- promocja
- W empik go
Dolina Tęczy - ebook
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dolina Tęczy - ebook
Siódma część przygód rudowłosej Anne i jej rodziny w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej
Nieopodal Złotych Iskier kryje się mała kotlina, do której nie docierają porywiste wiatry. Wśród korzeni świerków wiją się tajemnicze wąskie ścieżki, a spomiędzy gęstego igliwia gdzieniegdzie wyzierają dzikie wiśnie. To właśnie w zagłębieniach przecinanej przez strumyczek kotliny czworo najstarszych dzieci Blythe’ów najchętniej spędza czas.
W tym własnym magicznym królestwie, nazwanym przez nich Doliną Tęczy, Jem, Walter, Nan i Di poznają dzieci nowego pastora: Jerry’ego, Carla, Unę i Faith, i szybko się zaprzyjaźniają. Do grupy niedługo dołącza Mary Vance – zbłąkana sierota, ukrywająca się w stodole po ucieczce od wyzyskującej ją chlebodawczyni.
W miasteczku coraz częściej mówi się o tym, że nowy pastor, dość roztrzepany wdowiec, powinien ponownie się ożenić – jego dzieciom zdecydowanie przydałaby się kobieca ręka! I choć pastor opiera się temu pomysłowi, przypadkowe spotkanie w Dolinie Tęczy w świetle księżyca owocuje miłosnym uczuciem. Niestety – wybranka pastora związana jest pewną obietnicą…
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68226-11-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD TŁUMACZKI
Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład kolejnego tomu kultowego cyklu powieści o Anne, jestem świadoma „zdrady” popełnianej wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia i żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie.
Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia na Wyspie Księcia Edwarda. Odwiedziłam w tym celu liczne fora internetowe, blogi i grupy na Facebooku poświęcone życiu i twórczości Lucy Maud Montgomery. Należą do nich osoby, które doskonale znają wszystkie jej książki, także w oryginale, i od lat analizują nowe przekłady, bezlitośnie demaskując nawet najmniejsze błędy i nieścisłości. Każda z tych osób ma swoje zdanie na przykład w kwestii tłumaczenia nazwy Green Gables, od ponad stu lat znanej w Polsce jako Zielone Wzgórze. W sieci dostępne są zdjęcia z Wyspy Księcia Edwarda, można więc sobie obejrzeć, jak wyglądają słynne „czerwone drogi” czy odtworzona na podstawie opisu w książce i korespondencji autorki farma rodzeństwa Cuthbertów. Dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga „Kierunek Avonlea”), która nie tylko jest kopalnią wiedzy o LMM, zna na wyrywki wszystkie jej książki i tropi w nich z dociekliwością detektywa wątki autobiograficzne, ale też co roku spędza na Wyspie Księcia Edwarda kilka miesięcy i współpracuje z L.M. Montgomery Literary Society, mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Nazwa ta już od pierwszego przekładu sprawiała tłumaczom kłopoty. Gable po angielsku to termin architektoniczny oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to „szczyt”. Niestety słowo „szczyt” Polakom kojarzy się głównie z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Zielone Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było. Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji i nazwać ten dom Zielone Szczyty. Zrobiłam to po tym, jak przyjrzałam się na zdjęciach tamtejszemu budownictwu, w którym właśnie te szczyty najbardziej rzucają się w oczy. Niektóre domy mają ich po kilka. Istnieje książka Nathaniela Hawthorne’a pod tytułem The House of the Seven Gables , którą L.M. Montgomery czytała w roku 1903. Swój pokój w domu dziadków Macneillów, u których się wychowała, nazywała zawsze gable room – i tę nazwę (east gable room) nadała pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W poprzednim tomie nazwa Zielone Szczyty pojawiała się tylko sporadycznie, ponieważ Anne już tam nie mieszka, za to pozwoliłam sobie dokonać kolejnej zmiany. Chodziło o nazwę domu państwa Blythe’ów – ich pierwszego własnego, a nie wynajętego. W oryginale to Ingleside, co oznacza „miejsce, przestrzeń wokół kominka”. Już w Wymarzonym domu Anne widać, jak ważną rolę w życiu tej rodziny odgrywało to właśnie miejsce, dlatego uznałam, że nazwa ich pierwszego własnego domu powinna jakoś wiązać się z ogniem. Polska nazwa Złoty Brzeg, którą znamy z dotychczasowych przekładów, nie ma z nim nic wspólnego. Poza tym czy taka romantyczka jak Anne mogłaby nazwać swój dom (położony zresztą dość daleko od morza) brzegiem, nawet złotym? Moim zdaniem nie, zwłaszcza że w jednym z pierwszych rozdziałów zwierza się Dianie, jak długo razem z Gilbertem zastanawiali się nad tą nazwą i jak bardzo zależało im, aby była piękna. Czy Złote Iskry przypadną Państwu do gustu tak samo jak mnie – przyszłość pokaże. W tomie, który mają Państwo w ręku, tytułową (fikcyjną) nazwę Dolina Tęczy, całkowicie zgodną z oryginałem, pozostawiam bez zmian.
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę Wyspy Księcia Edwarda, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM (Epigaea repens), o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna BańkowskaROZDZIAŁ I
Powrót do domu
BYŁ POGODNY, JASKRAWOZIELONY majowy wieczór. W wodach Four Winds Harbour przeglądały się złociste chmury, widoczne między łagodnymi, ciemnymi brzegami zatoki. Przy mierzei upiornie pojękiwało morze, mimo wiosny pogrążone w wiecznym smutku. Za to wzdłuż czerwonej drogi do przystani, którą statecznym krokiem podążała do Glen St. Mary panna Cornelia, poświstywał wesoło psotny, dobrotliwy wietrzyk. Panna Cornelia była wprawdzie od trzynastu lat panią Marshallową Elliott, ale nadal większość okolicznych mieszkańców wolała zwracać się do niej po staremu. Spośród starych przyjaciół tylko jedna osoba porzuciła ten zwyczaj: Susan Baker, posiwiała, lojalna, lecz zawzięta gospodyni rodziny Blythe’ów ze Złotych Iskier, nigdy nie przepuściła okazji, by z ostentacyjną pogardą nazywać ową niewiastę „panią Marshallową Elliott”. Zupełnie jakby chciała jej złośliwie wytknąć status mężatki: „Chciałaś, to masz, i jeśli o mnie chodzi, tak właśnie będę cię tytułować”.
Panna Cornelia szła odwiedzić państwa Blythe’ów po ich niedawnym powrocie z trzymiesięcznego pobytu w Europie. Doktorostwo rozpoczęli podróż od udziału w słynnym kongresie medycznym w Londynie, a pod ich nieobecność w Glen miały miejsce pewne wydarzenia, które panna Cornelia chciała z nimi pilnie przedyskutować. Po pierwsze, na plebanię sprowadziła się nowa rodzina. I to taka, że na samą myśl o niej panna Cornelia, zmierzająca właśnie dziarskim krokiem do Złotych Iskier, kręciła z niepokojem głową.
Susan Baker i Anne z domu Shirley śledziły ją z wielkiej werandy, gdzie rozkoszowały się urokami zapadającego zmierzchu. Senne drozdy pogwizdywały cicho wśród klonów, żonkile kołyszące się na wietrze pod ścianą z czerwonej cegły przypominały grupę wdzięcznych tancerzy.
Anne siedziała na schodkach, obejmując dłońmi kolana. W łaskawym świetle wieczoru wyglądała bardziej na młodą dziewczynę niż na matkę kilkorga dzieci, do czego miałaby słuszne prawo, a jej rozmarzone zielonoszare oczy lśniły takim samym blaskiem jak dawniej. Za jej plecami leżała zwinięta w hamaku, tłuściutka jak pulpecik, najmłodsza z latorośli – sześcioletnia Rilla. Miała kręcone rude włosy i orzechowe oczy, ukryte teraz pod powiekami, które jak zwykle tuż przed snem śmiesznie marszczyła.
Shirley – znany w rodzinnym Who’s Who jako „brązowy chłopczyk” – spał w ramionach Susan. Ze swymi brązowymi włoskami, śniadą karnacją i bardzo różowymi policzkami był jej ukochanym pieszczoszkiem. Anne po jego urodzeniu długo chorowała, więc Susan zastępowała mu matkę z namiętną czułością, której nie zaznało żadne ze starszych, lecz także bardzo jej drogich dzieci. Doktor Blythe utrzymywał, że gdyby nie Susan, Shirley by nie przeżył.
– Dałam mu życie tak samo jak pani, droga doktorowo – lubiła powtarzać. – Jest teraz naszym wspólnym dzieckiem. – I rzeczywiście: to u niej mały Shirley szukał zawsze pociechy, gdy nabił sobie guza, to ona kołysała go do snu i broniła przed zasłużonymi klapsami. Susan bez skrupułów wymierzała sprawiedliwość innym dzieciom Blythe’ów, jeśli wymagało tego dobro ich duszy, ale Shirleya nigdy nie tknęła nawet palcem i nie pozwalała na to jego matce. Raz, kiedy doktor go ukarał, Susan zawrzała świętym oburzeniem.
– Ten człowiek spuściłby lanie nawet aniołowi, droga doktorowo – stwierdziła z goryczą, po czym przez całe tygodnie biedny doktor musiał obywać się bez jej ciast.
Na czas podróży rodziców zabrała Shirleya do domu swego brata. Ponieważ reszta dzieci przebywała wtedy w Avonlea, przez trzy cudowne miesiące miała go tylko dla siebie. Mimo to z radością wróciła do Złotych Iskier i swojej ukochanej gromadki. Ten dom był dla niej całym światem, w którym sprawowała niepodzielne rządy. Nawet Anne rzadko kwestionowała jej decyzje, ku zgorszeniu pani Rachel Lynde z Zielonych Szczytów, która przy każdej wizycie uważała za stosowne jej wytknąć, że pozwoliła Susan wejść sobie na głowę i kiedyś tego pożałuje.
– O, idzie do nas Cornelia Bryant – zauważyła Susan. – Przez trzy miesiące uzbierał się jej cały wór plotek, to pewnie chętnie go rozładuje.
– Właśnie na to liczę. – Anne podciągnęła wyżej kolana. – Umieram z ciekawości, a panna Cornelia na pewno opowie nam o wszystkim, co działo się pod naszą nieobecność: kto się urodził, ożenił czy upił, kto umarł, wyjechał, kto się z kim pobił, komu zdechła krowa, która dziewczyna znalazła adoratora. Tak cudownie jest znowu być w domu i mieć wokół siebie tych wszystkich drogich sąsiadów. Chcę wszystko o nich wiedzieć... Pamiętam, jak podczas zwiedzania opactwa westminsterskiego zastanawiałam się, za którego z dwóch wielbicieli wyjdzie w końcu Millicent Drew. Wiesz, Susan, mam straszne podejrzenie, że uwielbiam plotki...
– No, pani doktorowo, przecież każda porządna kobieta lubi wiedzieć, co w trawie piszczy. A co do Millicent, to sama interesuję się tą sprawą. Nigdy nie miałam wielbiciela, co dopiero dwóch... Teraz już mi nie zależy, staropanieństwo nie boli, jeśli się do niego przywyknie. Włosy Millicent wyglądają, jakby czesała je miotłą, ale mężczyźni tego nie dostrzegają.
– Bo widzą tylko jej ładną, figlarną buźkę.
– Bardzo możliwe. I choć Biblia głosi, że „kłamliwy wdzięk i marne jest piękno”, nie obraziłabym się, gdybym mogła osobiście się o tym przekonać. Na pewno kiedy już zostaniemy aniołami, będziemy piękne, ale co nam to da? A skoro mówimy o plotkach... Podobno ta biedna Harrisonowa Miller zza zatoki w zeszłym tygodniu próbowała się powiesić.
– Och, naprawdę?
– Spokojnie, pani doktorowo. Nie udało się jej... Co prawda trudno ją winić, bo ma okropnego męża, ale jakie to głupie! Wieszać się i zostawiać mu wolną drogę do poślubienia innej? Ja na jej miejscu tak bym mu dała popalić, że prędzej sam by się powiesił... Co nie znaczy, że popieram samobójstwo, bez względu na wszystko.
– Ale o co chodzi z tym Harrisonem Millerem? – zainteresowała się Anne. – On zawsze doprowadza ludzi do ostateczności.
– Cóż, jedni nazywają to religią, a inni, za przeproszeniem pani doktorowej, awanturnictwem. Wygląda na to, że nie mogą się zdecydować. Bywają dni, że warczy dosłownie na wszystkich, bo uważa, że czeka go wieczne potępienie. A znów innym razem oświadcza, że ma to w nosie i idzie się upić. Po mojemu to on ma coś z głową, jak każdy z tej linii Millerów. Jego dziadek zwariował, myślał, że osaczyły go wielkie czarne pająki. Ponoć łaziły po nim i fruwały dookoła. Mam nadzieję, że nigdy nie postradam rozumu, zresztą u Bakerów to się nie zdarza, ale jeśli już Opatrzność tak zrządzi, to oby nie przybrało to postaci wielkich czarnych pająków. Nie cierpię ich... A co do pani Miller, to doprawdy nie wiem, czy zasługuje na litość. Niektórzy mówią, że wyszła za Harrisona tylko dlatego, żeby zrobić na złość Richardowi Taylorowi, a jak dla mnie do dziwny powód do zamążpójścia. No ale nie mnie być sędzią w małżeńskich sprawach. O, widzę, że Cornelia jest już przy furtce. Idę położyć tego brązowego aniołka do łóżeczka i zaraz tu wracam z robótką.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład kolejnego tomu kultowego cyklu powieści o Anne, jestem świadoma „zdrady” popełnianej wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia i żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie.
Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia na Wyspie Księcia Edwarda. Odwiedziłam w tym celu liczne fora internetowe, blogi i grupy na Facebooku poświęcone życiu i twórczości Lucy Maud Montgomery. Należą do nich osoby, które doskonale znają wszystkie jej książki, także w oryginale, i od lat analizują nowe przekłady, bezlitośnie demaskując nawet najmniejsze błędy i nieścisłości. Każda z tych osób ma swoje zdanie na przykład w kwestii tłumaczenia nazwy Green Gables, od ponad stu lat znanej w Polsce jako Zielone Wzgórze. W sieci dostępne są zdjęcia z Wyspy Księcia Edwarda, można więc sobie obejrzeć, jak wyglądają słynne „czerwone drogi” czy odtworzona na podstawie opisu w książce i korespondencji autorki farma rodzeństwa Cuthbertów. Dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga „Kierunek Avonlea”), która nie tylko jest kopalnią wiedzy o LMM, zna na wyrywki wszystkie jej książki i tropi w nich z dociekliwością detektywa wątki autobiograficzne, ale też co roku spędza na Wyspie Księcia Edwarda kilka miesięcy i współpracuje z L.M. Montgomery Literary Society, mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Nazwa ta już od pierwszego przekładu sprawiała tłumaczom kłopoty. Gable po angielsku to termin architektoniczny oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to „szczyt”. Niestety słowo „szczyt” Polakom kojarzy się głównie z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Zielone Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było. Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji i nazwać ten dom Zielone Szczyty. Zrobiłam to po tym, jak przyjrzałam się na zdjęciach tamtejszemu budownictwu, w którym właśnie te szczyty najbardziej rzucają się w oczy. Niektóre domy mają ich po kilka. Istnieje książka Nathaniela Hawthorne’a pod tytułem The House of the Seven Gables , którą L.M. Montgomery czytała w roku 1903. Swój pokój w domu dziadków Macneillów, u których się wychowała, nazywała zawsze gable room – i tę nazwę (east gable room) nadała pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W poprzednim tomie nazwa Zielone Szczyty pojawiała się tylko sporadycznie, ponieważ Anne już tam nie mieszka, za to pozwoliłam sobie dokonać kolejnej zmiany. Chodziło o nazwę domu państwa Blythe’ów – ich pierwszego własnego, a nie wynajętego. W oryginale to Ingleside, co oznacza „miejsce, przestrzeń wokół kominka”. Już w Wymarzonym domu Anne widać, jak ważną rolę w życiu tej rodziny odgrywało to właśnie miejsce, dlatego uznałam, że nazwa ich pierwszego własnego domu powinna jakoś wiązać się z ogniem. Polska nazwa Złoty Brzeg, którą znamy z dotychczasowych przekładów, nie ma z nim nic wspólnego. Poza tym czy taka romantyczka jak Anne mogłaby nazwać swój dom (położony zresztą dość daleko od morza) brzegiem, nawet złotym? Moim zdaniem nie, zwłaszcza że w jednym z pierwszych rozdziałów zwierza się Dianie, jak długo razem z Gilbertem zastanawiali się nad tą nazwą i jak bardzo zależało im, aby była piękna. Czy Złote Iskry przypadną Państwu do gustu tak samo jak mnie – przyszłość pokaże. W tomie, który mają Państwo w ręku, tytułową (fikcyjną) nazwę Dolina Tęczy, całkowicie zgodną z oryginałem, pozostawiam bez zmian.
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę Wyspy Księcia Edwarda, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM (Epigaea repens), o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna BańkowskaROZDZIAŁ I
Powrót do domu
BYŁ POGODNY, JASKRAWOZIELONY majowy wieczór. W wodach Four Winds Harbour przeglądały się złociste chmury, widoczne między łagodnymi, ciemnymi brzegami zatoki. Przy mierzei upiornie pojękiwało morze, mimo wiosny pogrążone w wiecznym smutku. Za to wzdłuż czerwonej drogi do przystani, którą statecznym krokiem podążała do Glen St. Mary panna Cornelia, poświstywał wesoło psotny, dobrotliwy wietrzyk. Panna Cornelia była wprawdzie od trzynastu lat panią Marshallową Elliott, ale nadal większość okolicznych mieszkańców wolała zwracać się do niej po staremu. Spośród starych przyjaciół tylko jedna osoba porzuciła ten zwyczaj: Susan Baker, posiwiała, lojalna, lecz zawzięta gospodyni rodziny Blythe’ów ze Złotych Iskier, nigdy nie przepuściła okazji, by z ostentacyjną pogardą nazywać ową niewiastę „panią Marshallową Elliott”. Zupełnie jakby chciała jej złośliwie wytknąć status mężatki: „Chciałaś, to masz, i jeśli o mnie chodzi, tak właśnie będę cię tytułować”.
Panna Cornelia szła odwiedzić państwa Blythe’ów po ich niedawnym powrocie z trzymiesięcznego pobytu w Europie. Doktorostwo rozpoczęli podróż od udziału w słynnym kongresie medycznym w Londynie, a pod ich nieobecność w Glen miały miejsce pewne wydarzenia, które panna Cornelia chciała z nimi pilnie przedyskutować. Po pierwsze, na plebanię sprowadziła się nowa rodzina. I to taka, że na samą myśl o niej panna Cornelia, zmierzająca właśnie dziarskim krokiem do Złotych Iskier, kręciła z niepokojem głową.
Susan Baker i Anne z domu Shirley śledziły ją z wielkiej werandy, gdzie rozkoszowały się urokami zapadającego zmierzchu. Senne drozdy pogwizdywały cicho wśród klonów, żonkile kołyszące się na wietrze pod ścianą z czerwonej cegły przypominały grupę wdzięcznych tancerzy.
Anne siedziała na schodkach, obejmując dłońmi kolana. W łaskawym świetle wieczoru wyglądała bardziej na młodą dziewczynę niż na matkę kilkorga dzieci, do czego miałaby słuszne prawo, a jej rozmarzone zielonoszare oczy lśniły takim samym blaskiem jak dawniej. Za jej plecami leżała zwinięta w hamaku, tłuściutka jak pulpecik, najmłodsza z latorośli – sześcioletnia Rilla. Miała kręcone rude włosy i orzechowe oczy, ukryte teraz pod powiekami, które jak zwykle tuż przed snem śmiesznie marszczyła.
Shirley – znany w rodzinnym Who’s Who jako „brązowy chłopczyk” – spał w ramionach Susan. Ze swymi brązowymi włoskami, śniadą karnacją i bardzo różowymi policzkami był jej ukochanym pieszczoszkiem. Anne po jego urodzeniu długo chorowała, więc Susan zastępowała mu matkę z namiętną czułością, której nie zaznało żadne ze starszych, lecz także bardzo jej drogich dzieci. Doktor Blythe utrzymywał, że gdyby nie Susan, Shirley by nie przeżył.
– Dałam mu życie tak samo jak pani, droga doktorowo – lubiła powtarzać. – Jest teraz naszym wspólnym dzieckiem. – I rzeczywiście: to u niej mały Shirley szukał zawsze pociechy, gdy nabił sobie guza, to ona kołysała go do snu i broniła przed zasłużonymi klapsami. Susan bez skrupułów wymierzała sprawiedliwość innym dzieciom Blythe’ów, jeśli wymagało tego dobro ich duszy, ale Shirleya nigdy nie tknęła nawet palcem i nie pozwalała na to jego matce. Raz, kiedy doktor go ukarał, Susan zawrzała świętym oburzeniem.
– Ten człowiek spuściłby lanie nawet aniołowi, droga doktorowo – stwierdziła z goryczą, po czym przez całe tygodnie biedny doktor musiał obywać się bez jej ciast.
Na czas podróży rodziców zabrała Shirleya do domu swego brata. Ponieważ reszta dzieci przebywała wtedy w Avonlea, przez trzy cudowne miesiące miała go tylko dla siebie. Mimo to z radością wróciła do Złotych Iskier i swojej ukochanej gromadki. Ten dom był dla niej całym światem, w którym sprawowała niepodzielne rządy. Nawet Anne rzadko kwestionowała jej decyzje, ku zgorszeniu pani Rachel Lynde z Zielonych Szczytów, która przy każdej wizycie uważała za stosowne jej wytknąć, że pozwoliła Susan wejść sobie na głowę i kiedyś tego pożałuje.
– O, idzie do nas Cornelia Bryant – zauważyła Susan. – Przez trzy miesiące uzbierał się jej cały wór plotek, to pewnie chętnie go rozładuje.
– Właśnie na to liczę. – Anne podciągnęła wyżej kolana. – Umieram z ciekawości, a panna Cornelia na pewno opowie nam o wszystkim, co działo się pod naszą nieobecność: kto się urodził, ożenił czy upił, kto umarł, wyjechał, kto się z kim pobił, komu zdechła krowa, która dziewczyna znalazła adoratora. Tak cudownie jest znowu być w domu i mieć wokół siebie tych wszystkich drogich sąsiadów. Chcę wszystko o nich wiedzieć... Pamiętam, jak podczas zwiedzania opactwa westminsterskiego zastanawiałam się, za którego z dwóch wielbicieli wyjdzie w końcu Millicent Drew. Wiesz, Susan, mam straszne podejrzenie, że uwielbiam plotki...
– No, pani doktorowo, przecież każda porządna kobieta lubi wiedzieć, co w trawie piszczy. A co do Millicent, to sama interesuję się tą sprawą. Nigdy nie miałam wielbiciela, co dopiero dwóch... Teraz już mi nie zależy, staropanieństwo nie boli, jeśli się do niego przywyknie. Włosy Millicent wyglądają, jakby czesała je miotłą, ale mężczyźni tego nie dostrzegają.
– Bo widzą tylko jej ładną, figlarną buźkę.
– Bardzo możliwe. I choć Biblia głosi, że „kłamliwy wdzięk i marne jest piękno”, nie obraziłabym się, gdybym mogła osobiście się o tym przekonać. Na pewno kiedy już zostaniemy aniołami, będziemy piękne, ale co nam to da? A skoro mówimy o plotkach... Podobno ta biedna Harrisonowa Miller zza zatoki w zeszłym tygodniu próbowała się powiesić.
– Och, naprawdę?
– Spokojnie, pani doktorowo. Nie udało się jej... Co prawda trudno ją winić, bo ma okropnego męża, ale jakie to głupie! Wieszać się i zostawiać mu wolną drogę do poślubienia innej? Ja na jej miejscu tak bym mu dała popalić, że prędzej sam by się powiesił... Co nie znaczy, że popieram samobójstwo, bez względu na wszystko.
– Ale o co chodzi z tym Harrisonem Millerem? – zainteresowała się Anne. – On zawsze doprowadza ludzi do ostateczności.
– Cóż, jedni nazywają to religią, a inni, za przeproszeniem pani doktorowej, awanturnictwem. Wygląda na to, że nie mogą się zdecydować. Bywają dni, że warczy dosłownie na wszystkich, bo uważa, że czeka go wieczne potępienie. A znów innym razem oświadcza, że ma to w nosie i idzie się upić. Po mojemu to on ma coś z głową, jak każdy z tej linii Millerów. Jego dziadek zwariował, myślał, że osaczyły go wielkie czarne pająki. Ponoć łaziły po nim i fruwały dookoła. Mam nadzieję, że nigdy nie postradam rozumu, zresztą u Bakerów to się nie zdarza, ale jeśli już Opatrzność tak zrządzi, to oby nie przybrało to postaci wielkich czarnych pająków. Nie cierpię ich... A co do pani Miller, to doprawdy nie wiem, czy zasługuje na litość. Niektórzy mówią, że wyszła za Harrisona tylko dlatego, żeby zrobić na złość Richardowi Taylorowi, a jak dla mnie do dziwny powód do zamążpójścia. No ale nie mnie być sędzią w małżeńskich sprawach. O, widzę, że Cornelia jest już przy furtce. Idę położyć tego brązowego aniołka do łóżeczka i zaraz tu wracam z robótką.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..