Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolina - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
30 września 2020
Ebook
37,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Dolina - ebook

NOWE ŚLEDZTWO MARTINA SERVAZA!

„Myślę, że ktoś tutaj zachowuje się tak, jakby uważał się za Boga…”

W jednej z pirenejskich dolin dochodzi do serii straszliwych morderstw. Podejrzewa się, że jakąś rolę w sprawie odgrywa pobliskie opactwo kryjące wiele sekretów. Miasteczko ogarnia chaos, mieszkańcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Do akcji wkracza Martin Servaz, były komisarz policji w Tuluzie, którego przeszłość przywiodła do tego odciętego od świata miejsca. Nie wie, że przyjdzie mu się zmierzyć z niewyobrażalnym złem, gorszym niż najstraszliwszy koszmar…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-790-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pre­lu­dium 1

– Dla­czego… pan… to… robi?

Pod­niósł wzrok, spoj­rzał na nie­ru­chomą postać. A może to złu­dze­nie? W górach czę­sto się to zda­rza. Wystar­czy gorączka, odwod­nie­nie, wyso­ko­ściowy obrzęk mózgu… albo hipo­ter­mia. A on dygo­tał z zimna.

Alpi­ni­ści i tury­ści czę­sto przy­wo­łują wizję postaci, która im kie­dyś towa­rzy­szyła. Takiej jak ta, którą on miał teraz przed oczami. Ale wła­śnie ktoś chlu­snął mu w twarz wia­drem lodo­wa­tej wody, a to już nie było złu­dze­nie.

Z zimna na chwilę stra­cił dech w piersi. Potem zaczął szybko oddy­chać, puls także mu przy­śpie­szył. Wie­dział, co się z nim dzieje: dopóki drży, wszystko jest w porządku, to kla­syczne objawy lek­kiej hipo­ter­mii. Rów­no­cze­śnie jego orga­nizm naj­wy­raź­niej uru­cho­mił obronny mecha­nizm wazo­kon­stryk­cji – zwę­że­nia naczyń krwio­no­śnych – słu­żący ochro­nie serca i płuc poprzez skie­ro­wa­nie do nich krwi. Dla­tego męż­czy­zna nie miał czu­cia w dło­niach i sto­pach.

Odwró­cił głowę. Omiótł wzro­kiem strome zbo­cza oka­la­jące nie­wiel­kie jezioro pokryte grubą war­stwą lodu i ostre skały ster­czące na tle sza­rego nieba. Całą tę odwieczną obo­jęt­ność, nie­go­ścin­ność gór, w któ­rych widział tylko ohydne odbi­cie swo­jej rychłej śmierci. Bo umrze. Nie miał co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Jego hipo­ter­mia z łagod­nej przej­dzie w umiar­ko­waną, następ­nie w ciężką, wresz­cie w głę­boką – a na końcu przyj­dzie śpiączka i zatrzy­ma­nie czyn­no­ści serca. To było nie­unik­nione. Zdarli z niego wszyst­kie ubra­nia. Leżał nagi jak robak – pozo­sta­wili mu tylko czer­woną opa­skę, którą miał zwią­zane dredy – jego ramiona, plecy i pośladki spo­czy­wały bez­po­śred­nio na lodzie. Musiało być sporo poni­żej zera, pew­nie około minus pięt­na­stu stopni.

_bła­aaaaaga­aaaaam, bła­aaaaga­aaaaam, bła­aaaaga­aaaaam_

Czy naprawdę wypo­wie­dział te słowa? Czy uczy­nił to tylko jego umysł?

Zaczy­nał tra­cić poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

Bar­dzo zły znak…

Stop­niowo zanu­rzał się we mgle, która oddziela realny świat od obłędu.Pre­lu­dium 2

Ta sama mgła spo­wi­jała kra­jo­braz rano, gdy wyru­szył, i przez długi czas nie ustę­po­wała. O mało nie zre­zy­gno­wał, ale pomy­ślał, że tak czy owak w tę zimową nie­dzielę nie ma w doli­nie nic do roboty.

Kon­ty­nu­ował wspi­naczkę z twa­rzą ścią­gniętą zim­nem, w pół­świe­tle poranka, za jedyne punkty odnie­sie­nia mając biel śniegu, szarą kopułę nieba i ska­li­ste gra­nie. Gdy doszedł do pię­tra lasu, mgła czę­ściowo się roz­pro­szyła. Zza bia­ła­wego welonu wychy­nęły wyprę­żone syl­wetki mło­dych świer­ków. Na chwilę przy­sta­nął. Mimo zimna pot lał się z niego wiel­kimi kro­plami. I wtedy usły­szał ten dźwięk. Trzask suchej, gwał­tow­nie pęka­ją­cej gałęzi. Jakby nadep­nął na nią czyjś wielki but.

– Hej, hej! Jest tam kto?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Może to jakieś zwie­rzę. Ale które zwie­rzę ma taki ciężki krok? Niedź­wiedź? Spę­dził w tych górach tysiące godzin, ale ni­gdy nie spo­tkał niedź­wie­dzia.

