Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dolinami rzek: opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolinami rzek: opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 452 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Z Grod­na do Kow­na. Ośm dni po­dró­ży "że­glar­skim szla­kiem Ja­gieł­ły". Czas tak krót­ki i szlak nie­dłu­gi, do­star­cza nam prze­cież mnó­stwa wra­żeń i tłu­mu wi­do­ków. Jak­to? Nie nad Re­nem, nie w sa­skiej Szwaj­ca­ryi, nie w po­łu­dnio­wej Fran­cyi, lecz po tym skrom­nym na­szym Nie­mnie pły­nąc, do­świad­czyć mo­że­my mnó­stwa wra­żeń i spo­ty­kać tłum wi­do­ków! A tak, dla wie­lu, nie­ste­ty, rzecz ta wyda się nie­spo­dzie­wa­ną i nie­mal nie­praw­do­po­dob­ną, jed­nak jest ona zu­peł­nie praw­dzi­wą.

Po­dró­żu­jąc z p. Glo­ge­rem, zwie­dza­my sta­re i w dzie­jach zna­ne mia­stecz­ka, prze­cha­dza­my się po kwie­ci­stych łą­kach i ciem­nych, jo­dło­wych bo­rach, po reszt­kach puszcz od­wiecz­nych, w któ­rych nie­gdyś roz­le­ga­ły się trą­by mo­nar­szych po­lo­wań, któ­re Sar­biew­ski już opie­wał:

"Wre szcze­ra ocho­ta,

Od szcze­ka­nia bry­ta­nów roz­le­ga się pusz­cza,

Usta spa­li­ła spie­ko­ta….."

Za­zna­ja­mia­my się z nad­wod­ną lud­no­ścią ory­lów, pro­wa­dzą­cych po Nie­mnie baty i wi­ci­ny, po­zna­je­my jej od­ręb­ne ce­chy, za­rob­ki, spo­sób ży­cia, na­rzę­dzia, któ­re­mi pra­cu­ją. Tu dro­gę nam za­stę­pu­ją z wód wy­ła­nia­ją­ce się ogrom­ne kło­dy czar­nych dę­bów, tam wody te wrą i szu­mią na po­tęż­nych "ra­pach", z któ­rych każ­da nosi od­dziel­ną, czę­sto cha­rak­te­ry­stycz­ną i ma­low­ni­czą na­zwę, jako to: Most dy­abel­ski, Bi­cze, Bi­czę­ta, Gog, Ko­cioł, Szklan­ka i t… d. Bar­dzo cie­ka­wym jest fakt, o któ­rym w cza­sie prze­by­wa­nia rap opo­wia­da p. Glo­ger, że dzie­ło oczysz­cza­nia i przy­spa­sa­bia­nia do że­glu­gi Nie­mna przed­się­bra­nem było już za Zyg­mun­ta Au­gu­sta przez Mi­ko­ła­ja Tar­łę ze Szcze­ka­rzo­wic, cho­rą­że­go prze­my­skie­go i, że zie­mia­nie li­tew­scy tak do­brze ro­zu­mie­li pod­ów­czas waż­ność roz­po­czy­na­ją­cej się ro­bo­ty (do­daj­my też, że tak wy­so­ko pra­cę ce­ni­li), iż za­mie­rza­li Tar­le wznieść po­mnik ka­mien­ny, gdy­by jej do­ko­nał. Lecz do­ko­na­ną ona nie zo­sta­ła ani wte­dy, ani na­stęp­nie za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, któ­ry, za­chę­co­ny przez Ty­zen­hau­za, oczysz­cze­nie Nie­mna z gła­zów po­ru­czył Ko­mi­syi skar­bo­wej, a spe­cy­al­nie bie­głe­mu w ma­te­ma­ty­ce i me­cha­ni­ce Franc. Na­rwoj­szo­wi, Je­zu­icie, pro­bosz­czo­wi gro­dzień­skie­mu. Przez trzy lata z po­mo­cą spro­wa­dzo­nych z An­glii nur­ków, Na­rwojsz pra­co­wał i pra­cy cał­ko­wi­cie do­peł­nić nie zdo­łał, wsku­tek cze­go zno­wu po­mnik dla nie­go za­mie­rzo­ny i już w nad­pis Kra­sic­kie­go za­opa­trzo­ny nig­dy nie sta­nął.

Jed­ną z naj­cie­kaw­szych stron po­dró­ży po Nie­mnie, sta­no­wią mi­strzow­sko ma­lo­wa­ne wnę­trza nad­brzeż­nych kar­czem, chat chłop­skich, dom­ków miesz­czań­skich. W tych sie­dli­skach ludz­kich, w naj­roz­ma­it­szy spo­sób bu­do­wa­nych, me­blo­wa­nych i ozda­bia­nych, spo­ty­ka­my też lud­ność roz­ma­itą: Ru­si­nów, Li­twi­nów, Ta­ta­rów i t… d. Jed­nak co do tej roz­ma­ito­ści szcze­pów, je­den ka­wał zie­mi za­miesz­ku­ją­cych, p. Glo­ger czy­ni bar­dzo traf­ną uwa­gę, iż nie jest ona tak ab­so­lut­ną, jak­by się to zra­zu zda­wać mo­gło. "Mie­sza­nie się lud­no­ści we wszyst­kich pro­win­cy­ach i war­stwach od­by­wa­ło się cią­gle, w ty­sią­cz­ny spo­sób (na­pa­dy wo­jen­ne, osie­dla­nie jeń­ców wo­jen­nych, po­ry­wa­nie nie­wiast, ko­lo­ni­za­cye, mał­żeń­stwa i t… d.) a na prze­strze­ni (po­mię­dzy Dnie­prem, Dźwi­ną i Kar­pa­ta­mi) nie­ma dziś po­dob­no czło­wie­ka, któ­ry­by w dłu­giej li­nii za­po­mnia­nych wie­ka­mi przod­ków nie otrzy­mał krwi ze wszyst­kich pro­win­cyi i ple­mion". Wie­ko­we mie­sza­nie się ple­mion nie spo­wo­do­wa­ło za­tar­cia się róż­nic ję­zy­ko­wych, ani wie­lu in­nych cech pro­win­cy­onal­nych, lecz może im ono uła­twić zgod­ne po­ży­cie wspól­ne. Wo­gó­le "po­dróż po Nie­mnie" na­su­wa uwa­gę, że umy­sły po­dróż­ni­ków dzie­lą się na dwa ro­dza­je: jed­ne dla­te­go, aby wzru­sze­nia i cie­ka­wo­ści do­świad­czyć, a z ko­lei czy­tel­ni­kom ich udzie­lić, po­trze­bu­ją wi­do­ku rze­czy rzad­kich, ogrom­nych, no­wo­ścią lub wspa­nia­ło­ścią swo­ją ude­rza­ją­cych wy­obraź­nię, po­rów­nać zaś je moż­na do wód le­ni­wych, któ­re przez sil­ne tyl­ko ude­rze­nia w ruch wpra­wio­ne­mi być mogą. Umy­sły zaś dru­gie­go ro­dza­ju w oto­cze­niu na­po­zór naj­zwy­kłej­szem i po­wsze­dniem, wśród zja­wisk, któ­re in­nym wy­da­ją się sta­re i nie­me, wy­naj­du­ją i krze­szą dla my­śli i dla fan­ta­zyi ob­fi­te źró­dła wie­dzy i pięk­no­ści. Są to in­stru­men­ty o stru­nach licz­nych i tak wy­sub­tel­nio­nych, że naj­lżej­sze do­tknię­cie wy­star­cza, aby śpie­wa­ły.

Do tych dru­gich umy­słów, nie­po­trze­bu­ją­cych cu­dów ani gro­mów, aby ję­zyk ży­cia lu­dzi i rze­czy ro­zu­mieć, na­le­ży pan Glo­ger. Po­dróż jego po­sia­da ten lot my­śli i to ser­decz­ne cie­pło, któ­re zdra­dza­ją uczo­ne­go, uka­zu­jąc w nim po­etę. Za­koń­cze­nie zaś jej chęt­nie i głę­bo­ko wy­ry­ła­bym w umy­śle każ­de­go do­ra­sta­ją­ce­go mło­dzień­ca.

Eli­za Orzesz­ko­wa

Świst pary prze­rwał mi pa­smo mych my­śli ze świa­ta prze­szło­ści. Wyj­rza­łem przez okno wa­go­nu. Był ja­sny, tchną­cy świe­żo­ścią wio­sny i chło­dem rosy po­ra­nek. Tyl­ko tu­man gorz­kie­go dymu lo­ko­mo­ty­wy, ci­snąc się przez otwar­te okno, nie wiem dla­cze­go, przy­po­mniał mi z kon­cer­tu nad kon­cer­ta­mi:

"Jak zgrzyt że­la­za po szkle: prze­jął wszyst­kich dresz­czem

I we­so­łość po­mie­szał prze­czu­ciem zło­wiesz­czem!"

