Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dolina Tęczy. Tom 7 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolina Tęczy. Tom 7 - ebook

Nowa odsłona klasyki literatury. Ania z Zielonego Wzgórza i kolejne przygody rudowłosej Ani od lat podbijają serca czytelniczek na całym świecie. To nowe piękne wydanie wszystkich historii Ani powinno znaleźć się na półkach każdego miłośnika dobrej literatury.

Siódmy tom serii skupia się na sześciorgu dzieciach (choć najstarsze z nich to już młodzież) Ani i Gilberta: Jemie, Walterze, Nan, Di, Shirleyu i Rilli. Ta kilkuosobowa gromadka wciąż dostarcza powodów do radości, ale także trosk. Wciąż przeżywają nowe przygody i nawiązują nowe znajomości. Ot, choćby z dziećmi nowo przybyłego pastora: Faith, Uną, Carolem i Jerrym. Niebawem do grupy dołącza ciekawa dziewczynka – adoptowana przez panią Kornelię Mary Vance.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8318-012-0
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. POWRÓT DO DOMU

Był bezchmurny, jabłkowozielony majowy wieczór, a w wodach zatoki Przystani Czterech Wiatrów, wtulonej w ramiona ciemniejących brzegów, odbijały się obłoki płynące po złocistym niebie. Morze na mierzei jęczało złowrogo i nawet wiosną nuciło swą żałobną pieśń, wzdłuż rdzawoczerwonej drogi pogwizdywał jednak kpiący, wesoły wietrzyk. Tą właśnie drogą zmierzała w stronę wioski Glen St. Mary korpulentna, stateczna panna Kornelia. I choć panna Kornelia niemal od trzynastu lat była panią Marshallową Elliott, większość okolicznych mieszkańców wciąż nazywała ją „panną Kornelią”. Jej przyjaciele do tego stopnia umiłowali sobie ten zwrot, że nie potrafili się z nim rozstać i tylko jedna jedyna osoba wzgardliwie go pomijała. Susan Baker, siwowłosa, zasadnicza i lojalna gosposia służąca rodzinie Blythe’ów w Złotym Brzegu, nigdy nie traciła okazji, by nazwać sąsiadkę „panią Marshallową Elliott”, podkreślając te słowa niemal zjadliwie, jakby mówiła: „Chciałaś zostać mężatką, to nią zostałaś, a ja zrobię co w mojej mocy, byś o tym nie zapomniała”.

Panna Kornelia wybierała się do Złotego Brzegu, aby zobaczyć się z doktorem i doktorową Blythe, którzy powrócili niedawno z Europy. Wyjechali w lutym, by wziąć udział w słynnym kongresie medycznym w Londynie, i nie było ich aż przez trzy miesiące. Pod ich nieobecność w Glen doszło do wielu wydarzeń, które panna Kornelia pragnęła z nimi omówić. Jak to, że na plebanii zamieszkała nowa rodzina. I to jaka! Na samo wspomnienie panna Kornelia z niedowierzaniem pokręciła głową.

Susan Baker i Ania Blythe dojrzały pannę Kornelię z obszernej werandy Złotego Brzegu, gdzie rozkoszowały się czarującym zmierzchem i napawały słodkim gwizdem sennych drozdów ukrytych w ciemniejących gałęziach klonów oraz widokiem roztańczonych na wietrze żonkili, które chyliły główki na stary, uroczy murek z czerwonej cegły okalający tutejszy trawnik.

Ania siedziała na stopniach werandy z dłońmi splecionymi na kolanie i w życzliwym świetle wieczoru wyglądała tak dziewczęco, jak może wyglądać matka równie licznej gromadki dzieci. Jej piękne szarozielone oczy, którymi spoglądała na drogę opadającą ku przystani, jak zawsze były pełne nieugaszonego blasku i rozmarzenia. W hamaku za jej plecami leżała zwinięta w kłębek Rilla Blythe – pulchniutka sześcioletnia istotka, najmłodsza spośród dzieci ze Złotego Brzegu. Miała kręcone rude włosy i orzechowe oczy, które teraz zacisnęła, w zabawny sposób marszcząc powieki, jak zawsze, gdy zasypiała.

Shirley, którego w rodzinie nazywano „małym brązowym chłopczykiem”, spał w ramionach Susan. Miał brązowe włosy, brązowe oczy i brązową skórę, a do tego bardzo różowe policzki, Susan żywiła zaś wobec niego szczególnie ciepłe uczucia. Po jego narodzinach Ania przez długi czas była bardzo osłabiona, a Susan matkowała noworodkowi z czułością, jakiej nie wzbudzały w niej pozostałe – tak przecież drogie jej sercu – dzieci doktorostwa. Doktor Blythe powiedział kiedyś, że gdyby nie Susan, Shirley by nie przeżył.

– Dałam mu życie w równym stopniu co i pani, droga pani doktorowo – lubiła mawiać Susan. – Jest więc tak samo moim dzieckiem. – I rzeczywiście, to do Susan biegł mały Shirley, kiedy nabił sobie guza i szukał pocieszenia; kiedy trzeba go było utulić do snu lub ochronić przed zasłużonym laniem.

Susan skrupulatnie rozdawała klapsy pozostałym małym Blythe’om, ilekroć uważała, że wyjdzie im to na dobre, nie biła jednak Shirleya i nie pozwalała na to jego matce. Kiedy któregoś razu chłopiec dostał lanie od ojca, Susan nie posiadała się z oburzenia.

– Ten człowiek złoiłby skórę aniołowi, droga pani doktorowo, nie mam co do tego wątpliwości – orzekła z goryczą i przez wiele tygodni odmawiała pieczenia placków dla doktora.

Pod nieobecność państwa Blythe’ów ich dzieci zamieszkały w Avonlea, ale Susan zabrała Shirleya do domu swego brata i przez trzy cudowne miesiące miała go tylko dla siebie. Mimo to gosposia cieszyła się powrotem do Złotego Brzegu i napawała obecnością ukochanych podopiecznych. Złoty Brzeg był całym jej światem, w którym niepodzielnie królowała. Nawet Ania rzadko podważała jej decyzje, ku zgorszeniu pani Małgorzaty Linde z Zielonego Wzgórza, która podczas każdych odwiedzin w Czterech Wiatrach ponurym głosem pouczała ją, że pozwala Susan za bardzo się rządzić i że srodze tego pożałuje.

– Od strony portu nadchodzi Kornelia Bryant, droga pani doktorowo – powiedziała Susan. – Bez wątpienia poznamy dziś wszystkie plotki, które zgromadziła przez ostatni kwartał.

– Szczerze na to liczę – odparła Ania, przyciągając kolana. – Jestem spragniona nowinek z Glen St. Mary. Mam nadzieję, że panna Kornelia zdoła mi opowiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w okolicy pod naszą nieobecność. O wszyściutkim! Kto się urodził, kto wziął ślub i kto się upił. Kto umarł, wyjechał i przyjechał, kto się z kim pokłócił, komu zdechła krowa i kto miał adoratora. Cudownie jest powrócić do domu i znaleźć się wśród kochanych mieszkańców Glen. Nie mogę się doczekać, aż dowiem się o nich wszystkiego. Pamiętam, że zwiedzając opactwo westminsterskie, zastanawiałam się, którego ze swoich dwóch zalotników poślubi Millicent Drew. Wiesz, Susan, zaczynam się obawiać, że nie mogę żyć bez plotek!

– To oczywiste, droga pani doktorowo – przyznała Susan. – Każda prawdziwa kobieta lubi wiedzieć, co w trawie piszczy. Przyznam, że i mnie ciekawią losy Millicent Drew. Sama nigdy nie miałam adoratora, o dwóch nawet nie wspominając, ale już od jakiegoś czasu mi to nie przeszkadza, bo kiedy przywyknie się do staropanieństwa, nie odczuwa się z tego powodu przykrości. Millicent zawsze wygląda tak, jakby czesała się miotłą, ale mężczyźni, zdaje się, nie zwracają na to uwagi.

– Widzą tylko jej ładną, intrygującą, filuterną twarzyczkę, Susan.

– Bardzo prawdopodobne, droga pani doktorowo. I choć w Piśmie stoi, że kłamliwy jest wdzięk i marne jest piękno¹, to chętnie przekonałabym się o tym na własnej skórze, gdyby Opatrzności spodobało się obdarzyć mnie urodą. Nie mam wątpliwości, że w niebie wszyscy będziemy piękni, ale co nam wtedy po urodzie? A skoro mowa o plotkach, podobno biedna pani Harrisonowa Miller w zeszłym tygodniu próbowała się powiesić.

– Co ty mówisz, Susan!

– Spokojnie, droga pani doktorowo. Próbowała bez skutku. Trudno ją jednak winić, że chciała się targnąć na swoje życie… Trzeba przyznać, że ma doprawdy okropnego męża. Niemniej zachowała się bardzo niemądrze, bo przecież wieszając się, tylko by mu się przysłużyła. Zaraz poszukałby sobie drugiej żony! Na jej miejscu, droga pani doktorowo, ciosałabym mu kołki na głowie, tak że to on miałby ochotę się powiesić, a nie ja. Nie żebym popierała dyndanie na stryczku, droga pani doktorowo, bez względu na okoliczności.

– Co jest nie tak z tym całym Harrisonem Millerem? – żachnęła się Ania. – Odkąd pamiętam, doprowadza innych na skraj załamania.

– Niektórzy mówią, że jest religijny, inni zaś twierdzą, że krnąbrny jak sam diabeł. W przypadku Harrisona nie da się tego jasno stwierdzić. Bywają dni, kiedy na wszystkich warczy, bo uważa, że został skazany na wieczne potępienie. Bywają też takie, kiedy się tym nie przejmuje i upija się do nieprzytomności. Osobiście uważam, że nie jest zdrowy na umyśle i że brak mu piątej klepki jak wszystkim przedstawicielom tej gałęzi Millerów. Jego dziadek zwariował. Wydawało mu się, że otaczają go wielkie czarne pająki. Twierdził, że po nim pełzają i unoszą się wokół niego w powietrzu. Mam nadzieję, że ja nigdy nie postradam zmysłów, droga pani doktorowo. Na szczęście to dość mało prawdopodobne, bo Bakerowie nie mają takiego zwyczaju. Jeśli jednak wszechmądra Opatrzność ześle mi taki los, mam nadzieję, że w obłędzie nie będę oglądała wielkich czarnych pająków, bo nie znoszę tego tałatajstwa. Co się zaś tyczy pani Miller, nie wiem, czy rzeczywiście zasługuje na współczucie. Niektórzy twierdzą, że poślubiła Harrisona, by odegrać się na Richardzie Taylorze, a moim zdaniem to dość osobliwy powód stawania przed ołtarzem. Choć oczywiście nie mnie oceniać sprawy dotyczące świętego matrymonium, droga pani doktorowo. Kornelia Bryant stoi już przy furtce, więc pozwoli pani, że zaniosę nasze brązowe dzieciątko do łóżeczka i wrócę tu z robótką.ROZDZIAŁ 2. PLOTECZKI

– Gdzie reszta dzieci? – spytała panna Kornelia, kiedy powitania (serdeczne z jej strony, radosne ze strony Ani i pełne godności ze strony Susan) dobiegły końca.

– Shirley śpi, a Jem i Walter bawią się z bliźniaczkami w swojej ukochanej Dolinie Tęczy – wyjaśniła Ania. – Wrócili do domu dopiero po południu i w pospiechu połknęli kolację, żeby jak najszybciej się tam znaleźć. Żadnego innego miejsca na ziemi nie kochają równie mocno. Nawet klonowy zagajnik nie może rywalizować o ich uczucia z tą dolinką.

– Obawiam się, że kochają ją nieco zbyt mocno – orzekła Susan ponuro. – Mały Jem powiedział kiedyś, że po śmierci wolałby się znaleźć w Dolinie Tęczy niż w niebie, a to wysoce niewłaściwe.

– Przypuszczam, że spędzili miłe chwile w Avonlea? – spytała panna Kornelia.

– Wprost cudowne. Maryla okropnie ich rozpieszcza. A już Jema uważa za wzór wszelkich cnót.

– Panna Cuthbert musi być już sędziwą damą – powiedziała panna Kornelia, wyciągając z torby robótkę, by dotrzymać kroku Susan.

Ta zacna dama uważała, że kobieta mająca coś do roboty przeważa nad tą, której dłonie spoczywają bezczynnie.

– Maryla skończyła osiemdziesiąt pięć lat – oznajmiła Ania, wzdychając. – A jej włosy są białe jak śnieg. Za to, o dziwo, wzrok ma lepszy niż w wieku lat sześćdziesięciu.

– Cóż, skarbeńku, bardzo się cieszę, żeście powrócili do domu. Bez was dokuczała mi tu samotność. Mimo to możesz mi wierzyć, że w Glen nie ma miejsca na nudę. W całym swoim życiu nie przeżyłam równie ekscytującej wiosny, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy kościoła. Aniu, skarbeńku, w końcu udało nam się wybrać nowego pastora!

– To wielebny John Knox Meredith, droga pani doktorowo – dodała Susan, która nie zamierzała pozwolić, by panna Kornelia przekazała Ani wszystkie nowiny.

– Czy jest miły? – zaciekawiła się Ania.

Panna Kornelia westchnęła, a Susan jęknęła przeciągle.

– Owszem, zakładając, że u pastora to właśnie tę cechę ceni się najbardziej – odparła pani Elliott. – Jest niezwykle miły i niezwykle uczony… oraz niezwykle uduchowiony. Za to, skarbeńku, nie ma ani krztyny zdrowego rozsądku!

– W takim razie czemu rada powołała go do naszej parafii?

– Cóż, nie da się ukryć, że to najlepszy kaznodzieja, jakiego dane nam było słuchać w Glen St. Mary – oznajmiła panna Kornelia, wykonując przy okazji kilka fastryg. – Domyślam się, że żadna inna kongregacja nie wybrała go na pastora ze względu na to jego rozmarzenie i gapiostwo. Rzecz w tym, że próbne kazanie wypadło wprost wspaniale. Wszyscy oszaleli na jego punkcie… A na brak urody też nie może narzekać…

– Jest bardzo przystojny, droga pani doktorowo, a w ostatecznym rozrachunku lubię, kiedy na ambonie staje urodziwy mężczyzna – wtrąciła Susan, uznawszy, że znów nadszedł czas, by zaznaczyć swoją pozycję.

– Poza tym – dodała panna Kornelia – zależało nam, by jak najszybciej kogoś zatrudnić. A pan Meredith był pierwszym kandydatem, co do którego wszyscy się zgadzaliśmy. Wobec pozostałych każdy miał jakieś zastrzeżenia. Niektórzy chcieli powołać na to stanowisko pana Folsoma. On również okazał się dobrym kaznodzieją, ale z jakiegoś powodu wiernym nie spodobał się jego wygląd. Ten mężczyzna był zbyt śniady i zbyt zadbany.

– Przypominał wielkiego czarnego kocura, droga pani doktorowo – wyjaśniła Susan. – Nie wyobrażam sobie, abym co niedziela musiała oglądać kogoś takiego na kazalnicy.

– Potem przyjechał pan Rogers, który wydał nam się zupełnie mdły: ani taki, ani siaki – podjęła na nowo panna Kornelia. – Ale nawet gdyby nauczał z równą swadą co święci Piotr i Paweł, w niczym by mu to nie pomogło, bo tamtego dnia do kościoła wdarły się owce starego Caleba Ramsaya i zaczęły głośno beczeć właśnie wtedy, gdy pastor prawił kazanie. Wierni tak się śmiali, że biedny Rogers nie miał już żadnych szans. Niektórzy uważali, że powinniśmy zatrudnić pana Stewarta ze względu na jego gruntowne wykształcenie. Potrafi czytać Nowy Testament w pięciu językach.

– A na co to komu potrzebne? Nie sądzę, by miał się z tego powodu dostać do nieba szybciej niż inni śmiertelnicy – mruknęła Susan.

– Większości z nas nie podobał się sposób, w jaki wygłaszał kazanie – kontynuowała panna Kornelia, nie zwracając uwagi na gosposię. – Ten człowiek nie mówił, tylko stękał, że się tak wyrażę. Za to pan Arnett wcale nie potrafił nauczać. Co więcej, do próbnego kazania wybrał chyba najgorszy fragment z całej Biblii: „Przeklinajcie Meroz!”².

– Ilekroć nie wiedział, co powiedzieć, uderzał w Biblię i krzyczał gromkim głosem: „Przeklinajcie Meroz!”. Kimkolwiek był ten biedny Meroz, tamtej niedzieli został przeklęty do cna, droga pani doktorowo – dodała Susan.

– Duchowny kandydujący na stanowisko pastora powinien ostrożnie dobierać teksty do kazania – orzekła panna Kornelia uroczyście. – Uważam, że gdyby pan Pierson wybrał inny fragment, miałby szansę otrzymać posadę w Glen. Ale kiedy wyrecytował fragment Ewangelii: „Naprzykrza mi się ta wdowa, lecz wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie”³, było już po sprawie. Wszyscy szczerzyli się w uśmiechu, bo powszechnie wiadomo, że wdowa Hill zza przystani od piętnastu lat przymila się do każdego pastora, który zawita do Glen. Za to pan Newman miał za dużo dzieci.

– Zatrzymał się u mojego szwagra Jamesa Clowa – wyjaśniła Susan. – „Ile ma pan dzieci?”, spytałam. „Dziewięciu chłopców i dla każdego z nich po siostrze”, odparł. „Osiemnaścioro!”, zawołałam. „Boże drogi, to ci dopiero rodzina!” A on tylko śmiał się i śmiał. Nie rozumiem, doprawdy, co go tak rozśmieszyło, droga pani doktorowo. Jestem pewna, że żadna plebania nie pomieści osiemnaściorga dzieci.

– Miał ich zaledwie dziesięcioro, Susan – wyjaśniła panna Kornelia protekcjonalnie. – A dziesięcioro grzecznych dzieci nie zaszkodziłoby plebanii i całej parafii bardziej niż ta czwórka, która ostatecznie nam się trafiła. Choć nie mogę powiedzieć, skarbeńku, żeby dzieci pana Mereditha były złe. Lubię je… Wszyscy je lubią, bo doprawdy trudno nie darzyć ich sympatią. Gdyby ktokolwiek zadbał o ich maniery i nauczył je właściwego zachowania, nie mielibyśmy powodów do narzekań. Nauczyciel twierdzi, że są bardzo grzeczne. Za to w domu robią, co im się żywnie podoba.

– Co na to pani Meredith? – spytała Ania.

– Nie ma żadnej pani Meredith. I właśnie w tym cały kłopot. Nasz nowy pastor jest wdowcem. Jego żona zmarła przed czterema laty. Gdybyśmy o tym wiedzieli, zapewne nie powołalibyśmy go na to stanowisko, bo pastor wdowiec szkodzi parafii bardziej niż pastor kawaler. Kiedy jednak pan Meredith opowiadał o swoich dzieciach, doszliśmy do wniosku, że poza ojcem mają też zapewne matkę. Tymczasem sprowadziła się tu z nimi jedynie leciwa krewna, którą dzieci nazywają ciotką Marthą. Słyszałam, że to kuzynka matki pana Mereditha, którą ten wziął do siebie, by uchronić ją od przytułku. Ma siedemdziesiąt pięć lat, jest na wpół niewidoma, głucha jak pień i potwornie zrzędliwa.

– A w dodatku nie umie gotować, droga pani doktorowo.

– Zupełnie nie nadaje się do zarządzania plebanią – orzekła panna Kornelia z goryczą. – Pan Meredith nie chce zatrudnić pomocy domowej, bo twierdzi, że w ten sposób uraziłby krewną. Aniu, skarbeńku, nawet sobie nie wyobrażasz, w jakim stanie znajduje się plebania. Na sprzętach leży gruba warstwa kurzu i nic nigdy nie trafia na swoje miejsce. A przecież przed przyjazdem nowego pastora tak ładnie odmalowaliśmy i wytapetowaliśmy ściany.

– Ile jest tych dzieci? Czworo? – spytała Ania, która w głębi duszy już zaczynała im matkować.

– Tak. Rodziły się jedno po drugim. Gerald jest najstarszy. Ma dwanaście lat i wołają na niego Jerry. Bystry chłopiec. Faith ma jedenaście lat. To prawdziwa chłopczyca, ale muszę przyznać, że jest śliczna jak z obrazka.

– Wygląda jak aniołek, ale to diablę wcielone, droga pani doktorowo – zapewniła Susan solennie. – W zeszłym tygodniu zaszłam na plebanię. Była tam też pani Jamesowa Millison, która przyniosła rodzinie pastora tuzin jaj i mały skopek mleka… bardzo mały skopek, droga pani doktorowo. Faith odebrała dary od sąsiadki i pognała z nimi do piwnicy. Stawiając nogę na ostatnim stopniu, potknęła się i spadła wraz z mlekiem, jajkami i całym tym majdanem. Może sobie pani wyobrazić rezultat tego upadku, droga pani doktorowo. A jednak mała wybiegła z piwnicy, śmiejąc się wesoło. „Sama nie wiem, czy jestem sobą, czy kremem budyniowym”, powiedziała. Pani Jamesowa Millison nie posiadała się ze złości. Powiedziała, że już nigdy nie zaniesie niczego na plebanię, bo i tak wszystko się tam marnuje.

– Odkąd pamiętam, Maria Millison nigdy niczego nie nosiła na plebanię. – Panna Kornelia prychnęła z pogardą. – Potrzebowała po prostu wymówki, żeby zaspokoić ciekawość. Ale biedna Faith rzeczywiście zawsze pakuje się w tarapaty. Jest taka nierozważna i impulsywna.

– Zupełnie jak ja. Bez wątpienia polubię tę waszą Faith – ogłosiła Ania.

– To temperamentne dziecko, droga pani doktorowo. Mnie się to podoba – przyznała Susan.

– Rzeczywiście, ma w sobie coś ujmującego – przyznała panna Kornelia. – Zawsze się śmieje i wszystkich zaraża radością. Nawet w kościele nie umie zachować powagi. Una ma dziesięć lat. To urocze stworzenie, niezbyt urodziwe, ale urocze. Za to Thomas Carlyle liczy sobie lat dziewięć. Wołają na niego Carl. Ma bzika na punkcie ropuch, robaków i żab, które zbiera, gdzie się da, a potem znosi tę całą dzicz do domu.

– Domyślam się, że to on zostawił martwego szczura na krześle w salonie tamtego popołudnia, kiedy pani Grant postanowiła złożyć wizytę na plebanii. Biedna kobiecina wystraszyła się na śmierć – oznajmiła Susan – i nic dziwnego, bo zgodzicie się panie chyba, że salon plebanii nie jest odpowiednim miejscem dla martwych szczurów. Choć możliwe, że to sprawka kota. Ten kocur to diabeł wcielony, droga pani doktorowo. Moim zdaniem kot pastora powinien przynajmniej wyglądać przyzwoicie, bez względu na to, jaki jest naprawdę. Tymczasem w życiu nie widziałam bardziej bezwstydnej bestii. Co wieczór o zachodzie słońca przechadza się po kalenicy dachu plebanii, wywijając przy tym ogonem, a musi pani przyznać, droga pani doktorowo, że to doprawdy nie przystoi.

– Najgorsze jest to, że mali Meredithowie nigdy nie są przyzwoicie odziani. – Panna Kornelia westchnęła. – A odkąd stopniały śniegi, chodzą do szkoły boso. Chyba rozumiesz, skarbeńku, że dzieciom z plebanii nie wypada chodzić bez obuwia… Zwłaszcza że córeczka pastora metodystów nosi takie ładne buciki zapinane na guziczki. Wolałabym także, aby dzieci pana Mereditha nie bawiły się na starym cmentarzu metodystów.

– Cóż, pewnie trudno im się oprzeć pokusie, bo to miejsce przylega do plebanii – powiedziała Ania. – Zawsze uważałam, że cudownie byłoby się bawić na cmentarzu.

– O nie, na pewno tak pani nie uważała, droga pani doktorowo – oburzyła się lojalna Susan, gotowa bronić Ani przed nią samą. – Ma pani na to za dużo zdrowego rozsądku i taktu.

– Dlaczego w ogóle wybudowano plebanię tuż obok cmentarza? – zaciekawiła się Ania. – Trawnik okalający dom jest tak wąski, że dzieci nie mają się gdzie bawić… poza cmentarzem właśnie.

– Rzeczywiście popełniono błąd – przyznała panna Kornelia – ale rada kościoła tanio nabyła tę ziemię. A dotychczas żadnym innym dzieciom z plebanii nie przyszło do głowy, by się tam bawić. Pan Meredith nie powinien im na to pozwalać. Tyle że ilekroć przebywa w domu, siedzi z nosem w książkach. Czyta i czyta albo przechadza się po gabinecie, śniąc na jawie. Do tej pory nie zdarzyło mu się przegapić nabożeństwa, ale już dwa razy zapomniał o spotkaniu modlitewnym i jeden z członków starszyzny musiał wybrać się po niego na plebanię. Zapomniał też o ślubie Fanny Cooper. Rodzina Cooperów dzwoniła do niego tak długo, aż odebrał telefon. Przybiegł do kościoła tak jak stał, w kapciach! Nie przejmowalibyśmy się tym tak mocno, gdyby metodyści nie mieli z tego tak wielkiej uciechy. Pocieszam się jednak, że nie mogą krytykować jego kazań. Kiedy pan Meredith staje na ambonie, doznaje czegoś na kształt przebudzenia. Za to pastor metodystów wcale nie umie nauczać… tak słyszałam. Bo sama, chwała Bogu, nie musiałam go słuchać.

Odkąd panna Kornelia wyszła za mąż, jej niechęć do mężczyzn nieco osłabła, wciąż jednak żywiła pogardę dla metodystów. Susan uśmiechnęła się przebiegle.

– Ludzie powiadają, pani Elliott, jakoby metodyści i prezbiterianie mieli się zjednoczyć.

– Cóż, mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, będę już w grobie – odparowała panna Kornelia. – Nie zamierzam się układać z metodystami, a pan Meredith na własnej skórze przekona się, że należy się od nich trzymać z daleka. Moim zdaniem za bardzo się z nimi brata. Jacob Drew zaprosił go na kolację z okazji srebrnych godów i pastor wpakował się tam w niezłe tarapaty.

– A co się stało?

– Pani Drew poprosiła, by pan Meredith pokroił gęś, bo Jacob nigdy nie miał do tego drygu. Cóż, pastor zabrał się do dzieła, a w trakcie krojenia strącił gęś z półmiska na kolana siedzącej obok niego pani Reese. I powiedział tylko: „Pani Reese, czy byłaby pani uprzejma oddać mi tę gęś?”. Kobieta zwróciła mu pieczeń, potulna jak baranek, ale w środku musiała się gotować ze złości, bo tamtego wieczoru włożyła nową suknię z jedwabiu. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że pani Reese jest metodystką.

– To chyba lepiej, niż gdyby była prezbiterianką – wtrąciła Susan. – Bo gdyby należała do naszego kościoła, z pewnością by z niego wystąpiła, a nie stać nas na to, żeby tracić wiernych. Wśród metodystów pani Reese nie cieszy się szczególnym poważaniem, bo okropnie zadziera nosa. Więc metodyści powinni się chyba cieszyć, że pan Meredith zniszczył jej sukienkę.

– Rzecz w tym, że pastor zrobił z siebie pośmiewisko, a ja nie lubię patrzeć, jak mój pastor ośmiesza się w oczach metodystów – wyjaśniła panna Kornelia wyniośle. – Gdyby miał żonę, do niczego podobnego by nie doszło.

– Nawet tuzin żon pana Mereditha nie odwiódłby pani Drew od upieczenia tego starego, łykowatego gąsiora na jubileuszową ucztę – obstawała przy swoim Susan.

– Ludzie mówią, że to był pomysł jej męża – powiedziała panna Kornelia. – Jacob Drew jest zarozumiałym, skąpym, despotycznym człowiekiem.

– Podobno on i jego żona szczerze się nienawidzą, a moim zdaniem para małżeńska nie powinna się traktować w taki sposób. Choć ja, rzecz jasna, nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia – dodała Susan, odrzucając głowę. – Ale nie zwykłam obwiniać o wszystko mężczyzn. Pani Drew także jest skąpa. Ludzie powiadają, że w całym swoim życiu podzieliła się z bliźnimi tylko garnuszkiem masła ze śmietany, w której utopił się szczur. Przyniosła tę osełkę na kościelną kwestę. O utopionym szczurze dowiedzieliśmy się znacznie później.

– Na szczęście Meredithowie obrazili do tej pory samych metodystów. – Panna Kornelia westchnęła z ulgą. – Jakieś dwa tygodnie temu ten ich Jerry wybrał się na wieczorne spotkanie modlitewne i usiadł obok starego Williama Marsha. W pewnym momencie mężczyzna jak zwykle wstał z miejsca i jęcząc przeraźliwie, składał świadectwo wiary. „Już panu lepiej?”, szepnął Jerry, kiedy William z powrotem usiadł. Biedny Jerry chciał mu po prostu okazać współczucie, ale pan Marsh uznał go za impertynenta i strasznie się na niego wściekł. Oczywiście chłopiec wcale nie powinien był się znaleźć na spotkaniu modlitewnym metodystów, ale te dzieci chadzają, dokąd chcą.

– Mam nadzieję, że nie uda im się obrazić pani Alecowej Davies z portu – oznajmiła Susan. – Słyszałam, że to bardzo drażliwa, a jednocześnie niezwykle zamożna kobieta, która łoży największe składki na rzecz pensji wypłacanej pastorowi. Powiedziała podobno, że nigdy nie widziała gorzej wychowanych dzieci niż mali Meredithowie.

– Z każdą chwilą nabieram silniejszego przekonania, że rodzina Meredithów to ludzie znający Józefa – oznajmiła Ania zdecydowanie.

– Cóż, chyba rzeczywiście tak jest… mimo wszystko – przyznała panna Kornelia. – A to rekompensuje ich braki. Tak czy siak, sprowadzili się do naszej wioski i musimy zrobić, co w naszej mocy, by było im tu dobrze, a jednocześnie bronić ich przed metodystami. Tymczasem muszę się już zbierać. Marshall spędził dziś dzień za przystanią. Wkrótce wróci do domu i zapewne zażyczy sobie kolacji, jak typowy mężczyzna. Szkoda, że nie udało mi się zobaczyć z pozostałymi dziećmi. A gdzie nasz doktor?

– W porcie. Odkąd trzy dni temu wróciliśmy do domu, we własnym łóżku przespał trzy godziny, a we własnym domu zjadł dwa posiłki.

– Cóż, wszyscy ci, którzy przez ostatnie sześć tygodni chorowali, czekali, aż doktor powróci do domu. Trudno ich za to winić. Kiedy lekarz zza przystani poślubił córkę grabarza z Lowbridge, ludzie zaczęli zerkać na niego podejrzliwie. Nie wyglądało to dobrze. Mam nadzieję, że wkrótce nas odwiedzicie i opowiecie o swojej podróży. Domyślam się, że miło spędziliście czas.

– To prawda – przytaknęła Ania. – Ta podróż była spełnieniem wieloletnich marzeń. Stary kontynent jest wspaniały i olśniewający. Ale czuliśmy wielkie zadowolenie, wracając do ojczyzny. Kanada to najcudowniejszy kraj na świecie, panno Kornelio.

– Nikt nie może mieć co do tego wątpliwości – powiedziała panna Kornelia z satysfakcją.

– Stara Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejsza prowincja w Kanadzie, a Cztery Wiatry to najpiękniejszy zakątek na Wyspie Księcia Edwarda. – Ania się roześmiała, z uwielbieniem wpatrując się w wioskę, przystań i zatokę zalane złotym światłem zachodzącego słońca. Wskazała je dłonią. – W Europie nie widziałam piękniejszego krajobrazu niż ten, panno Kornelio. Czy naprawdę musi już pani iść? Dzieciom będzie żal, że się z panią nie zobaczyły.

– Niech wkrótce do mnie zajrzą. Powiedz im, że czeka na nie słój pączków.

– Podczas kolacji dzieci planowały odwiedziny u państwa. Wkrótce z pewnością się do was wybiorą, ale najpierw muszą wrócić do szkoły. A bliźniaczki zaczną pobierać lekcje muzyki.

– Mam nadzieję, że nie u żony pastora metodystów? – zaniepokoiła się panna Kornelia.

– Nie. Rosemary West będzie je uczyć. Wybrałam się do niej wczorajszego wieczoru, by wszystko ustalić. Jaka to piękna dziewczyna!

– Rosemary rzeczywiście nie traci na urodzie. Choć nie jest już taka młoda…

– Wydała mi się bardzo czarująca. Dotąd niewiele miałam z nią do czynienia. Ich dom leży na uboczu i poza nabożeństwami rzadko ją widuję.

– Ludzie lubią Rosemary West, choć jej nie rozumieją – wyjaśniła panna Kornelia, nieświadomie wyrażając najwyższe uznanie dla wdzięku Rosemary. – Ellen od zawsze trzyma ją w ryzach, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Tyranizuje ją, a jednocześnie na wiele sposobów rozpieszcza. Rosemary była kiedyś zaręczona z młodym Martinem Crawfordem. Jego statek rozbił się nieopodal Wyspy Magdaleny i cała załoga się potopiła. Rosemary była wtedy podlotkiem… miała zaledwie siedemnaście lat. Ale po tym wydarzeniu bezpowrotnie się zmieniła. Od śmierci matki ona i Ellen są sobie bardzo bliskie i trzymają się domu. Rzadko bywają we własnym kościele w Lowbridge i z tego, co słyszałam, Ellen nie lubi zbyt często bywać w świątyni prezbiterian. Za to do metodystów nie chadza nigdy, to jedno muszę jej przyznać. Westowie zawsze należeli do kościoła episkopalnego. Rosemary i Ellen są dość zamożne i prawdę mówiąc, Rosemary wcale nie musi udzielać lekcji muzyki. Robi to dla przyjemności. Obie kobiety są daleko spokrewnione z Leslie. Czy Fordowie wybierają się tego lata do Czterech Wiatrów?

– Nie. Udają się w podróż do Japonii i powrócą z niej pewnie dopiero za rok. Akcja nowej powieści Owena ma się toczyć w tym kraju. To pierwsze lato od naszej wyprowadzki, kiedy nasz ukochany Wymarzony Dom będzie stał pusty.

– Moim zdaniem Owen Ford mógłby znaleźć mnóstwo wątków do książek w Kanadzie, a nie ciągać żonę i niewinne dzieci do tak pogańskiego kraju jak Japonia – mruknęła panna Kornelia. – Księga życia kapitana Jima jest jego najlepszym dziełem, a przecież materiały do niej zebrał tu, w Czterech Wiatrach.

– Dobrze pani wie, że większość z nich otrzymał od kapitana, który gromadził je, podróżując po całym świecie. Moim zdaniem książki Owena są czarujące.

– Oczywiście, są niczego sobie. Staram się czytać wszystko, co napisze, choć zawsze utrzymywałam, skarbeńku, że czytanie powieści to grzeszna strata czasu. Jednego możesz być pewna: napiszę do niego i powiem, co myślę o tej całej japońskiej eskapadzie. Czyżby chciał wychować Kennetha i Persis na małych bezbożników?

Rzuciwszy owo niemożliwe do rozstrzygnięcia pytanie, panna Kornelia pożegnała się i odeszła. Susan zabrała Rillę do domu, by położyć ją spać, a Ania siedziała na schodach werandy do czasu, aż na niebie zamigotały pierwsze gwiazdy. Pogrążona w swoich niepoprawnych marzeniach, po raz kolejny przeżywała radość ze zjawiska, jakim był roziskrzony blaskiem wschód księżyca w Przystani Czterech Wiatrów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: