Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Doktor Zosia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Doktor Zosia - ebook

Kiedy doktor Zofia Nibużanka dostaje propozycję pracy w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie waha się ani chwili. W wojskowej placówce medycznej z otwartością wita się lekarki i traktuje je na równi z mężczyznami. Dla Zofii jest to szansa, żeby doskonalić wiedzę i umiejętności na wielu prężnie się rozwijających oddziałach medycznych i w nowoczesnych pracowniach. Poznaje tajniki radiologii, neurologii, hematologii i innych specjalizacji, które w przyszłości pomogą jej stać się doskonałą pediatrą, chociaż w skrytości ducha marzy o chirurgii.

Pracę u boku najwybitniejszych specjalistów tamtych czasów przerywa wybuch wojny. Rzeczpospolita Ujazdowska – tak medycy nazywają swój szpital – funkcjonuje na bazie konwencji haskiej, ale jej regulacje są bezwzględnie łamane przez okupanta, a personel, zwłaszcza lekarze i pielęgniarki zaangażowani w konspirację, doświadcza wyjątkowego okrucieństwa wojny. Kadra oficerska zostaje wywieziona na Wschód i przepada bez wieści. Dopiero po latach świat usłyszy o Katyniu. Część lekarzy ginie w bombardowaniach, inni są wywożeni do obozów koncentracyjnych, zamykani w getcie albo torturowani w katowniach gestapo. Ocalali, a wśród nich doktor Zosia, starają się ratować pacjentów w warunkach urągających ludzkiej godności. Młodej lekarce jest tym trudniej, że jej mąż włącza się działania konspiracyjne oraz co chwilę docierają do niej złe wieści o losie najbliższych. Najgorsze przyjdzie jednak dopiero wraz z wybuchem powstania warszawskiego.

W powieści ożywa przedwojenna Warszawa – losy fikcyjnych bohaterów przeplatają się z prawdziwymi wydarzeniami, w których uczestniczyli wybitni artyści, politycy i naukowcy dwudziestolecia międzywojennego. W powieści, wzorem poprzednich części cyklu, zostały przedstawione sylwetki autentycznych gigantów medycyny, takich jak Zygmunt Freud, Alois Alzheimer czy Kazimierz Funk.

Doktor Zosia to ostatnia część cyklu Uczniowie Hippokratesa łączącego opowieść fabularną z przełomowymi wydarzeniami z historii medycyny.

Doktor Zosia to książka wyjątkowa. Losy głównej bohaterki przeplatają się tu z opowieścią o Szpitalu Ujazdowskim, który jeszcze nigdy nie został tak szeroko i szczegółowo opisany, a jego dzieje można określić „historią Polski w pigułce”. Ałbena Grabowska trylogią Uczniowie Hippokratesa dokonała rzeczy wielkiej – sprawiła, że historia medycyny uwolniła się z podręczników i stała się dostępna dla każdego. Po Thorwaldzie, który przybliżył dzieje światowej medycyny, Grabowska opisuje historię polskiej medycyny, i robi to tak, że nie sposób się oderwać.

Lek. Krzysztof Królikowski

Prezes Stowarzyszenia d. Szpital Ujazdowski

 

Ałbena Grabowska – Polka o bułgarskich korzeniach, neurolog z drugim stopniem specjalizacji i doktoratem. Kiedyś oddana wyłącznie pacjentom (szczególnie chorującym na padaczkę), od dziesięciu lat autorka powieści dla dorosłych i dzieci. Z upodobaniem sięga po różne gatunki literackie. Napisała między innymi sagę Stulecie Winnych – na podstawie której powstał popularny serial emitowany na antenie TV– oraz powieści obyczajowe: Kości proroka (Marginesy 2018) i Matki i córki (Marginesy 2019), a także Uczniów Hippokratesa – cyklu powieści z elementami historii medycyny, na który składają się tomy: Doktor Bogumił (Marginesy 2020) oraz Doktor Anna (Marginesy 2021). Mieszka z trójką dzieci oraz dwoma kotami i psem w Brwinowie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-60-4
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

w któ­rym po­zna­je­my Zo­się Ni­bu­żan­kę, dziew­czy­nę z do­bre­go domu, cho­ciaż jej przy­jściu na świat to­wa­rzy­szył skan­dal, i ze zdu­mie­niem do­wia­du­je­my się, że nie chce ona wy­cho­dzić za mąż, gdyż jest le­ka­rzem i z tą pro­fe­sją wi­ąże swo­ją przy­szło­ść. Wpraw­dzie nie jest jej ła­two, bo wci­ąż jest na do­rob­ku, ciot­ka wy­po­mi­na jej „ła­ska­wy chleb”, a men­tor w szpi­ta­lu nie przyj­mu­je do wia­do­mo­ści, że jest rok 1924, ale Zo­sia nie pod­da­je się i wal­czy o swo­je miej­sce na świe­cie i sza­cu­nek ko­le­gów.

Zo­sia Ni­bu­żan­ka uśmiech­nęła się do pani Bo­raw­skiej naj­grzecz­niej­szym i naj­bar­dziej nie­win­nym ze wszyst­kich swo­ich uśmie­chów. Ko­bie­ta nie dała się jed­nak zwie­ść.

– Hmm – chrząk­nęła i upi­ła spo­ry łyk her­ba­ty, któ­rą Zo­sia za­pa­rzy­ła oso­bi­ście, jako że nie było słu­żącej. – Przej­dźmy do rze­czy.

„Czy­li do pró­by ze­swa­ta­nia mnie”, wes­tchnęła w du­chu dziew­czy­na i wy­pro­sto­wa­ła się na krze­śle.

– Umie pa­nien­ka po­dać do­brą her­ba­tę, to na po­czątek coś – za­uwa­ży­ła sta­ra dama, a Zo­sia po­now­nie po­ki­wa­ła gło­wą, aż jej nie­sfor­ne ja­sne loki pod­sko­czy­ły.

– I jak słu­żby za­brak­nie z ta­kich czy in­nych po­wo­dów, to pa­nien­ka so­bie po­ra­dzi do cza­su, aż zgo­dzi od­po­wied­nie oso­by.

Zo­sia jesz­cze raz kiw­nęła gło­wą, przy­wo­łu­jąc w pa­mi­ęci ener­gicz­ną Jul­cię. Jul­cia była słu­żącą wu­jo­stwa Resz­czy­ńskich, uży­cza­ną Zosi z do­bro­ci ser­ca na dwa dni w ty­go­dniu. Da­wa­ło to dziew­czy­nie złud­ne po­czu­cie, że ma ko­goś do sprząta­nia i za­pa­rza­nia kawy oraz her­ba­ty na wy­pa­dek od­wie­dzin zna­jo­mych, któ­rych nie mia­ła, albo swat­ki, któ­rej nie chcia­ła go­ścić.

– Dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­ła, bo chy­ba na­le­ża­ło po­dzi­ęko­wać, a poza tym Zo­sia była wi­ęcej niż pew­na tego, że po­ra­dzi so­bie w ka­żdej sy­tu­acji.

Na­uczy­ło ją tego smut­ne dzie­ci­ństwo, przy nie­za­rad­nym ojcu, bez mat­ki, któ­ra ode­szła przed­wcze­śnie, a po­tem przy dziad­ku, któ­ry nie mógł ukryć roz­go­ry­cze­nia, że losy jego je­dy­nej cór­ki tak źle się po­to­czy­ły. Dłu­go nie mógł wy­ba­czyć Zosi, że się uro­dzi­ła, po­nad­to miał do niej żal, że nie była chłop­cem. Lata mło­do­ści były dla dziew­czy­ny ła­skaw­sze, ale rów­nież wy­ma­ga­ły od niej har­tu du­cha i nie­by­wa­łej od­wa­gi, aby wstąpić na stu­dia me­dycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­lo­ńskim, gdzie na wy­dzia­le le­kar­skim w tym cza­sie stu­dio­wa­ło za­le­d­wie dwa­dzie­ścia ko­biet. Wresz­cie Zo­sia za­mie­ni­ła spo­koj­ny i ci­chy dom w Kra­ko­wie na klit­kę przy uli­cy Że­la­znej w War­sza­wie, gdzie mu­sia­ła li­czyć ka­żdy grosz i ci­ężko pra­co­wać. Nie na­rze­ka­ła jed­nak i zno­si­ła bez sło­wa skar­gi wszel­kie prze­ciw­no­ści losu, bo mia­ła przed sobą ja­sno wy­ty­czo­ny cel.