Do­jeż­dża­li­śmy do Grod­na. Po­ciąg nasz, niby ptak pru­ją­cy po­wie­trze, prze­bie­gał po wy­nio­słym mo­ście nad masz­ta­mi wi­cin li­tew­skich. W dole wił się w głę­bo­kim ja­rze pło­wy Nie­men, a kil­ka se­cin bia­łych drew­nia­nych dom­ków pię­trzy­ło się na urwi­stych i stro­mych wy­brze­żach rze­ki. Wie­ży­ce sied­miu świą­tyń wy­bie­gły nad sta­ry gród Er­dzi­wił­ła i Wi­tol­da, jako wy­bie­ga duch idei ku wy­ży­nom i pa­nu­je nad po­zio­mym zgieł­kiem mro­wi­ska ulicz­ne­go. Ale kto chce lu­bo­wać się pięk­ny­mi wi­do­ka­mi przy­ro­dy i ode­tchnąć wo­nią drzew i ziół, niech nie sia­da na wóz cią­gnię­ty sta­lo­wym Pe­ga­zem ber­liń­skiej masz­tar­ni Bor­si­ga i pę­dzo­ny pie­kiel­ną siłą wrząt­ku. Na szczę­ście by­łem u kre­su nie­wol­ni­czej po­dró­ży ko­le­jo­wej, bo po­ciąg nasz, prze­byw­szy szyb­ko most na Nie­mnie i ogrom­ny prze­kop góry miej­skiej, sta­nął przed dwor­cem gro­dzień­skim.

We drzwiach cia­sne­go bu­dyn­ku pa­no­wał tłok strasz­li­wy, po­nie­waż dwa prze­ciw­ne so­bie prą­dy spie­szą­cych się lu­dzi usi­ło­wa­ły ener­gicz­nie wy­wal­czyć so­bie pierw­szeń­stwo. Sala ogól­na wrza­ła zgieł­kiem wie­lo­ję­zycz­nym i na­peł­nio­na była po­wie­trzem, z któ­re­go na­wet czło­wiek głu­chy i nie­wi­do­my mógł­by od­gad­nąć obec­ność kil­ku na­ro­do­wo­ści.

Dniem pier­wej przy­był do Grod­na to­wa­rzysz na­szej dal­szej po­dró­ży, mój krew­ny Gu­staw J. dla na­ję­cia lub kup­na łód­ki do za­mie­rzo­nej że­glu­gi po Nie­mnie. Wie­dząc, któ­rym po­cią­giem przy­bę­dę, wy­słał na ko­lej fak­to­ra ho­te­lo­we­go (we wszyst­kich ho­te­lach gro­dzień­skich usłu­gu­ją żyd­ko­wie), aby mnie za­wia­do­mić, gdzie mam za­je­chać. Usłuż­ny ci­ce­ro­ne, choć mnie nig­dy nie wi­dział, ale z ry­so­pi­su po­znał od razu i wy­mie­niw­szy moje na­zwi­sko, uwa­żał mnie już za wła­sność ho­te­lo­wą. De­spo­tycz­nie usa­dził moją oso­bę do bla­sza­nej, ha­nieb­nie trzę­są­cej, brzę­czą­cej i za­bło­co­nej, jed­no­kon­nej dryn­dul­ki, w któ­rej sie­dział już ja­kiś dość gru­by o ru­dych, su­mia­stych wą­sach je­go­mość. A że i ja nie na­le­ża­łem nig­dy do lu­dzi wiot­kich, więc przy wsia­da­niu wy­ra­zi­łem wąt­pli­wość, czy po­mie­ści­my się oby­dwa. Źy­dek za­pew­nił, że na taką do­roż­kę gro­dzień­ską za­bie­ra czę­sto nie dwóch, ale pię­ciu pa­sa­że­rów. Więc ob­jąw­szy po­zy­tyw­ną ki­bić ru­de­go szlach­ci­ca, jak Bu­drys "lasz­kę sy­no­wę", żeby nie zle­cieć do rynsz­to­ku, po­dą­ży­łem do ho­te­lu na uli­cę Bry­gidz­ką, gdzie cią­gnę­ła nas dość szyb­ko chu­da i wierz­ga­ją­ca, bo sma­ga­na cią­gle po ko­ściach przez nie­li­to­ści­we­go woź­ni­cę wiel­ka szka­pa.

Od dwor­ca do ho­te­lu Gwir­ca po­dą­ża­li­śmy przez przed­mie­ście Ho­rod­ni­cę, gdzie, za cza­sów Sta­ni­sła­wa – Au­gu­sta, An­to­ni Ty­zen­hauz, pod­skar­bi na­dwor­ny li­tew­ski, za­ło­żył całe mia­stecz­ko fa­brycz­ne. Ty­po­we z XVIII wie­ku mu­ro­wa­ne dom­ki dla fa­bry­kan­tów, po­wzno­szo­ne szczy­ta­mi do uli­cy, jak wszyst­kie domy sta­rych wio­sek na­szych do­tąd przy­po­mi­na­ją tu­taj gło­śne­go w swo­im cza­sie Ty­zen­hau­za.

Krew­nia­ka mego za­sta­łem w wiel­kim kło­po­cie. Przez cały dzień szu­kał na wy­brze­żach Nie­mna łód­ki do ku­pie­nia lub na­ję­cia i nie zna­lazł ani na le­kar­stwo. Były tyl­ko wid­ny ogrom­ne i baty nie wie­le od nich mniej­sze, ale czaj­ki ani jed­nej. Fak­tor ho­te­lo­wy prze­kła­dał mu wy­mow­nie, że do Kow­na da­le­ko prę­dzej i wy­god­niej, a co naj­waż­niej­sza, da­le­ko ta­niej za­je­dzie ko­le­ją niż wodą, a wi­dząc upór po­dróż­ne­go po­są­dzał go o zbo­cze­nie umy­sło­we lub o ja­kiś cel ta­jem­ni­czy z in­te­re­sem kon­tra­ban­dy po­łą­czo­ny. Gdy zo­ba­czył i dru­gie­go to­wa­rzy­sza przy­by­łe­go z ta­kim sa­mym upo­rem, utwier­dził się w mnie­ma­niu swe­go ostat­nie­go po­dej­rze­nia. Nie za­da­li­śmy so­bie tru­du wy­pro­wa­dzić z błę­du usłuż­ne­go fak­to­ra i to nam do­po­mo­gło, że w go­dzi­nę zna­la­zła się już czaj­ka do na­by­cia za ru­bli 10.

Po­trze­bo­wa­li­śmy wio­śla­rza, więc nasz opie­kun ho­te­lo­wy przy­trzy­mał za­raz na uli­cy ja­kie­goś fli­sa, szu­ka­ją­ce­go w mie­ście za­rob­ku i przy­pro­wa­dził do umo­wy. Flis był to czło­wiek śred­nie­go wzro­stu i wie­ku, ciem­ny blon­dyn, bar­czy­sty, o przy­jem­nym wy­ra­zie twa­rzy, bosy, w po­ła­ta­nej sier­mię­dze z sza­re­go sa­mo­dzia­łu, za­ży­wa­ją­cy czę­sto ta­ba­kę z brzo­zo­wej ta­ba­kier­ki. Na­zy­wał się Wik­tor Ma­zur­kie­wicz, mó­wił czy­sto po pol­sku, był wło­ścia­ni­nem i miesz­kań­cem z od­le­głej o pół mili od Grod­na, na gra­ni­cy Kró­le­stwa po­ło­żo­nej, wsi Ło­so­śny. Miał żonę i kil­ko­ro dzie­ci, a po­sia­da­jąc nie­wie­le grun­tu zaj­mo­wał się oryl­ką i cie­siel­ką. Wziął nas za li­tew­skich zie­mian, pro­wa­dzą­cych wi­ci­ny ze zbo­żem, lub pły­ty drze­wa Nie­mnem do Kró­lew­ca, a do­wie­dziaw­szy się, że ani wi­cin, ani drze­wa nie po­sia­da­my, za­czął tak samo na­ma­wiać nas do po­dró­ży ko­le­ją. Fak­tor, któ­ry zda­wał się już być wta­jem­ni­czo­nym w na­uko­we cele na­szej po­dró­ży, tłó­ma­czył te­raz ory­lo­wi, że pa­no­wie, gdy nie mają co ro­bić, wy­my­śla­ją so­bie po­dob­ne wę­drów­ki "dla roz­we­se­le­nia swo­ich nud­no­ści". Wik­tor z do­bro­dusz­no­ścią przy­jął po­dob­ne wy­ja­śnie­nie i za­żą­dał za kie­ro­wa­nie na­szą łód­ką czte­ry zło­te dzien­ne­go wy­na­gro­dze­nia, na co naj­chęt­niej przy­sta­li­śmy.

Ku­pio­na czaj­ka oka­za­ła się sta­rą, dziu­ra­wą i ciek­ną­cą, a jak Wik­tor z po­wa­gą znaw­cy do­wo­dził, że nie była wię­cej war­ta jak "dwa ta­la­ry". Trze­ba więc było naj­pierw ku­pić: ko­no­pie, gwoź­dzie, smo­łę szewc­ką, gar­nek do jej roz­to­pie­nia i za­jąć się na­pra­wą, do któ­rej Ma­zur­kie­wicz, wy­cią­gnąw­szy łód­kę na ląd jako "czło­wiek wod­ny" wziął się po mi­strzow­sku.

"Bez za­pa­su smo­ły – mó­wił – ani rusz w taką dro­gę". – Więc ogni­sko nad Nie­mnem roz­nie­cił, pa­ku­ła­mi dziu­ry i szpa­ry w dnie i bo­kach łód­ki uty­kał i smo­łą go­rą­cą za­le­wał, a tak był pe­łen wia­ry w sku­tecz­ność tego środ­ka, że na­wet pa­chwi­ny mię­dzy pal­ca­mi u swo­ich bo­sych nóg, żeby skó­ra w cza­sie dłu­giej po­dró­ży wod­nej nie po­pę­ka­ła, za­wcza­su smo­łą so­bie na­ma­ścił.

My tym­cza­sem prze­braw­szy się w sza­rą płó­cien­ną odzież i wiel­kie sło­mia­ne ka­pe­lu­sze, obej­rzaw­szy raz jesz­cze z tro­skli­wo­ścią obec­ność i le­gal­ność na­szych pa­spor­tów, po­dob­ni z na­kry­cia gło­wy do fli­sów, a z suk­ni do nie­miec­kich owcza­rzy, po­szli­śmy na mia­sto za­opa­trzyć się w pa­pier, ołów­ki, za­pał­ki, chleb, cu­kier, cy­try­ny, "ka­szę kra­kow­ską" i ron­de­lek do jej go­to­wa­nia. Wie­dzie­li­śmy bo­wiem, że w wie­lu ustro­niach nad­nie­meń­skich, na szla­ku za­mie­rzo­nej po­dró­ży na­szej, ży­ją­cych do­tąd w sie­lan­ko­wej pro­sto­cie epo­ki Pa­le­mo­na, mo­że­my nie na­po­tkać po­dob­nych przed­mio­tów zbyt­ku i po­stę­pu. Po­dług sta­re­go przy­sło­wia, któ­re przed 300 laty za­pi­sał Ry­siń­ski: "Ja­kie odzie­nie, ta­kie uczcze­nie", go­ścin­ne kra­mar­ki gro­dzień­skie wcią­ga­ły nas gwał­tem z uli­cy za łok­cie do swo­ich cia­snych kram­nic, a do­pie­ro po kil­ku sło­wach roz­mo­wy, pro­si­ły sie­dzieć na wor­ku z mąką, lub na ku­la­wym, bez de­ski zy­del­ku z cza­sów co­najm­niej sa­skich, lub pod­skar­bie­go Ty­zen­hau­za.

Ob­ju­cze­ni "po­kup­ka­mi" po­wró­ci­li­śmy upa­ko­wać je do wa­li­zek po­dróż­nych w ho­te­lu. Wik­tor, ukoń­czyw­szy pod wie­czór na­pra­wę czaj­ki, po­biegł do Ło­so­śny po­że­gnać się z ro­dzi­ną i przy­nieść so­bie z domu za­pas chle­ba, ta­ba­ki i buty na świę­to.

Ra­nek w d. 7 czerw­ca 1872 r. był taki sam pięk­ny i ja­sny, jak w dniu po­przed­nim. Za­le­ca­ją­cy się wschod­nim nie­po­rząd­kiem ho­tel Gwir­ca przy uli­cy Bry­gidz­kiej, miał się stać przy pierw­szym bla­sku ju­trzen­ki grec­kim Jol­kos, z któ­re­go tym ra­zem pod­la­scy Ar­go­nau­ci mie­li na tej sa­mej co wczo­raj brzę­czą­cej dryn­dul­ce, cią­gnię­tej przez tęż samą ko­ści­stą szka­pę, bi­czo­wa­ną przez te­goż sa­me­go woź­ni­cę w sa­ra­fa­nie i pod opie­ką tego sa­me­go żyd­ka ho­te­lo­we­go wy­ru­szyć przez pu­ste uli­ce śpią­ce­go jesz­cze Grod­na do wy­le­pio­ne­go smo­łą Argo, spusz­czo­ne­go na pło­we fale Chro­no­su przez Ma­zur­kie­wi­cza z Ło­so­śny. Żar­to­wa­li­śmy so­bie, że w dzi­siej­szej wy­pra­wie Ar­go­nau­tów, ja by­łem Ja­zo­nem, Gu­staw, mój krew­ny, a star­szy wie­kiem, nada­wał się do roli Her­ku­le­sa, któ­ry wpły­wem swo­im od­dzia­łał sta­tecz­nie w zaj­ściach Gre­ków z pięk­ne­mi Lem­no­ska­mi. Ma­zur­kie­wicz był oczy­wi­ście owym Ar­gu­sem, któ­ry Ar­go­nau­tom okręt bu­do­wał i w że­glu­dze to­wa­rzy­szył, a ze wzglę­du na cięż­kie cza­sy dzi­siej­sze za­stę­po­wał 47 to­wa­rzy­szów sta­ro­żyt­nej wy­pra­wy. Zło­tem ru­nem mia­ły dla nas zo­stać wy­ko­pa­li­ska przed­wie­ko­we i no­tat­ki lu­do­znaw­cze. Zresz­tą nie żą­da­li­śmy nic wię­cej, kwi­tu­jąc z le­gen­do­wej uprzej­mo­ści miesz­ka­nek wy­spy Lem­nos, któ­re wy­tę­piw­szy ongi swo­ich mę­żów, dłu­gi czas po­dej­mo­wa­ły go­ścin­nie szczę­śli­wych po­dróż­ni­ków sta­rej Gre­cyi.

Dość stro­my zjazd od mia­sta ku Nie­mno­wi, przy­po­mniał mi lata pa­cho­lę­ce, w któ­rych o mil kil­ka­na­ście stąd miesz­ka­jąc, sły­sza­łem jed­nak nie­raz opo­wia­da­nia o smut­nych wy­pad­kach na prze­pra­wie pod Grod­nem. Mo­stu bo­wiem żad­ne­go wów­czas jesz­cze nie było, tyl­ko prom, do któ­re­go się zjeż­dża­ło ze sro­mot­nie spa­dzi­stej góry. Dziś nie by­li­śmy już na­ra­że­ni na żad­ne po­dob­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Chu­da szka­pa le­d­wie cią­gnę­ła z góry brzę­czą­cą dryn­dę z czwor­giem lu­dzi, ich za­pa­sa­mi po­dróż­ne­mi, wa­liz­ka­mi, mo­ty­ka­mi do ko­pa­nia i tor­ba­mi na wy­ko­pa­li­ska.

Za­pew­ne in­a­czej wy­glą­dać mu­siał or­szak Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­ły, gdy sta­ry król ten r. 1418 w to­wa­rzy­stwie na­dob­nej, mło­dej mał­żon­ki Elż­bie­ty z Pi­li­cy i po­waż­nej rady se­na­tu ko­ron­ne­go, oto­czo­ny świet­nym dwo­rem z Po­la­ków i Li­twi­nów zło­żo­nym, od­pły­wał na stat­kach Nie­mnem, z zam­ku gro­dzień­skie­go do Wie­lo­ny, za Kow­no, na gło­śny w dzie­jach zjazd po­li­tycz­ny z Küch­me­iste­rem, wiel­kim mi­strzem krzy­żac­kim.

Jak­że mi­zer­ną wy­da­ła nam się te­raz na­sza czaj­ka, któ­rej losy na­sze mie­li­śmy za chwi­lę po­wie­rzyć. Mia­ła ona dłu­go­ści łok­ci 7, czy­li stóp 14, a sze­ro­ko­ści 3 sto­py. Każ­dy jej bok skła­dał się tyl­ko z jed­nej de­ski gru­bej na cal, sze­ro­kiej na cali 12, za to na dno uży­to w po­środ­ku pół­trze­ciej de­ski ta­kiej. Wik­tor nie urzą­dził wca­le ław­ki do sie­dze­nia, bo lada chyb­nię­cie by­ło­by wte­dy nie­bez­piecz­nem. Po­ro­bił tyl­ko na dnie łód­ki bez­piecz­niej­sze tu­rec­kie sie­dze­nia, ze sło­my i na­szych bu­rek po­dróż­nych. Co naj­gor­sza, że czaj­ka po na­pra­wie prze­cie­ka­ła pra­wie tak samo, jak pier­wej. Wik­tor jed­nak, wy­le­wa­jąc wodę kor­cza­kiem (mała drew­nia­na szu­fel­ka), za­pew­niał, że prze­cie­ka­nie jest rze­czą zwy­kłą, że wszyst­kie czaj­ki na Nie­mnie prze­cie­ka­ją, a na­sza bę­dzie co­raz mniej prze­cie­ka­ła i, że tyl­ko od cza­su do cza­su bę­dzie­my z niej wodę wy­le­wa­li.

Od­jazd Ja­gieł­ły z Grod­na mu­siał się wiel­ce róż­nić od na­sze­go. Mo­nar­chę za­pew­ne że­gnał tłum cie­ka­we­go ludu, kasz­te­lan czy ho­rod­ni­czy zam­ku gro­dzień­skie­go, ry­cer­stwo, szlach­ta, raj­co­wie mia­sta. Nas nikt, oprócz dwóch żyd­ków, tych sa­mych, któ­rych na wstę­pie do Grod­na spo­tka­łem t… j… wła­ści­cie­la dryn­dul­ki i słu­gi ho­te­lo­we­go. Ten ostat­ni zno­sił ocho­czo na­sze tłó­mocz­ki i wę­zeł­ki z do­roż­ki i ukła­dał na pia­sku nad­brzeż­nym, ale gdy mu po­le­ci­łem, aby pa­kun­ki te po­wno­sił na czaj­kę – "Prze­pra­szam pa­nów – od­rzekł – ja mam i żonę i sied­mio­ro dzie­ci, to coby oni bied­ni na świe­cie zro­bi­li, że­bym ja się do ta­kiej wody do­stał?" To mó­wiąc od­su­nął się z pew­nym wstrę­tem od łód­ki ku dryn­dul­ce i cie­ka­wie przy­pa­try­wał z do­róż­ka­rzem, jak to z nami bę­dzie, gdy po­wsia­da­my.