Opu­ścił schro­nie­nie lasu, by zaata­ko­wać bar­dziej strome zbo­cze. To nie była jakaś trudna wycieczka. Latem tłumy tury­stów docie­rały do jeziora w zale­d­wie trzy godziny, ale zimą szlak był pusty – a on bar­dzo lubił tę samot­ność.

Wyżej, gdzie zimno było dotkliw­sze, rosły odpor­niej­sze od swo­ich krew­nia­czek sosny hako­wate. Z drze­wami jest jak z ludźmi: są mistrzo­wie i cała reszta. Nie­rów­ność, nie­spra­wie­dli­wość to reguły rzą­dzące zarówno w przy­ro­dzie, jak i wśród rodzaju ludz­kiego. Kamel nie wie­rzył w rów­ność. Wie­rzył w kon­flikt, we współ­za­wod­nic­two, w prze­trwa­nie sil­niej­szego. W tej chwili nie domy­ślał się, że ma przed sobą mniej niż cztery godziny życia.

Co by zro­bił, gdyby o tym wie­dział? A my? Co my byśmy zro­bili, gdy­by­śmy wie­dzieli? Upo­rząd­ko­wa­li­by­śmy swoje sprawy? Popro­si­li­by­śmy o prze­ba­cze­nie? Kogo? Za co? Poku­to­wa­li­by­śmy za nasze złe uczynki? Kamel popeł­niał w życiu plu­ga­stwa bez cie­nia skru­chy czy waha­nia. Gdyby to było konieczne, postą­piłby tak samo. Taką miał naturę, był czło­wie­kiem zde­pra­wo­wa­nym i okrut­nym – i _tam­ten_ od razu to wyczuł: gdy tylko go zoba­czył, zro­zu­miał, z kim ma do czy­nie­nia.

Mgła znowu opa­dła, wyjąt­kowo zwarta. Sądził, że się zgu­bił, bo nie widział lodowca. Dostrzegł jed­nak gra­ni­tową płytę, która w poprzed­nich latach wyzna­czała jego dolną gra­nicę. Zro­zu­miał, co się stało. Lodo­wiec koń­czył się kawa­łek wyżej: wyco­fał się za sprawą kilku wyjąt­kowo upal­nych lat i zbyt cie­płych jesieni. Kro­nika zapo­wie­dzia­nej śmierci – za dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści lat nic z niego nie zosta­nie. A mia­sta na rów­ni­nie będą duszne jak Oran w środku kani­kuły.

Tym­cza­sem jed­nak leżał na lodzie, a mróz zmie­niał jego policzki w podu­szeczki do igieł. Jego twarz przy­po­mi­nała teraz maskę, owoc zabie­gów nie­okieł­zna­nego chi­rurga pla­stycz­nego. Zro­bił głę­boki wdech. Potem na chwilę stra­cił przy­tom­ność, a kiedy się ock­nął, już nie dygo­tał.

Nie­do­brze. Usta­nie dresz­czy ozna­czało, że tem­pe­ra­tura jego ciała spa­dła poni­żej trzy­dzie­stu jeden stopni Cel­sju­sza. Zoba­czył nad sobą zarys pochy­lo­nej postaci.

– Dla­czego… pan… to… robi? – wyję­czał, ale połowa słów nie zdo­łała się prze­bić przez barierę jego spierzch­nię­tych warg.

Usi­ło­wał poru­szyć szyją, oka­zało się to jed­nak nie­moż­liwe. Opa­ska, którą miał na gło­wie, była teraz sztywna niczym korona. Całe jego ciało pokry­wała war­stewka lodu, która pękała przy każ­dej pró­bie ruchu. Ale już wkrótce, ponie­waż wciąż lały się na niego wia­dra wody, miał się stać więź­niem śmier­tel­nego kom­bi­ne­zonu. Gdzieś dalej musiał być prze­rę­bel, przy któ­rym regu­lar­nie napeł­niano wia­dro.

Nagle poczuł ude­rze­nie gorąca. Jak to moż­liwe? Po chwili przy­po­mniał sobie jed­nak, że jest to jeden z para­dok­sal­nych efek­tów pogłę­bie­nia się hipo­ter­mii: mię­śnie ścian naczyń krwio­no­śnych odpo­wie­dzialne za wazo­kon­stryk­cję w końcu się roz­luź­niają, wsku­tek czego krew znowu napływa do koń­czyn. Jego puls zwol­nił. Bra­dy­kar­dia. Spa­dek ciśnie­nia tęt­ni­czego. Coraz wię­cej obja­wów…

Kiedy dotarł do schro­ni­ska – tak naprawdę była to zwy­kła chata z kamie­nia i łupku na brzegu stawu – posta­no­wił, że chwilę odpocz­nie, a potem zej­dzie: to nie był dobry dzień na ata­ko­wa­nie Pic du Gen­darme. Wypił tro­chę kawy z ter­mosu, opróż­nił pęcherz, zjadł baton ener­ge­tyczny. Z lek­kim ple­ca­kiem ruszył ku otwar­tym drzwiom, przez które do środka wpa­dało blade świa­tło i mroźny wiatr. Gdy prze­kro­czył próg, usły­szał nagły świst i poczuł cios pro­sto w twarz. A potem nie czuł już nic – obu­dziło go dopiero pierw­sze chlu­śnię­cie lodo­wa­tej wody.