Pani Bo­raw­ska tym­cza­sem na­ło­ży­ła so­bie na por­ce­la­no­wy ta­le­rzyk ko­pia­stą ły­żecz­kę kon­fi­tur po­ziom­ko­wych, któ­rych sło­ik Zo­fia otwo­rzy­ła z bó­lem ser­ca, bo nie stać jej było na żad­ne sło­dy­cze z cu­kier­ni. Owe kon­fi­tu­ry, przy­wie­zio­ne z Kra­ko­wa, a po­da­ro­wa­ne Zosi przez Ho­nor­kę, sta­rą słu­żącą pa­mi­ęta­jącą jesz­cze „pa­nie­necz­kę Ma­ry­się, tego kwia­tusz­ka, któ­ry się zmar­no­wał”, sta­no­wi­ły je­dy­ny de­ser, któ­rym dziew­czy­na mo­gła wy­na­gro­dzić so­bie tru­dy co­dzien­ne­go ży­cia w War­sza­wie. Kon­fi­tu­ry po­ziom­ko­we były czy­mś wi­ęcej niż za­mkni­ęty­mi w sło­iku słod­ki­mi owo­ca­mi – były wspo­mnie­niem łąk, po któ­rych bie­ga­ła jako dziec­ko, i la­sów, w któ­re lu­bi­ła się za­głębiać, wy­obra­ża­jąc so­bie, że jest kró­lew­ną ucie­ka­jącą z wy­so­kiej wie­ży, ści­ga­ną przez całą zgra­ję zbój­ni­ków na­sła­nych przez wro­gów dziad­ka. Zo­sia ra­cjo­no­wa­ła przy­smak – po­zwa­la­ła so­bie na ły­żecz­kę kon­fi­tur przy nie­dzie­li – i cier­pia­ła te­raz, wi­dząc, jak ru­bi­no­we owo­ce zni­ka­ją w sze­ro­kich ustach pani Bo­raw­skiej.

– Po­dzi­ęku­jesz, jak ci do­bre­go męża znaj­dzie­my. – Pani Bo­raw­ska po­ki­wa­ła gło­wą, a Zo­sia tym ra­zem się nie uśmiech­nęła, tyl­ko po­pa­trzy­ła z re­zy­gna­cją na ko­bie­tę sie­dzącą na­prze­ciw­ko.

„Je­śli będę nie­wie­le mó­wi­ła, może ją to znie­chęci i so­bie pój­dzie”, po­my­śla­ła. Nie­ste­ty nie mia­ła po­jęcia, że do­brą swat­kę nie jest tak ła­two znie­chęcić, że za­wsze jest ona go­to­wa prze­ko­nać pan­nę do za­mążpó­jścia i ma w za­na­drzu kil­ku kan­dy­da­tów, z któ­rych ka­żdy ko­lej­ny jest bar­dziej nie­od­po­wied­ni od po­przed­nie­go.

– Słu­chaj, tur­ka­wecz­ko, co ja tu dla cie­bie mam – pod­jęła pani Bo­raw­ska, kie­dy wresz­cie od­su­nęła od sie­bie ta­le­rzyk i wy­pi­ła ostat­ni łyk her­ba­ty. – Pan me­ce­nas An­drusz­kie­wicz, wdo­wiec, ale mło­dy...

– Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz ma pi­ęćdzie­si­ąt lat – prze­rwa­ła jej Zo­sia ze zgro­zą w gło­sie, nie zwa­ża­jąc na to, że prze­ry­wać nie na­le­ży, zwłasz­cza star­szym i w do­my­śle mądrzej­szym. – Nie jest mło­dy. Jest bar­dzo sta­ry!

– Jak na wdow­ca jest mło­dy. Ty masz dwa­dzie­ścia dwa lata, on jest w sam raz dla cie­bie – od­pa­rła pani Bo­raw­ska, nie zwró­ciw­szy uwa­gi dziew­czy­nie, że we­szła jej w sło­wo.

– Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz ma cór­kę w moim wie­ku – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia, ale za­raz się uspo­ko­iła, bo uświa­do­mi­ła so­bie, że po pierw­sze, nikt jej siłą przed ołtarz nie za­ci­ągnie, a po dru­gie, do­brze zna­ła ro­dzi­nę An­drusz­kie­wi­czów i wie­dzia­ła, że me­ce­nas to po­rząd­ny czło­wiek, któ­ry le­d­wie rok temu owdo­wiał i ogrom­nie prze­ży­wa śmie­rć uko­cha­nej żony.

Kie­dy ostat­nio wi­dzia­ła go na jed­nym z przy­jęć ciot­ki Resz­czy­ńskiej, na któ­re mu­sia­ła uczęsz­czać, po­nie­waż „tak wy­pa­da­ło”, za­mie­ni­ła z nim kil­ka słów i było jej go strasz­nie żal, bo od śmier­ci uro­czej pani An­drusz­kie­wi­czo­wej po­sta­rzał się jak­by o dzie­si­ęć lat i schu­dł tak, że Zo­sia le­d­wie go po­zna­ła. Nie wy­glądał też na oso­bę chęt­ną do po­now­nej że­niacz­ki. „I na pew­no nic nie wie o za­ku­sach pani Bo­raw­skiej”, po­cie­szy­ła się szyb­ko w du­chu. Przy­po­mnia­ła so­bie ta­kże, że mia­ła sie­dzieć ci­cho i cze­kać, aż swat­ka się pod­da i so­bie pój­dzie, więc znów spró­bo­wa­ła przy­brać miły wy­raz twa­rzy i po­sta­no­wi­ła od­zy­wać się tyl­ko wte­dy, kie­dy będzie to bez­względ­nie ko­niecz­ne.

– Będziesz jej przy­ja­ció­łką i po tro­sze mat­ką, za­nim uro­dzisz wła­sne dzie­ci – pod­su­mo­wa­ła spra­wę star­sza dama.

– Nie – sprze­ci­wi­ła się sta­now­czo Zo­sia, czym na­tych­miast zła­ma­ła wła­sne po­sta­no­wie­nie. – Nie, tak nie może być. Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz to... – Za­wa­ha­ła się. – Me­ce­nas An­drusz­kie­wicz to po­rząd­ny, prze­mi­ły czło­wiek, któ­ry ni­g­dy wo­bec mnie... Ni­g­dy wo­bec mnie nie...

– Gdy miał żonę, świeć pa­nie nad jej du­szą, ni­g­dy na cie­bie nie pa­trzył w ten spo­sób – tłu­ma­czy­ła jej cier­pli­wie pani Bo­raw­ska.

– Te­raz też nie pa­trzy – wy­krztu­si­ła Zo­sia. – Ja nie je­stem do­brą par­tią.

– Przy­naj­mniej do­pó­ty, do­pó­ki twój dzia­dek nie opu­ści ziem­skie­go pa­do­łu, a i wte­dy, z tego, co mi do­nie­sio­no, nie będziesz szcze­gól­nie bo­ga­ta. Dla­te­go też nie mo­żesz gry­ma­sić – oznaj­mi­ła swat­ka.

Zo­się w pierw­szej chwi­li za­mu­ro­wa­ło, w na­stęp­nej obu­rzy­ła się, usły­szaw­szy tak nie­tak­tow­ne sło­wa.

– Nie – po­wie­dzia­ła z mocą.

Pani Bo­raw­ska już otwie­ra­ła usta, żeby rzu­cić ja­kąś ci­ętą ri­po­stę, ale uzna­ła, że mó­wi­ąc „nie”, Zo­fia Ni­bu­żan­ka zga­dza się z nią co do tego, że nie jest do­brą par­tią i nie znaj­dzie męża, je­śli się jej nie po­mo­że, nie poda ręki i nie uświa­do­mi, na co re­al­nie może li­czyć.

– Otóż to – przy­tak­nęła sta­ra dama. – Nie.

– Dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­ła z iro­nią w gło­sie Zo­sia, bo mia­ła zu­pe­łnie co in­ne­go na my­śli.

– Dla­te­go słu­chaj, co ja ci tu mó­wię. Rad­ca Ko­wal­ski. Jemu chy­ba ni­cze­go nie mo­żesz za­rzu­cić. Młod­szy od An­drusz­kie­wi­cza – pal­nęła swat­ka, a Zosi, któ­ra oczy­ma wy­obra­źni już wi­dzia­ła, jak sprząta po go­ściu i za­głębia się w lek­tu­rze pism, któ­re spo­gląda­ły na nią z pó­łki nie­opo­dal, za­sty­gła w prze­ra­że­niu. Ta pro­po­zy­cja była o sto­kroć gor­sza.