I rze­czy­wi­ście po wnie­sie­niu rze­czy do czaj­ki, wej­ściu Gu­sta­wa i na­resz­cie mo­jej oso­by, okręt nasz tak głę­bo­ko się za­nu­rzył, że tyl­ko czte­ry cale po­zo­sta­wa­ło od po­zio­mu wody do kra­wę­dzi bocz­nych łód­ki. A jed­nak, po­my­śla­łem so­bie, na tych wą­tłych kil­ku de­skach mu­si­my by­strym Nie­mnem że­glo­wać 40 mil wod­nej dro­gi do upa­mięt­nio­nej przez wiel­kie­go wiesz­cza do­li­ny "tu­li­pa­nów i nar­cy­zów" – i po­mie­ścić jesz­cze zdo­by­cze spo­dzie­wa­ne, wy­ko­pa­li­ska, mi­ne­ra­ły i co Bóg nada­rzy zna­leźć cie­ka­we­go na tej dro­dze.

"Po ro­dzo­nej na­szej rze­ce

W obce stro­ny nieś mię ło­dzi!

Niech cię trzy­ma Pan w opie­ce,

Niech cię bu­rza nie uszko­dzi!

Mo­jej zie­mi łąki, gaje!

Nie­chaj wami wzrok na­piesz­czę!

Jak oba­czę cu­dze kra­je,

Bym was ko­chał wię­cej jesz­cze".

Gdy inni szu­ka­ją źró­deł Nilu w skwa­rze zwrot­ni­ko­we­go słoń­ca, gdy od­ko­pu­ją gru­zy Troi lub giną wśród lo­dów pod­bie­gu­no­wych, ja, ku to­bie po­dą­żam, do­mo­wy Nie­mnie, by wy­spo­wia­dać nur­ty two­je i ustro­nia wy­brze­ży two­ich, by skosz­to­wać chle­ba i soli pod strze­chą nad­nie­meń­ską i po­gwa­rzyć z rze­szą siół two­ich. Wiem, że z da­le­kich i nie­bez­piecz­nych piel­grzy­mek od­nieść moż­na ko­rzy­ści, że świat cały lu­dzi par­tych szla­chet­ną żą­dzą wie­dzy na­gra­dza sła­wą po­wszech­ną. Ale ja sła­wy nie szu­kam, a ko­rzy­ści pra­gnę przedew­szyst­kiem swoj­skich dla ziom­ków mo­ich.

Na koń­cu łód­ki, gdzie bywa u więk­szych stat­ków ru­del, za­jął miej­sce nasz Wik­tor, jako fi­zycz­ny mo­tor ca­łej wy­pra­wy, ster­nik i wio­ślarz za­ra­zem. Ja, jako głów­ny ba­last za­ją­łem śro­dek, t… j… naj­szer­sze miej­sce łód­ki. W przed­nim no­sie ob­rał so­bie sta­łe sie­dli­sko Gu­staw. Resz­tę wol­nej prze­strze­ni w czaj­ce za­ję­ły dwa tło­mocz­ki, puz­dro ze spi­żar­nią, teki, mo­ty­ka i za­pa­so­we wio­sło. Wik­tor ma­jąc od – bić od lądu, zdjął czap­kę i prze­że­gnał się po­boż­nie. My uczy­ni­li­śmy to samo, co na na­szym fli­sie zro­bi­ło wra­że­nie do­brej na­dziei i otu­chy w po­myśl­ność po­dró­ży.

Była go­dzi­na czwar­ta rano i Grod­no ma­rzy­ło jesz­cze snem głę­bo­kim, gdy pierw­sza z jego mu­rów, a praw­do­po­dob­nie i pierw­sza wo­gó­le po Nie­mnie wy­pra­wa ar­che­olo­gicz­no-et­no­gra­ficz­na opusz­cza­ła mia­sto. Już czaj­ka na­sza o fale Nie­mna plu­ska, by­stry nurt miej­sca­mi lej­ko­wa­to wi­ru­ją­cy na po­wierzch­ni wody, uno­si ją w dół rze­ki, ku za­cho­do­wi, a wio­sło ster­ni­ka już nie grun­tu­je zie­mi.

Cóż za wspa­nia­ły wi­dok poza nami! W ło­ży­sku głę­bo­kiej do­li­ny ock­nął się już ze snu szma­rag­do­wy Nie­men, ale dymi jesz­cze opa­ra­mi mgły po­ran­nej. Nad nim za­wisł pięk­ny most że­la­zny ko­lei Pe­ters­bur­sko-war­szaw­skiej, wspar­ty na kil­ku sza­rych, gra­ni­to­wych fi­la­rach, tak wy­nio­słych, że naj­wyż­sze masz­ty wi­cin, prze­pły­wa­jąc, nie po­trze­bu­ją schy­lać swo­ich wierz­choł­ków w jego cze­lu­ściach. W zło­tej po­wo­dzi ran­ne­go słoń­ca ką­pa­ły się stro­me wy­brze­ża Nie­mna i urwi­ska góry zam­ko­wej z gra­ni­to­we­mi szcząt­ka­mi mu­rów wi­tol­do­wych. Zda­ła do­la­ty­wa­ły wśród ci­szy po­ran­nej od­bi­te po wo­dzie wo­ła­nia ory­lów i z niw za­miej­skich śpiew skow­ron­ków.

Wi­dok Grod­na na­su­nął w my­ślach mo­ich cały sze­reg wspo­mnień dzie­jo­wych., Więc naj­pierw chwi­le sej­mu w r. 1793 i ab­dy­ka­cyi Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, któ­ra tu na­stą­pi­ła we dwa lata póź­niej. Poza tymi ob­ra­za­mi, wstecz, wid­nie­je kil­ko­na­sto­let­nia epo­ka świet­no­ści Grod­na za An­to­nie­go Ty­zen­hau­za, za­koń­czo­na smut­nym pod­skar­bie­go upad­kiem. Sta­ro­stwo gro­dzień­skie było na Li­twie jed­ną z czte­rech nie­zmier­nie roz­le­głych "eko­no­mii", sta­no­wią­cych do­bra sto­ło­we kró­lew­skie. Pod­skar­bi na­dwor­ny li­tew­ski, czy­li mi­ni­ster skar­bu li­tew­skie­go, Ty­zen­hauz, za­rzą­dza­ją­cy temi do­bra­mi, za­pra­gnął uczy­nić z nich ogni­sko prze­my­słu kra­jo­we­go, a przedew­szyst­kiem ogni­skiem ta­kiem chciał mieć Grod­no.

Trud­no jest dać wia­rę, żeby w prze­cią­gu nie­speł­na lat 15-tu z li­che­go pół­ży­dow­skie­go mia­sta, bez żad­ne­go na­uko­we­go i prze­my­sło­we­go ru­chu, moż­na było utwo­rzyć sie­dzi­bę oświa­ty i prze­my­słu, za­bu­do­wać gma­cha­mi, za­lud­nić rę­ko­dzieł – ni­ka­mi. Pod­skar­bi wy­sy­ła do An­glii Do­wna­ro­wi­cza, żeby zba­dał cały po­stęp agro­no­micz­ny w tym kra­ju. Dla przy­go­to­wa­nia do­brych rach­mi­strzów za­kła­da szko­łę bu­chal­ter­ską pod kie­run­kiem naj­bie­glej­sze­go w tej spra­wie Ba­ra­no­wi­cza. Po­nie­waż Li­twa nie mia­ła we­te­ry­na­rzy, Ty­zen­hauz spro­wa­dza z Mont­pel­lier bie­głe­go w le­cze­niu lu­dzi i zwie­rząt pro­fe­so­ra Zy­li­ber­ta, któ­re­mu po­ru­cza za­ło­że­nie szko­ły me­dy­ko-chi­rur­gicz­nej i we­te­ry­nar­skiej. W szko­le tej uczo­no we­te­ry­na­ryi, mię­dzy in­ny­mi 6-ciu chłop­ców z wło­ści kró­lew­skich na kosz­cie skar­bo­wym. Szko­ła mier­ni­ków, czy­li geo­me­trów, zo­sta­wa­ła pod dy­rek­cyą Mar­kie­wi­cza; bu­dow­ni­czych, pod kie­run­kiem Wło­cha Sac­co. Ty­zen­hauz za­kła­da na Ho­rod­ni­cy za mia­stem fa­bry­kę: bie­li­zny sto­ło­wej, suk­na, mu­śli­nów, wstą­żek, atła­su, ak­sa­mi­tu, pa­sów li­tych, po­wo­zów. Ko­pie ka­na­ły, osu­sza ba­gna, bu­du­je dro­gi, mo­sty, domy za­jezd­ne, uspław­nia rze­ki, za­kła­da huty, gar­bar­nię, ole­jar­nię, mły­ny, pi­wo­war­nie, skła­dy to­wa­rów, gi­ser­nię, dom han­dlo­wy, ogród bo­ta­nicz­ny, bi­blio­te­kę, or­kie­strę i t… d. Gdy środ­ki pie­nięż­ne na tak roz­licz­ne i róż­no­rod­ne przed­się­bior­stwa oka­za­ły się nie­do­sta­tecz­ne, maj­strzy, spro­wa­dza­ni z za­gra­ni­cy, nie wszy­scy do­brzy, kraj do po­dob­nie gwał­tow­ne­go po­stę­pu nie­przy­go­to­wa­ny, a sam pod­skar­bi jako pan pol­ski zbyt sa­mo­wład­ny i nie fa­cho­wy, wiel­kie jego dzie­ło mu­sia­ło ru­nąć. Ty­zen­hauz umarł też pra­wie w nie­do­stat­ku wśród War­sza­wy, po­cho­wa­ny w do­brach swo­ich Zo­łud­ku na Li­twie. Po­dob­no nie ma do­tąd nig­dzie ta­bli­cy gro­bo­wej, choć zo­sta­wił po so­bie ma­gna­tom pol­skim nie­oce­nio­ną pa­miąt­kę i przy­kład, aby pra­ca dla spo­łe­czeń­stwa była bar­dzo roz­waż­na i wię­cej na zim­no ob­li­czo­na, niż go­rącz­ko­wa, gwał­tow­na.

I bie­głem zno­wu my­ślą w dal­szą prze­szłość, kie­dy król Ba­to­ry prze­miesz­ki­wał w pa­ła­cu try­bu­nal­skim i do wspa­nia­łe­go ko­ścio­ła je­zu­itów (dziś pa­ra­fial­ne­go) cha­dzał ga­le­ryą, któ­ra się po­nad uli­cą wzno­si­ła. W Grod­nie też cięż­ko za­cho­ro­wał, a nie­li­to­ści­wej śmier­ci anioł tu za­mknął mu po­wie­ki i chmu­rą ża­ło­by za­suł słoń­ce ów­cze­snych na­dziei. Na tle ża­łob­nych wspo­mnień myśl moja cof­nę­ła się zno­wu o wiek pra­wie cały nad łoże śmier­tel­ne Ka­zi­mie­rza Ja­giel­loń­czy­ka, któ­ry na zam­ku gro­dzień­skim r. 1492 ostat­nich dni ży­cia swe­go do­ko­nał.

Na 250 lat przed­tem pierw­sza na zie­miach tu­tej­szej Rusi na­wa­ła dzi­czy mon­gol­skiej zrów­na­ła z zie­mią gród nad­nie­meń­ski knia­ziów Hle­bo­wi­czów. Grod­no było od wie­ków miej­scem obron­nem, sko­ro już pod r. 1128 znaj­du­je­my w la­to­pi­sach Rusi po­wyż­szą jego na­zwę, od gro­du, czy­li wa­row­ni zam­ko­wej bio­rą­cą swój po­czą­tek. Ta­kim to gro­dom, któ­ry­mi były zwy­kle stro­me góry nad­rzecz­ne na­da­ją­ce się do ła­twiej­sze­go ob­wa­ro­wa­nia ręką ludz­ką, win­ny swój po­czą­tek wszyst­kie mia­sta i sto­li­ce daw­nej Sło­wiańsz­czy­zny i Li­twy. Przy zam­ku i pod jego ochro­ną osia­da­li pierw­si rze­mieśl­ni­cy, ro­dzi­ny ry­ce­rzy, po­wsta­wa­ły przy trak­cie wod­nym tar­go­wi­ce. Jed­nem sło­wem za­wią­zy­wa­ło się mia­sto, na któ­re prze­cho­dzi­ła na­zwa gro­du, a w cza­sach póź­niej­szych i ob­wa­ro­wa­nie ca­łe­go ob­rę­bu przed na­pa­ścia­mi nie­przy­ja­ciół.

W mie­ście sta­wia­no świą­ty­nie. La­to­pi­so­wie Rusi za­no­to­wa­li, że za knia­ziów Hle­bo­wi­czów r. 1183 po­go­rza­ło Grod­no od pio­ru­na wraz z "cer­kwia­mi mu­ro­wa­ne­mi". Oczy­wi­ście w cer­kwiach po­go­rza­ły da­chy i wią­za­nia drew­nia­ne, ale nie ścia­ny mu­ro­wa­ne. Ist­nie­ją­ca do­tąd na krań­cu za­chod­nim mia­sta w miej­sco­wo­ści zwa­nej Ko­ło­ża, pod we­zwa­niem świę­tych: Bo­ry­sa i Hle­ba, no­szą­ca wy­bit­ny cha­rak­ter bu­dow­nic­twa z pierw­szych wie­ków chrze­ści­jań­stwa na Rusi, a bę­dą­ca naj­star­szym za­byt­kiem bu­dow­nic­twa na Li­twie, jest wła­śnie jed­ną i je­dy­ną z tych, o któ­rych la­to­pis hy­pa­cow­ski pod ro­kiem 1183 wspo­mi­na.

Gdy wódz Ta­ta­rów, po­dob­no Kaj­dan, zbu­rzył Grod­no t… j… za­mek drew­nia­ny i mia­sto, gdy Je­rzy, syn Hle­ba, po­legł w obro­nie Grod­na, a spu­sto­szo­na i pra­wie bez­lud­na dziel­ni­ca kra­ju sta­ła otwo­rem dla każ­de­go, wów­czas ksią­żę li­tew­ski Er­dzi­wiłł za­jął gro­dzieńsz­czy­znę, któ­ra sta­ła się od­tąd dziel­ni­cą bał­wo­chwal­czej Li­twy. Ku­si­ła się wpraw­dzie Ruś o ode­bra­nie Grod­na pod­czas wspól­nej na Ja­dź­win­gów wy­pra­wy Da­nie­la, księ­cia ha­lic­kie­go, z Bo­le­sła­wem Wsty­dli­wym – ale nada­rem­nie. Od r. 1284 Grod­no li­tew­skie sta­ło się ce­lem czę­stych na­pa­ści Za­ko­nu krzy­żac­kie­go. Czy za pa­no­wa­nia po­gan w Grod­nie, któ­re trwa­ło do chrztu Ja­gieł­ły i Wi­tol­da, t… j… przez pół­to­ra wie­ku, cer­kiew na Ko­ło­ży słu­ży­ła do mo­dłów chrze­ści­ja­nom miej­sco­wym, czy wład­com po­gań­skim, na to nie mamy żad­nych świa­dectw. To jed­nak pew­na, że po­ga­nie usza­no­wa­li świą­ty­nię chrze­ści­jań­ską, sko­ro od pier­wot­nych do na­szych cza­sów prze­trwa­ła. Praw­do­po­dob­nie nie wno­si­li na­wet do niej swo­ich bo­gów, bo oby­cza­jem li­tew­skim mie­li po­świę­co­ne dla nich gaje, a nie boż­ni­ce, i chrze­ści­ja­nom po­zo­sta­wi­li cer­kiew w ich ręku, kult bo­wiem wia­ry po­gan dą­żył do utrzy­ma­nia wła­snych wie­rzeń, ale nie na­rzu­cał ich ni­ko­mu.

Gdy za Ja­gieł­ły po­wró­ci­ło zno­wu pa­no­wa­nie chrze­ści­jań­stwa, a wiel­ki ksią­żę Wi­told po­sta­wił w Grod­nie oka­za­łą farę go­tyc­ką dla ka­to­li­ków, uro­sło z cza­sem po­da­nie ludu, że Ko­ło­ża, jako się­ga­ją­ca doby po­gań­skiej, była świą­ty­nią po­gan li­tew­skich, a garn­ki w jej ścia­nach we­wnętrz­nych, dla aku­sty­ki wmu­ro­wa­ne, że były po­piel­ni­ca­mi, prze­zna­czo­ne­mi na pro­chy zmar­łych.

Do­pły­nąw­szy pod­nó­ża Ko­ło­ży, przy­bi­li­śmy do pra­we­go brze­gu Nie­mna i wy­siadł­szy po­czę­li­śmy wdra­py­wać się na jej stro­me urwi­sko, gdy nasz Wik­tor wy­le­wał tym­cza­sem wodę na­cie­ka­ją­cą do czaj­ki. Pra­gną­łem do­peł­nić ry­sun­ku sta­rej bu­do­wy, na­szki­co­wa­ne­go jesz­cze w r. 1867, gdym po raz pierw­szy był w Grod­nie. Raj­zbre­tu, ani sto­li­ka nie było, więc za­stą­pi­ła go tecz­ka po­dróż­na, po­ło­żo­na na ple­cach sie­dzą­ce­go "w kucz­ki" Gu­sta­wa, któ­ry pod­jął się chęt­nie tej usłu­gi ar­ty­stycz­nej i speł­niał ją o tyle ide­al­nie, o ile nie ki­chał, ma­jąc dość sil­ny ka­tar. Ja ry­so­wa­łem sie­dząc za nim tak­że "w kucz­ki", a czyn­ność na­sza w tych po­zach dość dłu­ga i nie­ru­cho­ma zwa­bi­ła gro­mad­kę ko­biet z przed­mie­ścia.

Ko­ło­ża przed­sta­wia­ła już wów­czas ru­inę. Do r. 1839 słu­ży­ła za­ko­no­wi oj­ców Ba­zy­lia­nów i po­sia­da­ła sły­ną­cy cu­da­mi ob­raz Bo­ga­ro­dzi­cy. W lat kil­ka­na­ście póź­niej, skut­kiem po­wol­ne­go, ale cią­głe­go osy­py­wa­nia się stro­mych sto­ków wy­brze­ża w ko­ry­to Nie­mna, po­łu­dnio­wa ścia­na cer­kiew­ki i po­ło­wa fron­to­we­go szczy­tu po drzwi wiel­kie, ru­nę­ły ku rze­ce. Od­tąd ru­iny sta­ły bez da­chu przez ćwierć wie­ku, aż do cza­su mo­jej po­dró­ży t… j… r. 1872, w któ­rym mia­no przy­stą­pić do od­bu­do­wa­nia.

Świą­ty­nia w sty­lu bi­zan­tyń­skim skła­da­ła się z trzech naw, z któ­rych każ­da pół­ko­li­sto w szczy­cie za­oł­ta­rzo­wym, na wschód zwró­co­nym, za­koń­czo­ną była. W pół­ko­li­stem za­koń­cze­niu nawy środ­ko­wej, naj­szer­szej i naj­da­lej w szczy­cie wy­su­nię­tej, mie­ścił się wiel­ki oł­tarz. W po­ło­wie świą­ty­ni znaj­do­wa­ły się dwa okrą­głe fi­la­ry po­mię­dzy nawą środ­ko­wą, a bocz­ne­mi. Cała dłu­gość bu­do­wy łącz­nie ze ścia­na­mi wy­no­si­ła stóp pol­skich 73, a sze­ro­kość 44. W szczy­cie oł­ta­rzo­wym, na po­ło­wie wy­so­ko­ści, wi­docz­ne były ze­wnątrz pięk­ne gzem­sy łu­ko­we dzie­wię­ciu wiel­kich okien za­mu­ro­wa­nych póź­niej, po trzy w każ­dej na­wie. W miej­sce tych okien pier­wot­nych zro­bio­no póź­niej po dwa okna w ścia­nach bocz­nych, o na­der pła­skich łu­kach i wy­so­ko umiesz­czo­ne. Jed­no też znaj­do­wa­ło się we fron­cie świą­ty­ni nad głów­ny­mi drzwia­mi. Drzwi pier­wot­nie było tro­je: głów­ne, wprost oł­ta­rza i dwo­je bocz­nych w po­ło­wie bu­dyn­ku, wszyst­kie jed­na­ko­wej wiel­ko­ści. We­wnątrz gru­bych ścian ukry­te były w kil­ku miej­scach wąz­kie scho­dy i ko­ry­ta­rzy­ki ta­jem­ne. Ce­gły uży­te do bu­do­wy mia­ły za­le­d­wie gru­bość dwu­ca­lo­wą. Ale za to mię­dzy ich war­stwa­mi kła­dzio­no na cal gru­bo wap­na, do któ­re­go sy­pa­no nie­zmier­nie mało pia­sku. Wi­docz­nie ro­bo­ta była może naj­pierw­szym mu­rem w kra­ju a mu­ra­rze mało mie­li do­świad­cze­nia, ja­kie wap­no jest naj­moc­niej­szem.

W ścia­nach we­wnętrz­nych ude­rza­ją swo­ją ory­gi­nal­no­ścią wiel­kie garn­ki wmu­ro­wa­ne po­zio­mo otwo­ra­mi do środ­ka, dla aku­sty­ki. Były to tak zwa­ne ho­ło­śni­ki, ja­kie znaj­do­wa­ły się tak­że w ścia­nach cer­kwi św. Ba­zy­le­go w Owru­czu, wznie­sio­nej oko­ło roku 1000-go przez Wło­dzi­mie­rza I. Mia­ły one nada­wać dziw­ny re­zo­nans śpie­wo­wi, któ­ry w ob­rząd­ku wschod­nim tak wiel­ką od­gry­wa rolę. Nie­gdyś każ­dy ze zwie­dza­ją­cych świą­ty­nię, je­że­li był cie­ka­wym tego re­zo­nan­su, mógł kil­ka­krot­nie za­grzmieć gło­sem, za co skła­dał pew­ną opła­tę zwa­ną hu­ko­wo­je. W ścia­nach świą­ty­ni ko­ło­żań­skiej znaj­do­wa­ła się ta­kich ho­ło­śni­ków oko­ło set­ka pier­wot­nie. Dziś wró­ble gnież­dżą się roz­kosz­nie w tych garn­kach, a chłop­cy wiej­scy, przy­nió­sł­szy dra­bin­kę, wy­bie­ra­li przy nas pi­sklę­ta.

Ścia­ny ze­wnętrz­ne, nie­tyn­ko­wa­ne, ory­gi­nal­ny przed­sta­wia­ły wi­dok, po­nie­waż ozdo­bio­ne były krzy­ża­mi z pew­ne­go ro­dza­ju ka­fli, po­kry­tych po­le­wą pięk­nej bar­wy zie­lo­nej, wi­śnio­wej, cy­try­no­wej i t… d. Krzy­żów ta­kich, o ile wno­sić moż­na było ze ścian po­zo­sta­łych, znaj­do­wać się mo­gło na ca­łej świą­ty­ni naj­mniej sto kil­ka­na­ście. Oprócz nich, zwłasz­cza od dołu, wmu­ro­wa­no w ścia­ny mnó­stwo po­lnych gła­zów z gład­ką po­wierzch­nią na ze­wnątrz.

Szki­ce Ko­ło­ży ukoń­czy­łem – Gu­staw wy­pro­sto­wał się i ode­tchnął. Ze sto­su gru­zów wy­braw­szy kil­ka ty­pów ce­gieł sta­ro­żyt­nych, po­wró­ci­li­śmy do łód­ki, któ­ra pod cię­ża­rem pierw­szych na­byt­ków na­szych zda­wa­ła się za­nu­rzać głę­biej w wodę. Zyg­mun­cie – rzekł, żar­tu­jąc mój to­wa­rzysz – je­że­li na sa­mym wstę­pie tyle już mamy zdo­by­czy, to czy nie le­piej by­ło­by wró­cić się do Grod­na póki czas i na­jąć pod sta­ro­żyt­no­ści wi­ci­nę, albo bat, ot taki jak ten, któ­ry wi­dzisz? Tu uka­zał sta­tek nie­co mniej­szy od wi­ci­ny, z ła­dun­kiem kil­ku­na­stu są­źe­ni ku­bicz­nych opa­ło­wej so­śni­ny, cią­gnię­ty w górę rze­ki za dłu­gą linę przez 10-ciu pie­szych lu­dzi. Na ten te­mat żar­to­wa­li­śmy we­so­ło.

By­stry nurt uno­si zno­wu na­szą łód­kę. W po­bli­żu Ko­ło­ży bał­wa­ni się w pew­nym punk­cie i roz­bi­ja swą pierś o głaz pod­wod­ny, dzie­ląc się na dwie buj­ne stru­gi fal niby dwa ol­brzy­mie wąsy, ostrze­ga­jąc zda­ła ster­ni­ków, aby to miej­sce nie­bez­piecz­ne omi­ja­li. Ma­zur­kie­wicz, któ­ry znał Nie­men wy­bor­nie, bo już 15 razy jako oryl prze­by­wał dro­gę od Grod­na do Kow­na, ob­ja­śniał nas, że w mo­wie fli­sów i ludu tu­tej­sze­go każ­dy wiel­ki ka­mień pod­wod­ny zo­wie się rapą, nie rafą, jak na Wi­śle, i każ­dy ma na­zwę od­dziel­ną. Ta n… p… rapa w po­bli­żu Ko­ło­ży nosi na­zwę Ho­rod­nian­ki.

Te­raz opusz­cza­my już Grod­no na do­bre, tra­we­stu­jąc po­że­gna­nie Child He­rol­da:

"By­waj mi zdro­wy, gro­dzie sę­dzi­wy!

Już w mgli­stej nik­niesz po­wło­ce,

Już Nie­men szep­ce głę­bin swych dzi­wy,

Li­tew­ski sło­wik świer­go­ce".

Po­ni­żej Grod­na brze­gi Nie­mna są bez­drzew­ne i ob­ni­ża­ją się. Pierw­szy las, któ­ry na­po­ty­ka­my na le­wym brze­gu, jest so­sno­wy, a ma­ją­tek, do któ­re­go na­le­ży, na­zy­wa się Au­gu­stó­wek. Głę­bo­ka ci­sza w na­tu­rze wró­ży upał. Na nie­bie żad­nej chmur­ki, na zie­mi naj­lżej­sze­go wie­trzy­ku, na wo­dzie żad­nej fali. Moc skow­ron­ków śpie­wa pod ja­snem nie­bem, jak­by ra­du­jąc się z wio­sen­nej zie­lo­no­ści i po­go­dy. W le­sie ko­wa­ła ku­kuł­ka, a ku­ka­nie jej roz­brzmie­wa­ło się da­le­ko po ro­sie do­li­ny nie­mno­wej. Wik­tor opo­wia­dał, że każ­dy człek na wio­snę cho­wa tu w kie­sze­ni kil­ka gro­szy na "zie­ziul­kę" (ku­kuł­kę), aby miał czem brzęk­nąć, gdy pierw­szy raz ku­ka­nie po­sły­szy. Przy­po­mniał mi tern bia­ło­ru­skie przy­sło­wie "Scha­waj try hro­szy na zia­ziul­ku".

Ku­kuł­ka na­sza jest pta­kiem naj­bar­dziej ta­jem­ni­czej, de­mo­nicz­nej po­sta­ci. W pie­śniach ukra­iń­skich jest ona sym­bo­lem sie­roc­twa i wdo­wień­stwa. Nie ma pary, bo była kie­dyś ko­bie­tą i za­bi­ła swe­go męża – dziś jest wróż­ką. Po­ku­tu­je w niej za­klę­ta du­sza knia­hi­ni Za­zu­li, a lud mówi: "Za­zu­la kuka, bo wy­ba­wie­nia szu­ka". Coś mi­stycz­ne­go w po­ję­ciach ludu leży w tem, że ku­kuł­ka sama gniaz­da nie ście­le, ale in­nym pta­szy­nom jaja swe pod­kła­da. Za­ję­ta jest spra­wa­mi swe­go za­klę­cia, nie od­bu­do­wa­niem gniaz­da i rodu. Więc pod­la­tu­je pod sie­dzi­by ludz­kie do ga­jów i "wi­śnio­wych sa­dów" i w czy­nie­niu cią­głych wróżb szu­ka wy­ba­wie­nia. Tak się nie­po­koi sobą i ludź­mi, że na­wet w nocy przez sen kuka, a za­wsze wró­ży dziew­czę­tom, gdyż sama była dzie­wi­cą. Prze­po­wia­da im lata pa­nień­stwa i za­mąż­pój­ścia. Je­że­li raz pierw­szy za­ku­ka dziew­czy­nie, nio­są­cej próż­ne ko­new­ki do wody, to próż­no przej­dzie jej rok, je­że­li zaś nio­są­cej peł­ne, to speł­ni się za­czem goni my­ślą i ser­cem. Gdy głod­ne­mu za­ku­ka na wio­snę, to bę­dzie on głod­ny rok cały. Prze­po­wia­da lata doli i nie­do­li, sta­rym – lata śmier­ci. W pie­śni wiel­ko­pol­skiej do­no­si dziew­czy­nie o śmier­ci jej lu­be­go:

"I usia­dła na drze­wi­nie,

Za­ku­ka­ła na ka­li­nie,

Głów­kę w li­stek przy­tu­li­ła,

Tak do mat­ki prze­mó­wi­ła:

– Już nie się­dzie Jaś za sto­łem,

Pła­cze Ka­sia za so­ko­łem".

W in­nej sta­rej pie­śni dzie­wi­ca tra­wio­na tę­sk­no­tą prze­mie­nia się w ku­kuł­kę, by ule­cieć do swo­jej ro­dzi­ny lub ko­chan­ka. Przy po­le­głym mło­dym ry­ce­rzu sia – dają trzy ku­kuł­ki: u gło­wy, ser­ca i nóg – mat­ka u gło­wy, ko­chan­ka u ser­ca, sio­stra u nóg. U mat­ki pły­nie łez rze­ka, u sio­stry są­czy się stru­ga, a gdzie ko­chan­ka, tam mu­ra­wa su­cha. Ko­chan­ka pła­ka­ła dzień, sio­stra rok, mat­ka… całe ży­cie. Po­dob­ną pieśń śpie­wa ma­zur nad Wi­słą, Ma­ło­rus nad Dnie­prem i Li­twin nad Nie­mnem, każ­dy w swo­im dy­alek­cie.

O pół mili od Grod­na wpa­da z le­we­go brze­gu do Nie­mna rzecz­ka Ło­so­śna, zna­na z po­ła­wia­ją­cych się w niej pstrą­gów. A że pstrąg jest ga­tun­kiem ło­so­sia, więc i na­zwa rze­ki stąd po­wsta­ła. Ło­so­śna, któ­rą nasz Wik­tor na­zy­wał "Ło­so­sian­ką", sta­no­wi w tem miej­scu gra­ni­cę Kró­le­stwa z Ce­sar­stwem. Nad rzecz­ką leży wieś Ło­so­śna, ro­dzin­na na­sze­go po­czci­we­go Ma­zur­kie­wi­cza. By­stra woda tej rzecz­ki po­ru­sza­ła nie­gdyś za­ło­żo­ne tu­taj przez Ty­zen­hau­za fo­lu­sze, ma­gle i ble­chy do tkal­ni ho­rod­nic­kich na­le­żą­ce, a z pod­my­tych wy­brze­ży wy­mu­la­ła szczę­ki z zę­ba­mi przed­hi­sto­rycz­nych ma­mu­tów i ol­brzy­mie pnie drzew przed­wie­ko­wych. Wik­tor twier­dził, że to były ko­ści "wiel­ko­lu­dów", a kil­ka na­iw­nych ry­sów, ja­kie­mi okre­ślił po­sta­cie po­da­nio­wych ol­brzy­mów, przy­po­mnia­ły mi ho­me­ro­we­go Po­li­fe­ma i cały ustęp o Cy­klo­pach z dzie­wią­tej pie­śni Odys­sei. O Ło­so­sian­ce mó­wił jesz­cze, że na prze­strze­ni jed­nej mili ob­ra­ca aż pięć mły­nów wod­nych.

Od uj­ścia tej rzecz­ki, Nie­men zmie­nia swój kie­ru­nek z za­chod­nie­go na pół­noc­ny i sta­no­wi od­tąd na prze­strze­ni mil kil­ku­dzie­się­ciu gra­ni­cę po­mię­dzy gu­ber­nią Su­wal­ską a Gro­dzień­ską, Wi­leń­ską i Ko­wień­ską. Mi­ja­my na le­wym brze­gu wą­wóz zwa­ny "wi­leń­skim ro­wem" i dru­gą od Grod­na rapę Ło­so­sian­kę. Nad nami pła­wi się w po­wie­trzu upa­tru­ją­cy łupu wiel­ki, dra­pież­ny, o ciem­nych pió­rach ja­strząb, zwa­ny przez lud za­rów­no nad Nie­mnem jak i Na­rwią szu­la­kiem. Na­prze­ciw po­łu­dnio­we­go krań­ca pięk­nie po­ło­żo­nej wśród gaju wio­secz­ki, zwa­nej Pysz­ki, na­po­tka­łem na pra­wym brze­gu pierw­sze w na­szej po­dró­ży śla­dy przed­hi­sto­rycz­ne­go po­by­tu czło­wie­ka w po­sta­ci zna­le­zio­nych na lek­kiej roli (mię­dzy wy­brze­żem a la­sem) ty­po­wych okrzo­sków krze­mien­nych. Okrzo­ski ta­kie od­pa­da­ły przy ob­ra­bia­niu krze­mien­nych na­rzę­dzi w cza­sach, kie­dy jesz­cze krusz­ców albo wca­le nie zna­no, albo na­le­ża­ły one do za­mor­skich rzad­ko­ści. Okrzo­ski pła­skie dłu­gie, z ostry­mi brze­ga­mi słu­ży­ły za­pew­ne za noże pier­wot­nym miesz­kań­com nad­nie­meń­skim i je­den z ta­kich przed­sta­wia­my tu w ry­sun­ku. Z in­nych, bądź ro­bio­no roz­ma­ite drob­ne na­rzę­dzia, lub ostrza strzał, bądź od­rzu­ca­no jako pro­ste wió­ry i od­pad­ki. Obok tych wszyst­kich szcząt­ków, zmie­sza­nych z pia­skiem, na po­wierzch­ni zna­la­złem w ski­bach ora­nej roli cze­re­py prąż­ko­wa­nych gru­bych na­czyń, wy­pa­la­nych z gli­ny mię­sza­nej z tłu­czo­nym gra­ni­tem, co w mnie­ma­niu sta­ro­żyt­nych do­da­wa­ło mocy na­czy­niom.

Przez ty­sią­ce lat lu­dzie dep­ta­li po tych szcząt­kach pra­wie­ko­wych, nie do­my­śla­jąc się, że były za­byt­ka­mi po naj­daw­niej­szych miesz­kań­cach tej zie­mi­cy. I do­pie­ro dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści wy­pa­dło mnie pierw­sze­mu na­po­tkać i wy­szu­kać na zie­miach li­tew­skich tak zwa­ne "sta­cye krze­mien­ne", czy­li sie­dli­ska pier­wot­nych miesz­kań­ców z cza­sów po­wszech­ne­go w sta­ro­żyt­no­ści użyt­ku krze­mie­nia.

Poza Pysz­ka­mi wi­dać zwę­żo­ny na­gle Nie­men, któ­ry szu­mi i bał­wa­ni się w tern miej­scu na pod­wod­nych gła­zach gra­ni­to­wych. Jest to nie­bez­piecz­na dla stat­ków i tra­tew rapa zwa­na Hry­miacz­ką, czy­li grzmią­cą. Drob­na na­sza czaj­ka, jak łu­pi­na orze­cha, pusz­czo­na na by­stry po­tok, uno­si­ła szyb­ko trzech lu­dzi, z któ­rych wio­ślarz bacz­nie kie­ro­wał ma­łym stat­kiem, żeby prąd nie roz­bił go w drza­zgi na ka­mie­niach, dru­gi zda­wał się ba­dać czy rze­czy­wi­ście gro­zi ja­kie nie­bez­pie­czeń­stwo, a trze­ci za­to­pio­ny był cały w pa­ko­wa­niu do pu­de­łek krze­my­ków i cze­rep, za­wi­ja­niu oso­bliw­szych oka­zów w pa­pier i kła­dze­niu ob­ja­śnia­ją­cych na­pi­sów.

W po­bli­żu rapy Hry­miacz­ki znaj­du­je się nad Nie­mnem wą­wóz tego sa­me­go na­zwi­ska. Ta łącz­ność na­zwy zwró­ci­ła moją uwa­gę na zwią­zek zu­peł­nie inny, bo czy­sto fi­zycz­nej na­tu­ry po­mię­dzy ra­pa­mi i wą­wo­za­mi. Oto w cza­sie po­to­po­wych ka­ta­kli­zmów i póź­niej­szych wiel­kich po­wo­dzi, po­tęż­na siła wody wy­to­czy­ła z więk­szych wą­wo­zów gła­zy do ko­ry­ta Nie­mna, two­rząc z nich te pod­wod­ne ba­ry­ka­dy, któ­re lud na­zwał ra­pa­mi. I w gó­rach wą­wo­zy za­su­te są ska­ła­mi przez po­to­ki. Wik­tor ob­ja­śniał nas, że przy każ­dej ra­pie znaj­du­ją się niby wro­ta, kędy ście­śnio­na rze­ka naj­głęb­szy nurt po­sia­da i stat­ki prze­pły­wa­ją. Nurt ten w mo­wie że­gla­rzy zo­wie się dro­gą, a od umie­jęt­no­ści ster­ni­ka i do­świad­cze­nia ory­lów za­le­ży los wi­cin, ba­tów i tra­tew. Naj­groź­niej­sze rapy za­po­wia­dał nam pod Rum­szysz­ka­mi i Dwo­ra­lisz­ka­mi przed Kow­nem, gdzie szum Nie­mna sły­chać da­lej niż głos czło­wie­ka. Mniej groź­ny ka­mień w rze­ce lub pod­wod­na wy­sep­ka z ka­mie­ni i żwi­ru zo­wie się solą i sol­ką, nie­kie­dy usem, czy­li wą­sem, od dwóch prą­dów roz­cho­dzą­cych się od sofy, z bie­giem wody niby dwa dłu­gie wąsy. Zda­rza­ją się roz­bi­cia stat­ków i o solę, je­że­li ster­nik nie­bacz­ny. Je­że­li ka­mień pod­wod­ny jest wiel­ki, lub ster­czy nad po­wierzch­nią, zwie się wie­li­czem. Miej­sce zaś przy brze­gu, po­ni­żej gła­zów i mie­lizn, gdzie woda za­trzy­ma­na wi­ru­je, zo­wie się od­wo­jem.

Po­ni­żej Hry­miacz­ki mi­nę­li­śmy na pra­wym brze­gu nie­wiel­ki wą­wóz zwa­ny "ży­dow­skim row­kiem", któ­re­go se­mic­kość przy­po­mnia­ła mi górę Jar­muł­kę pod Szczaw­ni­cą. Na le­wym brze­gu inny pa­rów zwie się Ra­pin. Da­lej przy­by­li­śmy do ko­pal­ni wap­na, zwa­nej Mio­łą lub Mie­ław­cem (od mia­łu kre­do­we­go). Jest to wzgó­rze wa­pien­ne, daw­niej­szej niż do­li­na rzecz­na for­ma­cyi, w któ­rej Nie­men wy­drą­żył so­bie na prze­łaj ko­ry­to. Po­kła­dy wap­na wzno­szą się na kil­ka­na­ście sąż­ni nad po­ziom wody na brze­gu pra­wym i tu wła­śnie w sto­ku góry znaj­du­je się ko­pal­nia, jako wiel­ka ko­tli­na śnież­nej bia­ło­ści, oży­wio­na pra­cą kil­ku­dzie­się­ciu lu­dzi, opra­wio­na w ma­low­ni­cze ramy zie­lo­no­ści lasu i za­ro­śli. Ro­bot­ni­cy, jed­ni ła­ma­li bia­łą, wil­got­ną opo­kę, inni tacz­ko­wa­li śnież­ne bry­ły na brzeg Nie­mna, gdzie ukła­da­li je w szych­ty, z któ­rych po wy­schnię­ciu ła­du­je się wap­no na stat­ki lub wozy. Wła­śnie przy ko­pal­ni za­sta­li­śmy bat na­ła­do­wa­ny kil­ku­set kor­ca­mi tego wap­na, ma­ją­cy pły­nąć z Nie­mna na "ka­nał au­gu­stow­ski" do Au­gu­sto­wa. Źy­dek wła­ści­ciel batu i wap­na za­gad­nię­ty, czy nie ma do zby­cia ka­wał­ka de­ski, po­trzeb­nej nam do po­ło­że­nia na prze­sią­ka­ją­cem dnie łód­ki, za­py­tał nas, czy nie mamy śle­dzi do sprze­da­nia? Z kło­po­tu wy­ba­wił nas Wik­tor, któ­ry na pią­tek i so­bo­tę na­ku­pił so­bie śle­dzi w Grod­nie. Za śle­dzie więc do­sta­li­śmy ka­wał de­ski, co przy­po­mi­na­ło han­del za­mien­ny w śred­nich wie­kach.

Do pier­wot­nych mu­rów cer­kiew­ki na Ko­ło­ży zda­je się, że uży­tem już być mu­sia­ło chu­de wap­no tu­tej­sze. W po­kła­dach ko­pal­ni zna­la­złem mnó­stwo ory­gi­nal­ne­go kształ­tu ga­łę­zi­stych krze­mie­ni, a tak­że pa­le­on­to­lo­gicz­ne oka­zy mię­cza­ka

Anan­hi­tes gib­bus, wiel­ko­ści gę­sie­go jaja. Krze­mie­nie tu­tej­sze, któ­re ła­two od­róż­nić moż­na od in­nych, znaj­do­wa­łem póź­niej w ko­ry­cie Nie­mna o kil­ka mil w dole rze­ki.

Ob­fi­tość krze­mie­nia w po­kła­dach wap­na dała mi po­bud­kę do szu­ka­nia w po­bli­żu sie­dli­ska ludz­kie­go z cza­sów sta­ro­żyt­ne­go użyt­ku krze­mie­nia. Ja­koż o kil­ka­set kro­ków od ko­tli­ny wa­pien­nej zna­la­złem na prze­ciw­le­głym brze­gu to, cze­go pra­gną­łem. Na piasz­czy­stych nie­rów­no­ściach wy­wie­wa­ły te­raz wia­try okrzo­ski krze­mien­ne z cza­sów sta­ro­żyt­nych. Były więc tu zno­wu i ka­wał­ki na­rzę­dzi, no­ży­ków i (naj­licz­niej­sze) wiór­ki krze­mien­ne, oraz szcząt­ki gli­nia­nych, ty­po­wych na­czyń. Z przed­mio­tów po­wyż­szych przed­sta­wiam tu­taj dwa tak zw. skro­ba­cze (rac­lo­ir) o tę­pych, łu­ko­wa­tych ostrzach i je­den tak zwa­ny rdzeń, czy­li nu­kleus t… j… śro­dek brył­ki krze­mie­nia, z któ­re­go bo­ków odłu­py­wa­no po­dłuż­ne blasz­ko­wa­te szcza­dry, do kra­ja­nia lub in­nych użyt­ków słu­żą­ce. Znaj­do­wa­nie ta­kich rdze­ni i okrzo­sków z krze­mie­nia o wy­dat­nych ce­chach miej­sco­wych, sta­no­wi­ło ude­rza­ją­cy do­wód, że były to wy­ro­by tu­tej­sze, gdzie tyl­ko bo­wiem czło­wiek sta­ro­żyt­ny się za­trzy­mał, tam wy­szu­ki­wał so­bie na miej­scu krze­mień i ro­bił z nie­go po­trzeb­ne na­rzę­dzia. Słoń­ce pa­li­ło ża­rem na piasz­czy­stych wy­brze­żach, ale na od­po­czy­nek i po­si­łek po­łu­dnio­wy nie wie­le chwil mo­gli­śmy po­świę­cić, za­mie­rzyw­szy bo­wiem w cią­gu dni ośmiu do­peł­nić 40-mi­lo­wej wę­drów­ki (tyle mniej wię­cej dłu­go­ści ma krę­te ko­ry­to Nie­mna od Grod­na do Kow­na), trze­ba było po­su­wać się prze­cięt­nie po 5 mil dzien­nie. Nie było więc cza­su w cią­gu dnia na ką­pa­nie się, na drzem­ki i dłuż­sze od­po­czyn­ki. Na szczę­ście, od szkol­nej ławy przy­wy­kłem ob­li­czać się z każ­dą go­dzi­ną, aby nie stra­cić jej na mar­ne, więc po­dob­ny tryb ży­cia w po­dró­ży nie przy­no­sił mi przy­kro­ści. Gdzie wy­brze­ża były cie­kaw­sze i pięk­niej­sze, tam szli­śmy pie­szo lub prze­wo­zi­li­śmy się łód­ką z brze­gu na brzeg. Pły­nąc Nie­mnem, ro­bi­łem no­tat­ki po­mi­mo, że na wo­dzie, gdzie pro­mie­nie sło­necz­ne od­bi­ja­ją się od gład­kie­go jej zwier­cia­dła, upał był o wie­le do­kucz­liw­szym. Kie­dy bro­dzi­li­śmy po roz­pa­lo­nym pia­sku, szu­ka­jąc za­byt­ków krze­mien­nych, Wik­tor wy­le­wał wodę z czaj­ki lub drze­mał, bu­dząc się od cza­su do cza­su dla za­ży­cia ta­ba­ki, a gdy­śmy po­wra­ca­li ob­cią­że­ni ka­mien­nym łu­pem, za­pew­niał su­mien­nie, że pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzi ta­kich pa­nów, któ­rzy zbie­ra­ją po pia­sku "ka­musz­ki i sko­rup­ki".

Za Mio­łą mi­nę­li­śmy dwie rapy, z któ­rych ni­żej po­ło­żo­na ma być dla wi­cin wiel­ce nie­bez­piecz­na. Da­lej w po­bli­żu wsi Pusz­ka­rów wpa­da z le­we­go brze­gu stru­mień Pusz­kar­ka. Jar jej sze­ro­ki uwy­dat­nia prze­stwór cza­su i po­tę­gę dzia­ła­nia wód na lądy, co ra­zem zło­ży­ło się na wy­żło­bie­nie ta­kich ko­ryt. Rapa przy wsi Sol­nej Bali nosi tak­że na­zwę Pusz­kar­ki. W Bali ist­niał daw­niej skar­bo­wy skład soli wie­lic­kiej i stąd do­da­no na­zwę Sol­nej. Skąd się tu wzię­ła na­zwa bi­blij­nej Bali (in­a­czej zwa­nej Se­go­rą), po­chło­nię­tej po przej­ściu Lota – jak mówi Pi­smo Świę­te – przez ogień i zie­mię, tego nie wiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: