Dolina - ebook
Dolina - ebook
NOWE ŚLEDZTWO MARTINA SERVAZA!
„Myślę, że ktoś tutaj zachowuje się tak, jakby uważał się za Boga…”
W jednej z pirenejskich dolin dochodzi do serii straszliwych morderstw. Podejrzewa się, że jakąś rolę w sprawie odgrywa pobliskie opactwo kryjące wiele sekretów. Miasteczko ogarnia chaos, mieszkańcy postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Do akcji wkracza Martin Servaz, były komisarz policji w Tuluzie, którego przeszłość przywiodła do tego odciętego od świata miejsca. Nie wie, że przyjdzie mu się zmierzyć z niewyobrażalnym złem, gorszym niż najstraszliwszy koszmar…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-790-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dlaczego… pan… to… robi?
Podniósł wzrok, spojrzał na nieruchomą postać. A może to złudzenie? W górach często się to zdarza. Wystarczy gorączka, odwodnienie, wysokościowy obrzęk mózgu… albo hipotermia. A on dygotał z zimna.
Alpiniści i turyści często przywołują wizję postaci, która im kiedyś towarzyszyła. Takiej jak ta, którą on miał teraz przed oczami. Ale właśnie ktoś chlusnął mu w twarz wiadrem lodowatej wody, a to już nie było złudzenie.
Z zimna na chwilę stracił dech w piersi. Potem zaczął szybko oddychać, puls także mu przyśpieszył. Wiedział, co się z nim dzieje: dopóki drży, wszystko jest w porządku, to klasyczne objawy lekkiej hipotermii. Równocześnie jego organizm najwyraźniej uruchomił obronny mechanizm wazokonstrykcji – zwężenia naczyń krwionośnych – służący ochronie serca i płuc poprzez skierowanie do nich krwi. Dlatego mężczyzna nie miał czucia w dłoniach i stopach.
Odwrócił głowę. Omiótł wzrokiem strome zbocza okalające niewielkie jezioro pokryte grubą warstwą lodu i ostre skały sterczące na tle szarego nieba. Całą tę odwieczną obojętność, niegościnność gór, w których widział tylko ohydne odbicie swojej rychłej śmierci. Bo umrze. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Jego hipotermia z łagodnej przejdzie w umiarkowaną, następnie w ciężką, wreszcie w głęboką – a na końcu przyjdzie śpiączka i zatrzymanie czynności serca. To było nieuniknione. Zdarli z niego wszystkie ubrania. Leżał nagi jak robak – pozostawili mu tylko czerwoną opaskę, którą miał związane dredy – jego ramiona, plecy i pośladki spoczywały bezpośrednio na lodzie. Musiało być sporo poniżej zera, pewnie około minus piętnastu stopni.
_błaaaaaagaaaaaam, błaaaaagaaaaaam, błaaaaagaaaaaam_
Czy naprawdę wypowiedział te słowa? Czy uczynił to tylko jego umysł?
Zaczynał tracić poczucie rzeczywistości.
Bardzo zły znak…
Stopniowo zanurzał się we mgle, która oddziela realny świat od obłędu.Preludium 2
Ta sama mgła spowijała krajobraz rano, gdy wyruszył, i przez długi czas nie ustępowała. O mało nie zrezygnował, ale pomyślał, że tak czy owak w tę zimową niedzielę nie ma w dolinie nic do roboty.
Kontynuował wspinaczkę z twarzą ściągniętą zimnem, w półświetle poranka, za jedyne punkty odniesienia mając biel śniegu, szarą kopułę nieba i skaliste granie. Gdy doszedł do piętra lasu, mgła częściowo się rozproszyła. Zza białawego welonu wychynęły wyprężone sylwetki młodych świerków. Na chwilę przystanął. Mimo zimna pot lał się z niego wielkimi kroplami. I wtedy usłyszał ten dźwięk. Trzask suchej, gwałtownie pękającej gałęzi. Jakby nadepnął na nią czyjś wielki but.
– Hej, hej! Jest tam kto?
Żadnej odpowiedzi. Może to jakieś zwierzę. Ale które zwierzę ma taki ciężki krok? Niedźwiedź? Spędził w tych górach tysiące godzin, ale nigdy nie spotkał niedźwiedzia.
Opuścił schronienie lasu, by zaatakować bardziej strome zbocze. To nie była jakaś trudna wycieczka. Latem tłumy turystów docierały do jeziora w zaledwie trzy godziny, ale zimą szlak był pusty – a on bardzo lubił tę samotność.
Wyżej, gdzie zimno było dotkliwsze, rosły odporniejsze od swoich krewniaczek sosny hakowate. Z drzewami jest jak z ludźmi: są mistrzowie i cała reszta. Nierówność, niesprawiedliwość to reguły rządzące zarówno w przyrodzie, jak i wśród rodzaju ludzkiego. Kamel nie wierzył w równość. Wierzył w konflikt, we współzawodnictwo, w przetrwanie silniejszego. W tej chwili nie domyślał się, że ma przed sobą mniej niż cztery godziny życia.
Co by zrobił, gdyby o tym wiedział? A my? Co my byśmy zrobili, gdybyśmy wiedzieli? Uporządkowalibyśmy swoje sprawy? Poprosilibyśmy o przebaczenie? Kogo? Za co? Pokutowalibyśmy za nasze złe uczynki? Kamel popełniał w życiu plugastwa bez cienia skruchy czy wahania. Gdyby to było konieczne, postąpiłby tak samo. Taką miał naturę, był człowiekiem zdeprawowanym i okrutnym – i _tamten_ od razu to wyczuł: gdy tylko go zobaczył, zrozumiał, z kim ma do czynienia.
Mgła znowu opadła, wyjątkowo zwarta. Sądził, że się zgubił, bo nie widział lodowca. Dostrzegł jednak granitową płytę, która w poprzednich latach wyznaczała jego dolną granicę. Zrozumiał, co się stało. Lodowiec kończył się kawałek wyżej: wycofał się za sprawą kilku wyjątkowo upalnych lat i zbyt ciepłych jesieni. Kronika zapowiedzianej śmierci – za dwadzieścia albo trzydzieści lat nic z niego nie zostanie. A miasta na równinie będą duszne jak Oran w środku kanikuły.
Tymczasem jednak leżał na lodzie, a mróz zmieniał jego policzki w poduszeczki do igieł. Jego twarz przypominała teraz maskę, owoc zabiegów nieokiełznanego chirurga plastycznego. Zrobił głęboki wdech. Potem na chwilę stracił przytomność, a kiedy się ocknął, już nie dygotał.
Niedobrze. Ustanie dreszczy oznaczało, że temperatura jego ciała spadła poniżej trzydziestu jeden stopni Celsjusza. Zobaczył nad sobą zarys pochylonej postaci.
– Dlaczego… pan… to… robi? – wyjęczał, ale połowa słów nie zdołała się przebić przez barierę jego spierzchniętych warg.
Usiłował poruszyć szyją, okazało się to jednak niemożliwe. Opaska, którą miał na głowie, była teraz sztywna niczym korona. Całe jego ciało pokrywała warstewka lodu, która pękała przy każdej próbie ruchu. Ale już wkrótce, ponieważ wciąż lały się na niego wiadra wody, miał się stać więźniem śmiertelnego kombinezonu. Gdzieś dalej musiał być przerębel, przy którym regularnie napełniano wiadro.
Nagle poczuł uderzenie gorąca. Jak to możliwe? Po chwili przypomniał sobie jednak, że jest to jeden z paradoksalnych efektów pogłębienia się hipotermii: mięśnie ścian naczyń krwionośnych odpowiedzialne za wazokonstrykcję w końcu się rozluźniają, wskutek czego krew znowu napływa do kończyn. Jego puls zwolnił. Bradykardia. Spadek ciśnienia tętniczego. Coraz więcej objawów…
Kiedy dotarł do schroniska – tak naprawdę była to zwykła chata z kamienia i łupku na brzegu stawu – postanowił, że chwilę odpocznie, a potem zejdzie: to nie był dobry dzień na atakowanie Pic du Gendarme. Wypił trochę kawy z termosu, opróżnił pęcherz, zjadł baton energetyczny. Z lekkim plecakiem ruszył ku otwartym drzwiom, przez które do środka wpadało blade światło i mroźny wiatr. Gdy przekroczył próg, usłyszał nagły świst i poczuł cios prosto w twarz. A potem nie czuł już nic – obudziło go dopiero pierwsze chluśnięcie lodowatej wody.
Wiedział, że przyjdzie mu zapłacić za to, co zrobił. Nie rozumiał jednak, dlaczego sięgnęli po takie środki.
– Kim… pan jest? – wybełkotał.
Zgodnie ze swoimi przewidywaniami nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast tego wylano na niego kolejne wiadro wody. Uświadomił sobie, że skóra jego ramion, pośladków i łydek ściśle przylega do lodowej tafli. Był do niej dosłownie przyklejony.
Gdyby mógł się zobaczyć, dostrzegłby, że coraz bardziej przypomina trupa. Zsiniała skóra, pobladła w miejscach, w których stykała się z lodem, brak reakcji źrenic. Jezioro smagał gwałtowny wiatr, puszyste płatki śniegu topiły mu się na rogówce.
Nagle zobaczył nóż: ostrze, które dotknęło jego brzucha. I w którym przez chwilę odbijały się chmury i szare niebo. Chciałby wytrzeszczyć oczy, ale nie mógł. Miał ochotę krzyczeć, ale struny głosowe również miał zamarznięte. Kiedy ostrze przeszło przez warstewkę lodu, przebiło żołądek i rozcięło jego skórę od mostka do spojenia łonowego, nie poczuł nic. Było mu tak zimno. Był zupełnie odrętwiały. Nie poczuł nawet, jak oprawca rozchyla dłonią brzegi rany i nożem tnie jego wnętrzności. Słyszał tylko śmiech.Preludium 3
Tego samego wieczoru do siedziby Plutonu Żandarmerii Wysokogórskiej w Aiguesvives zadzwoniła młoda kobieta. Poinformowała, że jej dwudziestodziewięcioletni małżonek, Kamel Aissani, nie wrócił z niedzielnej wycieczki. Nie zamierzał nocować w górach. Zostawił w domu śpiwór, matę turystyczną i kuchenkę benzynową i nie zabrał ze sobą żadnych ubrań na zmianę. Coś musiało się stać. Kobieta mówiła drżącym z niepokoju głosem, można się było domyślić, że jest bliska płaczu.
Żandarmi nie tracili czasu. Mniej niż pół godziny po telefonie śmigłowiec ratunkowy wystartował z dużej zaśnieżonej łąki obok zabudowań posterunku. Na jego pokładzie było czterech mężczyzn: pilot, mechanik, lekarz i ratownik.
Wszyscy wiedzieli, jaką trasą szedł Kamel. Nie było tylko wiadomo, czy zatrzymał się przy lac Noir, czy wypuścił się dalej, na Pic du Gendarme. Od dawna było już ciemno, co nie ułatwiało poszukiwań. Było wpół do drugiej w nocy i zamierzali przerwać działania, by wznowić je następnego ranka.
Maszyna właśnie przelatywała nad lac Noir. O tej porze nazwa jeziora była wyjątkowo adekwatna¹: podłużna tafla, nieruchoma i gładka jak lustro, w ponurym otoczeniu urwistych skał i blasku wielkiego reflektora księżyca.
Wiązka oślepiającego światła śmigłowca sunęła po lodzie, by zatrzymać się na kształcie niezaprzeczalnie przypominającym człowieka. Mimo odległości – maszyna nie mogła zejść niżej z powodu skalnych bloków, które wystawały z ciemności jak ostrza mieczy – wszyscy zauważyli, że Kamel Aissani jest nagi, i ogarnął ich lęk. Biel lodu. Bladość leżącego ciała. Jego czarny cień, czerwona opaska. I, co jeszcze bardziej niepokojące, rozpłatany brzuch. Mężczyźni spojrzeli po sobie.