Wie­dział, że przyj­dzie mu zapła­cić za to, co zro­bił. Nie rozu­miał jed­nak, dla­czego się­gnęli po takie środki.

– Kim… pan jest? – wybeł­ko­tał.

Zgod­nie ze swo­imi prze­wi­dy­wa­niami nie otrzy­mał odpo­wie­dzi. Zamiast tego wylano na niego kolejne wia­dro wody. Uświa­do­mił sobie, że skóra jego ramion, poślad­ków i łydek ści­śle przy­lega do lodo­wej tafli. Był do niej dosłow­nie przy­kle­jony.

Gdyby mógł się zoba­czyć, dostrzegłby, że coraz bar­dziej przy­po­mina trupa. Zsi­niała skóra, pobla­dła w miej­scach, w któ­rych sty­kała się z lodem, brak reak­cji źre­nic. Jezioro sma­gał gwał­towny wiatr, puszy­ste płatki śniegu topiły mu się na rogówce.

Nagle zoba­czył nóż: ostrze, które dotknęło jego brzu­cha. I w któ­rym przez chwilę odbi­jały się chmury i szare niebo. Chciałby wytrzesz­czyć oczy, ale nie mógł. Miał ochotę krzy­czeć, ale struny gło­sowe rów­nież miał zamar­z­nięte. Kiedy ostrze prze­szło przez war­stewkę lodu, prze­biło żołą­dek i roz­cięło jego skórę od mostka do spo­je­nia łono­wego, nie poczuł nic. Było mu tak zimno. Był zupeł­nie odrę­twiały. Nie poczuł nawet, jak oprawca roz­chyla dło­nią brzegi rany i nożem tnie jego wnętrz­no­ści. Sły­szał tylko śmiech.Pre­lu­dium 3

Tego samego wie­czoru do sie­dziby Plu­tonu Żan­dar­me­rii Wyso­ko­gór­skiej w Aigu­esvi­ves zadzwo­niła młoda kobieta. Poin­for­mo­wała, że jej dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni mał­żo­nek, Kamel Ais­sani, nie wró­cił z nie­dziel­nej wycieczki. Nie zamie­rzał noco­wać w górach. Zosta­wił w domu śpi­wór, matę tury­styczną i kuchenkę ben­zy­nową i nie zabrał ze sobą żad­nych ubrań na zmianę. Coś musiało się stać. Kobieta mówiła drżą­cym z nie­po­koju gło­sem, można się było domy­ślić, że jest bli­ska pła­czu.

Żan­darmi nie tra­cili czasu. Mniej niż pół godziny po tele­fo­nie śmi­gło­wiec ratun­kowy wystar­to­wał z dużej zaśnie­żo­nej łąki obok zabu­do­wań poste­runku. Na jego pokła­dzie było czte­rech męż­czyzn: pilot, mecha­nik, lekarz i ratow­nik.

Wszy­scy wie­dzieli, jaką trasą szedł Kamel. Nie było tylko wia­domo, czy zatrzy­mał się przy lac Noir, czy wypu­ścił się dalej, na Pic du Gen­darme. Od dawna było już ciemno, co nie uła­twiało poszu­ki­wań. Było wpół do dru­giej w nocy i zamie­rzali prze­rwać dzia­ła­nia, by wzno­wić je następ­nego ranka.

Maszyna wła­śnie prze­la­ty­wała nad lac Noir. O tej porze nazwa jeziora była wyjąt­kowo ade­kwatna¹: podłużna tafla, nie­ru­choma i gładka jak lustro, w ponu­rym oto­cze­niu urwi­stych skał i bla­sku wiel­kiego reflek­tora księ­życa.

Wiązka ośle­pia­ją­cego świa­tła śmi­głowca sunęła po lodzie, by zatrzy­mać się na kształ­cie nie­za­prze­czal­nie przy­po­mi­na­ją­cym czło­wieka. Mimo odle­gło­ści – maszyna nie mogła zejść niżej z powodu skal­nych blo­ków, które wysta­wały z ciem­no­ści jak ostrza mie­czy – wszy­scy zauwa­żyli, że Kamel Ais­sani jest nagi, i ogar­nął ich lęk. Biel lodu. Bla­dość leżą­cego ciała. Jego czarny cień, czer­wona opa­ska. I, co jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jące, roz­pła­tany brzuch. Męż­czyźni spoj­rzeli po sobie.

Nie spo­sób było wylą­do­wać w kotle. Trzeba by posa­dzić maszynę na powierzchni jeziora, a nie było żad­nej gwa­ran­cji, że lód jest wystar­cza­jąco gruby. Posta­no­wili więc spu­ścić leka­rza i ratow­nika na nie­wielki skalny uskok przy brzegu, jakieś dwa­dzie­ścia metrów od ciała.

– Pewni jeste­ście? – zawo­łał pilot. – Ten wasz gość wygląda na stu­pro­cen­to­wego trupa. Moim zda­niem to może zacze­kać do jutra!

Lekarz dał mu znak, by obni­żył maszynę. On i jego pomoc­nik zaczęli wkła­dać uprząż. Cała ta sce­ne­ria, ta teatralna atmos­fera, ta czarna noc, a zwłasz­cza nagie ciało lśniące w bla­sku księ­życa budziły w męż­czy­znach nie­zdrowe pod­nie­ce­nie. Wszystko to miało posmak nowo­ści – ale także nie­bez­pie­czeń­stwa. A adre­na­lina była prze­cież ich ulu­bio­nym nar­ko­ty­kiem.

Ratow­nik Yann Vogel zje­chał jako pierw­szy. Dok­tor Lori­dan – w czer­wo­nej kurtce, bia­łym kasku i oku­la­rach korek­cyj­nych – ruszył za nim. Koły­sany podmu­chami mroź­nego wia­tru wyglą­dał śmiesz­nie, jak paku­nek albo pająk zwi­sa­jący na końcu nici pośrodku lodow­co­wego kotła. Sta­nęli na ska­li­stym grun­cie i bacz­nie przyj­rzeli się powierzchni lodu. Wyglą­dał na gruby, solidny, ale ni­gdy nic nie wia­domo; posta­no­wili obejść staw aż do schro­ni­ska i stam­tąd poko­nać drogę do leżą­cego na środku ciała – tak jak zro­bił to sam Ais­sani. I może ktoś jesz­cze razem z nim? – pomy­ślał nagle lekarz. Czy Kamel Ais­sani zro­bił sobie to sam, na wzór daw­nych Japoń­czy­ków popeł­nia­ją­cych sep­puku? Czy może zro­bił mu to ktoś inny? Na tę myśl poczuł dreszcz, który nie miał nic wspól­nego z panu­ją­cym chło­dem.

Ruszyli po lodo­wej tafli, wpa­trzeni w leżące ciało. Gdyby ten nie­szczę­sny Kamel Ais­sani jesz­cze żył, nale­ża­łoby go jak naj­szyb­ciej zain­tu­bo­wać, wen­ty­lo­wać i podać leki, a następ­nie prze­trans­por­to­wać na pokład śmi­głowca. A może nawet wyko­nać masaż serca. Lori­dan nie miał do dys­po­zy­cji zespołu reani­ma­cyj­nego: był tu sam i mógł liczyć tylko na sie­bie.

Byli coraz bli­żej. W mlecz­nym świe­tle księ­życa kształt rzu­cał czarny cień roz­cią­gnięty na lodzie jak na sce­nie music-hallu. Oko­lice brzu­cha wyglą­dały jakoś dziw­nie… Nie tylko był on roz­cięty, tak że sta­no­wił jedną wielką ranę, widoczną z miej­sca, w któ­rym się teraz znaj­do­wali. Był też okrą­gły, nabrzmiały jak bukłak wina – albo jak brzuch cię­żar­nej kobiety.

– O ja pier­dolę! – zawo­łał Vogel.

Prze­szli jesz­cze dzie­sięć kro­ków i sta­nęli obok trupa.

Nie były to pierw­sze zwłoki, jakie widzieli w życiu. Naoglą­dali się już nie­bosz­czy­ków: alpi­ni­stów, któ­rzy odpa­dli od ściany, ama­to­rów nar­ciar­stwa poza­tra­so­wego pogrze­ba­nych w lawi­nach, ludzi z czasz­kami roz­bi­tymi przez spa­da­jące kamie­nie, ofiary hipo­ter­mii, które pod­czas zno­sze­nia trzesz­czały w rękach. Nie mówiąc już o żan­dar­mach, któ­rzy wła­snym życiem zapła­cili okrutną cenę za cudzą głu­potę, ego­izm, nie­od­po­wie­dzial­ność. Bez­sprzecz­nie była to jed­nak naj­dziw­niej­sza i naj­bar­dziej szo­ku­jąca śmierć, z jaką kie­dy­kol­wiek przy­szło im się zmie­rzyć. Wie­dzieli, że ni­gdy nie zapo­mną tego widoku. Tego nie­bie­ska­wego nagiego ciała w prze­zro­czy­stej lodo­wej sko­ru­pie, tych czar­nych warg, sinej skóry, sze­roko otwar­tych oczu, ślepo wpa­trzo­nych w pustkę, roz­pru­tego okrą­głego brzu­cha.

Lori­dan kil­ku­krot­nie zamru­gał. Nie, to nie­moż­liwe… To się nie dzieje naprawdę… Z racji wyko­ny­wa­nego zawodu widział nie­jedną nie­smaczną scenę, ale to, na co patrzył, prze­cho­dziło wszel­kie – a w każ­dym razie jego – poję­cie. Wewnątrz otwar­tej jamy brzusz­nej, któ­rej mię­śnie były roz­cią­gnięte przez obec­ność ciała obcego, co przy­wo­dziło na myśl absur­dalną i prze­ra­ża­jącą paro­dię ciąży, znaj­do­wała się bowiem pla­sti­kowa lalka wci­śnięta na siłę mię­dzy trze­wia, a jej kry­sta­licz­nie błę­kitne oczy wpa­try­wały się przez war­stwę lodu pro­sto w niego.

Serce waliło mu jak młot, a dło­nie w ręka­wicz­kach miał mokre od potu. Z pokrowca na piersi wyjął krót­ko­fa­lówkę. Wci­snął guzik.

– Mar­twy! – zawo­łał. – Skoń­czy­li­śmy! To sprawa dla pato­loga.

– To może zacze­kać, aż się roz­widni – orzekł pilot. – Tej nocy tem­pe­ra­tura nie wzro­śnie powy­żej minus dzie­się­ciu. A to zna­czy, że prze­chowa się lepiej niż ryba w tłu­czo­nym lodzie. Odbiór.

Zwa­żyw­szy na to, co przed chwilą zoba­czył, lekarz nie uznał tego porów­na­nia za zbyt szczę­śliwe. Znowu wci­snął guzik.

– Nie urzą­dziłby się tak sam! A ten, kto to zro­bił, to jakiś poje­bany świr… Spa­dajmy stąd. Nie mam ochoty krę­cić się po oko­licy. Odbiór.

– O czym pan mówi, dok­to­rze? Odbiór.

– To jest mor­der­stwo. Potworne mor­der­stwo.

– Jak to?

– Zabierz nas stąd, ruchy!

1.

_Noir_ (franc.) – czarny (przyp. red.).1

– A rano? Ile minut od prze­bu­dze­nia?

– Trudno powie­dzieć.

– Pięć? Mię­dzy sześć a trzy­dzie­ści? Mię­dzy trzy­dzie­ści a sześć­dzie­siąt? Wię­cej?

– Chyba… mię­dzy sześć a trzy­dzie­ści.

– Czy trudno ci się powstrzy­mać w miej­scach, gdzie jest to zaka­zane? W kinie, samo­lo­cie, restau­ra­cji?

– Nie.

– Jesteś tego pewien?

– Tak.

– Z któ­rego papie­rosa byłoby ci trud­niej zre­zy­gno­wać: z pierw­szego czy z ostat­niego?

– Z pierw­szego.

– Ile sztuk dzien­nie śred­nio wypa­lasz?

– Od dzie­się­ciu do dwu­dzie­stu.

– Czy w pierw­szej czę­ści dnia palisz mniej wię­cej w rów­nych odstę­pach?

– Hmm… tak.

– Palisz rów­nież wtedy, kiedy jesteś tak chory, że leżysz w łóżku?

Zawa­hał się.

– Nie.

Doko­nała szyb­kiego pod­li­cze­nia. Bada­nie, któ­remu go pod­da­wała, nazy­wano kwe­stio­na­riu­szem Fagerströma.

– Pięć punk­tów. Śred­nie uza­leż­nie­nie. Prze­pi­szę ci pla­stry niko­ty­nowe i gumy do doraź­nego żucia, gdy poczu­jesz, że pla­ster nie wystar­cza. Ale z gumami zacho­waj umiar. Dla­czego chcesz rzu­cić?

Powtó­rzył jej swoje powody. Po pierw­sze, nie chciał zejść na raka krtani albo płuc: to byłoby paskudne; po dru­gie, coraz czę­ściej cho­ro­wał na zapa­le­nie oskrzeli: to oznaka przed­wcze­snego sta­rze­nia się płuc; po trze­cie, chciał zacho­wać zdro­wie ze względu na Gustava; i po czwarte, dla osoby nie­pa­lą­cej cało­wa­nie się z pala­czem naprawdę nie jest przy­jemne, prawda?

Dok­tor Léa Delam­bre przy­tak­nęła.

– Czu­jesz się gotowy?

– Tak – odpo­wie­dział.

– W takim razie… wła­śnie zaczą­łeś.

Posłała mu uśmiech, klep­nęła się w uda i wstała. Wsu­nęła czte­ro­ko­lo­rowy dłu­go­pis do kie­szeni bluzy i spoj­rzała na jasno­wło­sego chłopca, który trzy metry dalej grał na smart­fo­nie taty.

– Mar­twię się o Gustava – powie­dział.

– Wiem. Już o tym roz­ma­wia­li­śmy.

– W szkole coraz trud­niej mu się sku­pić, jego oceny się pogor­szyły, a w domu byle co go roz­pra­sza, czę­sto nie słu­cha, co do niego mówię… cza­sami też reaguje agre­sją.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Trzeba zacze­kać. Jeżeli te objawy utrzy­mają się jesz­cze przez sześć mie­sięcy, będziemy mogli zdia­gno­zo­wać zespół defi­cytu uwagi. Z nad­po­bu­dli­wo­ścią psy­cho­ru­chową lub bez. I zapro­wa­dzimy go do spe­cja­listki.

– A co do tego czasu?

Wpa­try­wała się w niego przez chwilę.

– Mar­tin, to nie jest naj­waż­niej­sze: Gustav jest zdrowy. Wygląda na to, że prze­szczep się przy­jął. To wiel­kie zwy­cię­stwo, jesteś tego świa­dom?

Servaz ski­nął głową. Oczy­wi­ście miała rację.

Jego syn miał atre­zję dróg żół­cio­wych, cho­robę doty­ka­jącą jedno na dwa­dzie­ścia tysięcy dzieci, która polega na zwę­że­niu prze­wo­dów odpro­wa­dza­ją­cych żółć z wątroby; zatrzy­ma­nie odpływu żółci z wątroby powo­duje nie­od­wra­calne szkody, a w przy­padku nie­pod­ję­cia żad­nych dzia­łań – śmier­telne. Dzieci cho­ru­jące na atre­zję mają nie­ustanne pro­blemy ze zdro­wiem: są drob­niej­sze i wątlej­sze od rówie­śni­ków, czę­sto cier­pią z powodu bólów żołądka, krwo­to­ków żołąd­kowo-jeli­to­wych, czę­ściej zapa­dają na różne cho­roby. Lecze­nie z wyboru polega na przy­wró­ce­niu nor­mal­nego odpływu żółci poprzez zastą­pie­nie obumar­łego prze­wodu frag­men­tem jelita cien­kiego. Pro­ce­dura ta, zwana metodą Kasai, w jed­nym przy­padku na trzy koń­czy się suk­ce­sem. W przy­padku Gustava oka­zała się jed­nak porażką.

Trzeba więc było prze­pro­wa­dzić prze­szczep od żyją­cego zgod­nego dawcy, czyli pobra­nie od sześć­dzie­się­ciu do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent wątroby bli­skiego krew­nego. Servaz zgło­sił się na ochot­nika. Ope­ra­cja odbyła się w pew­nej austriac­kiej kli­nice, w abso­lut­nie nie­sły­cha­nych oko­licz­no­ściach i cał­ko­wi­cie nie­le­gal­nie. Mało nie prze­niósł się na tam­ten świat. Kiedy sobie o tym przy­po­mi­nał, sta­wał mu przed oczami epi­zod, który z całą pew­no­ścią nale­żał do naj­bar­dziej sur­re­ali­stycz­nych i prze­ra­ża­ją­cych w jego dotych­cza­so­wym życiu¹.

Servaz spoj­rzał na dok­tor Delam­bre. Kobieta była wyż­sza od niego, miała sze­ro­kie ramiona – owoc wytrwa­łych tre­nin­gów pły­wac­kich – płowe włosy i bystre, elek­try­zu­jące zie­lone oczy, a jej rysy, podob­nie jak cha­rak­ter, były tak wyra­zi­ste, że nie byłaby w sta­nie niczego uda­wać. Pra­co­wała z dziećmi (spe­cja­li­za­cje: gastro­en­te­ro­lo­gia, hepa­to­lo­gia i die­te­tyka pedia­tryczna) w szpi­talu w dziel­nicy Pur­pan w Tulu­zie. Lecze­nie dzieci w szpi­talu: czy ist­nieje trud­niej­szy zawód, wyma­ga­jący więk­szych kom­pe­ten­cji i poświę­ce­nia? Pode­szła do Gustava, pożar­to­wała z nim, zmierz­wiła jego mięk­kie blond włosy i szep­nęła mu coś do ucha, tak że chło­piec par­sk­nął śmie­chem.

Dok­tor Léa Delam­bre miała czter­dzie­ści trzy lata. On trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia miał skoń­czyć pięć­dzie­siąt. Zasta­na­wiał się, czy jego syn zaak­cep­to­wałby w domu kobietę taką jak ona. Gustav wtar­gnął do jego życia w spo­sób abso­lut­nie nagły i nie­spo­dzie­wany². Servaz z dnia na dzień stał się jed­nym spo­śród dwu­stu czter­dzie­stu tysięcy samot­nych ojców we Fran­cji. Oczy­wi­ście sta­no­wili tylko kro­plę w oce­anie rodzin jed­no­ro­dzi­ciel­skich, a jed­nak to wła­śnie on i Gustav przy­cią­gali ludz­kie spoj­rze­nia, gdy wycho­dzili ze szkoły czy świe­tlicy. Tak, pano­wie: i zapo­mnij­cie o rów­no­upraw­nie­niu, kiedy macie do czy­nie­nia ze służ­bami socjal­nymi albo kupu­je­cie w skle­pie, któ­rego pro­gram lojal­no­ściowy nosi nazwę „Klub mam”. Porzuć­cie też myśl o zapra­sza­niu na noc­leg naj­lep­szej przy­ja­ciółki waszej córki – a nawet naj­lep­szego przy­ja­ciela waszego syna. Zapo­mnij­cie o tym.

Czuł się za stary na wycho­wy­wa­nie sied­mio­let­niego syna. Zwłasz­cza, kiedy prze­glą­da­jąc się rano w lustrze, widział męż­czy­znę, który co prawda nie wyglą­dał na swój wiek, ale i tak już siwiał, a na jego twa­rzy poja­wiły się pierw­sze zmarszczki. Nie mówiąc już o jego gustach muzycz­nych czy lite­rac­kich rodem z minio­nej epoki.

Na szczę­ście była Charlène, piękna żona jego zastępcy. Charlène Espérandieu wie­działa lepiej niż kto­kol­wiek inny, co lubią dzi­siej­sze dzieci. I uwiel­biała Gustava. A Gustav uwiel­biał ją. Byłego zastępcy, pomy­ślał: za nie­całą godzinę miał się spo­tkać z przed­sta­wi­cie­lem związku zawo­do­wego poli­cjan­tów, by się dowie­dzieć, na czym stoi. Bo od czasu wyda­rzeń z lutego 2018³ był zawie­szony. Nie miał już broni, legi­ty­ma­cji, biura – a co za tym idzie, nie miał też zastępcy.

Nawet jeśli ofi­cjal­nie zawie­sze­nie nie było sank­cją, bar­dzo ją przy­po­mi­nało. Choć było to „zawie­sze­nie z zacho­wa­niem peł­nego upo­sa­że­nia”, ode­brano mu wszyst­kie pre­mie, co w jego przy­padku ozna­czało utratę trzy­dzie­stu pro­cent pen­sji. Zaka­zano mu też kon­tak­to­wa­nia się z kole­gami. Co i tak nie robiło róż­nicy: więk­szość z nich uni­kała go jak ognia. Bali się, że ich zarazi.

Wyją­tek sta­no­wili Vin­cent i Samira. Oby­dwoje znaj­do­wali spo­sób, by oka­zać mu przy­wią­za­nie i wspar­cie. Co rów­nież nie było niczym zaska­ku­ją­cym: Vin­cent Espérandieu i Samira Cheung byli jego naj­wier­niej­szymi zastęp­cami, ufor­mo­wał ich, zaszcze­pił w nich upór i lojal­ność, uczy­nił ich swo­imi przy­ja­ciółmi.

Jedyną korzy­ścią pły­nącą z zawie­sze­nia był fakt, że przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę był dostępny dla Gustava. Mógł się dosto­so­wać do jego pla­nów lek­cji i potrzeb, nie musiał wzy­wać Charlène ani opie­kunki. Miał świa­do­mość, że prze­sad­nie anga­żuje się w rolę ojca, że cały jego czas i wszyst­kie myśli są prze­sy­cone obec­no­ścią Gustava. Ale zna­lazł się w tej roli po raz drugi i tym razem nie chciał tego schrza­nić.

Tele­fon dok­tor Léi Delam­bre zaczął wygry­wać pio­senkę Léo Ferrégo.

– Zaraz będę – odpo­wie­działa.

Uca­ło­wała Gustava.

– Dziś wie­czo­rem mam dyżur. Widzimy się w nie­dzielę? – zapy­tała, pod­szedł­szy do Servaza.

1.

Zob. Ber­nard Minier, _Noc_, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydaw­ni­czy REBIS, Poznań 2018.

2.

Ibid.

3.

Zob. Ber­nard Minier, _Sio­stry_, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydaw­ni­czy REBIS, Poznań 2019.2

– Śledz­two admi­ni­stra­cyjne zostało zakoń­czone – oświad­czył przed­sta­wi­ciel związ­ków tonem nie­wró­żą­cym niczego dobrego. – Dosta­niesz wezwa­nie na komi­sję dys­cy­pli­narną.

Był 15 czerwca 2018 roku. Piękny dzień, sło­neczny i cie­pły. Zawie­sze­nie Mar­tina zaczęło się w lutym. Zgod­nie z pra­wem nie mogło trwać dłu­żej niż cztery mie­siące. Chyba że pro­ku­ra­tura prze­dłu­ży­łaby je w ocze­ki­wa­niu na postę­po­wa­nie karne, które zostało otwarte po śmierci Erika Langa, słyn­nego autora kry­mi­na­łów, oraz jed­nego z jego fanów, Rémy’ego Man­dela, w poża­rze wznie­co­nym przez tego ostat­niego, czego Servaz był świad­kiem¹.

Pozo­stałe zda­rze­nia były odro­binę nie­ja­sne. Przy­naj­mniej dla władz: szczę­śli­wie pomi­nął fakt, iż po tym, jak siłą wypro­wa­dził Langa, „czło­wieka o wężo­wej skó­rze” z komendy, gro­ził mu bro­nią. Powstrzy­mał się też od wyzna­nia, że nie zro­bił nic, żeby go ura­to­wać, zbyt sku­piony na tym, by wydo­stać z pło­mieni wła­snego syna i uciec z pło­ną­cej sto­doły.

Rzu­cił okiem na Gustava, który pochła­niał lodowy rożek. Z powodu strajku szkoły jego syn nie miał lek­cji. Nie potra­fił powstrzy­mać wspo­mnie­nia bla­sku pożogi tam­tej nocy, żaru, który czuł na twa­rzy, kiedy biegł obok Gustava w stronę drzwi sto­doły.

Odwró­cił wzrok i spoj­rzał na ulicę. Umó­wił się ze związ­kow­cem w restau­ra­cji w dziel­nicy Car­mes, jak naj­da­lej od komendy poli­cji. Tuluza aż wibro­wała od gorąca. Mieli wra­że­nie, jakby każda szyba, każdy meta­lowy przed­miot chciały ich ośle­pić, posy­ła­jąc w ich stronę ostre roz­bły­ski bia­łego świa­tła.

– Z usta­le­niem daty posie­dze­nia komi­sji mają zacze­kać na decy­zję sądu – cią­gnął jego roz­mówca.

Zgod­nie z prze­pi­sami „każde prze­wi­nie­nie popeł­nione przez funk­cjo­na­riu­sza pod­czas peł­nie­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych pod­lega odpo­wie­dzial­no­ści dys­cy­pli­nar­nej, nie­za­leż­nie od kar prze­wi­dzia­nych pra­wem”. Mówiąc jaśniej, funk­cjo­na­riusz może zostać oczysz­czony przez sąd, a mimo to uka­rany przez swo­ich prze­ło­żo­nych. Witaj­cie w cudow­nym świe­cie poli­cji.

– Mar­tin, nie tak dawno temu mia­łeś już komi­sję dys­cy­pli­narną… i otrzy­ma­łeś trzy­mie­sięczne zawie­sze­nie… oraz degra­da­cję do stop­nia kapi­tana – drobny jego­mość wyli­czał fakty admi­ni­stra­cyjne niczym Moj­żesz uzbro­jony w tablice Prawa. Servaz zauwa­żył pie­przyk pośrodku czoła roz­mówcy, nad poprzeczką oku­la­rów, który przy­po­mi­nał trze­cie oko. – Więc tym razem, zwa­żyw­szy na powagę zarzu­ca­nych ci czy­nów oraz recy­dywę, czeka cię naj­praw­do­po­dob­niej kara prze­wi­dziana w czwar­tej gru­pie.

Czwarta grupa. Wyda­le­nie lub przy­mu­sowa eme­ry­tura. Servaz poczuł na karku podmuch lodo­wa­tego powie­trza. Poli­cjant to jedna z nie­wielu pro­fe­sji, w któ­rych można jed­no­cze­śnie zostać pod­da­nym sank­cjom kar­nym i zawo­do­wym, tra­cąc przy tej oka­zji prawo do eme­ry­tury. Pra­wie żaden zawód nie jest tak wyma­ga­jący. Gdyby zasto­so­wać te kry­te­ria do innych pro­fe­sji, mnó­stwo osób zosta­łoby ska­za­nych na życie w nędzy.

– Ponadto, ina­czej niż w sądzie, będziesz prze­słu­chi­wany nie tylko w spra­wie fak­tów, które były przy­czyną two­jego zawie­sze­nia: człon­ko­wie komi­sji mogą wró­cić do zda­rzeń z prze­szło­ści, poru­szyć dowolny aspekt two­jego życia zawo­do­wego czy pry­wat­nego. Zlu­strują całe twoje życie, Mar­tin.

Servaz posłał mu obo­jętne spoj­rze­nie. Jed­nak w środku się goto­wał. I bał się. Co będzie z Gusta­vem, jeśli on, jego ojciec, nie tylko straci robotę, któ­rej poświę­cił sporą część życia, ale w dodatku zosta­nie pozba­wiony prawa do eme­ry­tury? Co będzie z nim samym? Nie­długo pięć­dzie­siąte uro­dziny. Co innego potrafi oprócz bycia gliną?

– Cóż, plu­sem jest fakt, że będziesz miał dostęp do cało­ści akt, ja rów­nież. Jeśli masz adwo­kata, możesz popro­sić, żeby ci towa­rzy­szył, ale może peł­nić tylko rolę obser­wa­tora. Nie ma prawa inter­we­nio­wać pod­czas prze­słu­cha­nia przed komi­sją. Jedy­nym cia­łem, które może cię bro­nić, jest zwią­zek. – Męż­czy­zna podłu­bał w obfi­cie owło­sio­nym uchu. – Mar­tin, nie jesteś z tym wszyst­kim sam. Będziemy wal­czyć. Będziemy przy tobie, zarówno pod­czas komi­sji, jak i w trak­cie obrad, i będziemy inter­we­nio­wać na naj­wyż­szych szcze­blach. Nie­które związki bar­dziej się trosz­czą o dobre rela­cje z admi­ni­stra­cją niż o ochronę swo­ich człon­ków, ale jak wiesz, nasza orga­ni­za­cja za główny cel uznaje obronę poli­cjan­tów na płasz­czyź­nie indy­wi­du­al­nej i zbio­ro­wej. – Jego prze­mowa przy­po­mi­nała tyradę sprze­dawcy samo­cho­dów. – I jesz­cze coś – dodał tonem czło­wieka, który infor­muje cię nie tylko, że stra­ci­łeś nogę, ale że trzeba będzie obciąć i drugą. – Ponie­waż cze­kają na wyniki postę­po­wa­nia sądo­wego, twoje zawie­sze­nie zosta­nie prze­dłu­żone.

Tym razem Servaz zare­ago­wał. Spio­ru­no­wał roz­mówcę wzro­kiem. Wie­dział, że przed­sta­wi­ciel związ­ków – z powodu wyzna­wa­nej ide­olo­gii, z opor­tu­ni­zmu albo z powo­ła­nia – jest po jego stro­nie. Ale czyż w sta­ro­żyt­no­ści nie zabi­jano zwia­stu­nów złej nowiny?

– Nie mogę nawet pod­jąć innej pracy – rzu­cił. – Skąd wezmę na rachunki?

Wyszli z Gusta­vem z kawiarni. W dro­dze do domu zauwa­żył napis skie­ro­wany do przed­sta­wi­cieli jego zawodu:

_jebać poli­cję_

– Co to zna­czy „jebać”? – zapy­tał Gustav.

– Kochać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Ibid.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: