- W empik go
Dolina bez wyjścia - ebook
Dolina bez wyjścia - ebook
"A teraz wyobraźmy sobie, że stoimy na samym wierzchołku góry Czamulari, i rzućmy okiem w dół, a ujrzymy o kilka tysięcy metrów niżej najosobliwszą w świecie kotlinę. Ma ona kształt regularnej elipsy, jest dość rozległa, a dokoła opasana, jakby murem olbrzymim, prostopadłymi prawie skałami, wznoszącymi się na kilkaset stóp wysokości ponad dnem kotliny. Mur ten ma jednostajną, czerwonawą barwę granitu, dalej zaś piętrzą się na kształt baszt i wieżyc szeregi pozębionych cyplów, po większej części śniegiem ubielonych." (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-087-8 |
Rozmiar pliku: | 763 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na północy Kalkuty, w tej części himalajskich wyżyn, którą oblewa szerokim łukiem rzeka Bramaputra, wśród bezładnego nagromadzenia ostrych, skalistych cyplów, lśniących lodowców, wznosi się bielejący, wiecznym (śniegiem pokryty szczyt Czamulari. Gała ta okolica jest dziką, nagą pustynią, chłód straszny wieje z poszarpanych grzbietów skał potężnych, które się skupiły dokoła tego olbrzyma. Nie on jeden wiecznym śniegiem jest przysypany; i orszak jego — piętrzący się dumnie ponad chmury — przez rok cały przyodziany jest w świetną szatę białą.
A teraz wyobraźmy sobie, że stoimy na samym wierzchołku góry Czamulari, i rzućmy okiem w dół, a ujrzymy o kilka tysięcy metrów niżej najosobliwszą w świecie kotlinę. Ma ona kształt regularnej elipsy, jest dość rozległa, a dokoła opasana, jakby murem olbrzymim, prostopadłymi prawie skałami, wznoszącymi się na kilkaset stóp wysokości ponad dnem kotliny. Mur ten ma jednostajną, czerwonawą barwę granitu, dalej zaś piętrzą się na kształt baszt i wieżyc szeregi pozębionych cyplów, po większej części śniegiem ubielonych.
Wzrok wasz zatrzymałby się niezawodnie na tej dolinie, która pięknością swoją i wdziękiem nieporównanym odbija od całego tego dzikiego otoczenia. Kształt jej przypomina krater wulkanu, ale zamiast żużli, popiołów i zastygłej lawy widzimy tam wszędzie świeżą zieloność, kępy drzew liściastych i kwitnących krzewów, a w miejscach odsłoniętych łączki bujną trawą porosłe. U stóp skał wysokich, opasujących dolinę, ciągnie się ciemny rąbek lasu, a po samym środku rozlewają się wody jeziora; zwierciadlana jego powierzchnia odbija śnieżyste szczyty okoliczne i najwyższy cypel góry Czamulari.
Gdybyście mieli dobrą lunetę, ujrzelibyście tam rozmaite zwierzęta pasące się na łąkach, ptactwo przelatujące z drzewa na drzewo lub unoszące się ponad jeziorem. Uroczy ten krajobraz wygląda na park starannie urządzony; mimo woli szukalibyście oczyma mieszkania ludzkiego, jakiejś wspanialej willi, białych ścian, wynurzających się spośród zieleni. I w rzeczy samej ujrzelibyście lekki obłoczek dymu, unoszący się spomiędzy gromadki drzew, a przypatrując się uważniej, dostrzeglibyście małą chatkę, bardzo skromną, wcale niestosowną dla tego wspaniałego otoczenia.
Widok ten zachęciłby was niezawodnie do zwiedzenia tego czarującego ustronia, lecz szukając drogi, prowadzącej do wnętrza doliny, przekonalibyście się ze zdziwieniem, że olbrzymi mur, otaczający ją szczelnie dokoła, nigdzie nie ma przerwy. Z jednej strony wprawdzie jest szczelina w skale, a nagromadzone w niej głazy piętrzą się jeden na drugim na kształt schodów, lecz przejście to prowadzi na grzbiet olbrzymiego lodowca, który w pobliżu jest pęknięty, i szpara szeroka roztwiera się ponad bezdenną przepaścią. Ptak chyba mógłby przelecieć na drugą stronę.
Jakże więc owi mieszkańcy, którzy tam chatkę zbudowali i rozpalili ognisko, dostali się do doliny bez wyjścia? Skąd się w niej wzięły zwierzęta czworonożne? Posłuchajcie, a opowiemy wam; wszystko to się stało, nie ma w tym czarów, tylko osobliwy zbieg okoliczności.
Karol Linden był synem ogrodnika i zawczasu sposobił się do tegoż zawodu. Nie był to jednak młodzieniec bez wykształcenia, przeciwnie, ukończył wyższe studia i znał dokładnie botanikę, a inne gałęzie wiedzy przyrodniczej nie były mu obce. Jak każdy młodzieniec marzył on o dalekich wycieczkach do krajów nieznanych, o nowych odkryciach i naukowych zdobyczach. Możecie sobie wyobrazić radość jego, gdy się dowiedział, że pewien bogaty ogrodnik z Londynu szuka odważnych ludzi, których chce wysłać do Indyj w celu poszukiwania osobliwych roślin ozdobnych. Karol nie wahał się ani chwili. Ponieważ rodzice jego już nie żyli, był więc zupełnie niezależny. Młodszy brat jego, Gustaw, szesnastoletni młodzieniec, nie chciał za nic się z nim rozłączyć i obaj odpłynęli razem do Kalkuty. Zabrali też z sobą nasi młodzi podróżnicy wiernego psa, Nerona.
W Kalkucie znaleźli przewodnika Hindusa, nazwiskiem Ossaro, a był to także człowiek młody, odważny, przy tym zapalony myśliwy. Mała ta gromadka zapuściła się w górzyste okolice, któreśmy opisali powyżej, i przez czas jakiś nie doznała żadnych nadzwyczajnych przygód. Karol z największym zapałem uganiał się za kwiatami, a gdy znalazł piękny i nieznany gatunek kwitnący, starał się zapamiętać miejscowość, aby później wracając zebrać nasiona. Gustaw większe miał zamiłowanie do polowania, a dzielnego znalazł doradcę i pomocnika w Hindusie.
Dnia pewnego Ossaro spostrzegł w zacisznej kotlince małego piżmowca, skinął natychmiast na Gustawa, ale zanim młodzieniec wymierzył, zręczne zwierzę wskoczyło na skałę i szybko uciekać poczęło. Myśliwi biegli za nim, kozioł wspinał się coraz wyżej na górę, a chociaż trudno było iść z nim na wyścigi, Ossaro wytłumaczył młodzieńcom, iż mogą go wypędzić tym sposobem nad brzeg przepaści lub strumienia i zagrodzić mu powrót. Wspinali się więc wszyscy trzej coraz wyżej, aż napotkali lodowiec, spuszczający się z jakiejś niezmiernej wysokości w kotlinę.
Młodzi podróżnicy widzieli już nieraz lodowce, które są bardzo pospolite w górach himalajskich. Powierzchnia tych potężnych mas lodowych, zazwyczaj przysypana śniegiem, żwirem i piaskiem, nie była bardzo śliska, z łatwością więc wdrapali się na nią i gonili wytrwale za piżmowcem. Nadzieja zagrodzenia mu drogi stawała się nawet dość prawdopodobna, gdyż kotlina zwężała się, po obu jej stronach wznosiły się olbrzymie, prostopadłe skały, które zdawały się łączyć z sobą w oddaleniu, tworząc niezmiernie wydłużony trójkąt.
Na śniegu widać było ślady piżmowca, musiał więc ciągle biec naprzód w tym samym kierunku, a róg trójkąta stanowił coś na kształt pułapki. Gustaw biegł naprzód z Hindusem, zapał ich udzielił się Karolowi, który także podążał za nimi. Już przejście było tak wąskie, że zaledwie kilkanaście metrów dzieliło jedną skalistą ścianę od drugiej, gdy nagle myśliwi ujrzeli przepaść otwartą pod stopami. Lodowiec był pęknięty w poprzek, a szczelina wynosiła parę metrów szerokości. Tymczasem po drugiej stronie można było dostrzec ślady piżmowca. Zwinne zwierzątko musiało więc przesadzić tę przestrzeń jednym susem. Ossaro zapewniał, że nic w tym nie było nieprawdopodobnego.
Karol najmniej zmartwił się tą przygodą, usiadł na kamieniu i odpoczywał, Gustaw odszedł nieco dalej i po chwili ozwał się okrzyk wesoły:
— Most, most! Znalazłem most!
Ossaro poskoczył w stronę, skąd słychać było głos młodego chłopca, Karol powstał także i podążył za nim. Najosobliwszy w świecie widok przedstawił się oczom jego. Olbrzymi odłam skały zawieszony był nad przepaścią na kształt mostu, brzegi jego po obu stronach opierały się prawie na samych krawędziach pękniętego lodowca. Jakim sposobem się tam dostał i jak mógł utrzymać się w równowadze? Ciekawe to było pytanie. Może leżał w tym miejscu jeszcze przed pęknięciem masy lodowej, która się pod nim rozsunęła? Przypuszczenie to było najbardziej prawdopodobne.
Gustaw nie zastanawiał się wcale nad pochodzeniem mostu, lecz śmiało puścił się tą drogą niezbyt bezpieczną; gdyby brat starszy był zdążył wcześniej, starałby się może go powstrzymać, ale gdy Karol nadszedł, ujrzał już Gustawa po drugiej stronie przepaści, unoszącego w górą kapelusz z okrzykiem triumfu. Neron skakał radośnie obok pana, Ossaro także się do nich przyłączył. Nie pozostawało więc nic innego Karolowi, jak tylko iść za nimi, co też uczynił. Wszyscy trzej przemknęli dalej za śladami piżmowca, pewni już teraz, że im nie uciecze.
A wtem rozległ się huk straszliwy, jakby grom spadł ta jasnego nieba, po nim nastąpił drugi, echa okoliczne powtórzyły te przerażające odgłosy, a jednocześnie młodzi podróżnicy uczuli, że grunt drży i chwieje się pod ich stopami. Przestrach ich ogarnął, przypomnieli sobie, że stoją na lodzie, żaden nie wymówił ani słowa, lecz wszyscy, zgodnym uczuciem wiedzeni, zaczęli szybko zawracać z drogi. W parę minut dobiegli do szczeliny, lecz jakiż widok oczy ich uderzył! Most runął w przepaść, a szczelina zdawała się znacznie rozszerzona. Gdy tak trzej podróżnicy stali nad tą czarną czeluścią, która im drogę zagradzała, ozwał się nowy łoskot, straszniejszy jeszcze. Cały lodowiec zdawał się z posad swych poruszać. Ogromne głazy toczyły się po spadzistościach, bryły lodu odrywały się z hukiem złowrogim i uderzały o kamienne ściany, rozsypując się w drobne kawałki; zamęt najokropniejszy panował dokoła naszych młodzieńców, można było obawiać się, że cała ta potężna masa lodu runie w końcu w jakąś niezgłębioną otchłań.
Karol, najprzytomniejszy, zaczął się oglądać na wszystkie strony i zobaczył szczelinę wyżłobioną w jednej ze skał pobocznych, skinął więc na towarzyszy i weszli w tę kryjówkę, gdzie przynajmniej zawalenia nie potrzebowali się obawiać. Szczelina była niewielka, zaledwie się w niej pomieścić mogli we trzech, a i psisko przytuliło się przy nich przestraszone i drżące.DOLINA ODDZIELONA OD ŚWIATA
Parę godzin przesiedzieli młodzieńcy nasi w swojej kryjówce, aż gdy się łoskot zupełnie uciszył, odważyli się wyjść i spojrzeć dokoła. Masa lodu pod ich stopami trzymała się dobrze, zaczęli więc szukać po wszystkich zakątkach, poza głazami i w zagłębieniach skał, owego piżmowca, który ich tu przyprowadził. Nie wątpili, że jest gdzieś ukryty, bo umknąć nie mógł, szczelina pękniętego lodowca była już teraz nawet i dla niego za szeroka. Wcale nie zapał myśliwski skłaniał ich do tego, lecz głód dotkliwy. Nie myśleli na razie o tym, co się z nimi później stanie, zaspokojenie głodu było w tej chwili najpilniejszą potrzebą.
Gustaw uwijał się najżwawiej, wszędzie zaglądał, wciskał się w każdy zakątek, pierwszy też dotarł do miejsca, gdzie wysokie ściany kamienne, piętrzące się po obu stronach lodowca, zdawały się stykać z sobą. Lecz gdy tylko tam stanął, okrzyk radości wyrwał się z jego piersi:
— Jesteśmy ocaleni — zawołał — znalazłem przejście, możemy się wydobyć z tej pułapki. Chodźcie, patrzcie, jaki stąd widok prześliczny!
Istotnie, dwie ogromne skały nie przytykały do siebie, chociaż tak się z daleka zdawało; przez szczelinę rozdzielającą je Gustaw zobaczył właśnie tę piękną dolinę, której opis podaliśmy w poprzednim rozdziale. Nie trudno też było dostać się stąd do niej, bo chociaż poziom doliny znacznie był niższy od powierzchni lodowca, stosy nagromadzonych w tym miejscu kamieni tworzyły stopnie, po których można było wygodnie zejść aż na dół.
Młodzi podróżnicy nie namyślali się długo i po chwili byli już wszyscy w tej rozkosznej dolinie, a Neron podskakiwał wesoło i natychmiast puścił się w pogoń za stadem rogatych zwierząt, pasących się na łące nad brzegami jeziora. Szczególne to były zwierzęta, z ogólnego kształtu podobne do wołów, ogony miały puszyste jak u koni, długi włos pokrywał także ich boki, spuszczając się prawie aż do ziemi. Ogólna barwa ich była ciemna, prawie czarna, niektóre jednak odznaczały się białymi ogonami i białym włosem po bokach. Karol poznał w nich od razu yaki, czyli woły mruczące, zwierzęta bardzo rzadko spotykane w górach himalajskich w stanie dzikim. Yaki od dawna dały się przyswoić w Tybecie; w Chinach i w innych krajach azjatyckich hodowane są jako zwierzęta domowe i używane do pracy, dają też dobre mleko i mięso. One to dostarczają tych wspaniałych ogonów, które u Turków i innych wschodnich narodów zdobią buńczuki władców i wojskowych dowódców; niewłaściwie je nazywają ogonami końskimi.
Neron zanadto zuchwale rzucił się na stado yaków, o mało życiem nie przypłacił swej odwagi. Stary samiec z wystawionymi rogami biegł już prosto na niego, gdy celny strzał Gustawa trupem go położył. Jeszcze i wtenczas stado nie chciało ustępować z placu, dopiero gdy Ossaro zabił drugiego, a Karol trzeciego, reszta zaczęła szybko umykać i znikła w gęstwinie leśnej.
— Za dużo (zwierzyny upolowaliśmy na raz — rzekł Karol — nie będziemy mogli tego mięsa zabrać z sobą, niepotrzebnie więc zgładziliśmy ze świata niewinne istoty.
— Młody sahib jest nadto miłosierny — ozwał się Ossaro. — Gdybyśmy byli tych złośliwych zwierząt nie odstraszyli, to by one nas pewnie nie pożałowały. Yaki są nadzwyczaj silne i dzikie, niejeden myśliwy padł pod kopytami rozjuszonego byka, jeśli go nie trafił od razu.
Hindus nazbierał suchych gałęzi, rozpalił ognisko i upiekł wyborną pieczeń, którą młodzi podróżnicy spożyli z wielkim smakiem; napili się potem zimnej, czystej jak kryształ wody, wytryskującej z pobliskiej skały, i wypocząwszy puścili się w dalszą drogę. Sądzili, że znajdą z łatwością przejście pomiędzy skałami, ale się okropnie zawiedli. Szli długo wzdłuż otaczającej dolinę, prostopadłej opoki, zaglądali uważnie w każdą szczelinę, a w końcu o zachodzie słońca doszli do tego samego miejsca, gdzie dogasały resztki ogniska.
Dwaj bracia z niepokojem spojrzeli po sobie, potem wzrok pytający zwrócili na Hindusa. Ten milczał uporczywie, a posępna twarz jego nic dobrego nie wróżyła. Na koniec na kilkakrotne zapytanie młodzieńców odpowiedział półgłosem, oglądając się z obawą dokoła, że dolina ta musi być mieszkaniem bóstwa, a ono zapewne obrażone jest wtargnięciem nieproszonych gości i srogo ich ukarać może, jeśli w porę nie przebłagają nadprzyrodzonej tej istoty. Gustaw, pomimo smutnych okoliczności, roześmiał się na całe gardło, czym więcej jeszcze przeraził zabobonnego Hindusa.
Noc tymczasem zapadła, nie było więc innej rady, tylko upatrzyć dogodne miejsce na nocleg i czekać następnego rana, aby na nowo rozpocząć poszukiwania. O wschodzie słońca trzej podróżnicy rozpoczęli znów wędrówkę dokoła pięknej doliny, lecz i tym razem bezskutecznie. Nie tracili jednak nadziei, że z czasem wykryją jakieś przejście, zdawało im się niepodobieństwem, aby ta rozkoszna ustroń odcięta była zupełnie od reszty świata. Tymczasem roztropny Ossaro, obawiając się nade wszystko, aby im nie zabrakło zapasów żywności, zabrał się do ususzenia mięsa trzech zabitych yaków. Pokrajał je więc na wąskie paski i zawiesił na kijach ponad ogniskiem. Radził też towarzyszom, aby o ile możności oszczędzali nabojów.
Mijały dnie jedne za drugimi, a w położeniu naszych podróżników nic się nie zmieniło. Zwiedzali całą dolinę, napotykali po drodze różne zwierzęta, które zapewne dostały się tu w tym czasie, gdy jeszcze lodowiec nie był pęknięty, a mając pod dostatkiem żywności nie tęskniły za resztą świata. Ptaki tylko unosiły się ponad olbrzymim skalistym wałem, opasującym tę pustelnię, i używały swobody, a trzej więźniowie gonili tęsknym wzrokiem za nimi.
Obejrzawszy po sto razy każdą nierówność, każdą szczelinę w skale, młodzieńcy stracili w końcu nadzieję wydostania się a tej strasznej matni, przestali już nawet szukać nie istniejącego przejścia. Pewnej nocy przeraziły ich wycia dzikich psów, obawiając się więc napadu drapieżnych zwierząt, urządzili sobie chatkę z gałęzi i nocowali w tym bezpiecznym schronieniu.