Nie sposób było wylądować w kotle. Trzeba by posadzić maszynę na powierzchni jeziora, a nie było żadnej gwarancji, że lód jest wystarczająco gruby. Postanowili więc spuścić lekarza i ratownika na niewielki skalny uskok przy brzegu, jakieś dwadzieścia metrów od ciała.
– Pewni jesteście? – zawołał pilot. – Ten wasz gość wygląda na stuprocentowego trupa. Moim zdaniem to może zaczekać do jutra!
Lekarz dał mu znak, by obniżył maszynę. On i jego pomocnik zaczęli wkładać uprząż. Cała ta sceneria, ta teatralna atmosfera, ta czarna noc, a zwłaszcza nagie ciało lśniące w blasku księżyca budziły w mężczyznach niezdrowe podniecenie. Wszystko to miało posmak nowości – ale także niebezpieczeństwa. A adrenalina była przecież ich ulubionym narkotykiem.
Ratownik Yann Vogel zjechał jako pierwszy. Doktor Loridan – w czerwonej kurtce, białym kasku i okularach korekcyjnych – ruszył za nim. Kołysany podmuchami mroźnego wiatru wyglądał śmiesznie, jak pakunek albo pająk zwisający na końcu nici pośrodku lodowcowego kotła. Stanęli na skalistym gruncie i bacznie przyjrzeli się powierzchni lodu. Wyglądał na gruby, solidny, ale nigdy nic nie wiadomo; postanowili obejść staw aż do schroniska i stamtąd pokonać drogę do leżącego na środku ciała – tak jak zrobił to sam Aissani. I może ktoś jeszcze razem z nim? – pomyślał nagle lekarz. Czy Kamel Aissani zrobił sobie to sam, na wzór dawnych Japończyków popełniających seppuku? Czy może zrobił mu to ktoś inny? Na tę myśl poczuł dreszcz, który nie miał nic wspólnego z panującym chłodem.
Ruszyli po lodowej tafli, wpatrzeni w leżące ciało. Gdyby ten nieszczęsny Kamel Aissani jeszcze żył, należałoby go jak najszybciej zaintubować, wentylować i podać leki, a następnie przetransportować na pokład śmigłowca. A może nawet wykonać masaż serca. Loridan nie miał do dyspozycji zespołu reanimacyjnego: był tu sam i mógł liczyć tylko na siebie.
Byli coraz bliżej. W mlecznym świetle księżyca kształt rzucał czarny cień rozciągnięty na lodzie jak na scenie music-hallu. Okolice brzucha wyglądały jakoś dziwnie… Nie tylko był on rozcięty, tak że stanowił jedną wielką ranę, widoczną z miejsca, w którym się teraz znajdowali. Był też okrągły, nabrzmiały jak bukłak wina – albo jak brzuch ciężarnej kobiety.
– O ja pierdolę! – zawołał Vogel.
Przeszli jeszcze dziesięć kroków i stanęli obok trupa.
Nie były to pierwsze zwłoki, jakie widzieli w życiu. Naoglądali się już nieboszczyków: alpinistów, którzy odpadli od ściany, amatorów narciarstwa pozatrasowego pogrzebanych w lawinach, ludzi z czaszkami rozbitymi przez spadające kamienie, ofiary hipotermii, które podczas znoszenia trzeszczały w rękach. Nie mówiąc już o żandarmach, którzy własnym życiem zapłacili okrutną cenę za cudzą głupotę, egoizm, nieodpowiedzialność. Bezsprzecznie była to jednak najdziwniejsza i najbardziej szokująca śmierć, z jaką kiedykolwiek przyszło im się zmierzyć. Wiedzieli, że nigdy nie zapomną tego widoku. Tego niebieskawego nagiego ciała w przezroczystej lodowej skorupie, tych czarnych warg, sinej skóry, szeroko otwartych oczu, ślepo wpatrzonych w pustkę, rozprutego okrągłego brzucha.
Loridan kilkukrotnie zamrugał. Nie, to niemożliwe… To się nie dzieje naprawdę… Z racji wykonywanego zawodu widział niejedną niesmaczną scenę, ale to, na co patrzył, przechodziło wszelkie – a w każdym razie jego – pojęcie. Wewnątrz otwartej jamy brzusznej, której mięśnie były rozciągnięte przez obecność ciała obcego, co przywodziło na myśl absurdalną i przerażającą parodię ciąży, znajdowała się bowiem plastikowa lalka wciśnięta na siłę między trzewia, a jej krystalicznie błękitne oczy wpatrywały się przez warstwę lodu prosto w niego.
Serce waliło mu jak młot, a dłonie w rękawiczkach miał mokre od potu. Z pokrowca na piersi wyjął krótkofalówkę. Wcisnął guzik.
– Martwy! – zawołał. – Skończyliśmy! To sprawa dla patologa.
– To może zaczekać, aż się rozwidni – orzekł pilot. – Tej nocy temperatura nie wzrośnie powyżej minus dziesięciu. A to znaczy, że przechowa się lepiej niż ryba w tłuczonym lodzie. Odbiór.
Zważywszy na to, co przed chwilą zobaczył, lekarz nie uznał tego porównania za zbyt szczęśliwe. Znowu wcisnął guzik.
– Nie urządziłby się tak sam! A ten, kto to zrobił, to jakiś pojebany świr… Spadajmy stąd. Nie mam ochoty kręcić się po okolicy. Odbiór.
– O czym pan mówi, doktorze? Odbiór.
– To jest morderstwo. Potworne morderstwo.
– Jak to?
– Zabierz nas stąd, ruchy!
1.
_Noir_ (franc.) – czarny (przyp. red.).1
– A rano? Ile minut od przebudzenia?
– Trudno powiedzieć.
– Pięć? Między sześć a trzydzieści? Między trzydzieści a sześćdziesiąt? Więcej?
– Chyba… między sześć a trzydzieści.
– Czy trudno ci się powstrzymać w miejscach, gdzie jest to zakazane? W kinie, samolocie, restauracji?
– Nie.
– Jesteś tego pewien?
– Tak.
– Z którego papierosa byłoby ci trudniej zrezygnować: z pierwszego czy z ostatniego?
– Z pierwszego.
– Ile sztuk dziennie średnio wypalasz?
– Od dziesięciu do dwudziestu.
– Czy w pierwszej części dnia palisz mniej więcej w równych odstępach?
– Hmm… tak.
– Palisz również wtedy, kiedy jesteś tak chory, że leżysz w łóżku?
Zawahał się.
– Nie.
Dokonała szybkiego podliczenia. Badanie, któremu go poddawała, nazywano kwestionariuszem Fagerströma.
– Pięć punktów. Średnie uzależnienie. Przepiszę ci plastry nikotynowe i gumy do doraźnego żucia, gdy poczujesz, że plaster nie wystarcza. Ale z gumami zachowaj umiar. Dlaczego chcesz rzucić?
Powtórzył jej swoje powody. Po pierwsze, nie chciał zejść na raka krtani albo płuc: to byłoby paskudne; po drugie, coraz częściej chorował na zapalenie oskrzeli: to oznaka przedwczesnego starzenia się płuc; po trzecie, chciał zachować zdrowie ze względu na Gustava; i po czwarte, dla osoby niepalącej całowanie się z palaczem naprawdę nie jest przyjemne, prawda?
Doktor Léa Delambre przytaknęła.
– Czujesz się gotowy?
– Tak – odpowiedział.
– W takim razie… właśnie zacząłeś.
Posłała mu uśmiech, klepnęła się w uda i wstała. Wsunęła czterokolorowy długopis do kieszeni bluzy i spojrzała na jasnowłosego chłopca, który trzy metry dalej grał na smartfonie taty.
– Martwię się o Gustava – powiedział.
– Wiem. Już o tym rozmawialiśmy.
– W szkole coraz trudniej mu się skupić, jego oceny się pogorszyły, a w domu byle co go rozprasza, często nie słucha, co do niego mówię… czasami też reaguje agresją.
Wzruszyła ramionami.
– Trzeba zaczekać. Jeżeli te objawy utrzymają się jeszcze przez sześć miesięcy, będziemy mogli zdiagnozować zespół deficytu uwagi. Z nadpobudliwością psychoruchową lub bez. I zaprowadzimy go do specjalistki.
– A co do tego czasu?
Wpatrywała się w niego przez chwilę.
– Martin, to nie jest najważniejsze: Gustav jest zdrowy. Wygląda na to, że przeszczep się przyjął. To wielkie zwycięstwo, jesteś tego świadom?
Servaz skinął głową. Oczywiście miała rację.
Jego syn miał atrezję dróg żółciowych, chorobę dotykającą jedno na dwadzieścia tysięcy dzieci, która polega na zwężeniu przewodów odprowadzających żółć z wątroby; zatrzymanie odpływu żółci z wątroby powoduje nieodwracalne szkody, a w przypadku niepodjęcia żadnych działań – śmiertelne. Dzieci chorujące na atrezję mają nieustanne problemy ze zdrowiem: są drobniejsze i wątlejsze od rówieśników, często cierpią z powodu bólów żołądka, krwotoków żołądkowo-jelitowych, częściej zapadają na różne choroby. Leczenie z wyboru polega na przywróceniu normalnego odpływu żółci poprzez zastąpienie obumarłego przewodu fragmentem jelita cienkiego. Procedura ta, zwana metodą Kasai, w jednym przypadku na trzy kończy się sukcesem. W przypadku Gustava okazała się jednak porażką.
Trzeba więc było przeprowadzić przeszczep od żyjącego zgodnego dawcy, czyli pobranie od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu procent wątroby bliskiego krewnego. Servaz zgłosił się na ochotnika. Operacja odbyła się w pewnej austriackiej klinice, w absolutnie niesłychanych okolicznościach i całkowicie nielegalnie. Mało nie przeniósł się na tamten świat. Kiedy sobie o tym przypominał, stawał mu przed oczami epizod, który z całą pewnością należał do najbardziej surrealistycznych i przerażających w jego dotychczasowym życiu¹.
Servaz spojrzał na doktor Delambre. Kobieta była wyższa od niego, miała szerokie ramiona – owoc wytrwałych treningów pływackich – płowe włosy i bystre, elektryzujące zielone oczy, a jej rysy, podobnie jak charakter, były tak wyraziste, że nie byłaby w stanie niczego udawać. Pracowała z dziećmi (specjalizacje: gastroenterologia, hepatologia i dietetyka pediatryczna) w szpitalu w dzielnicy Purpan w Tuluzie. Leczenie dzieci w szpitalu: czy istnieje trudniejszy zawód, wymagający większych kompetencji i poświęcenia? Podeszła do Gustava, pożartowała z nim, zmierzwiła jego miękkie blond włosy i szepnęła mu coś do ucha, tak że chłopiec parsknął śmiechem.
Doktor Léa Delambre miała czterdzieści trzy lata. On trzydziestego pierwszego grudnia miał skończyć pięćdziesiąt. Zastanawiał się, czy jego syn zaakceptowałby w domu kobietę taką jak ona. Gustav wtargnął do jego życia w sposób absolutnie nagły i niespodziewany². Servaz z dnia na dzień stał się jednym spośród dwustu czterdziestu tysięcy samotnych ojców we Francji. Oczywiście stanowili tylko kroplę w oceanie rodzin jednorodzicielskich, a jednak to właśnie on i Gustav przyciągali ludzkie spojrzenia, gdy wychodzili ze szkoły czy świetlicy. Tak, panowie: i zapomnijcie o równouprawnieniu, kiedy macie do czynienia ze służbami socjalnymi albo kupujecie w sklepie, którego program lojalnościowy nosi nazwę „Klub mam”. Porzućcie też myśl o zapraszaniu na nocleg najlepszej przyjaciółki waszej córki – a nawet najlepszego przyjaciela waszego syna. Zapomnijcie o tym.
Czuł się za stary na wychowywanie siedmioletniego syna. Zwłaszcza, kiedy przeglądając się rano w lustrze, widział mężczyznę, który co prawda nie wyglądał na swój wiek, ale i tak już siwiał, a na jego twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki. Nie mówiąc już o jego gustach muzycznych czy literackich rodem z minionej epoki.
Na szczęście była Charlène, piękna żona jego zastępcy. Charlène Espérandieu wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, co lubią dzisiejsze dzieci. I uwielbiała Gustava. A Gustav uwielbiał ją. Byłego zastępcy, pomyślał: za niecałą godzinę miał się spotkać z przedstawicielem związku zawodowego policjantów, by się dowiedzieć, na czym stoi. Bo od czasu wydarzeń z lutego 2018³ był zawieszony. Nie miał już broni, legitymacji, biura – a co za tym idzie, nie miał też zastępcy.
Nawet jeśli oficjalnie zawieszenie nie było sankcją, bardzo ją przypominało. Choć było to „zawieszenie z zachowaniem pełnego uposażenia”, odebrano mu wszystkie premie, co w jego przypadku oznaczało utratę trzydziestu procent pensji. Zakazano mu też kontaktowania się z kolegami. Co i tak nie robiło różnicy: większość z nich unikała go jak ognia. Bali się, że ich zarazi.
Wyjątek stanowili Vincent i Samira. Obydwoje znajdowali sposób, by okazać mu przywiązanie i wsparcie. Co również nie było niczym zaskakującym: Vincent Espérandieu i Samira Cheung byli jego najwierniejszymi zastępcami, uformował ich, zaszczepił w nich upór i lojalność, uczynił ich swoimi przyjaciółmi.
Jedyną korzyścią płynącą z zawieszenia był fakt, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę był dostępny dla Gustava. Mógł się dostosować do jego planów lekcji i potrzeb, nie musiał wzywać Charlène ani opiekunki. Miał świadomość, że przesadnie angażuje się w rolę ojca, że cały jego czas i wszystkie myśli są przesycone obecnością Gustava. Ale znalazł się w tej roli po raz drugi i tym razem nie chciał tego schrzanić.
Telefon doktor Léi Delambre zaczął wygrywać piosenkę Léo Ferrégo.
– Zaraz będę – odpowiedziała.
Ucałowała Gustava.
– Dziś wieczorem mam dyżur. Widzimy się w niedzielę? – zapytała, podszedłszy do Servaza.
1.
Zob. Bernard Minier, _Noc_, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2018.
2.
Ibid.
3.
Zob. Bernard Minier, _Siostry_, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2019.2
– Śledztwo administracyjne zostało zakończone – oświadczył przedstawiciel związków tonem niewróżącym niczego dobrego. – Dostaniesz wezwanie na komisję dyscyplinarną.
Był 15 czerwca 2018 roku. Piękny dzień, słoneczny i ciepły. Zawieszenie Martina zaczęło się w lutym. Zgodnie z prawem nie mogło trwać dłużej niż cztery miesiące. Chyba że prokuratura przedłużyłaby je w oczekiwaniu na postępowanie karne, które zostało otwarte po śmierci Erika Langa, słynnego autora kryminałów, oraz jednego z jego fanów, Rémy’ego Mandela, w pożarze wznieconym przez tego ostatniego, czego Servaz był świadkiem¹.
Pozostałe zdarzenia były odrobinę niejasne. Przynajmniej dla władz: szczęśliwie pominął fakt, iż po tym, jak siłą wyprowadził Langa, „człowieka o wężowej skórze” z komendy, groził mu bronią. Powstrzymał się też od wyznania, że nie zrobił nic, żeby go uratować, zbyt skupiony na tym, by wydostać z płomieni własnego syna i uciec z płonącej stodoły.
Rzucił okiem na Gustava, który pochłaniał lodowy rożek. Z powodu strajku szkoły jego syn nie miał lekcji. Nie potrafił powstrzymać wspomnienia blasku pożogi tamtej nocy, żaru, który czuł na twarzy, kiedy biegł obok Gustava w stronę drzwi stodoły.
Odwrócił wzrok i spojrzał na ulicę. Umówił się ze związkowcem w restauracji w dzielnicy Carmes, jak najdalej od komendy policji. Tuluza aż wibrowała od gorąca. Mieli wrażenie, jakby każda szyba, każdy metalowy przedmiot chciały ich oślepić, posyłając w ich stronę ostre rozbłyski białego światła.
– Z ustaleniem daty posiedzenia komisji mają zaczekać na decyzję sądu – ciągnął jego rozmówca.
Zgodnie z przepisami „każde przewinienie popełnione przez funkcjonariusza podczas pełnienia obowiązków służbowych podlega odpowiedzialności dyscyplinarnej, niezależnie od kar przewidzianych prawem”. Mówiąc jaśniej, funkcjonariusz może zostać oczyszczony przez sąd, a mimo to ukarany przez swoich przełożonych. Witajcie w cudownym świecie policji.
– Martin, nie tak dawno temu miałeś już komisję dyscyplinarną… i otrzymałeś trzymiesięczne zawieszenie… oraz degradację do stopnia kapitana – drobny jegomość wyliczał fakty administracyjne niczym Mojżesz uzbrojony w tablice Prawa. Servaz zauważył pieprzyk pośrodku czoła rozmówcy, nad poprzeczką okularów, który przypominał trzecie oko. – Więc tym razem, zważywszy na powagę zarzucanych ci czynów oraz recydywę, czeka cię najprawdopodobniej kara przewidziana w czwartej grupie.
Czwarta grupa. Wydalenie lub przymusowa emerytura. Servaz poczuł na karku podmuch lodowatego powietrza. Policjant to jedna z niewielu profesji, w których można jednocześnie zostać poddanym sankcjom karnym i zawodowym, tracąc przy tej okazji prawo do emerytury. Prawie żaden zawód nie jest tak wymagający. Gdyby zastosować te kryteria do innych profesji, mnóstwo osób zostałoby skazanych na życie w nędzy.
– Ponadto, inaczej niż w sądzie, będziesz przesłuchiwany nie tylko w sprawie faktów, które były przyczyną twojego zawieszenia: członkowie komisji mogą wrócić do zdarzeń z przeszłości, poruszyć dowolny aspekt twojego życia zawodowego czy prywatnego. Zlustrują całe twoje życie, Martin.
Servaz posłał mu obojętne spojrzenie. Jednak w środku się gotował. I bał się. Co będzie z Gustavem, jeśli on, jego ojciec, nie tylko straci robotę, której poświęcił sporą część życia, ale w dodatku zostanie pozbawiony prawa do emerytury? Co będzie z nim samym? Niedługo pięćdziesiąte urodziny. Co innego potrafi oprócz bycia gliną?
– Cóż, plusem jest fakt, że będziesz miał dostęp do całości akt, ja również. Jeśli masz adwokata, możesz poprosić, żeby ci towarzyszył, ale może pełnić tylko rolę obserwatora. Nie ma prawa interweniować podczas przesłuchania przed komisją. Jedynym ciałem, które może cię bronić, jest związek. – Mężczyzna podłubał w obficie owłosionym uchu. – Martin, nie jesteś z tym wszystkim sam. Będziemy walczyć. Będziemy przy tobie, zarówno podczas komisji, jak i w trakcie obrad, i będziemy interweniować na najwyższych szczeblach. Niektóre związki bardziej się troszczą o dobre relacje z administracją niż o ochronę swoich członków, ale jak wiesz, nasza organizacja za główny cel uznaje obronę policjantów na płaszczyźnie indywidualnej i zbiorowej. – Jego przemowa przypominała tyradę sprzedawcy samochodów. – I jeszcze coś – dodał tonem człowieka, który informuje cię nie tylko, że straciłeś nogę, ale że trzeba będzie obciąć i drugą. – Ponieważ czekają na wyniki postępowania sądowego, twoje zawieszenie zostanie przedłużone.
Tym razem Servaz zareagował. Spiorunował rozmówcę wzrokiem. Wiedział, że przedstawiciel związków – z powodu wyznawanej ideologii, z oportunizmu albo z powołania – jest po jego stronie. Ale czyż w starożytności nie zabijano zwiastunów złej nowiny?
– Nie mogę nawet podjąć innej pracy – rzucił. – Skąd wezmę na rachunki?
Wyszli z Gustavem z kawiarni. W drodze do domu zauważył napis skierowany do przedstawicieli jego zawodu:
_jebać policję_
– Co to znaczy „jebać”? – zapytał Gustav.
– Kochać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Ibid.