– Młod­szy tyl­ko o dzie­si­ęć lat – po­wie­dzia­ła ostro­żnie.

– Nie jest wdow­cem i nie ma dzie­ci – prze­ko­ny­wa­ła ją pani Bo­raw­ska. – Po­nad­to ma­jęt­ny, a wiem skądi­nąd, że pa­nien­ka mu się po­do­ba.

Zo­sia wzdry­gnęła się. Rad­ca był tępy, tłu­sty i nie­zgu­ło­wa­ty. Myśl o tym, że mo­gła­by z nim dzie­lić ży­cie, wy­da­ła się jej nie­do­rzecz­na.

– Nie – od­pa­rła znów.

Pani Bo­raw­ska o dzi­wo nie pró­bo­wa­ła na­ci­skać, wi­docz­nie był to kan­dy­dat i przez nią uzna­ny za nie­ro­ku­jące­go – a może prze­zna­czy­ła go in­nej pan­nie.

– Ka­rol We­resz­cza­ka. – Pani Bo­raw­ska naj­wy­ra­źniej w swo­im mnie­ma­niu wy­ci­ągnęła asa z ręka­wa, bo po wy­po­wie­dze­niu tego na­zwi­ska przy­bra­ła trium­fal­ny wy­raz twa­rzy. – Mło­dy, przy­stoj­ny, ma­jęt­ny i tyl­ko cze­ka, aby go usi­dlić.

Zo­sia oma­lże nie par­sk­nęła śmie­chem.

– Prze­cież to utra­cjusz – po­wie­dzia­ła. – Prze­gry­wa w kar­ty pie­ni­ądze ro­dzi­ców i spo­ty­ka się z ko­bie­ta­mi – tu skrom­nie spu­ści­ła gło­wę – lek­kich oby­cza­jów.

– W sam raz dla cie­bie – stwier­dzi­ła pani Bo­raw­ska, a Zo­sia, za­miast na­tych­miast się ob­ra­zić, za­sta­no­wi­ła się nad jej sło­wa­mi.

W rze­czy sa­mej sło­wa swat­ki były ob­ra­źli­we, je­śli wzi­ąć pod uwa­gę to, co pre­zen­to­wał sobą ku­zyn Ka­ro­lek. Je­śli na­to­miast pa­trzeć na to, czym trud­ni­ła się Zo­sia, sło­wa pani Bo­raw­skiej mia­ły głęb­szy sens.

– Ja tak nie uwa­żam – po­wie­dzia­ła Zo­sia po za­sta­no­wie­niu. – Po­mo­gła­bym ra­czej ofia­rom chu­ci Ka­ro­la We­resz­cza­ki niż jemu sa­me­mu.

Pani Bo­raw­ska wy­su­nęła bro­dę do przo­du. Naj­wy­ra­źniej sło­wa mło­dziut­kiej pod­opiecz­nej pa­ństwa Resz­czy­ńskich zro­bi­ły na niej wra­że­nie.

– Spo­ro ma­jąt­ku mu jesz­cze po­zo­sta­ło – oznaj­mi­ła z god­no­ścią swat­ka. – A mądra ko­bie­ta, je­śli uwi­je mu gniazd­ko i spro­wa­dzi do nie­go ptasz­ki, jego sa­me­go w domu za­trzy­ma i spra­wi, że będzie szczęśli­wy.

Zo­sia zna­ła Ka­ro­la We­resz­cza­kę i była pew­na, że żad­ne gniazd­ko, ptasz­ki i ćwier­ka­nie nie od­ci­ągną go od ha­zar­du i dzi­wek. Poza tym obu­rzy­ły ją sło­wa, że to do niej na­le­ży spro­wa­dze­nie mężczy­zny po­kro­ju Ka­ro­la ze złej dro­gi.

– Wąt­pię, aby to było mo­żli­we – stwier­dzi­ła i do­da­ła: – Ka­rol We­resz­cza­ka nie na­da­je się na męża. Na pew­no nie dla żad­nej po­rząd­nej dziew­czy­ny.

– Z ta­kim po­de­jściem, moja dro­ga, to ty męża nie znaj­dziesz – za­uwa­ży­ła pani Bo­raw­ska.

– Ale ja prze­cież mó­wi­łam, że wca­le nie szu­kam – we­szła jej w sło­wo Zo­sia. – Poza tym nie po­dej­mu­ję się uszczęśli­wia­nia mężczyzn. Wy­da­je mi się ra­czej, że to mężczy­zna po­wi­nien uszczęśli­wiać mnie.

Było to ty­po­we dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ne po­de­jście, więc Zo­sia sądzi­ła, że swat­ka je po­dzie­la, wy­da­wa­ło się bo­wiem, że pani Bo­raw­ska za­trzy­ma­ła się men­tal­nie i oby­cza­jo­wo w ubie­głym wie­ku. Zo­sia jed­nak się po­my­li­ła. Swat­ka tyl­ko mach­nęła ręką.

– Wiem, wiem... – po­wie­dzia­ła cierp­kim gło­sem. – Pa­nu­je moda na wy­kszta­łco­ne pa­nien­ki, któ­re gar­ną się do pra­cy... Swat­ki to prze­ży­tek, re­likt dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku. A ja pa­nien­ce mó­wię, że jesz­cze wró­ci sta­re i do­bre.

„Nie­do­cze­ka­nie pani Bo­raw­skiej”, po­my­śla­ła Zo­sia, ale tym ra­zem przy­tom­nie nic nie po­wie­dzia­ła.

– Ja wiem, co pa­nien­ka so­bie my­śli – stwier­dzi­ła swat­ka i do­da­ła cierp­ko: – Ale niech pa­nien­ka nie za­po­mi­na, cze­go ży­czą so­bie jej do­bro­czy­ńcy.

– Wiem, cze­go ży­czą so­bie moi do­bro­czy­ńcy, któ­rzy w szla­chet­no­ści swo­jej uży­czy­li mi miesz­ka­nia, abym mo­gła w spo­ko­ju pra­co­wać zgod­nie z moim wy­kszta­łce­niem i pa­sją. – Zo­sia unio­sła wzrok i śmia­ło spoj­rza­ła swat­ce w twarz.

Bo­raw­ska i na te sło­wa nie za­re­ago­wa­ła tak, jak Zo­sia prze­wi­dy­wa­ła.

– Moja pan­no – wes­tchnęła ko­bie­ta i zro­bi­ła za­tro­ska­ną minę. – Ty jesz­cze tego nie wiesz, ale ja wiem, że dro­ga, któ­rą ob­ra­łaś, pro­wa­dzi cię na ma­now­ce.

– Za­tem pro­szę nie tra­cić na mnie cza­su. – Zo­sia ze znie­cier­pli­wie­niem pod­nio­sła się z krze­sła, zde­cy­do­wa­na wy­pro­sić pa­nią Bo­raw­ską.

Może i ciot­ka, da­le­ka krew­na jej zma­rłej mat­ki, chcia­ła do­brze, ale Zo­sia nie za­mie­rza­ła po­rzu­cić swo­jej pra­cy – tego, co naj­bar­dziej na świe­cie ko­cha­ła – i osób, któ­re w nią uwie­rzy­ły. Tyl­ko z sza­cun­ku wo­bec ciot­ki zgo­dzi­ła się przy­jąć do sie­bie swat­kę i uda­wać, że jest skrom­ną pa­nien­ką na wy­da­niu, któ­ra tyl­ko cze­ka, aż pani Bo­raw­ska po­mo­że jej zo­stać szczęśli­wą ma­łżon­ką u boku ja­kie­goś je­go­mo­ścia, sta­re­go, głu­pie­go albo pró­żne­go, w naj­gor­szym wy­pad­ku uosa­bia­jące­go wszyst­kie te ce­chy, któ­ry pierw­sze, co zro­bi po ślu­bie, to za­bro­ni jej pra­co­wać.

– A za­tem do wi­dze­nia, moja pan­no – po­wie­dzia­ła pani Bo­raw­ska w drzwiach. – Po­wiem two­jej ciot­ce, że to moja ostat­nia wi­zy­ta u cie­bie. Nie przy­wy­kłam słu­chać im­per­ty­nen­cji.

Zo­sia uśmiech­nęła się grzecz­nie i de­mon­stra­cyj­nie ode­tchnęła z ulgą, co pa­nią Bo­raw­ską obu­rzy­ło do resz­ty. Kie­dy za­mknęła za swat­ką drzwi, po­szła po­sprzątać po go­ściu i do­ja­dła kon­fi­tu­ry, co za­głu­szy­ło jej wy­rzu­ty su­mie­nia. Mimo wszyst­ko ża­ło­wa­ła, że nie była bar­dziej po­wści­ągli­wa i nie umia­ła dać do zro­zu­mie­nia ko­bie­cie, że nie ma u niej cze­go szu­kać, w grzecz­niej­szy spo­sób. „Mu­sisz na­uczyć się pa­no­wać nad emo­cja­mi”, przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa swo­jej mi­strzy­ni, dok­tor Gra­ży­ny Unge­ro­wej. „My, le­kar­ki, nie mo­że­my po­zwo­lić, żeby pa­cjent wy­pro­wa­dził nas z rów­no­wa­gi”. Pani Bo­raw­ska nie była pa­cjent­ką, ale w roz­mo­wie z nią Zo­sia dała po­pis nie­cier­pli­wo­ści i lek­ce­wa­że­nia, cze­go z pew­no­ścią nie po­chwa­li­ła­by dok­tor Unge­ro­wa, któ­ra umia­ła so­bie po­ra­dzić z naj­bar­dziej roz­hi­ste­ry­zo­wa­ny­mi pa­cjent­ka­mi i rosz­cze­nio­wy­mi ro­dzi­na­mi, a przy tym ani na chwi­lę nie tra­ci­ła kla­sy i cier­pli­wo­ści.

Co do ro­dzi­ny Resz­czy­ńskich, spra­wa była o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­na. Ciot­ka może i była krew­ną mat­ki, ale Zo­sia wie­dzia­ła, że wca­le nie chce przy­jąć jej pod swój dach. Z ko­lei wuj po­cząt­ko­wo wy­da­wał się bar­dzo jej przy­chyl­ny, miły i po­moc­ny, ale kie­dy Zo­sia za­częła go uni­kać po tym, jak wie­lo­krot­nie niby przy­pad­kiem do­tknął jej ko­la­na, dzie­ląc się z nią ra­da­mi ży­cio­wy­mi, ich sto­sun­ki wy­ra­źnie się ochło­dzi­ły. Z cza­sem Wi­told Resz­czy­ński przy­jął po­gląd kłó­tli­wej żony, że ka­żde bre­we­rie mu­szą się kie­dyś sko­ńczyć, a ka­żda po­rząd­na pan­na zna­le­źć męża.

– No nic – po­wie­dzia­ła gło­śno Zo­sia i si­ęgnęła po pod­ręcz­nik hi­sto­lo­gii Ru­dol­fa von Köl­li­ke­ra.

Chcia­ła po­wtó­rzyć em­brio­lo­gię, z któ­rej ju­tro mia­ła ko­lo­kwium w szpi­ta­lu. Za­głębi­ła się w pa­sjo­nu­jącym te­ma­cie bu­do­wy i ró­żni­co­wa­nia list­ków za­rod­ko­wych, z któ­rych po­wsta­wał czło­wiek.

– Cho­ciaż chce pani być gi­ne­ko­lo­giem, musi so­bie pani zda­wać spra­wę z tego, że or­ga­nizm ko­bie­ty jest ca­ło­ścią! – grzmiał dok­tor Ha­lic­ki.

„Je­stem gi­ne­ko­lo­giem, do dia­bła. I to cho­ler­nie do­brym”, po­my­śla­ła, ale nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno. Le­piej było nie za­czy­nać dys­ku­sji z dok­to­rem Ber­nar­dem Ha­lic­kim, bo mo­gło się to sko­ńczyć od­su­ni­ęciem od pra­cy.

– Tym­cza­sem ja pa­nią py­tam o przy­czy­ny nie­wy­dol­no­ści ser­ca, a pani mi tu duka...

Zo­sia i tym ra­zem nie za­pro­te­sto­wa­ła. Mo­gła­by po­wie­dzieć, że po trzech go­dzi­nach od­py­ty­wa­nia z po­ło­żnic­twa i gi­ne­ko­lo­gii – przy czym war­to za­zna­czyć, że udzie­li­ła po­praw­nych od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia dok­to­ra – była nie­co za­sko­czo­na, kie­dy Ha­lic­ki za­czął prze­py­ty­wać ją z kar­dio­lo­gii, ale i tu so­bie po­ra­dzi­ła. Nie­ste­ty chwi­lę wa­ha­nia dok­tor wy­ko­rzy­stał prze­ciw­ko niej i na­tych­miast oska­rżył ją o nie­wie­dzę.

– Do­brze – ode­zwał się. – Sko­ro nie ma pani po­jęcia, jak funk­cjo­nu­je u lu­dzi układ krwio­no­śny, wró­ćmy do po­ło­żnic­twa. Niech pani opi­sze bu­do­wę ło­ży­ska.

– Ło­ży­sko łączy układ krwio­no­śny mat­ki z ukła­dem pło­du – za­częła, ale Ha­lic­ki na­tych­miast jej prze­rwał.

– Nie py­ta­łem o funk­cję, tyl­ko o bu­do­wę! – wrza­snął i rzu­cił nie­do­pa­łek do po­piel­nicz­ki, a na­stęp­nie od­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

– W skład ło­ży­ska wcho­dzi po­wierzch­nia mat­czy­na ło­ży­ska, ze­spo­lo­na przez całą ci­ążę ze ścia­ną ma­ci­cy...

– Py­ta­łem o bu­do­wę mi­kro­sko­po­wą! – za­grzmiał po­now­nie Ha­lic­ki. – A pani uda­je, że mnie nie ro­zu­mie, bo pani nie umie...

Zo­sia sie­dzia­ła jak tru­sia i po­zwa­la­ła się ru­gać jak byle słu­żąca, któ­ra nie dość do­brze wy­ta­rła podło­gę.

– Ło­ży­sko skła­da się z...

– Po ła­ci­nie! – znów wrza­snął.

Zo­sia i tym ra­zem nie dała się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. Wy­mie­ni­ła wszyst­kie war­stwy i na­czy­nia po ła­ci­nie.

Kie­dy po ko­lej­nej go­dzi­nie Ha­lic­ki wy­rzu­cił ją wresz­cie za drzwi, burk­nąw­szy, że dziew­czy­na może na­dal pra­co­wać, była mo­kra od potu i nie­ma­lże zde­cy­do­wa­na, aby za­brać swo­je rze­czy z szaf­ki le­kar­skiej, wy­jść z Miej­skie­go Za­kła­du Po­ło­żni­cze­go im. Świ­ętej Zo­fii i ni­g­dy do nie­go nie wra­cać.

Przy­po­mnia­ła so­bie, jak pierw­szy raz sta­nęła w jego pro­gu, na­tu­ral­nie z re­ko­men­da­cji dziad­ka, bo ko­góż by in­ne­go, ale jak zwy­kle po­sta­no­wi­ła udo­wod­nić, że ani płeć, ani pro­tek­cja nie zmie­nią tego, cze­go była pew­na – że jest wspa­nia­łą le­kar­ką, od­da­ną po­ło­żni­com, i ża­den mi­zo­gin jej nie za­szko­dzi.

– I jak ci po­szło? – spy­tał ją Bo­gu­mił So­szy­ński, ko­le­ga gi­ne­ko­log, któ­ry nie był ani tak zdol­ny jak ona, ani tak pra­co­wi­ty, ale był mężczy­zną.

– Bar­dzo do­brze – od­po­wie­dzia­ła zgod­nie z praw­dą.

Je­śli ktoś od­po­wia­dał na py­ta­nia dok­to­ra Ha­lic­kie­go przez czte­ry go­dzi­ny, a po­tem sły­szał, że nic nie umie, ale może da­lej pra­co­wać – pod wa­run­kiem, że za­cznie się uczyć – to tak, jak­by przy­je­cha­ła de­le­ga­cja ze Szwe­cji, żeby wręczyć de­li­kwen­to­wi Na­gro­dę No­bla.

So­szy­ński uśmiech­nął się, a po­tem rzu­cił lot­ką w tar­czę po­wie­szo­ną obok ob­ra­zu przed­sta­wia­jące­go płód w ma­ci­cy w przeded­niu jej opusz­cze­nia. Ob­raz był pi­ęk­ny i tak per­fek­cyj­nie na­ma­lo­wa­ny, że mógł za­stąpić atlas ana­to­micz­ny. Zo­stał po­da­ro­wa­ny szpi­ta­lo­wi przez ma­lar­kę, któ­ra szczęśli­wie po­wi­ła zdro­wą dziew­czyn­kę. W ten spo­sób po­sta­no­wi­ła od­wdzi­ęczyć się za opie­kę.

– Uszko­dzisz ob­raz – zwró­ci­ła ko­le­dze uwa­gę Zo­sia, bo So­szy­ńskie­mu rzad­ko uda­wa­ło się tra­fić w tar­czę.

Mężczy­zna zro­bił ob­ra­żo­ną minę i po­now­nie rzu­cił lot­ką. Tra­fił w dwój­kę, co go wy­ra­źnie roz­zło­ści­ło.

– Wy­glądasz nie naj­le­piej – stwier­dził zło­śli­wie, przy­pa­tru­jąc się Zosi z uwa­gą. – Może so­bie usi­ądź, moja dro­ga, i po­praw locz­ki.

„Na­stęp­ny, któ­ry trak­tu­je mnie jak słod­kie dziew­cząt­ko, a po­tem pro­si o no­tat­ki”, po­my­śla­ła, ale usia­dła, tyle że za­miast po­pra­wiać locz­ki, któ­re i tak żyły wła­snym ży­ciem i nie da­wa­ły się ujarz­mić, za­żąda­ła, aby ko­le­ga zro­bił jej her­ba­ty. Po­tem jed­nak do­strze­gła, że na biur­ku wśród licz­nych pa­pie­rów, w sąsiedz­twie mi­kro­sko­pu i po­piel­ni­cy wy­pe­łnio­nej nie­do­pa­łka­mi, stoi fi­li­żan­ka świe­żo za­pa­rzo­ne­go na­po­ju, któ­re­go So­szy­ński jesz­cze nie zdążył upić. Po­często­wa­ła się bez py­ta­nia o po­zwo­le­nie.

– Już nie mu­sisz. Co mamy na sta­nie? – spy­ta­ła, po­pi­ja­jąc her­ba­tę ma­ły­mi łycz­ka­mi.

– Spo­kój – po­wie­dział z za­do­wo­le­niem. – Dwie po­ło­żni­ce uro­dzi­ły w ter­mi­nie. Po­zo­sta­łe cze­ka­ją. Jed­na jest w izo­lat­ce.

– Spraw­dzi­łeś ło­ży­ska? – do­cie­ka­ła.

– Po­ło­żne to zro­bi­ły. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Mó­wi­ły, że ło­ży­ska są całe.

Zo­sia do­ko­ńczy­ła her­ba­tę. Dok­tor Unge­ro­wa ni­g­dy nie za­nie­cha­ła­by spraw­dze­nia ło­ży­ska, cho­ćby po­ło­żna za­pew­nia­ła, że wy­szło całe. Po­dob­no le­gen­dar­na dok­tor Do­brska, pierw­sza dy­plo­mo­wa­na pol­ska le­kar­ka, men­tor­ka wszyst­kich gi­ne­ko­lo­gów, za­rów­no ko­biet, jak i mężczyzn, po­tra­fi­ła przy­je­chać do szpi­ta­la tyl­ko po to, żeby spraw­dzić, czy na pew­no jama ma­ci­cy pa­cjent­ki zo­sta­ła opró­żnio­na jak na­le­ży. W ko­ńcu od tego za­le­ża­ło zdro­wie i ży­cie po­ło­żni­cy.

– Na two­im miej­scu mimo wszyst­ko bym spraw­dzi­ła – po­wie­dzia­ła.

– Je­śli nie wie­rzysz po­ło­żnym, spraw­dź sama – za­su­ge­ro­wał Bo­gu­mił. – Ja im ufam.

– To nie jest kwe­stia za­ufa­nia – po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem Zo­sia i po­my­śla­ła, że gdy­by to ona nie spraw­dzi­ła ło­żysk, Ha­lic­ki nie zo­sta­wi­łby na niej su­chej nit­ki, ale So­szy­ńskie­mu z ra­cji płci na pew­no się upie­cze.

– Dzi­ęku­ję za her­ba­tę. Do ju­tra – po­wie­dzia­ła.

So­szy­ński mach­nął ręką i po­chy­lił się nad ja­ki­miś pa­pie­ra­mi. „Przy­naj­mniej pa­pie­ra­mi się zaj­mu­je”, po­my­śla­ła Zo­sia. Kie­dy przy­szła do pra­cy, je­den z le­ka­rzy po­ło­żył przed nią ster­tę pu­stej do­ku­men­ta­cji le­kar­skiej i na­ka­zał jej „się tym za­jąć”. Może i by to zro­bi­ła, ale stwier­dzi­ła, że opi­sy­wa­nie prze­bie­gu po­ro­du czy ope­ra­cji, przy któ­rej jej nie było, jest nad­uży­ciem. Uzna­ła to za­da­nie za pró­bę i od­mó­wi­ła, czym zy­ska­ła pierw­sze­go wro­ga w oso­bie dok­to­ra Ha­lic­kie­go. Jak się oka­za­ło – nie je­dy­ne­go, któ­ry po­tem zo­stał jej „opie­ku­nem”.

– Przy­szłam spraw­dzić ło­ży­ska – po­wie­dzia­ła do po­ło­żnej Ja­ni­ny Uniej­skiej, uczen­ni­cy dok­tor Do­brskiej.

– Bar­dzo pro­szę, pani dok­tor – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta i za­pro­wa­dzi­ła Zo­się do po­miesz­cze­nia, gdzie mo­gła do­kład­nie obej­rzeć zra­zik po zra­zi­ku i prze­ko­nać się, że ło­ży­ska opu­ści­ły ma­ci­ce w ca­ło­ści.

– Wszyst­ko jest w naj­lep­szym po­rząd­ku – po­wie­dzia­ła pani dok­tor i po­dzi­ęko­wa­ła Ja­nin­ce.

– Przy­wie­zio­no wła­śnie ko­lej­ne dwie ko­bie­ty do po­ro­du – oznaj­mi­ła po­ło­żna. – Obie pier­wiast­ki. Na szczęście pło­dy są po­je­dyn­cze i pra­wi­dło­wo uło­żo­ne. Pierw­sza uro­dzi za kil­ka go­dzin, dru­ga za kil­ka­na­ście.

Zo­sia zro­zu­mia­ła, że sio­stra Ja­ni­na daje jej w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że dok­tor So­szy­ński nie ma ocho­ty oso­bi­ście ba­dać ro­dzących i nie przej­mu­je się ewen­tu­al­ny­mi po­wi­kła­nia­mi. W dni jego dy­żu­rów na­tu­ra ma sama za­ła­twiać kwe­stię przy­jścia dziec­ka na świat.

– Jest jesz­cze dok­tor Ha­lic­ki – po­wie­dzia­ła Zo­sia. – Ubrał Ur­szul­kę, sądzę, że będzie pra­co­wał w ga­bi­ne­cie.

Ur­szul­ka była ko­bie­cym szkie­le­tem, któ­ry stał w ga­bi­ne­cie dok­to­ra Ha­lic­kie­go. Je­śli dok­tor „ubie­rał” szkie­let, był to nie­wąt­pli­wie znak, że nie za­mie­rza wra­cać do domu, tyl­ko stu­dio­wać na miej­scu pi­sma me­dycz­ne i ro­bić no­tat­ki do swo­ich ba­dań.

– Sko­ro pra­cu­je, to nie po­mo­że – po­wie­dzia­ła Ja­ni­na z cierp­ką miną. – Pra­cu­je niby dla ko­biet, ale nie do ko­ńca w ich słu­żbie.

Ja­ni­na ode­szła, a Zo­sia sta­ła jesz­cze chwi­lę zdu­mio­na śmia­ło­ścią po­ło­żnej. Mu­sia­ła się jed­nak zgo­dzić z jej opi­nią na te­mat dok­to­rów Ha­lic­kie­go i So­szy­ńskie­go. „Po co zaj­mo­wać się gi­ne­ko­lo­gią, sko­ro nie­na­wi­dzi się ko­biet?”, po­my­śla­ła, wy­cho­dząc na za­la­ne wio­sen­nym sło­ńcem po­dwó­rze szpi­tal­ne.

– Ka­rol? – Zo­sia zdu­mia­ła się, wi­dząc ku­zy­na sie­dzące­go przed jej drzwia­mi.

Za­sta­na­wia­ła się, cze­go on może od niej chcieć. „Naj­pew­niej pie­ni­ędzy”, od­po­wie­dzia­ła sama so­bie. Je­śli taki był cel jego wi­zy­ty, to źle tra­fił. Szpi­tal wy­pła­cał Zosi pen­sję, a Resz­czy­ńscy po­bie­ra­li od niej je­dy­nie skrom­ną sumę za wy­na­jem miesz­ka­nia, ale mimo wszyst­ko dziew­czy­na nie za­li­cza­ła się do osób ma­jęt­nych. Wci­ąż była na do­rob­ku, oszczędza­ła ka­żdy grosz, aby się unie­za­le­żnić. Na pew­no nie mia­ła pie­ni­ędzy, któ­re mo­gła­by po­ży­czyć Ka­ro­lo­wi na spła­tę jego kar­cia­nych dłu­gów. I na pew­no nie chcia­ła­by mar­no­wać wła­snych środ­ków na cu­dze sła­bo­ści.

– Mogę we­jść? – spy­tał po­kor­nie ku­zy­nek, a jego wiel­kie brązo­we oczy wy­pe­łni­ły się łza­mi.

Zo­sia roz­wa­ży­ła wszel­kie za i prze­ciw. Je­śli te­raz prze­go­ni Ka­ro­la, go­tów będzie albo zro­bić coś głu­pie­go, albo po­le­cieć do swo­jej mat­ki i na­ska­rżyć na ku­zyn­kę. We­resz­cza­ko­wa była spo­krew­nio­na i za­przy­ja­źnio­na z Resz­czy­ński­mi i nie­chęt­na Zosi. Mo­gło­by się to sko­ńczyć wy­mó­wie­niem dziew­czy­nie miesz­ka­nia, któ­re było wpraw­dzie skrom­ne i cia­sne, ale zu­pe­łnie jej wy­star­cza­ło.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nęła Zo­fia i wpu­ści­ła mężczy­znę do środ­ka.

Ka­rol wsze­dł do po­ko­ju, a ona sa­mo­dziel­nie zdjęła płaszcz i po­wie­si­ła go na wie­sza­ku, my­śląc gniew­nie, że co jak co, ale ku­zy­nek, na­wet przy­bi­ty wid­mem sko­ńcze­nia w nur­cie Wi­sły z ka­mie­niem u nogi za dłu­gi, po­wi­nien za­cho­wy­wać się wo­bec niej jak dżen­tel­men.

– Mó­głbyś cho­ciaż... – za­częła ru­gać Ka­ro­la, ale nie do­ko­ńczy­ła.

Ku­zy­nek stał na środ­ku po­ko­ju i wy­glądał jak uoso­bie­nie roz­pa­czy, choć w oczach miał de­ter­mi­na­cję. Pra­wą dło­nią tar­gał swo­ją buj­ną czu­pry­nę, lewą wy­ma­chi­wał. Zer­kał przy tym na okno, jak­by miał za­miar przez nie wy­sko­czyć. Był ubra­ny w ko­szu­lę, ka­mi­zel­kę i dro­gą ma­ry­nar­kę, uszy­tą dla nie­go przez któ­re­goś z mod­nych war­szaw­skich kraw­ców. Nie by­ło­by w tym ob­raz­ku nic dziw­ne­go, gdy­by nie to, że od pasa w dół Ka­rol był pra­wie nagi. Spodnie miał spusz­czo­ne do ko­stek, jego bla­de i szczu­płe nogi były od­sło­ni­ęte. Przy­ro­dze­nie zwi­sa­ło smęt­nie po­śród kręco­nych ciem­nych wło­sów.

– Co, do... – za­częła Zo­sia i prze­łk­nęła śli­nę, bo wi­dok był dość nie­co­dzien­ny i co naj­mniej za­ska­ku­jący.

– Zo­bacz! – krzyk­nął z roz­pa­czą Ka­rol i wska­zał na swo­je ge­ni­ta­lia.

Zo­sia po­de­szła bli­żej i przyj­rza­ła się.

– Po­wiedz, że pchły mnie po­gry­zły – jęk­nął, a na­stęp­nie wy­buch­nął pła­czem.

Zo­sia dla po­rząd­ku obej­rza­ła zmia­nę skór­ną jesz­cze raz, sta­ra­jąc się na przy­ro­dze­nie Ka­ro­la pa­trzeć jak le­kar­ka, a nie jak ja­kaś dzier­lat­ka, ale było to dość trud­ne. Nie cho­dzi o to, że nie wi­dzia­ła ni­g­dy męskich na­rządów, bo ow­szem, wi­dzia­ła cho­cia­żby pod­czas stu­diów, ale zwy­kle były to przy­ro­dze­nia albo nie­bosz­czy­ków, albo zu­pe­łnie ob­cych jej lu­dzi. Ka­rol­ka Zo­sia zna­ła, co wi­ęcej, nie da­lej niż kil­ka dni temu pani Bo­raw­ska przed­sta­wia­ła go jej jako po­ten­cjal­ne­go kan­dy­da­ta na męża.

– Nie po­gry­zły cię pchły – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Przy­kro mi, Ka­ro­lu.

Ku­zyn prze­stał na chwi­lę pła­kać i znów po­pa­trzył na nią sar­ni­mi ocza­mi.

– Je­steś pew­na?

Przy­tak­nęła.

– Ale mnie to nie boli! – upie­rał się. – Mój zna­jo­my, któ­ry miał syfa, mó­wił, że go bar­dzo bo­la­ło.

– To zmia­na pier­wot­na – wy­ja­śni­ła mu. – A te nie bolą.

Ka­rol pod­ci­ągnął spodnie, a do Zosi na­gle do­ta­rła cała gro­za sy­tu­acji. Ku­zyn za­ra­ził się sy­fi­li­sem, cho­ro­bą, któ­ra prze­trze­bi­ła pół świa­ta, a na któ­rą wci­ąż nie było sku­tecz­ne­go le­kar­stwa. W do­dat­ku przy­sze­dł z tym do niej, co ozna­cza­ło kło­po­ty, i to pew­nie spo­re. „No cóż – po­my­śla­ła – naj­pierw na­le­ży go uspo­ko­ić, a po­tem wy­py­tać o szcze­gó­ły”.

– Nie! Nie! Nie! – za­czął na­gle krzy­czeć Ka­rol. – Ja nie mo­głem zła­pać fran­cy!

– Ale zła­pa­łeś – stwier­dzi­ła spo­koj­nie Zo­sia. – Py­ta­nie tyl­ko gdzie.

– Kie­dy? – za­py­tał. – Kie­dy to się mo­gło stać?

– Zmia­na pier­wot­na – za­częła re­cy­to­wać, bo te­mat był jej aż na­zbyt do­brze zna­ny, cho­ciaż na szczęście nie z au­top­sji – po­ja­wia się po oko­ło trzech ty­go­dniach od sto­sun­ku z oso­bą za­ka­żo­ną. Sy­fi­li­sem mo­żna za­ra­zić się po­przez sto­su­nek tra­dy­cyj­ny, oral­ny albo – spoj­rza­ła zna­cząco – anal­ny.

– Nie je­stem so­do­mi­tą! – krzyk­nął obu­rzo­ny. – Trzy ty­go­dnie temu, po­wia­dasz?

Wy­da­wa­ło się, że Ka­rol in­ten­syw­nie my­śli, co – jak Zo­sia wie­dzia­ła z na­rze­kań ciot­ki Resz­czy­ńskiej – nie było jego moc­ną stro­ną.

– Gdzie ja by­łem trzy ty­go­dnie temu? – spy­tał na głos, a Zo­sia bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce.

– To mu­sia­ło być oko­ło Wiel­ka­no­cy – po­wie­dzia­ła. – Może to ci po­mo­że?

Ka­rol za­sta­no­wił się głębo­ko, a po­tem wes­tchnął i za­czął trzeć oczy.

– To się zda­rzy­ło tyl­ko raz – wy­krztu­sił w ko­ńcu. – Tyl­ko raz.

„Wy­star­czy raz”, chcia­ła po­wie­dzieć Zo­sia, ale po­wstrzy­ma­ła się.

– Za­pa­rzę ci her­ba­ty, a po­tem po­my­śli­my, co zro­bić, do­brze?

– Nie chcę her­ba­ty! – wy­buch­nął Ka­rol. – Idę za­bić tę... tę... kur­wę...

Zo­sia od­cze­ka­ła chwi­lę, po czym ode­zwa­ła się ci­cho:

– Mó­wi­łam ci, że kon­tak­ty z po­dob­nym to­wa­rzy­stwem prędzej czy pó­źniej...

Ka­rol wy­ce­lo­wał w nią bla­dy pa­lec.

– Ży­cia nie znasz – stwier­dził. – Ży­cia nie znasz. Mężczy­zna musi. Mój oj­ciec cha­dza do bur­de­lu re­gu­lar­nie i co? Ni­g­dy nic nie zła­pał.

Zo­sia na­wet nie mru­gnęła. Pro­sty­tu­cja była zu­pe­łnie le­gal­na, nie da­lej niż rok temu utwo­rzo­no Urząd Sa­ni­tar­no-Oby­cza­jo­wy, któ­ry ob­jął swo­istą opie­ką córy Ko­ryn­tu. Pra­wo zo­bo­wi­ązy­wa­ło je do po­sia­da­nia „czar­nych ksi­ąże­czek”, czy­li kart zdro­wia świad­czących o re­gu­lar­nych ba­da­niach.

– Mó­wi­łam ci, że cho­dze­nie do bur­de­li jest bez­piecz­niej­sze. Tam­tej­sze ko­bie­ty są sys­te­ma­tycz­nie ba­da­ne i je­śli któ­raś jest cho­ra, nie ma mowy, żeby spo­ty­ka­ła się z klien­ta­mi. Mu­sia­łeś to zła­pać na uli­cy. Przy­znaj się, Ka­ro­lu, po­sze­dłeś pew­nie z ja­kąś z bra­my? Za parę gro­szy, co?

Ka­rol nie­chęt­nie przy­tak­nął, a po­tem ukrył twarz w dło­niach. Zo­sia po­kręci­ła gło­wą. Naj­ubo­ższe ci­cho­daj­ki, któ­re wy­sta­wa­ły w bra­mach, świad­cząc usłu­gi za cenę kil­ka­krot­nie ni­ższą niż w bur­de­lu, roz­no­si­ły cho­ro­by we­ne­rycz­ne.

– Co te­raz? – spy­tał w ko­ńcu ku­zyn.

– Te­raz mi po­wiesz, czy po­tem by­łeś jesz­cze z ja­kąś ko­bie­tą – po­sta­no­wi­ła Zo­sia. – Je­śli tak, trze­ba ją zna­le­źć i uprze­dzić, bo roz­nie­sie za­ra­zę.

– Wra­ca­łem jesz­cze ze dwa razy do tam­tej, bo była do­bra i ta­nia – wy­znał nie­chęt­nie, za­po­mniaw­szy, że przed­tem za­rze­kał się, „że to było tyl­ko raz”.

Zo­sia ode­tchnęła z ulgą. Oczy­ma wy­obra­źni wi­dzia­ła, jak prze­cze­su­je z ko­le­żan­ka­mi bur­de­le i szu­ka dziew­czyn, z któ­ry­mi był Ka­rol, a na­stęp­nie mężczyzn, któ­rzy spo­tka­li się z tymi dziew­czy­na­mi. Na szczęście nie było to ko­niecz­ne.

– Do­brze. Po­daj mi w ta­kim ra­zie ad­res.

– Chy­ba nie za­mie­rzasz iść do tej ko­bie­ty? – spy­tał ze stra­chem.

Zo­sia wła­śnie tak za­mie­rza­ła po­stąpić. Była to naj­mniej przy­jem­na część jej le­kar­skich obo­wi­ąz­ków, ale bez­względ­nie ko­niecz­na.

– Do­brze wiesz, że po­win­nam ją zna­le­źć i po­in­for­mo­wać, że jest cho­ra. W prze­ciw­nym wy­pad­ku za­ra­zi in­nych.

Już nie­raz cha­dza­ła po bra­mach i na­ma­wia­ła pro­sty­tut­ki do ba­dań, ofia­ro­wu­jąc im swo­je usłu­gi. Ta­kie dzia­ła­nia na­le­ża­ły do obo­wi­ąz­ków mło­dych dok­to­rek, jesz­cze bez spe­cja­li­za­cji. Zo­sia ni­g­dy nie cho­dzi­ła do nich sama, cho­ciaż ko­bie­ty sto­jące w bra­mach rzad­ko mia­ły al­fon­sów. By­wa­ło jed­nak, że do le­ka­rek wy­cho­dził ni­cze­go nie­świa­do­my mąż czy oj­ciec albo prze­ciw­nie – taki, co stręczy wła­sną żonę. Roz­mo­wy z tymi lu­dźmi nie były ani miłe, ani bez­piecz­ne, ale jak już zo­sta­ło po­wie­dzia­ne – były ko­niecz­ne.

– Gu­zik mnie ob­cho­dzą inni – burk­nął Ka­rol. – Nie po­dam ci ad­re­su.

Zo­sia skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­siach.

– W ta­kim ra­zie ogło­szę w bur­de­lu, że zła­pa­łeś sy­fi­lis – za­gro­zi­ła.

– Nie zro­bi­ła­byś tego – jęk­nął ku­zyn.

– Wiesz, że nie cho­dzi o cie­bie – pró­bo­wa­ła mu wy­tłu­ma­czyć. – No po­wiedz, gdzie się na nią na­tknąłeś, a ja za­ła­twię tę spra­wę dys­kret­nie. Znasz mnie, Ka­ro­lu.

Mężczy­zna znów za­czął pła­kać, po czym po­dał ad­res bra­my przy uli­cy Wil­czej, a na­stęp­nie opi­sał ko­bie­tę. Zo­sia po­ki­wa­ła gło­wą.

– Co ze mną będzie? – spy­tał wresz­cie.

– Od kie­dy to masz? – Wy­su­nęła bro­dę w kie­run­ku kro­cza ku­zy­na.

– Od kil­ku dni – jęk­nął.

– Utrzy­ma się ja­kiś mie­si­ąc, może ty­dzień dłu­żej, a po­tem stward­nie­je i za­cznie bo­leć.

– Czy­li mam mie­si­ąc na pod­jęcie wszyst­kich ży­cio­wych de­cy­zji – wes­tchnął.

Zo­sia prze­krzy­wi­ła gło­wę. Przy­po­mnia­ła so­bie, że za­nim dok­tor Unge­ro­wa do­pu­ści­ła ją do pra­cy, py­ta­ła o pa­to­gen, któ­ry wy­wo­łu­je ową fran­cu­ską – jak się mó­wi­ło w Pol­sce – cho­ro­bę. Zo­sia od­po­wie­dzia­ła wte­dy, że ru­chli­wą i nie­uchwyt­ną bak­te­rię uda­ło się zła­pać i opi­sać do­pie­ro w 1905 roku, a do­ko­na­li tego nie­miec­cy ucze­ni – Fritz Schau­dinn oraz Erich Hof­f­mann. Było to o tyle trud­ne, że ta – no­men omen – fran­ca nie chcia­ła ro­snąć na po­żyw­kach w la­bo­ra­to­rium, cho­ciaż tak sku­tecz­nie ra­dzi­ła so­bie z na­mna­ża­niem się w ludz­kim cie­le.

– Im szyb­ciej, tym le­piej – po­wie­dzia­ła Zo­sia ze wspó­łczu­ciem.

– My­śla­łem o tym, żeby pal­nąć so­bie w łeb – wy­znał nie­ocze­ki­wa­nie ku­zyn, a ona gwa­łtow­nie za­pro­te­sto­wa­ła:

– Nie, Ka­ro­lu, nie... Są ró­żne mo­żli­wo­ści.

– Nie po­cie­szaj mnie, bo nic mi nie może po­móc – stwier­dził i zro­bił tra­gicz­ną minę. – I naj­le­piej nie zbli­żaj się do mnie – krzyk­nął, wi­dząc, że Zo­sia sia­da obok nie­go i si­ęga po jego dłoń.

– To jest za­ka­źne tyl­ko jed­ną dro­gą – po­wie­dzia­ła ła­god­nie. – Kiła to nie gru­źli­ca.

– Szko­da – po­wie­dział gorz­ko. – Szko­da, że nie mam gru­źli­cy.

Za­rów­no gru­źli­ca, jak i kiła zbie­ra­ły na ca­łym świe­cie wiel­kie żni­wo. Obie cho­ro­by były nie­ule­czal­ne. Tyle że gru­źli­ca była jak­by mniej wsty­dli­wa, a w pew­nych kręgach, z czym oczy­wi­ście Zo­sia się nie zga­dza­ła, ucho­dzi­ła za nie­mal ro­man­tycz­ną.

– Mam inne zda­nie – po­wie­dzia­ła ła­god­nie. – Ina­czej byś mó­wił, gdy­by two­je płu­ca po pro­stu się roz­pa­dły.

Przez krót­ką chwi­lę, kie­dy pro­fe­sor Koch dzia­łał w Ber­li­nie, wy­da­wa­ło się, że tu­ber­ku­li­na uwol­ni ludz­ko­ść od gru­źli­cy, ale oka­za­ło się, że sub­stan­cja nie spe­łni­ła po­kła­da­nych w niej na­dziei, nie le­czy­ła gru­źli­cy i obec­nie była sto­so­wa­na je­dy­nie w jej dia­gno­sty­ce.

– Ale su­chot nie trze­ba się wsty­dzić. I nie szpe­cą czło­wie­ka – wes­tchnął Ka­rol. – No i mo­żna wy­je­chać w Alpy i tam pod ko­cy­kiem pi­sać wier­sze o śmier­ci.

Zo­sia wy­obra­zi­ła so­bie Ka­ro­la jako gru­źli­ka w Szwaj­ca­rii. Opie­ko­wa­ła się nim pi­ęk­na pie­lęgniar­ka. W jed­nej chwi­li ten uro­czy ob­ra­zek za­kłó­ci­ła wi­zja, jak Ka­rol ba­ła­mu­ci pie­lęgniar­kę i za­ra­ża ją sy­fi­li­sem, a po­tem ro­dzi im się dziec­ko z sio­de­łko­wa­tym no­sem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla dzie­ci uro­dzo­nych przez mat­ki za­ra­żo­ne kiłą. Wzdry­gnęła się.

– Ka­ro­lu, ty też mo­żesz i po­wi­nie­neś wy­je­chać...

– Na ku­ra­cję rtęcio­wą, tak? – prze­rwał jej. – Po­je­chać do da­le­kie­go kra­ju i przyj­mo­wać ka­lo­mel, to chcesz mi do­ra­dzić? W pierw­szej ko­lej­no­ści moje je­li­ta wy­wró­cą się na dru­gą stro­nę, a je­śli nie zdąży mnie za­bić bie­gun­ka, moja skó­ra po­kry­je się bo­le­sny­mi wrzo­da­mi. Będę się śli­nił jak sta­rzec, moim cia­łem będą wstrząsa­ły drgaw­ki...

– Ka­ro­lu, prze­stań – za­pro­te­sto­wa­ła Zo­sia. – Są inne...

– Wy­pad­ną mi wszyst­kie zęby oraz wło­sy – kon­ty­nu­ował, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jej sło­wa. – A na ko­niec za­mie­nię się w ży­we­go tru­pa. I to wszyst­ko dla zdro­wia.

– Po­słu­chaj mnie wresz­cie! – krzyk­nęła.

Ka­rol umil­kł i wbił spoj­rze­nie w swo­je szy­te na mia­rę buty, za­pew­ne od Hisz­pa­ńskie­go. Znów pła­kał. Tym ra­zem jed­nak ci­cho i ża­ło­śnie. Po­now­nie ujęła go za rękę.

– Ku­ra­cja rtęcio­wa jest inna niż przed laty – za­częła ci­cho, ale do­bit­nie. – Mimo wszyst­ko to nie je­dy­na mo­żli­wo­ść.

Ka­rol pod­nió­sł gło­wę.

– Oma­wia­li­śmy to ostat­nio na wy­kła­dach. Czy­ta­li­śmy do­nie­sie­nia z Ber­li­na na te­mat in­ne­go środ­ka, któ­ry le­czy kiłę. To sal­war­san.

– Nie rtęć?

– Nie – za­prze­czy­ła. – Nie rtęć, tyl­ko ar­sen. Dok­tor Ehr­lich w Ber­li­nie opie­ku­je się pa­cjen­ta­mi ta­ki­mi jak ty. To wci­ąż ku­ra­cja eks­pe­ry­men­tal­na, ale wiel­ce obie­cu­jąca. I nie tak dra­stycz­na jak rtęć.

– To zna­czy, że mam szan­sę na prze­ży­cie? – spy­tał z na­dzie­ją w gło­sie.

Przy­tak­nęła, cho­ciaż nie była pew­na, czy ar­sen rze­czy­wi­ście po­mo­że nie­szczęśni­ko­wi. Dok­tor Ehr­lich do­no­sił z Ber­li­na, że ba­da­nia na lu­dziach po­wio­dły się. Dok­tor Sa­ha­chi­rō Hata, któ­ry wspó­łpra­co­wał z dok­to­rem Ehr­li­chem i w 1909 roku od­krył ra­zem z nim lecz­ni­cze wła­ści­wo­ści ar­se­nu, ta­kże uznał, że sal­war­san jest wspa­nia­łym le­kiem. Dzi­ęki nie­mu kiła sta­ła się ule­czal­na. W 1914 roku dok­tor Hata za­ini­cjo­wał ba­da­nia epi­de­mio­lo­gicz­ne w In­sty­tu­cie Cho­rób Za­ka­źnych w To­kio. Zosi i jej men­tor­kom da­le­ko było jed­nak do opty­mi­zmu, choć do­strze­ga­ły szan­sę. Poza tym do Ber­li­na było bli­żej niż do To­kio. Dziew­czy­na przy­po­mnia­ła so­bie, co czy­ta­ła o tym leku. Przede wszyst­kim nie był ła­twy w uży­ciu, bo nie roz­pusz­czał się w wo­dzie i był bar­dzo wra­żli­wy na tlen, ale dok­tor Ehr­lich pra­co­wał nad no­wym pre­pa­ra­tem, któ­ry miał być jesz­cze sku­tecz­niej­szy i po­wo­do­wać mniej dzia­łań ubocz­nych.

– Ar­sen, po­wia­dasz? – upew­nił się Ka­rol.

Zo­sia po­now­nie przy­tak­nęła.

– Ar­sen – po­wtó­rzy­ła.

– I nie wy­pad­ną mi wło­sy? – do­py­ty­wał.

– Wiesz, Ka­ro­lu, w two­jej sy­tu­acji, kie­dy gro­zi ci...

– Wiem – zno­wu jej prze­rwał. – Sza­le­ństwo w pó­źnym sta­dium i śmie­rć w męczar­niach.

– Może nie aż tak... – stwier­dzi­ła, ale za­raz znów po­ki­wa­ła gło­wą, bo naj­wy­ra­źniej Ka­rol był do­brze po­in­for­mo­wa­ny na te­mat na­stępstw nie­le­czo­nej kiły.

Wie­dzia­ła na­wet, skąd czer­pał te in­for­ma­cje. Jego mat­ka była da­le­ką ku­zyn­ką Sta­ni­sła­wa Wy­spia­ńskie­go, zna­ne­go Zosi ma­la­rza, po­ety i au­to­ra słyn­nych nie tyl­ko w Kra­ko­wie sztuk te­atral­nych. Nie było dla ni­ko­go ta­jem­ni­cą, na jaką przy­pa­dło­ść cho­ro­wał nie­szczęśnik i jak cier­piał przed śmier­cią, cho­ciaż mia­ło to miej­sce kil­ka­na­ście lat temu. Było to przed­mio­tem roz­mów na przy­jęciach, co za­wsze Zo­się dzi­wi­ło, bo mimo jej pro­fe­sji nie­wła­ści­we wy­da­wa­ło jej się roz­pra­wia­nie przy her­bat­ce i ciast­kach o uwi­ądzie człon­ków czy po­stępo­wa­niu, któ­re przy­no­si­ło wstyd ca­łej ro­dzi­nie, na­wet da­le­kiej.

– Pro­szę cię... – wes­tchnął Ka­rol. – Je­śli masz mi za­brać na­dzie­ję, zrób to jed­nym ci­ęciem, jak­byś prze­ci­na­ła... jak to się na­zy­wa?

– Wrzód – pod­po­wie­dzia­ła.

– Wła­śnie. A je­śli chcesz mi dać na­dzie­ję, to zrób to jak trze­ba.

– Do­brze za­tem – od­pa­rła. – Jesz­cze dziś na­pi­szę list do pro­fe­so­ra, a ju­tro wy­ślę go pocz­tą. Ty zaś zaj­mij się przy­go­to­wa­niem do pod­ró­ży. Mu­sisz po­roz­ma­wiać z ro­dzi­ca­mi na ten te­mat...

Ka­rol do­sko­czył do niej, ob­jął ją w pa­sie i unió­sł wy­so­ko, po­tem za­czął się ob­ra­cać, aż za­wi­ro­wa­ło jej w gło­wie.

– Zo­staw mnie, wa­ria­cie – po­wie­dzia­ła, a kie­dy po­sta­wił ją na zie­mi, do­da­ła: – Wszyst­ko będzie do­brze.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: