910 roku w centrum Poznania pobudowano romańskie zamczysko — tyleż monumentalne, co ponure, a przede wszystkim groteskowe w swej anachronicznej formie. Objął wzrokiem niezgrabną bryłę zamku i pomyślał: Oto trzyletni dzieciak, co udaje starca w wieku matuzalemowym.
Spojrzał na zegarek, który wskazywał trzy kwadranse na ósmą. Ponieważ do placu Wilhelma był jeszcze spory kawałek, szybkim krokiem ruszył w dalszą drogę.
Zaczynała się trzecia dekada listopada, jeden z najbardziej ponurych okresów w kalendarzu. Słońce było jeszcze dość nisko, w dodatku zasłonięte warstwą gęstych burych chmur. Ci, co znali się na pogodzie, mogli mieć pewność, że ten dzień będzie podobny do wczorajszego — ciemny, bez szans na jakiekolwiek przejaśnienia. Wiał słaby, zachodni wiatr, temperatura nie przekraczała czterech stopni.
Nie jest znowu aż tak źle, rok temu listopad kończył się porywistym wiatrem i uporczywym deszczem.
W winorośli oplatającej frontową ścianę budynku Komisji Kolonizacyjnej wciąż jeszcze można było dostrzec barwne plamki. Prawie nikt już tego jednak nie zauważał, wszakże jesienni przechodnie patrzą raczej pod nogi i rzadko podnoszą wzrok, jak gdyby zakładali, że powyżej granicy wyznaczanej przez głowy innych ludzi i tak nie warto niczego szukać. Przechodząc obok kościoła św. Pawła, zdał sobie sprawę, że nie czytał jeszcze dzisiejszej prasy. Jakby na życzenie w oddali wyrósł chłopak z naręczem gazet. Po chwili Jeremias miał już swoją. Rzucił okiem na pierwszą stronę, by przekonać się, że poprzedniego dnia nie wydarzyło się nic istotnego, wyjąwszy może przeziębienie cesarza Wilhelma zmagającego się z gorączką i katarem.
Poczekajmy na popołudniówki.Długim, źle oświetlonym korytarzem szło czterech ludzi. Kolumnę otwierał wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna w białym, szpitalnym fartuchu. Za nim, dźwigając drewniane nosze, postępowali dwaj pielęgniarze. Na końcu wlókł się średniego wzrostu czterdziestolatek trzymający pod prawą pachą niewielką skórzaną teczkę. Jego szczupłą sylwetkę opinał nieco znoszony, ciemnobrązowy surdut.
Gdy przy końcu korytarza jeden z sanitariuszy potknął się o próg, ładunek spoczywający na noszach niebezpiecznie się zachwiał. Mężczyzna idący przodem odwrócił się gwałtownie, rzucając niezdarnemu chłopakowi gniewne spojrzenie. Na szczęście, dzięki szybkiej reakcji drugiego sanitariusza, udało się uniknąć katastrofy. Anzelm Schoen, bo tak nazywał się mężczyzna w białym fartuchu, był lekarzem sądowym w poznańskim szpitalu miejskim. Na zakrytych prześcieradłem noszach leżała jego pacjentka. Niestety, w żaden sposób nie można już było jej pomóc. Była martwa, podobnie jak wszyscy inni pacjenci doktora Schoena.
Jeremias miał rację. Jest coś niepokojącego w społeczeństwie, w którym lekarze muszą doglądać chorych nawet po ich śmierci.
Osobliwy kondukt dotarł wreszcie do miejsca przeznaczenia. Schoen otworzył odrapane drzwi opatrzone mosiężną tabliczką z numerem dwieście dwadzieścia jeden. Po chwili wszyscy znaleźli się wewnątrz. Pokój mieścił się w starej części szpitala, pierwotnie wchodzącej w skład zabudowań klasztornych, na drugim piętrze, na końcu korytarza. Anzelm często sobie wyobrażał, że obecne prosektorium znajduje się w byłej celi mnicha. Na samym środku izby tkwiła kamienna bryła w kształcie równoległoboku, pokryta gładką, połyskującą blachą. Trochę jak katafalk, trochę jak ołtarz, a trochę jak zwykły stół. Na całej długości ściany znajdującej się naprzeciwko drzwi wejściowych ciągnęły się drewniane szafy, lewą zabudowano przeszklonymi gablotami, a prawa była goła, nie licząc osadzonego w niej okna wychodzącego na niewielki wewnętrzny dziedziniec. Wyposażenia izby dopełniał drewniany stolik oraz proste krzesło — sprzęty te stały pod ścianą oddzielającą pomieszczenie od korytarza.
— Nie zdejmować ciała z noszy, nie odkrywać — komenderował Schoen. — Połóżcie to na stole i wracajcie do swoich zajęć.
Gdy pielęgniarze zniknęli za drzwiami, mężczyzna w znoszonym surducie wyjął z teczki jakieś papiery. Nie zajrzał do nich jednak, lecz odłożył na stół. Tymczasem Schoen wprawnym ruchem odsłonił ciało.
— Sam pan widzi, doktorze, jakie dziecko nam zaszlachtowali — powiedział komisarz Heinrich Windelband. — Nie miała chyba więcej niż czternaście lat.
Przez dłuższą chwilę Schoen przyglądał się w milczeniu zmasakrowanym zwłokom, wreszcie na powrót przykrył je prześcieradłem. Spojrzał na Windelbanda i ruchem ręki wskazał mu krzesło.
— Nie będzie łatwo, prawda? — zapytał Schoen. — Napije się pan wódki?
Nie czekając na odpowiedź gościa, sięgnął do jednej z szafek i wyjął z niej opróżnioną do połowy butelkę. Napełnił dwie szklaneczki. Wypili, każdy jednym haustem.
Anzelm nie musiał pytać, gdzie i kiedy znaleziono zwłoki. Bestialski mord, ujawniony w piątkowy poranek 21 listopada 1913 roku, zdążył już wstrząsnąć całym miastem. Nie wiedzieć czemu, dziennikarze pojawili się na miejscu zbrodni przed przybyciem policji. Z braku bliższych informacji: tożsamości, narodowości i wieku ofiary oraz okoliczności morderstwa prasa skoncentrowała się na szczegółowym opisie obrażeń. Zresztą, określenie „obrażenia” było w tym wypadku wyjątkowo nieadekwatne. Czaszkę dziewczyny rozłupano ciężkim i tępym narzędziem, którego liczne uderzenia nie oszczędziły również twarzy. Oczy, nos i usta tonęły w krwawej miazdze. Ciało było nagie. Prasa natychmiast ogłosiła mordercę „potworem z Wasserstrasse”, jako że ciało ofiary znaleziono na klatce schodowej kamienicy znajdującej się przy tej właśnie ulicy. Efektowny przydomek musiał wystarczyć za całą resztę, bo nic innego na temat sprawcy tej okrutnej zbrodni powiedzieć się nie dało. Jak zwykle bywa w podobnych wypadkach, żaden z mieszkańców kamienicy niczego nie widział ani nie słyszał.
— Od razu panu mówię, że nie zamordowano jej wczoraj — powiedział Schoen. — Nie żyje przynajmniej od kilku dni. Po szczegółowych oględzinach wypowiem się ściślej.
Windelband z rezygnacją pokręcił głową. Sformułowany przez doktora wniosek wcale go nie zaskoczył. Miejsce odnalezienia zwłok z całą pewnością nie było miejscem popełnienia zbrodni.
— Coś jeszcze mi pan powie?
— Ktoś grzebał w jej wnętrznościach.
— Tyle sam zdążyłem zauważyć — westchnął komisarz. — Dobrze, że przynajmniej ten szczegół umknął uwadze pismaków. Bo biedaczka leżała, hm… na brzuchu. A coś bardziej konkretnego, doktorze?
— Za wcześnie na konkrety. Jutro dostanie pan ekspertyzę.
Komisarz wstał z krzesła. Po chwili wahania raz jeszcze zapytał:
— A w ogóle, co pan o tym wszystkim sądzi?
— To bardzo dziwne, że ciało podrzucono na klatkę schodową w kilka dni po morderstwie.
Konstatacja Schoena nie była szczególnie odkrywcza, lecz jej treść pokrywała się z odczuciami Windelbanda.
— Zwłoki leżały nie dalej niż pięć metrów od drzwi mieszkania woźnicy Walczaka — powiedział komisarz.
— Który oczywiście spał snem niedźwiedzia.
— Sęk w tym, że wręcz przeciwnie. Tamtej nocy Walczak spał bardzo źle. Powiedział także, że w ogóle rzadko zasypia, a jeśli już mu się uda, to budzi go nawet najlżejszy szmer.
— Nie jestem pewien, czy kogoś z tak poważnymi zaburzeniami snu można traktować jako osobę wiarygodną. A sprawdzaliście tego Walczaka w ogóle? Skoro pod latarnią bywa najciemniej, to może i w ciszy jest największy hałas?
Windelband nie okazał aprobaty dla słów Schoena.
— Absurdem jest go podejrzewać. Mój policyjny nos i wszystkie ujawnione do tej pory okoliczności wykluczają tego całego Walczaka jako potencjalnego sprawcę. To prosty, stary człowiek. Poza tym mieszka w jednej izbie z całą rodziną. Bezsenności nabawił się podczas wojny siedmiotygodniowej, w której brał udział jako rekrut. Twierdzi, że kiedy próbuje zasnąć, natychmiast dobiega go świst austriackich kul. Jedna z nich utkwiła zresztą w jego udzie. Sprawdziliśmy to. Stary rzeczywiście walczył pod Jičinem.
— Jednakowoż nie na darmo się mówi, że kto śpi, ten nie grzeszy — uśmiechnął się Schoen, który prowadził dialog z komisarzem trochę dla rozrywki, a trochę z wrodzonej przekory, bo on także nie podejrzewał Walczaka.
— Nie wiem, jakie grzeszki ma na sumieniu ten stary — odparł Windelband — ale z pewnością nie ma nic wspólnego z morderstwem. Ani on, ani żaden inny mieszkaniec kamienicy. Wszystko wskazuje na to, że sprawca podrzucił ciało na klatkę schodową przy Wasserstrasse. Trudno jednak wytłumaczyć, dlaczego tak uczynił.
— Właśnie. Z punktu widzenia zabójcy przechadzanie się po mieście ze zwłokami pod pachą jest dość ryzykowne.
— Otóż to — zgodził się komisarz. — Okolice Wasserstrasse wyjątkowo nie sprzyjają takim hecom. Ulica jest dobrze oświetlona, nawet w nocy można tam spotkać przechodniów, a w dodatku całkiem niedaleko stoi budka posterunkowego. W takich okolicznościach żaden opryszek nie mógłby się czuć komfortowo.
— A jednak znalazł się taki, który o to nie dbał.
— Proszę sobie wyobrazić, że tej samej piątkowej nocy na tej samej ulicy miało miejsce włamanie do cukierni Maciejewskiego. Co ciekawe, aż trzy różne osoby zameldowały nam, że około czwartej nad ranem widziały włamywaczy. Mniej więcej w tym samym czasie dwie bramy dalej ktoś podrzucał ciało. I, oczywiście, nikt nie zwrócił na to uwagi.
Cała sprawa miała w sobie coś dziwacznego, nieuchwytnego. Schoen czuł to podskórnie i był przekonany, że Windelband ma podobne wrażenie.
— Niech pan się dobrze przyjrzy tej biedaczce — powiedział komisarz. — Może dzięki temu zyskamy jakiś trop. Bo jak na razie… Zresztą nieważne, za bardzo się rozgadałem i prawie zapomniałem, że za kwadrans mam odprawę. Kiedy spotkamy się ponownie?
— Mam zamiar natychmiast przystąpić do oględzin, lecz w tej chwili nie potrafię jeszcze określić, jak długo to potrwa. Proszę przyjść jutro około dziesiątej, wtedy powinna być już gotowa pisemna ekspertyza. A tak z ciekawości, skoro tę dziewczynę znaleziono wczoraj rano, to dlaczego przywozicie mi ją dopiero dziś wieczorem?
Windelband nie odpowiedział na to pytanie. Przyczyna opóźnienia była bowiem tyleż prozaiczna, co wstydliwa, przede wszystkim zaś niepoważna. W piątek po południu okazało się, że zawieruszył się gdzieś klucz do pomieszczenia, w którym przechowywano zwłoki. Odnaleziono go dopiero w sobotę, około trzeciej po południu.
— Muszę lecieć, mam mnóstwo roboty — powiedział Windelband. — Do widzenia, doktorze, jutro się spotkamy. Mam nadzieję na pomyślny wynik sekcji.
Komisarz opuścił pomieszczenie dwieście dwadzieścia jeden, a Schoen zaczął się zastanawiać nad ostatnim usłyszanym zdaniem:
Pomyślny wynik sekcji? O co mu chodzi? Że niby ma być po jego myśli? To znaczy jak? A może po prostu się przejęzyczył.
Choć Anzelm Schoen pełnił obowiązki lekarza sądowego już od dobrych pięciu lat, nie zetknął się wcześniej z podobnym przypadkiem. W mieście Posen zdarzały się oczywiście morderstwa. Co więcej, z ewidencji sporządzanych przez wydział kryminalny wynikało, że ich liczba znacząco wzrosła w ciągu ostatnich kilku lat. Mimo to poziom przestępczości kryminalnej najwyższego kalibru (takim określeniem nadprezydent policji zwykł określać zabójstwa) nie odbiegał od średniej wartości dla miast o podobnej wielkości, co skrupulatnie wyliczyli berlińscy statystycy. W większych aglomeracjach Rzeszy równie makabryczne morderstwa zdarzały się oczywiście relatywnie częściej. Podobnie zresztą jak w miastach portowych, z Hamburgiem na czele. Ale Poznań? Wydawało się, że sprawa Wasserstrasse nie pasowała do pejzażu kryminalnego miasta nad Wartą.
Ciało dziewczyny znaleziono 21 listopada około wpół do szóstej rano, Schoen rozpoczął oględziny następnego dnia o piątej po południu. Teoretycznie, to znaczy przy założeniu, że moment morderstwa bezpośrednio poprzedzał moment znalezienia zwłok — śmierć mogła nastąpić najwcześniej przed trzydziestoma pięcioma godzinami. W rzeczywistości zgon miał miejsce znacznie wcześniej, z czego Anzelm zdał sobie sprawę, gdy tylko ujrzał ciało po raz pierwszy.
Zaraz po wyjściu komisarza przystąpił do systematycznej pracy. Stężenie pośmiertne ustąpiło, co skłaniało do wniosku, że od chwili śmierci minęły przynajmniej trzy pełne dni. Najprawdopodobniej jednak więcej niż trzy: zielonkawe plamy na skórze brzucha dobitnie świadczyły o rozpoczęciu procesów gnilnych. Ostatecznie Schoen uznał, że od chwili zgonu do chwili oględzin upłynęło co najmniej dziewięćdziesiąt sześć godzin. Wiedząc, że szybkość procesów pośmiertnych jest pochodną wielu czynników, między innymi warunków i temperatury przechowywania zwłok, a także indywidualnych właściwości organizmu, nie wykluczał, że śmierć mogła nastąpić przed pięcioma, a nawet sześcioma dniami.
Kontynuując badanie, ze zdumieniem stwierdził, że rozcięcie brzucha nie było li tylko aktem sadyzmu. Rozpruwając swą ofiarę, morderca działał w konkretnym celu, jakim było wycięcie wątroby. Jeszcze większe zdumienie budził fakt, że narząd usunięto zgodnie z regułami sztuki chirurgicznej, jak gdyby sprawca sam był lekarzem lub przynajmniej dobrze znał się na anatomii i dysponował niemałą wprawą w wykonywaniu podobnych czynności.
Fachowo przeprowadzona resekcja wątroby i twarz zmasakrowana ciężkim narzędziem. Jedno zupełnie nie pasuje do drugiego.
Ostatecznie Schoen doszedł do wniosku, że bezpośrednią przyczyną zgonu było mechaniczne uszkodzenie mózgu lub upływ krwi spowodowany rozcięciem powłok brzusznych i usunięciem wątroby.
Na podstawie oględzin ciała trudno było sformułować jakieś wiarygodne przypuszczenia na temat okoliczności zbrodni. Okolica intymna nie nosiła śladów działań napastliwych. Anzelm nie stwierdził ani przebarwień skóry czy krwawych podbiegnięć w okolicach pachwin, ani żadnych innych uszkodzeń mogących świadczyć o tym, że sprawca przełamywał blokadę mięśniową, która jest typową reakcją defensywną osób napastowanych seksualnie.
Dlaczego się nie broniła? Może stosunek odbył się za jej przyzwoleniem?
Postanowił uwzględnić te wątpliwości w protokole. Przystąpił do oględzin pochwy. Nie wyglądała na często używaną. Dziewczyna nie była jednak dziewicą, jej hymen został rozerwany. Wokół wejścia do pochwy Schoen zobaczył strzępki błony śluzowej, w bezpośredniej zaś okolicy światła waginy odnotował liczne ślady krwawych skrzepów. Co ciekawe, nie znalazł żadnych śladów spermy. Jak opisał w raporcie sekcyjnym:
Fakty te stanowią przesłankę rzeczową pozwalającą wnioskować — z ograniczonym, aczkolwiek niemałym prawdopodobieństwem — iż defloracja błony dziewiczej nastąpiła bezpośrednio przed utratą życia, ewentualnie w niedługim czasie po śmierci. W przeciwnym razie, krwawe wybroczyny, będące następstwem rozerwania hymenu, zostałyby zapewne usunięte z pochwy podczas zabiegu higieny osobistej, ewentualnie po upływie pewnego czasu wskutek naturalnych mechanizmów fizjologicznych.
Na ciele zamordowanej nie było widać innych wyraźnych uszkodzeń.
Czy ona naprawdę nie opierała się swemu prześladowcy?
Charakterystyczną cechą ciał ofiar morderstw są przecież ślady bezpośredniej przemocy fizycznej: sińce, zadrapania, drobne rany lub uszkodzenia podskórnych naczyń krwionośnych zazwyczaj kumulujące się na dłoniach, nadgarstkach i ramionach. Wyjąwszy rozległe uszkodzenia twarzoczaszki oraz rozpruty brzuch, zwłoki nie nosiły typowych znamion wskazujących na napastliwe działania mordercy. Schoen znalazł tylko niewielkie, regularne otarcia skóry na plecach, powstałe najprawdopodobniej podczas przemieszczania.Windelband przebudził się godzinę wcześniej niż zwykle, na budziku była dopiero piąta trzydzieści. Właściwie wcale nie potrzebował alarmu komunikującego rozpoczęcie następnego dnia, wystarczał mu w zupełności własny, wewnętrzny mechanizm, który powodował, że oczy otwierały się zazwyczaj mniej więcej pięć minut przed dzwonkiem. Mimo to budzik wciąż stał na stoliku obok łóżka, a właściciel nie zamierzał rezygnować z jego potencjalnych usług, bo metalicznego i nerwowego dźwięku nie słyszał już od bardzo dawna.
Stwierdził, że dalsze pozostawanie w łóżku nie ma sensu, bo chociaż wcale nie czuł się wyspany, przeczuwał, że i tak nie byłby w stanie kontynuować snu. Cóż zrobić z podarowaną godziną, a raczej z godziną, której niespodziewane pojawienie się uczyniło wyłom w dotychczasowej regularności? Windelband nie miał zamiaru się nad tym zastanawiać, robił to, co zawsze po wstaniu z łóżka. Przystąpił więc do sekwencji mechanicznych czynności, których efektem miało być uzasadnione przeświadczenie, że jest się w pełni gotowym do dalszej egzystencji w świecie, w którym się żyje.
Terenem pierwszego etapu przygotowań była zimna klitka, która w wynajmowanym mieszkaniu pełniła rolę łazienki. Wpierw zatem zaspokojenie najbardziej palących potrzeb fizjologicznych. Następnie zredukowana do niezbędnego minimum pielęgnacja ciała, w której główną rolę odgrywało golenie. Zazwyczaj używał brzytwy w sposób całkowicie bezrefleksyjny, jak gdyby twarz widoczna w kwadratowym lusterku nie należała wcale do niego, lecz była po prostu czymś w rodzaju placu pozostającego pod opieką skrupulatnego ciecia. Każdego ranka ów cieć pojawia się z miotłą, by usunąć kurz, śmiecie, opadłe liście i wszystko inne, co swoją nieuzasadnioną obecnością mogłoby sprowokować przypadkowego przechodnia do przypuszczenia, że cieć nie traktuje poważnie swych obowiązków. Tego ranka wątpiącym nie był jednak przypadkowy przechodzień, lecz sam dozorca placu.
Po raz pierwszy od lat zamiast owalnej bryły osadzonej na solidnym trzonku szyi dostrzegał w lustrze własną twarz, twarz należącą do Heinricha Windelbanda. Cóż można by powiedzieć o Heinrichu Windelbandzie oprócz tego, że piastował stanowisko komisarza kryminalnego w Nadprezydium Policji miasta Posen? Pytanie to miało się właśnie narodzić w świadomości człowieka stojącego przed lustrem. Nie narodziło się jednak, gdyż ręka trzymająca brzytwę zadrżała, wskutek czego ostrze przez moment znalazło się pod niewłaściwym kątem względem powierzchni twarzy. Nagłe uobecnienie krwi powstrzymało nieśmiale kiełkującą autorefleksję. Draśnięta brzytwą skóra, niczym dotknięta czarodziejską różdżką, na powrót stała się owalną bryłą z wypukłościami, wgłębieniami, otworami i naroślami.
Szybko dokończył golenia, opatrzył ranę, po czym przystąpił do dalszych rutynowych czynności, których zwieńczeniem miało się stać zatrzaśnięcie drzwi mieszkania na drugim piętrze niezbyt eleganckiej kamienicy przy Bitterstrasse w dzielnicy Wilda.
Schoen obiecał, że wynik sekcji będzie znany o dziesiątej. Szpital miejski znajdował się niecały kwadrans piechotą od mieszkania Windelbanda, lecz, nie mając pomysłu na wykorzystanie „podarowanej” mu nad ranem godziny, wyszedł on jeszcze przed dziewiątą. Postanowił pójść okrężną drogą. Starał się stawiać kroki możliwie jak najwolniej, ale gdy tylko się rozpraszał, natychmiast mimowolnie przyspieszał. W końcu, nieco zagubiony, spoczął na ławce.
Czas skoncentrować się na obowiązkach dzisiejszego dnia.
To jednak okazało się nad wyraz trudne. Oto bowiem kolejne w jego karierze śledztwo w sprawie morderstwa — nie pierwsze i zapewne nie ostatnie — nieoczekiwanie okazało się źródłem zdumiewających problemów. Nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje, ale jednego był pewien: od chwili gdy zapoznał się z raportem z miejsca zbrodni, robił wszystko, by unikać myślenia o nowej sprawie. Coś, i za cholerę nie wiedział co, odciągało go od pracy i uniemożliwiało koncentrację na problemie. Na początku postępowania w grę wchodziła przede wszystkim wewnętrzna praca umysłu, i tę właśnie aktywność bardzo sobie cenił, stanowiła bowiem zarzewie pomysłów i źródło inspiracji niezbędnych dla właściwego zorganizowania poszczególnych etapów. Dotąd wszystko rozpoczynało się właśnie w głowie komisarza, jednak tym razem jego umysł wzbraniał się przed włączeniem sprawy do swoich struktur.
Ponieważ czas ku temu był najwyższy, więc postanowił zmusić się do refleksji.
Najlepiej zacząć od czegoś prostego, od uważnego prześledzenia tego, co już wiadomo. Jeśli uda mi się przez dłuższy czas utrzymać koncentrację na faktach, będzie mi łatwiej przejść do kolejnego etapu, może coś się wyklaruje, wpadnie do głowy.
Szybko jednak uświadomił sobie, że zachowuje się jak desperat, jak leniwy student, który w przededniu trudnego egzaminu u surowego profesora wydaje dyspozycje w rodzaju: a teraz przejrzę materiał, żeby się dowiedzieć, czego właściwie trzeba się nauczyć. Będąc już blisko dna rozpaczy — co w jego wypadku było stanem niezwykłym i nader rzadkim — został uratowany. Uratował go przypadek. Jeśli przypadkiem można nazwać fakt, że wskazówki na zegarku komisarza oznajmiły dziesięć minut do dziesiątej. Natychmiast wstał z ławki, na której siedział dłużej, niż planował. Nie miał czasu na dalsze rozmyślania, priorytetem była teraz wizyta w szpitalu. Na dziesiątą umówił się przecież z doktorem Schoenem.
*
Windelband siedział skurczony w fotelu, podczas gdy Schoen wpatrywał się w pokryty warstwą błota dziedziniec szpitalny. Na stole leżał raport z sekcji zwłok. Wcześniej szczegółowo omówili jego treść, od kilku chwil po prostu milczeli. W końcu Anzelm przełamał ciszę:
— Co pan zrobi z tą wiedzą?
— Wykorzystam w śledztwie — padła odpowiedź.
Usłyszawszy to, Schoen poczuł irytację. Miał wrażenie, że komisarz traktuje go jak durnia. Mylił się jednak. Windelband odpowiedział oględnie, bo od dłuższej chwili myślał o czymś zupełnie innym. Znów zapadło milczenie, które tym razem przerwał Windelband:
— Tło seksualne. Tyle można powiedzieć. No cóż, najpierw trzeba się dowiedzieć, kim jest ofiara. To akurat nie powinno być trudne. Dziękuję panu, doktorze Schoen. Bardzo mi pan pomógł. Do widzenia.Jak ustalono, zwłoki należały do Janiny Pokrywki, kobiety narodowości polskiej, wyznania katolickiego, pochodzenia chłopskiego, stanu panieńskiego, córki Antoniego i Marii z domu Wieczorek, urodzonej 11 sierpnia 1900 roku w Neutomischel, od lipca 1913 mieszkającej w Poznaniu, od trzech miesięcy zatrudnionej jako krawcowa w zakładzie Mariana Kalinowskiego przy Gerberstrasse. Zwłoki zidentyfikowano dzięki medalionowi, który wraz ze srebrnym łańcuszkiem spoczywał na szyi ofiary. Awers medalionu przedstawiał postać Matki Boskiej, natomiast na rewersie wygrawerowano litery J.P. oraz datę, która — jak słusznie przewidywano — oznaczała dzień, miesiąc i rok urodzin zamordowanej. Sprawca pogardził srebrnym łańcuszkiem i medalionem, co wydawało się wykluczać motyw rabunkowy. Intuicja podpowiadała komisarzowi, że sprawa Janiny Pokrywki nigdy nie zostanie rozwiązana.
Na swą intuicję lubił się powoływać, przy okazji często dodając, że nie ma ona nic wspólnego z jasnowidzeniem lub innymi zdolnościami nadprzyrodzonymi. Jest po prostu umiejętnością bardzo szybkiego, przebiegającego niemalże mechanicznie wnioskowania, umiejętnością wykształconą w toku mozolnie nabywanych doświadczeń. Wyczytał kiedyś taką definicję w jakiejś gazecie; spodobała mu się do tego stopnia, że z biegiem czasu uznał ją za własną.