- promocja
- W empik go
Dolina Tęczy - ebook
Dolina Tęczy - ebook
Siódmy tom cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza to losy szóstki jej dzieci, do których wkrótce dołącza czwórka urwisów nowego pastora, owdowiałego pana Mereditha. Taka gromadka nieraz przyprawi o zawrót głowy stateczne matrony z Glen St. Mary, dostarczając nieustanny temat do plotek, zwłaszcza kiedy jej szeregi zasili tajemnicza Mary Vance. Kim jest mała uciekinierka? I za czyją sprawą serce pastora zacznie znów szybciej bić? Sprawdźcie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-6635-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był jasny, majowy wieczór zabarwiony barwą niedojrzałego jabłka. Wody w Czterech Wiatrach odbijały chmury złotego zachodu między łagodnie ciemniejącymi brzegami. Morze jęczało niesamowicie na piaszczystej mierzei, smętne mimo wiosny, a jowialny wietrzyk nadciągał do portu z czerwonej drogi, którą w kierunku wioski Glen St Mary przesuwała się postać matrony, czyli panny Kornelii. Właściwie panna Kornelia była teraz panią Marshallową Elliot, zresztą już od trzynastu lat, ale dużo więcej osób zwracało się do niej, używając formy „panno Kornelio” niż „pani Elliot”. Jej dawny stan cywilny pozostał głęboko w sercach zaprzyjaźnionych osób, a jedynie jedna z nich pogardliwie go odrzuciła. Susan Baker; szara, raczej dość ponura i wierna służąca rodziny Blythe’ów ze Złotego Brzegu nigdy nie rezygnowała z możliwości nazwania jej panią Marshallową Elliot - z najbardziej złośliwym podkreśleniem, jakby chciała powiedzieć: „Chciałaś zostać mężatką, więc nią będziesz, a ja zawsze będę ci to wypominać”.
Panna Kornelia szła do Złotego Brzegu na spotkanie z doktorem i doktorową Blythe, którzy wrócili właśnie z Europy. Nie było ich przez trzy miesiące; wyjechali w lutym na słynny kongres medyczny w Londynie. Tymczasem w Glen nastąpiły różne wydarzenia, które panna Kornelia bardzo chciała z nimi omówić. Po pierwsze, na plebanii zamieszkała nowa rodzina. I co za rodzina! Panna Kornelia, pokonując kolejne odcinki drogi, na myśl o nich zmuszona była kilkakrotnie pokręcić głową.
Susan Baker i Ania Shirley, razem jak za dawnych dni, zobaczyły zbliżającą się matronę. Siedziały na wielkiej werandzie Złotego Brzegu, rozkoszując się urokiem wieczornego światła, słodyczą pogwizdywań nieco sennych rudzików wśród klonów i tańcem grupy żonkili na tle starego murku z czerwonej cegły odgradzającego trawnik.
Ania siedziała na schodkach z rękoma złożonymi na kolanach, wyglądając w ciepłym zmierzchu nadal dziewczęco mimo wielokrotnego macierzyństwa. Jej piękne szarozielone oczy skierowane ku drodze wiodącej nad portem były - jak zawsze - pełne błysków i marzeń. Za nią, w hamaku leżała zwinięta Rilla Blythe, tłuściutka jak pulpecik dziewuszka w wieku sześciu lat, najmłodsza latorośl ze Złotego Brzegu. Miała kręcone rude włosy i piwne oczy, teraz zamknięte i śmiesznie pomarszczone, jak zawsze, kiedy spała.
Shirley, „mały brązowy chłopczyk”, jak pisano o nim w rodzinnej księdze, usnął w ramionach Susan. Miał brązowe włosy, piwne oczy i ciemną skórę z zaróżowionymi policzkami, a Susan była w nim szczególnie rozkochana. Po jego narodzinach Ania chorowała przez długi czas, a Susan matkowała niemowlęciu z pełną pasji czułością, której żadne z pozostałych dzieci, również bardzo jej drogich, nigdy od niej nie zaznało. Doktor Blythe twierdził, że gdyby nie jej troska, chłopczyk nie pozostałby przy życiu.
– Dałam mu życie podobnie jak pani, doktorowo kochana – Susan miała zwyczaj twierdzić. –To dzieciątko jest w równym stopniu moje, co pani.
I rzeczywiście, Shirley zawsze biegł do Susan po pociechę, kiedy się przewrócił, a ona go bujała oraz każdorazowo chroniła przed zasłużonymi klapsami. Susan dawała klapsy pozostałym dzieciom Blythe’ów, kiedy uznawała, że im się należą dla potrzeb kształtowania duszy, ale nigdy nie pozwoliłaby sobie na uderzenie Shirleya, ani też nie zaakceptowałaby takiego czynu jego matki. Gdy pewnego razu skarcił go doktor Blythe, Susan wpadła w furię.
– Naprawdę, to tak, jakby doktor dał klapsa aniołowi, pani doktorowo kochana, naprawdę! – oświadczyła gorzko. I za karę doktor nie dostawał ciasta przez całe tygodnie.
Susan zabrała Shirleya do swego brata pod nieobecność rodziców, gdy wszystkie pozostałe dzieci przebywały w Avonlea, i przez trzy cudowne miesiące miała go tylko dla siebie. Niemniej jednak bardzo cieszyła się z powrotu do Złotego Brzegu, gdzie wszystkie jej ukochane dzieciaczki znów były w pobliżu. Złoty Brzeg był jej światem i tu stanowiła najwyższą władzę. Nawet Ania rzadko poddawała w wątpliwość jej decyzje, ku wielkiemu oburzeniu pani Racheli Linde z Zielonego Wzgórza, która z ponurą miną mówiła Ani przy każdej wizycie w Czterech Wiatrach, że pozwala Susan na niesłychane panoszenie się, czego kiedyś pożałuje.
– Oto panna Kornelia nadchodzi drogą nad portem, pani doktorowo kochana – powiedziała Susan. – Niewątpliwie ma do przekazania całą furę plotek zebranych przez trzy miesiące.
– Mam nadzieję – powiedziała Ania, obejmując kolana. – Nie mogę się doczekać ploteczek z Glen St Mary, Susan. Mam nadzieję, że panna Kornelia opowie nam o wszystkim, co się zdarzyło podczas naszej nieobecności – bez wyjątku! Kto się ożenił lub upił, kto zmarł lub wyjechał czy przybył, kto pokłócił się, stracił krowę lub znalazł narzeczoną. Tak cudownie być z powrotem w domu wraz ze wszystkimi kochanymi mieszkańcami Glen, więc chcę się dowiedzieć o nich wszystkiego. Pamiętam, jak zastanawiałam się, spacerując po katedrze Westminster Abbey, którego z dwóch narzeczonych poślubi wreszcie Millicent Drew. Wyobraź sobie, Susan, że mam wszelkie podstawy podejrzewać, że uwielbiam plotki!
– Cóż, oczywiście, pani doktorowo kochana – przyznała Susan. – Każda wytworna kobieta lubi być na bieżąco z wiadomościami. Sama jestem zaintrygowana przypadkiem Milicent Drew. Nigdy nie miałam narzeczonego, a tym bardziej dwóch. I nie przejmuję się tym, że jestem starą panną, bo to wcale nie boli, jak człowiek się przyzwyczai. Włosy Milicent zawsze sprawiają wrażenie wyczesanych miotłą, ale mężczyznom to nie przeszkadza.
– Widzą jedynie jej ładną, kpiącą buzię, Susan.
– Bardzo możliwe, pani doktorowo kochana. Dobra księga twierdzi, że miłość to nietrwałe uczucie, a piękno prowadzi do próżności, ale prawdę mówiąc, nie miałabym nic przeciwko temu, by samej się o tym przekonać, gdyby los mi pozwolił. Nie wątpię, że jako anioły wszyscy nabierzemy urody, ale jaką będziemy mieć z tego korzyść? Mówiąc o plotkach, otóż doszły mnie słuchy o biednej pani Harrisonowej Miller, mieszkającej za portem, która podobno w zeszłym tygodniu usiłowała się powiesić.
– Och, Susan!
– Niech się pani uspokoi, pani doktorowo kochana. Nie udało się jej. Ale nie obwiniam jej za tę próbę, gdyż ma strasznego męża. Tyle tylko, że to głupie: wieszać się i dawać mu szansę na poślubienie innej. Gdybym była na jej miejscu, pani doktorowo kochana, poszłabym do pracy, żeby to on zaczął się martwić i próbował się powiesić. Aczkolwiek nie zależy mi specjalnie na znajomości z ludźmi, którzy podejmują tak nieodwracalne kroki, obojętnie w jakich okolicznościach, pani doktorowo kochana.
– Ale co jest z tym Harrisonem Millerem? – pytała niecierpliwie Ania. – Czy wciąż musi doprowadzać ludzi do ostateczności?
– Cóż, niektórzy nazywają to religią, inni maniakalnym uporem. Poproszę o wybaczenie, doktorowo kochana, za użycie takiego słowa. Trudno ustalić, o co chodzi w przypadku Harrisona. Są dni, kiedy warczy na każdego, ponieważ jest przekonany, że pisana mu jest wieczna kara. A potem znów inne, gdy twierdzi, że ma to w nosie i idzie się upić. Jestem zdania, że nie ma wszystkich klepek; w tym odłamie rodziny Millerów jest to powszechne. Jego dziadek oszalał, twierdził, że otaczają go wielkie, czarne pająki. Pełzały po nim i unosiły się w powietrzu dookoła. Mam nadzieję, że nigdy nie postradam zmysłów, pani doktorowo kochana, i nie przypuszczam, by było to prawdopodobne, ponieważ w rodzinie Bakerów nie ma takiego zwyczaju. Ale gdyby los zrządził inaczej, to mam nadzieję, że moje szaleństwo nie przyjmie postaci czarnych pająków, których serdecznie nienawidzę. Co do pani Miller, nie wiem, czy rzeczywiście zasługuje na litość. Są ludzie, którzy twierdzą, że poślubiła Harrisona na złość Richardowi Taylorowi, co wydaje mi się wyjątkowo niemądrą przyczyną wychodzenia za mąż. Ale oczywiście nie jestem sędzią w sprawach matrymonialnych. O, Kornelia jest już przy furtce, a więc odłożę to cudowne brązowe dzieciątko do łóżeczka i wezmę się do robótki.Rozdział drugi Tylko plotki
– A gdzie pozostałe dzieci? – spytała panna Kornelia, kiedy zakończyły się pierwsze powitania. Serdeczne z jej strony, entuzjastyczne Ani i pełne godności Susan.
– Shirley w łóżku, a Jem i Walter z bliźniaczkami na dole, w ich ukochanej Dolinie Tęczy – wyjaśniła Ania. – Wrócili do domu po południu i nie mogli się doczekać końca kolacji, żeby pobiec do Doliny. Uwielbiają ją najbardziej z całej kuli ziemskiej, nawet zagajnik klonowy nie pociąga ich w tym samym stopniu.
– Obawiam się, że za bardzo ją kochają – powiedziała Susan. – Mały Jem kiedyś powiedział, że po śmierci woli pójść do Doliny Tęczy niż do nieba, a to na pewno nie była właściwa uwaga.
– Mam nadzieję, że są zadowoleni z pobytu w Avonlea – zmieniła temat panna Kornelia.
– Szalenie. Maryla okropnie ich psuje. W szczególności Jem w jej oczach jest zawsze idealny.
– Panna Cuthbert na pewno posunęła się już w latach – zasugerowała panna Kornelia, wyciągając robótkę, śladem Susan. Panna Kornelia uważała, że kobieta, której ręce są cały czas zajęte, góruje nad taką, która nic nie robi.
– Maryla ma osiemdziesiąt pięć lat – odparła Ania z westchnieniem. – Ma śnieżnobiałe włosy, ale ze zdziwieniem muszę dodać, że wzrok jej się poprawił i jest dużo lepszy, niż gdy miała sześćdziesiąt.
– Cóż, kochanie, cieszę się bardzo, że wszyscy wróciliście. Byłam straszliwie samotna, ale w Glen nie było nudno, możecie mi wierzyć. W dawnych czasach nie zdarzały się tak podniecające wiosny, jeśli chodzi o sprawy kościelne. Wreszcie udało nam się sprowadzić dobrego pastora, Aniu kochana.
– Pastora Johna Knoxa Mereditha, pani doktorowo kochana – uzupełniła Susan zazdrosna o wyłączność panny Kornelii w przekazywaniu nowin.
– Miły? – zainteresowała się Ania.
Panna Kornelia westchnęła, a Susan jęknęła.
– Tak, całkiem miły – powiedziała ta pierwsza. – Jest bardzo miły, uczony i uduchowiony, ale, Aniu kochana, nie ma za grosz rozsądku!
– Dlaczego więc go ściągnęliście?
– Cóż, bez wątpienia jest najlepszym kaznodzieją, jakiego mieliśmy kiedykolwiek w kościele Glen St Mary – powiedziała panna Kornelia, gorączkowo fastrygując. – Przypuszczam jednak, że z powodu rozkojarzenia nie został nigdy wynajęty przez żadne miasto. Jego kazanie próbne było po prostu cudowne. Wierzcie mi. Wszyscy wpadli w zachwyt z jego powodu, a przy tym wygląd pastora odegrał pewne znaczenie.
– Jest bardzo atrakcyjny, pani doktorowo kochana. A prawdę mówiąc, przyjemnie jest zobaczyć przystojnego mężczyznę przy pulpicie – wtrąciła się Susan, uważając, że nadeszła pora, by i ona zabrała głos.
– Ponadto – kontynuowała niczym niezrażona panna Kornelia – bardzo nam zależało na pastorze na stałe, a pan Meredith był pierwszym kandydatem, co do którego wszyscy się zgodziliśmy. Każdy z pozostałych budził jakieś zastrzeżenia. Pan Folsoma na przykład jest także dobrym kaznodzieją, ale ludziom nie podoba się jego wygląd. Jest zbyt czarniawy i za chudy.
– Wygląda dokładnie jak wielki kocur, pani doktorowo kochana, – Susan poczuła się w obowiązku uzupełnić. – Nie zniosłabym takiego mężczyzny przy pulpicie co niedzielę.
– Potem przyjechał pan Rogers, a on z kolei wyglądał jak kluska w zupie mlecznej. Ani zły, ani dobry, ot, taka klucha – kontynuowała panna Kornelia. – Ale nawet gdyby modlił się jak Piotr i Paweł, nic by to nie dało, gdyż owego dnia owca starego Caleba Ramsaya wdarła się do kościoła i zabeczała głośno w chwili, gdy pan Rogers rozpoczynał kazanie. Wszyscy zaczęli się śmiać, a biedny pastor stracił zupełnie kontenans. Niektórzy uważali, że powinniśmy powołać pana Stewarta ze względu na jego wykształcenie. Potrafi czytać Stary Testament w pięciu językach.
– Uważam, że nie daje mu to większej szansy na pójście do nieba niż innym – Susan wtrąciła swoje trzy grosze.
– Większość z nas nie akceptowała jego kazań – panna Kornelia zignorowała wypowiedź Susan. – Mówił, co chwilę pochrząkując, a z kolei pan Arnett zupełnie nie umiał prawić kazań i do tego wybrał na próbne najgorszy tekst, jaki istnieje w Biblii: „Bądź przeklęty, Merosie”!
– Za każdym razem, kiedy upierał się w jakiejś kwestii, walił pięścią w Biblię i krzyczał z goryczą: „Bądź przeklęty, Merosie!”. Biedny Meros został przeklęty raz na zawsze tego dnia, niezależnie kim jest, pani doktorowo kochana – Susan znów udało się powiedzieć kilka słów.
– Pastor, który kandyduje do objęcia parafii, musi wykazać się niezmierną starannością w doborze tekstu – oświadczyła uroczyście panna Kornelia. – Uważam, że pan Pierson mógłby pokonać innych, gdyby wybrał lepszy tekst. Ale kiedy zaczął: „Wzniosę wzrok ku wzgórzom”, było już po nim. Wszyscy zaczęli złośliwie się uśmiechać na myśl o tych dwóch dziewczynach ze wzgórz przy wyjściu z portu, które zarzucały sidła na każdego pastora wolnego stanu, jaki zjawiał się w Glen w ciągu minionych piętnastu lat. Z kolei pan Newman okazał się obarczony zbyt wielką rodziną.
– Zamieszkał u mojego szwagra Jamesa Clowa – powiedziała Susan. – Ile ma pan dzieci? – zapytałam. - „Dziewięciu chłopców i siostrę dla każdego z nich” – odpowiedział.
„Osiemnaścioro?!” - zareagowałam.- „Kochany, co za rodzina!” - a on zaczął się śmiać i nie mógł przestać. Zupełnie nie wiem dlaczego, pani doktorowo kochana. Jestem pewna, że osiemnaścioro dzieci to zbyt wiele na naszą plebanię.
– Miał tylko dziesięcioro dzieci, Susan – wyjaśniła Kornelia z pogardliwą cierpliwością. – A dziesięcioro grzecznych dzieci dla plebani i kongregacji nie stanowi gorszego rozwiązania niż czworo, które teraz tam mieszkają. Chociaż właściwie nie powiedziałabym, kochana Aniu, że te dzieci są bardzo niegrzeczne. Lubię je, każdy je lubi. Po prostu nie da się ich nie lubić. Można by je wychować na wspaniałych ludzi, gdyby ktoś zajął się ich manierami i nauczył, co jest słuszne i właściwe. Na przykład nauczyciel z naszej szkoły twierdzi, że to wzorowe dzieci, ale w domu szaleją.
– A pani Meredith? – zaciekawiła się Ania.
– Nie ma pani Meredith, w tym cały problem. Pan Meredith jest wdowcem. Jego żona zmarła cztery lata temu. Gdybyśmy o tym wiedzieli, chyba nie powołalibyśmy go, gdyż wdowiec jest nawet gorszy dla parafii niż pastor wolnego stanu. Jednakże słyszeliśmy, jak mówił o dzieciach, i zakładaliśmy z góry, że na pewno mają matkę. Kiedy przyjechali, towarzyszyła im jedynie stara ciotka Marta, kuzynka matki pana Mereditha, jak mi się wydaje. Wyciągnął ją z przytułku dla ubogich, żeby uratować. Ma siedemdziesiąt pięć lat, jest na wpół ślepa, głucha i nie ma wszystkich klepek na miejscu.
– Do tego marnie gotuje, pani doktorowo kochana.
– Najgorsza kandydatura na gospodynię na plebanii – skomentowała gorzko panna Kornelia. – Pan Meredith nie chce żadnej innej gospodyni, gdyż twierdzi, że to zraniłoby uczucia ciotki Marty. Aniu kochana, uwierz mi. Stan tej plebanii to coś strasznego. Wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu i nigdy niczego nie można znaleźć na miejscu. A my odmalowaliśmy i pokryliśmy tapetą całość na ich przyjazd.
– Mówicie, że ma czworo dzieci? – zapytała Ania, już rozważając możliwość sprawowania opieki nad nimi.
– Tak. Jedno po drugim, jak stopnie schodów. Gerald jest najstarszy. Ma dwanaście lat, a mówią na niego Jerzy. Mądry chłopiec. Faith ma jedenaście. Prawdziwa z niej chłopczyca, ale śliczna jak obrazek.
– Wygląda jak aniołek, ale to prawdziwe czupiradło ze skłonnością do wszelkich psot, pani doktorowo kochana – uzupełniła uroczyście Susan. – Pewnego wieczoru w zeszłym tygodniu byłam na plebanii. Zastałam tam panią Jamesową Millison. Przyniosła im tuzin jaj i małe wiadro mleka, prawdę mówiąc, bardzo małe wiaderko, pani doktorowo kochana. Faith zabrała je od niej i pobiegła do piwnicy. Była już prawie na ostatnim schodku, kiedy potknęła się, rozlała mleko i wypuściła z rąk jaja. Może sobie pani wyobrazić efekt, pani doktorowo kochana. Ale to dziecko wróciło na górę, zanosząc się huraganowym śmiechem. „Nie wiem, czy jestem sobą, czy też ciastem” kpiła z samej siebie. Pani Jamesowa Millison bardzo się rozzłościła i powiedziała, że nigdy więcej nic nie przyniesie, jeżeli ma to być marnowane i niszczone.
– Maria Millison nigdy nie zadałaby sobie trudu, by coś zanieść na plebanię – sarknęła panna Kornelia. – Poszła tam tego wieczoru jedynie, by zaspokoić ciekawość. Ale biedna Faith zawsze wpada w tarapaty. Jest taka impulsywna i bezmyślna.
– Zupełnie jak ja. Chyba polubię tę Faith – Ania wzięła ją w obronę.
– Ma ikrę, a ja uwielbiam ludzi z ikrą, pani doktorowo kochana – sprzeciwiła się Susan.
– Jest w niej coś zniewalającego – ustąpiła panna Kornelia. – Zawsze się śmieje. A śmiech ten jest zaraźliwy. Nawet w kościele nie umie zachować powagi. Una ma dziesięć lat, to sama słodycz. Nie jest specjalnie ładna, za to słodka. A Thomas Karlyle jest dziewięciolatkiem. Nazywają go Karl. Rozwinął manię zbierania ropuch, żab oraz chrząszczy, które znosi do domu.
– Myślę, że ten zdechły szczur, który leżał na dywanie w salonie, gdy odwiedziła ich pani Grant, to jego sprawka. Ależ przeżyła szok! – wtrąciła Susan. – I nie dziwię się, gdyż salon na plebanii to nie miejsce na zdechłe szczury. Prawdę mówiąc, niewykluczone, że to kot go tam zostawił. Opanował go diabeł. Nadaje się tylko do wypchania. Kot na plebanii powinien przynajmniej mieć wygląd wzbudzający szacunek, obojętnie jaki jest. A ja nigdy nie widziałam bestii, która miałaby tak zawadiacki wygląd. Chodzi po kaletnicy plebanii prawie co wieczór o zachodzie słońca, pani doktorowo kochana, i macha ogonem, a to nie jest godne zachowanie.
– A najgorsze, że nigdy nie są przyzwoicie ubrani – westchnęła panna Kornelia. – Od czasu, kiedy roztopił się śnieg, przychodzą do szkoły z bosymi stopami. Naprawdę, kochana Aniu, to nie jest właściwe dla dzieci z plebanii, szczególnie jeśli mała córeczka proboszcza metodystów zawsze chodzi w pięknych butach zapinanych na guziki. Ponadto bardzo chciałabym, by przestali bawić się na starym cmentarzu metodystów.
– Ale to bardzo pociągające, kiedy znajduje się on tuż obok plebanii – zaopiniowała Ania. – Zawsze uważałam, że cmentarze to zachwycające miejsce zabaw.
– Ależ nie, na pewno pani tak nie uważała, pani doktorowo kochana – lojalna Susan zdecydowała się chronić Anię przed nią samą. – Ma pani przecież na to zbyt wiele zdrowego rozsądku.
– Trzeba zacząć od tego, że błędem było wybudowanie plebanii tuż obok cmentarza – stwierdziła Ania. – Ich trawnik jest tak maleńki, że nie ma miejsca na zabawę, i stąd ten cmentarz jest jedynym odpowiednim miejscem.
– To był błąd – przyznała panna Kornelia. – Ale dzięki temu działka była tania. Wcześniej żadne dzieci z plebanii tam się nie bawiły. Pan Meredith nie powinien na to pozwolić, ale on cały czas siedzi zatopiony w książkach, nawet kiedy jest w domu. Czyta i czyta albo spaceruje po gabinecie, marząc na jawie. Jak do tej pory, nigdy nie zapomniał, że ma obowiązek stawić się w kościele w niedzielę. Jednak dwa razy zapomniał o spotkaniu modlitewnym, i jeden ze starszych musiał udać się do plebanii, by go przywołać. Poza tym zapomniał o ślubie panny Cooper. Telefonowali do niego, więc popędził tam, jak stał, w papciach na nogach. Można by mu to wybaczyć, gdyby metodyści nie kpili z niego. Ale jest jedna pociecha: nie ma podstaw, by krytykować jego kazania. Kiedy staje przed pulpitem, budzi się w nim prawdziwy orator. Uwierz mi! A pastor metodystów nie potrafi w ogóle wygłaszać kazań, tak mówią. Nigdy osobiście go nie słyszałam – o to mnie nie podejrzewajcie!
Pogarda panny Kornelii dla mężczyzn nieco złagodniała od jej zamążpójścia, ale negatywne uczucia wobec metodystów pozostały całkowicie niezmienione. Susan uśmiechnęła się złośliwie.
– Twierdzą, pani Marshallowo Elliot, że metodyści i prezbiterianie mówią o połączeniu – zauważyła.
– Cóż, mam nadzieję, że będę w grobie, nim to się zdarzy – odparła panna Kornelia. – Nigdy nie będę prowadzić żadnych interesów z metodystami, a pan Meredith na pewno się przekona, że łatwiej mu będzie bez ich towarzystwa. Jest zbyt towarzyski wobec nich, wierzcie mi. Był na przykład na kolacji z okazji srebrnego wesela Jacoba Drew i w efekcie nieźle się wpakował.
– Cóż takiego się stało?
– Pani Drew poprosiła go, by pokroił pieczoną gęś, gdyż Jacob Drew nigdy tego nie robił i nie ma o tym pojęcia. No więc pan Meredith zakasał rękawy i w trakcie tej czynności zrzucił ze stołu deskę do krojenia wraz z gęsią na kolana pani Reese, która siedziała obok, po czym jedynie poprosił w roztargnieniu „ Pani Reese, czy mogłaby mi pani zwrócić gęś?”
Pani Reese ją „zwróciła”, posłuszna jak Mojżesz, ale musiała być wściekła, gdyż miała na sobie nowiusieńką jedwabną suknię, a co najgorsze jest przecież metodystką.
– Ja myślę, że lepiej, że nie jest prezbiterianką – wtrąciła Susan. – Gdyby nią była, najprawdopodobniej opuściłaby kościół, a nie stać nas na to, by tracić kolejnych wiernych. Co do pani Reese: nie jest lubiana w swoim kościele, ponieważ zbyt wysoko zadziera nos, więc metodyści powinni być raczej zadowoleni, że to jej suknię zniszczył pan Meredith.
– Chodzi o to, że się ośmieszył, a ja osobiście nie cierpię, kiedy mój pastor naraża się na kpiny w oczach metodystów – usztywniła się panna Kornelia. – Gdyby miał żonę, na pewno nigdy by się to nie wydarzyło.
– Nie wiem, w jaki sposób nawet dwanaście żon mogłoby nie dopuścić do przyrządzenia przez panią Drew starego, twardego gąsiora na przyjęcie z okazji rocznicy ślubu – upierała się Susan.
– Twierdzą, że to jej mąż – zaoponowała panna Kornelia. – Jacob Drew jest zarozumiałym, sknerowatym i dominującym człowiekiem.
– Ludzie mówią, że nienawidzą się z żoną. Nie uważam, by to było stosowne dla małżonków, ale oczywiście nie miałam na tym polu doświadczeń – powiedziała Susan, przekręcając głowę na bok. – I to nie ja mam w zwyczaju obwiniać za wszystko mężczyzn. Pani Drew sama jest dosyć podła. Słyszałam, że jedyna rzecz, którą zdarzyło jej się dać komuś w prezencie, to porcja masła zrobiona ze śmietany, do której wpadł szczur. Przyniosła to masło komitetowi charytatywnemu w kościele. Ludzie dowiedzieli się o szczurze dopiero dużo później.
– Na szczęście wszyscy, których Meredithowie do tej pory obrazili, należą do metodystów – powiedziała panna Kornelia. – Wystawcie sobie, że Jerzy poszedł pewnego wieczoru na spotkanie modlitewne metodystów. Działo się to kilka tygodni temu. Usiadł koło starego Williama Marsha, który wstał jak zwykle i modlił się, straszliwie jęcząc. „Czy teraz czuje się pan trochę lepiej?” – wyszeptał Jerzy, kiedy William usiadł. Biedny Jerzy chciał okazać współczucie, ale pan Marsh uznał to za impertynencję i strasznie się na niego wściekł. Oczywiście nic nie uzasadniało obecności Jerzego na spotkaniu modlitewnym metodystów, ale te dzieci chodzą, gdzie im przyjdzie do głowy.
– Mam nadzieję, że nie obrażą pani Alekowej Davis z dzielnicy portowej – powiedziała Susan. – Z tego co wiem, jest straszliwie wrażliwa, ale zważyć trzeba, że jest też bardzo zamożna, i to ona płaci większą część pensji pastora. Słyszałam, że jej zdaniem Meredithowie to najgorzej wychowane dzieci, jakie można sobie wyobrazić.
– Każde wasze słowo przekonuje mnie coraz bardziej, że Meredithowie należą do rasy, która zna Józefa – powiedziała stanowczo Ania.
– Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności za i przeciw, chyba tak jest – przyznała panna Kornelia. – A to wyrównuje wszystko. W każdym razie teraz nareszcie mamy pastora i musimy wykorzystać to w pełni i popierać go w walce przeciwko metodystom. Cóż, myślę, że czas wracać w stronę portu. Marshall wkrótce wróci do domu. Wyruszył do portu za dnia, a teraz wróci zgłodniały na kolację. Typowe dla mężczyzny. Szkoda, że nie widziałam reszty dzieci. A gdzie doktor?
– W dzielnicy portowej. Jesteśmy w domu już trzy dni, a w tym czasie spędził tylko trzy godziny w łóżku i zjadł w domu ledwie dwa posiłki.
– Cóż, kto tylko zachorował w minionym okresie, czekał na jego powrót. I nie obwiniam za to nikogo. Kiedy doktor z drugiej strony portu poślubił córkę właściciela zakładu pogrzebowego w Lowbridge, ludzie nabrali podejrzeń. Musicie któregoś dnia wpaść do nas z doktorem i opowiedzieć wszystko o swojej wycieczce. Przypuszczam, że była udana?
– Bardzo – potwierdziła Ania. – To było spełnienie wielu lat marzeń. Stary świat jest bardzo uroczy, wręcz cudowny. Ale powróciliśmy bardzo zadowoleni z własnej ziemi. Kanada jest najpiękniejszym krajem na świecie.
– Nikt nigdy w to nie wątpił – zgodziła się ochoczo panna Kornelia.
– Stara Wyspa Księcia Edwarda to najbardziej urocza prowincja, zaś Cztery Wiatry to najpiękniejsze miejsce na Wyspie – zaśmiała się Ania, rozglądając się z zachwytem na znikający blask zatoki, portu i doliny. Wskazała je dłonią. – Nic równie pięknego nie udało mi się spotkać w Europie, panno Kornelio. Czy naprawdę musi już pani iść? Dzieci będą zmartwione, że nie widziały się z panią.
– Muszą wpaść do mnie. Powiedz im, że czekam na nie z pojemnikiem pełnym pączków.
– Och, przy kolacji rozmawiały o pani. Wkrótce panią odwiedzą, ale najpierw muszą znów przyzwyczaić się do szkoły. A bliźniaczki będą brały lekcje muzyki.
– Mam nadzieję, że nie od żony pastora metodystów? – panna Kornelia wyraziła zaniepokojenie.
– Nie, od Rosemary West. Byłam we wsi wczoraj wieczorem i załatwiłam to z nią. Jakaż z niej ładna dziewczyna!
– Rosemary trzyma się świetnie, acz nie jest już taka młoda.
– Moim zdaniem, jest urocza. Przedtem nie bardzo ją znałam. Ich dom jest na uboczu, więc widywałam ją jedynie w kościele.
– Ludzie zawsze lubili Rosemary West, chociaż nie bardzo ją rozumieli – panna Kornelia całkiem nieświadomie złożyła hołd czarowi Rosemary. – Ellen zawsze ją deprymowała, tyranizowała, a mimo to w wielu sprawach była dla niej pobłażliwa. Rosemary zaręczyła się kiedyś z młodym Martinem Crawfordem. Jego statek rozbił się na wyspach Magdalenach, a cała załoga utonęła. Rosemary była jeszcze dzieckiem, miała zaledwie siedemnaście lat, ale po tym wydarzeniu bardzo się zmieniła. Od śmierci matki wraz z Ellen rzadko wychodzą z domu. Nieczęsto chodzą do własnego kościoła w Lowbridge. Domyślam się, że Ellen nie bardzo odpowiada częste chodzenie do kościoła prezbiteriańskiego. Zaś do kościoła metodystów nie chodzi nigdy. Muszę jej to przyznać. Ta rodzina Westów zawsze należała do niezwykle silnych wielbicieli episkopatu. Są całkiem zamożne. Rosemary właściwie nie musi dawać lekcji. Robi to dla przyjemności. Są dalekimi krewnymi Leslie. Czy Fordowie przyjeżdżają do portu tego lata?
– Nie. Wybierają się na wycieczkę do Japonii i prawdopodobnie będą w podróży przez rok. Akcja nowej książki Owena ma rozgrywać się w Japonii. Będzie to pierwsze lato od naszej przeprowadzki, podczas którego nasz Wymarzony Dom będzie pusty.
– Uważam, że Owen Ford mógłby znaleźć dosyć materiału do pisania w Kanadzie, bez ciągania swojej żony i niewinnych dzieci do piekła, jakim jest Japonia – zrzędziła panna Kornelia. – „Księga życia” była najlepszą książką, jaką napisał, a materiał do niej zdobył właśnie tu, w Czterech Wiatrach.
– Kapitan Jim przekazał mu większość materiału, jak wiecie, a zbierał go na całym świecie. Ale wszystkie książki Owena są zachwycające, moim zdaniem.
– Och! Są całkiem niezłe. Postawiłam sobie za punkt honoru czytać każdą książkę wychodzącą spod jego pióra, chociaż zawsze byłam zdania, Aniu, że czytanie powieści to grzeszna strata czasu. Napiszę mu, jakie jest moje zdanie na temat tej „japońskiej” książki. Możesz mi wierzyć! Czy chce przekształcić Kennetha i Persis w pogan? – Po tym pytaniu, na które nie udzielono odpowiedzi, panna Kornelia wyszła.
Susan zabrała się za przygotowywanie Rilli do spania, a Ania siedziała na schodkach werandy w świetle wcześnie pojawiających się gwiazd i marzyła swoje niekończące się sny na jawie. I po raz setny przypominała sobie, jaki wspaniały potrafi być wschód księżyca i blask w porcie Czterech Wiatrów.Rozdział trzeci Dzieci ze Złotego Brzegu
W ciągu dnia dzieci Blythe’ów bardzo lubiły bawić się w bogatych, miękkich zieleniach i cieniach wielkiego gaju klonowego, który znajdował się między Złotym Brzegiem a stawem w Glen St Mary. Natomiast wieczorem nie było miejsca, które mogłoby się równać maleńkiej dolinie za klonowym gajem. Dla nich było to czarodziejskie królestwo. Kiedyś, wyglądając przez okienko na strychu Złotego Brzegu, przez mgiełkę powstałą po letniej burzy zobaczyły, jak nad ich ulubionym miejscem pojawiła się piękna tęcza z jednym końcem zanurzonym w stawie w dolnej części doliny.
– Nazwijmy ją Doliną Tęczy – zachwycił się Walter i ta nazwa się przyjęła. Poza Doliną Tęczy wiatr swawolił i hałasował, tutaj zawsze był delikatny. Małe, wijące się czarodziejskie ścieżki przechodziły tędy i owędy nad korzeniami świerków sterczących z poduszek z mchu. Dzikie wiśnie, które w czasie kwitnienia pokrywają się mglistą bielą, rozrzucone były po całej dolinie, mieszając się z ciemnymi świerkami. Mały strumyczek z bursztynową wodą biegł przez dolinkę z wioski Glen. Domy wioski były szczęśliwie oddalone. Jedynie w górnym końcu doliny stała mała, zniszczona, opuszczona chałupa, o której mówiono, że to stary dom Baileyów. Od wielu lat nie zajmował jej nikt. Otaczała ją porośnięta trawą grobla, a wewnątrz znajdował się stary ogród, gdzie wiosną dzieci ze Złotego Brzegu mogły szukać fiołków i stokrotek, a w czerwcu zbierać lilie. Ogród był zarośnięty chwastami, które drżały na wietrze i letnim wieczorem mieniły się w świetle księżyca jak morze srebra.
Na południu rozciągał się staw, a za nim daleka perspektywa gubiła się w purpurowych lasach, zaś na wysokim wzgórzu samotne, stare szare domostwo zerkało w dół na dolinę i port. Dolina Tęczy pozostawała dzika i samotna mimo bliskości wsi, co czyniło z niej tak drogie miejsce dla dzieci ze Złotego Brzegu.
Była pełna kochanych, przyjaznych zagłębień, a największym był ich ulubiony teren do tupania. Tutaj zebrały się pewnego szczególnego wieczoru. W dolince był zagajnik młodych świerków z delikatną trawiastą łączką w samym środku, sięgającą brzegu strumyka. Obok strumyka rosła srebrna brzoza, młoda i niewiarygodnie prosta, którą Walter nazwał Białą Damą. Na tej łączce znajdowali się także Drzewni Kochankowie - jak Walter nazwał świerk i klon, które rosły tak blisko siebie, że ich gałęzie tajemniczo splatały się. Jem zawiesił na Drzewnych Kochankach stary sznurek z dzwonkami z sanek, który otrzymał od kowala z Glen, i nawet lekki podmuch bryzy powodował ich dzwonienie.
– Jak przyjemnie jest być z powrotem – stwierdziła Nan. – Mimo wszystko w Avonlea nic nie jest równie piękne jak Dolina Tęczy.
Przyznawali jednak, że Avonlea też ma wiele czarownych miejsc. Odwiedziny na Zielonym Wzgórzu sprawiały im zawsze wielką przyjemność. Ciotka Maryla była dla nich bardzo dobra, podobnie zresztą pani Rachela Linde, która spędzała wolny czas, jak to bywa w zaawansowanym wieku, robiąc bawełniane kapy z myślą o tym, że pewnego dnia córki Ani będą ich potrzebowały, kiedy postanowią się ustatkować. Ale mieszkało tam też wspaniałe towarzystwo – dzieci wuja Dawida i cioci Diany. Znały wszystkie ulubione miejsca ich mamy na starym Zielonym Wzgórzu - otoczoną różowym żywopłotem dzikich róż, długą Dróżkę Zakochanych, zawsze schludne podwórze otoczone topolami i wierzbami, urocze jak dawniej Źródełko Leśnej Boginki, Jezioro Lśniącej Toni i Zwierciadło Wierzb. Bliźniaczki zajmowały dawny pokój mamy na facjatce, a ciotka Maryla zazwyczaj przychodziła do nich nocą, kiedy była przekonana, że śpią, żeby się nimi pozachwycać. Wszyscy jednak wiedzieli, że najbardziej kocha Jema.
Jem w tej chwili był bardzo zajęty smażeniem malutkich pstrągów, które złapał w stawie. Jego piec składał się z czerwonych kamieni ustawionych w kręgu, wewnątrz którego płonął ogień, a narzędzia kulinarne stanowiły: kompletnie spłaszczona młotem stara puszka cynowa i widelec, który posiadał jedynie jeden ząb. Nie przeszkadzało to w niczym, gdyż wykorzystując ten właśnie sprzęt, przygotowano już wiele wspaniałych posiłków.
Jem był dzieckiem Wymarzonego Domu, podczas gdy wszystkie pozostałe dzieci urodziły się w Złotym Brzegu. Miał kręcone rude włosy, podobne do włosów mamy, i jasne, piwne oczy ojca. Jego piękny nos przypominał nos Ani, a stanowcze, pełne humoru usta, ojca. I jako jedyny z rodziny miał uszy wystarczająco ładne, aby wzbudzić zachwyt Susan. Jednakże przyznać trzeba, że odczuwał stały żal do Susan, ponieważ ta nie przestawała nazywać go małym Jemem. Było to oburzające, uważał trzynastoletni Jem. Mama była rozsądniejsza.
– Nie jestem już mały, mamo – oburzył się w swoje ósme urodziny. – Jestem niesamowicie wielki!
Mama westchnęła, zaśmiała się, westchnęła ponownie, ale od tej pory już nigdy więcej nie nazwała go małym Jemem. W każdym razie on tego nie słyszał.
Zawsze był solidnym, spolegliwym człowieczkiem. Dotrzymywał słowa. Nie był może utalentowanym mówcą, a nauczyciele nie uważali go za błyskotliwego, jednakże miał dobre wyniki z większości przedmiotów. Nigdy nie przyjmował niczego na wiarę, zawsze korciło go, by sprawdzić na własną rękę prawdziwość słów innych.
Pewnego razu Susan powiedziała mu, że jeżeli poliże zamarznięty zamek u bramki, oderwie mu się cała skóra z języka. Jem natychmiast to zrobił i przekonał się, że to prawda. Zapłacił za to bólem języka doskwierającym przez kilka dni, ale gotów był cierpieć dla dobra nauki bez narzekań. Dzięki stałym eksperymentom i obserwacji wiele się nauczył, a jego bracia i siostry uważali za cudowną jego obszerną wiedzę dotyczącą ich małego świata. Jem zawsze wiedział, gdzie rosną pierwsze, najbardziej dojrzałe jagody, gdzie blade fiołki budzą się z zimowego snu i ile błękitnych jajeczek znajduje się w gniazdku rudzika w gaju klonowym. Potrafił przepowiadać przyszłość z płatków stokrotek i wysysać miód z czerwonych koniczynek, wyrywać najrozmaitsze rodzaje jadalnych korzonków na brzegach stawów, kiedy Susan bladła ze strachu, że wszyscy się zatrują. Wiedział, gdzie można znaleźć najlepszą gumę z żywicy świerkowej w bladych, bursztynowych sękach na pokrytej porostami korze. Wiedział, gdzie rośnie najwięcej orzechów w laskach brzozowych blisko dzielnicy portowej i gdzie są najlepsze miejsca w strumyku do łowienia pstrągów. Potrafił naśladować krzyk prawie każdego dzikiego ptaka i innych stworzeń żyjących w Czterech Wiatrach i znał terminy pojawiania się wszystkich dzikich kwiatów - od wiosny do jesieni.
Walter Blythe siedział pod Białą Damą z tomem poezji, ale nie czytał. Patrzył z zachwytem w szeroko otwartych oczach na wierzby osnute szmaragdową mgiełką, a po chwili na stadko chmur, które jak małe, srebrne owieczki popychane wiatrem przesuwały się nad Doliną Tęczy. Oczy Waltera były cudowne. Cała radość, smutek, śmiech, lojalność i aspiracje wielu pokoleń, które odeszły, wyzierały z ich ciemnoszarych głębin.
Walter był zupełnie inny, jeżeli chodzi o wygląd. Nie był podobny do nikogo ze znanych krewnych. Był najprzystojniejszy spośród dzieci ze Złotego Brzegu: z prostymi, czarnymi włosami i pięknie wymodelowanymi rysami twarzy.
Miał przy tym bogatą wyobraźnię swojej matki i miłość do piękna. Zimowy mróz, zaproszenie wiosny, marzenia letnie czy piękno jesieni - wszystko to znaczyło dla Waltera wiele. W szkole, gdzie Jem był szefem, nikt nie doceniał Waltera. Uważano go za zniewieściałego i fajtłapowatego, ponieważ nigdy się nie bił i rzadko brał udział w sportach szkolnych. Wolał spędzać czas samotnie zaszyty w jakiś kąt, czytając książki, szczególnie z poezją. Walter kochał poezję i ślęczał nad jej stronami od momentu, kiedy nauczył się czytać. Jego dorastająca dusza była utkana ich muzyką – muzyką nieśmiertelnych. Walter żywił nadzieję, że zostanie kiedyś poetą. Mogło się to udać. Wujek Paul, nazywany tak z uprzejmości, który mieszkał teraz w tajemniczym królestwie zwanym Stanami, był wzorem dla Waltera. Wujek Paul był kiedyś małym chłopcem z Avonlea, a teraz wszędzie czytano jego poezję. Chłopcy ze szkoły w Glen nie wiedzieli nic na temat marzeń Waltera, a nawet gdyby o nich wiedzieli, nie zaimponowało by to im. Mimo braku fizycznego męstwa udało mu się jednak zyskać pewien szacunek z powodu umiejętności mówienia jak z książek. Nikt w szkole Glen St Mary nie potrafił mówić jak on. Jego słowa brzmiały, jakby przemawiał pastor, i z tego powodu zazwyczaj zostawiano go w spokoju i nie dokuczano mu, jak odbywało się to w przypadku innych chłopców, o których myślano, że nie lubią lub też boją się bijatyk.
Dziesięcioletnie bliźniaczki ze Złotego Brzegu były zaprzeczeniem definicji bliźniąt, ponieważ w najmniejszym stopniu nie były do siebie podobne. Nan była bardzo ładna, miała aksamitne, orzechowe oczy i jedwabiste orzechowe włosy. Była beztroska i delikatna. Beztroska¹ z nazwiska i beztroska z natury, jak powiedziała jedna z jej nauczycielek. Cerę miała bez zarzutu, co szczególnie radowało jej matkę.
– Bardzo się cieszę, że przynajmniej jedna z moich córek może nosić różowy kolor – miała w zwyczaju z radością powtarzać pani Blythe.
Diana Blythe, znana jako Di, była bardzo podobna do mamy. Miała jej szarozielone oczy, które zawsze świeciły szczególnym blaskiem i błyskiem o zmroku, i rude włosy. Może z tego powodu była ulubienicą taty. Była bardzo zaprzyjaźniona z Walterem. Di była jedyną osobą, której zawsze czytał swoje wiersze, i jedyną, która wiedziała, że pracuje usilnie nad epiką bardzo przypominającą „Marmion”². Zachowywała w tajemnicy wszystkie jego sekrety, nawet przed Nan, i zwierzała się mu ze swoich.
– Czy te ryby będą wkrótce gotowe, Jem? – zapytała Nan, węsząc swoim delikatnym noskiem. – Ich zapach powoduje, że czuję się strasznie głodna.
– Są już prawie gotowe – odparł, przewracając jedną sprawnym ruchem. – Wyjmijcie chleb i talerze. Walter, obudź się.
– Jak świetliste jest powietrze dziś wieczorem – powiedział marzycielsko Walter. Nie chodziło o to, że nie lubi pieczonego pstrąga, ale dla Waltera dusza zawsze miała pierwszeństwo przed jedzeniem. – Anioł chodzi dzisiaj po świecie i woła do kwiatów. Widzę jego niebieskie skrzydła na wzgórzu pod lasem.
– Wszystkie skrzydła aniołów, które kiedykolwiek widziałam, były białe – sprzeciwiła się Nan.
– Skrzydła aniołów kwiatowych są błękitne. Jak mgła w dolinie. Och, jak bardzo chciałbym umieć latać! To musi być wspaniałe!
– Niektórzy czasem latają w snach – zauważyła Di.
– Nigdy nie śniło mi się, że latam – kontynuował Walter. – Ale często marzę, że podniosłem się znad powierzchni gruntu i przepływam nad płotami i drzewami. To cudowne uczucie. I zawsze wtedy myślę, że to nie sen, a rzeczywistość. Obudzenie się jest bardzo przykre.
– Pośpiesz się, Nan – zarządził Jem.
Nan wyjęła deskę bankietową. Była to deska dosłownie i w sensie przenośnym; świadek wielu świąt, przyprawiony wiktuałami, jakich nie było nigdzie indziej, a które konsumowano tylko w Dolinie Tęczy. Kiedy położono ją na dwa duże, pokryte mchem kamienie, zamieniała się w stół. Gazety służyły za obrus, a potłuczone talerze i wyrzucone przez Susan kubki bez ucha stanowiły zastawę. Z metalowego pudełka ukrytego między korzeniami świerku Nan przyniosła chleb i sól. Strumień dostarczył im adamowego napoju o niezrównanym, kryształowym smaku. Jeżeli chodzi o resztę to był tam jeszcze sos składający się ze świeżego powietrza i apetytu młodych, który przyprawiał wszystko boskim smakiem. Siedzieć w Dolinie Tęczy przesiąkniętej pół złotym pół ametystowym zmrokiem, przepełnionej zapachami balsamicznych paproci i innych roślin w wiosennym rozkwicie, z bladymi gwiazdami kwiatków dzikich poziomek wokół i ze śpiewem wiatru oraz dzwonkami w czubkach drzew, do tego zajadać pieczonego pstrąga i suchy chleb było czymś godnym pozazdroszczenia.
– Siadajcie – zarządziła Nan, kiedy Jem umieścił skwierczącą patelnię z pstrągami na stole.
– Dziś twoja kolej na zmówienie modlitwy dziękczynnej, Jem.
– Ja już swoje zrobiłem, przygotowując pstrąga – zaprotestował Jem, który nie znosił modlitw dziękczynnych. – Niech Walter się tym zajmie. On umie mówić modlitwy. Tylko krótko, Walt. Umieram z głodu.
Ale Walterowi nie było dane powiedzieć żadnej modlitwy, ani krótkiej, ani długiej. Pojawiła się pewna przeszkoda.
– A któż to schodzi z wzgórza plebanii? – zapytała Di.