Doktor Proktor i niemal ostatnie święta - ebook
Doktor Proktor i niemal ostatnie święta - ebook
UWAGA! KTOŚ WYKUPIŁ LICENCJĘ NA ŚWIĘTA!
ŚWIĘTY MIKOŁAJ ODMAWIA KOMENTARZA!
Na ulicy Armatniej trwają ostatnie przygotowania do Bożego Narodzenia, wszyscy już cieszą się z nadchodzących świąt. Ale nagle okazuje się, że niejaki pan Thrane wykupił licencję na święta i nikt nie może ich obchodzić, jeśli najpierw nie wyda majątku w jego sklepach. Bulek, Lisa i doktor Proktor nie godzą się na tę niespotykaną niesprawiedliwość i postanawiają uratować święta. Muszą się zmagać nie tylko z paskudnymi bliźniakami pana Thranego, wampirożyrafą w zegarze z kukułką, fińskimi myśliwcami, królem, który ma zagrzybioną piwnicę, lecz również z ponurym, cierpiącym na wypalenie zawodowe Świętym Mikołajem.
Biją dzwony, cicho pada śnieg. Święta jeszcze nigdy nie wisiały na cieńszym włosku.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-8356-0 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śnieg grubą warstwą pokrył Norwegię, szczególnie Oslo, szczególnie, szczególnie ulicę Armatnią, a szczególnie, szczególnie, s z c z e g ó l n i e dziwaczny krzywy niebieski domek na samym końcu ulicy. Ktoś z jego mieszkańców powinien wkrótce wziąć się do roboty i odśnieżyć ścieżkę biegnącą obok przysypanej śniegiem gruszy od schodów do furtki. Czy nikt tam nie mieszkał? Ależ tak, między furtką a schodami widać było ślady stóp, zarówno małych, jak i dużych, za zamarzniętymi szybami paliły się świeczki, a z komina unosił się dym.
No a w kuchni przy stole siedziała Lisa, dziewczynka z sąsiedztwa. Rozmarzona, wpatrywała się przed siebie i słuchała Juliette, uśmiechniętej pani, która mieszając coś w garnku, opowiadała romantyczną historię o parze kochanków: najpierw się związali, potem się pogubili, ale odnaleźli się w Wigilię.
– Uwieeelbiam romantyczne historie, które są smutne pośrodku! – westchnęła Lisa. – Zwłaszcza gdy są też trochę straszne.
Juliette Margarin roześmiała się i dolała jeszcze nieco mleka do garnka.
– To dlatego, mademoiselle Liso, że siedzisz tu, w przytulnym cieple, i nie musisz przebywać wśród okropnych, strasznych, niewidzialnych stworów, które przed świętami krążą po świecie.
W tej samej chwili jęknęły zawiasy drzwi w sieni i do kuchni wpadł zimny powiew. Lisa i Juliette wymieniły spojrzenia. Do środka wszedł właśnie ktoś albo coś. Na drewnianej podłodze zaskrzypiały kroki.
– Kto... kto tam? – spytała Juliette drżącym głosem.
Odpowiedzi nie było.
– Kto... – zaczęła Juliette jeszcze raz i przerażona zasłoniła usta ręką.
W drzwiach do przedpokoju ukazał się straszny widok.
Stos drewna. Stos krótkich brzozowych polan unoszący się dwadzieścia centymetrów nad podłogą.
– O nie! Fruwający stos drewna! – pisnęła Juliette. – Czego chcesz od nas, niewinnych, bezbronnych kobiet?
– Jeść! – odpowiedział stos drewna.
– Mon Dieu! – westchnęła Juliette, bo jest Francuzką, a Mon Dieu! oznacza „Mój Boże!”. – Chcesz zjeść nas obie czy wystarczy ci ta mała? Zjesz cały dom czy...
– Jeść leguminę ryżową – odparł stos drewna.
– No to siadaj tu, przy piecu. – Juliette z powrotem odwróciła się do garnka.
Stos drewna przesunął się w powietrzu w stronę trzaskającego pieca, z hałasem wpadł do kosza na opał, a w miejscu, w którym zdawał się unosić nad ziemią, ukazał się niezwykle malutki chłopaczek. Miał jeszcze mniejszy zadarty nos i najmniejsze piegi, jakie kiedykolwiek widzieliście. Strzepnął śnieg ze swetra, a potem zaczął wyciągać brzozowe drzazgi z ogniście rudych włosów i z maleńkich uszu.
– Jesteś głodny, Bulku? – spytała Lisa.
– Głodny? – powtórzył malusieńki chłopczyk i wytarł nos rękawem swetra. – Pozwólcie, że wyjaśnię...
– O nie! – mruknęła Lisa.
– Kiedy wyruszałem na tę ekspedycję polarną, zdawałem sobie sprawę, że ryzykuję życie, i myślałem tylko o jednym – chłopczyk uniósł niewiarygodnie krótki palec wskazujący – o ratowaniu kobiet i dzieci... No cóż, przede wszystkim kobiet... od chłodu i głodu. Mając do dyspozycji wyłącznie proste narzędzia, bez jakichkolwiek urządzeń służących do komunikacji czy nawigacji, musiałem w pojedynkę przedzierać się przez śnieżne piekło, które cały czas groziło, że mnie pochłonie. Ale się nie poddawałem. Bo jestem Bulek, a Bulek nigdy się nie poddaje, Bulek...
– Bulek poszedł do garażu i przyniósł drewno – powiedziała Lisa, wskazując za kuchenne okno, gdzie księżyc oświetlał rozchwianą drewnianą szopkę przy furtce.
– Otóż to – potwierdził chłopiec. – Dlatego wychłodzony i wychudzony Bulek jest teraz odrobinę rozczarowany tym, że te kobiety i dzieci – głównie kobiety – dla których ryzykował swoje młode życie, nie posunęły się choć t r o c h ę dalej w przygotowaniu... – Bulek przewrócił oczami i osunął się na podłogę – ...leguminy ryżowej.
– Bulku, przecież nie było cię przez pięć minut!
– I za pięć minut będziemy już jeść – roześmiała się Juliette. – Zwłaszcza jeśli się podniesiesz i nakryjesz do stołu, Bulku.
Bulek się poderwał, wskoczył na kuchenny blat, otworzył szafkę i wyjął z niej talerze.
Nagle spod desek podłogi dobiegł huk.
– Co to było?! – zawołała Lisa.
– Och, to pewnie Viktor coś wynalazł.
Usłyszeli pospieszne człapanie po schodach do piwnicy i chwilę później w kuchni pojawił się niezwykle wysoki i chudy mężczyzna. Miał długie rozwichrzone włosy, nastroszoną brodę wokół szerokiego uśmiechu, niebieski fartuch wynalazcy i okulary, które po bliższym zbadaniu okazywały się okularkami pływackimi.
– Ukochana! – Z głośnym cmoknięciem wycisnął pocałunek na policzku Juliette. – Przyjaciele! Eureka!
– To znaczy „odkryłem” – szepnęła Lisa do Bulka, który wdrapał się obok niej na drewnianą ławę.
– Bulek to wie, kochaniutka – odparł Bulek. – Co pan wynalazł, doktorze Proktorze?
– Posłuchajcie mnie, przyjaciele! Ulepszyłem mydło czasu Raszpli, dzięki czemu do podróży w czasie i przestrzeni niepotrzebna już będzie specjalna wanna. – Profesor podniósł malutką buteleczkę po szamponie z malinowoczerwoną płynną zawartością. – Wlewa się mydło do jakiejkolwiek wanny, wiadra czy basenu i miesza, aż powstanie piana. Potem wystarczy się zanurzyć, pomyśleć o jakimś miejscu gdzieś daleko i o jakiejś dacie z przeszłości, a kiedy się wstanie, to pstryk! – i już się tam jest!
– Mon amour, jesteś geniuszem! – Juliette uściskała doktora Proktora tak mocno, że aż się trochę zarumienił.
– Dostanie pan Brodę Nobla! – Bulek stanął na ławie. – Będzie pan sprzedawał mydło czasu całemu światu! I będzie pan bogaty!
– Niestety, raczej mi to nie grozi. – Doktor Proktor się uśmiechnął. – To są bowiem ostatnie krople mydła czasu Raszpli, a teraz, kiedy jej nie ma, nikt nie zna odpowiedniej receptury, więc nie można wyprodukować go więcej.
– Za to my możemy wyprodukować więcej leguminy ryżowej! – Juliette postawiła garnek na środku stołu. – Zaczynajcie! Zobaczymy, czy uda nam się go opróżnić!
Natychmiast rzucili się na tradycyjną świąteczną leguminę przyrządzoną przez Juliette. Istnieje bowiem tylko jedna rzecz, którą Lisa i Bulek lubią bardziej niż leguminę ryżową Juliette, a mianowicie pudding karmelowy doktora Proktora. Bulek lubił zresztą wszystko, co miało karmelowy smak, dlatego stale nosił w kieszeni butelkę sosu karmelowego. Jego matka nie była mistrzynią gotowania, więc kiedy Bulek razem z siostrą jadł obiad, nauczył się odwracać uwagę mamy (na przykład wołając: „Spójrz, siedmionogi pająk!”) i błyskawicznie polewać danie odrobiną sosu karmelowego. Chociaż trzeba przyznać, że paluszki rybne z sosem karmelowym smakują dość dziwnie, a grochówka z sosem karmelowym – jeszcze dziwniej.