Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dom biały. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom biały. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 235 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. TRZEY MŁO­DZIEŃ­CE.

Było to koło po­ło­wy Lip­ca, roku ty­siąc ośm­set dwó­dzie­ste­go pią­te­go; czwar­ta tyl­ko co wy­bi­ła na ze­ga­rze gma­chów Mi­ni­ste­ry­um Skar­bu, a Kan­ce­li­ści za­my­ka­jąc szyb­ko szu­fla­dy w swo­ich sto­łach, pa­ku­jąc do teki pa­pie­ry a pió­ra do piór­ni­ków, po­ry­wa­li za ka­pe­lu­sze prze­sta­jąc my­śleć o pra­cy, i od­da­jąc się zu­peł­nie wła­snym in­te­res­som i przy­jem­no­ściom.

W tłu­mie osób róż­ne­go wie­ku snu­ją­cych się po ko­ry­ta­rzach, je­den je­go­mość od lat dwu­dzie­stu kil­ku, uło­żyw­szy pa­pie­ry, pió­ra i ołów­ki, da­le­ko po­rząd­niej niż zwy­kle mło­dzi lu­dzie, opy­liw­szy ka­pe­lusz i suk­nie, wziął pod pa­chę wiel­ką tekę zie­lo­na, któ­ra zda­le­ka mo­gła na se­kre­tar­ską wy­glą­dać, i na­da­jąc swo­je; twa­rzy wy­raz do­bro­ci i przy­jem­no­ści, po­szedł za tłu­mem ci­sną­cym się do drzwi, kła­nia­jąc się na lewo i na pra­wo, wi­ta­ją­cym go to­wa­rzy­szom, któ­rzy doń uśmie­cha­jąc się mó­wi­li: "Dzień do­bry Ro­bi­no!" (Ro­bi­ne­au).

Pan Ro­bi­no (gdyż ju­że­śmy sie do­wie­dzie­li o jego na­zwi­sku, uszedł­szy ze sto kro­ków, na­brał cale in­nej miny. Na­dął się, pod­niósł gło­wę do góry, przy­śpie­szył kro­ku z wy­mu­sze­niem, a miej­sce do­bro­tli­we­go uśmie­chu, za­stą­pi­ła mina za­my­ślo­na i wiel­kie oka­zu­ją­ca za­ję­cie – przy­ci­snął sil­niej zie­lo­ną tekę, spo­glą­da­jąc pro­tek­cjo­nal­nie na prze­cho­dzą­cych – sło­wem nie wy­glą­dał na kan­ce­li­stę cego do­cho­du ty­siąc pięć­set fran­ków, ale naj­mniej na Na­czel­ni­ka bió­ra.

Jed­nak­że, mimo tak pysz­ne­go cho­du Ro­bi­no szedł do skrom­ne­go trak­ti­je­ru, gdzie za trzy­dzie­ści dwa su (sous) da­wa­no obiad, któ­ry mu bar­dzo sma­ko­wał, bo na lep­szy nie wy­star­cza­ło; w tem przy­najm­niej Ro­bi­no miał ro­zum: prze­sta­wać na swo­jem, jest to je­dy­ny spo­sób uszczę­śli­wie­nia; a że bo­ga­ci skar­żą się bez­u­stan­nie, uboż­szym wy­pa­da miar­ko­wać swo­je żą­da­nia, żeby im było tego do­syć co mają. Lecz prze­by­wa­jąc ogród Pale-Ro­jal, przez któ­ry trze­ba iść było do re­stau­ra­to­ra, Ro­bi­no za­trzy­ma­ny zo­stał przez dwóch mło­dych lu­dzi wy­stro­jo­nych, któ­rzy śmie­jąc się za­stą­pi­li mu dro­gę. Je­den z nich mo­gą­cy mieć oko­ło lat dwó­dzie­stu czte­rech – był wzro­stu wy­so­kie­go, szczu­pły i co­kol­wiek zgar­bio­ny; jak za­zwy­czaj lu­dzie do­bre­go wzro­stu, któ­rzy nie słu­ży­li w woj­sku. Mimo tego chód jego lek­ki, a we wszyst­kich po­ru­sze­niach, ma­lu­je się pe­wien ro­dzaj za­nie­dba­nia od­dy­cha­ją­cy pro­sto­tą i we­so­ło­ścią za­chwy­ca­ją­cą. Przy­jem­na twa­rzycz­ka, nie­bie­skie oczy, blond wło­sy spa­da­ją­ce na czo­ło wy­so­kie i dum­ne, czy­nią go wca­le przy­stoj­nym chłop­cem, lecz bla­dość jego, cóś na­kształt si­nia­ków pod oczy­ma, a na­wet wy­raz twa­rzy, oka­zu­ją że już użył ży­cia, i po­sta­rzał uczu­cia­mi i ro­sko­szą.

To­wa­rzysz jego mniej­szy jest wzro­stem, rysy ma mniej re­gu­lar­ne, ale pięk­niej­szym jest po­dob­no; czar­ne ma wło­sy, oczy choć ciem­ne maja jed­nak wy­raz po­cią­ga­ją­cej sło­dy­czy; głos jego i uśmiech do­koń­cza­ją tego, co oczy za­czę­ły. Nie prze­bi­ja się w nim tyle we­so­ło­ści, tyle ży­wo­ści, ile w dru­gim, ale też nie zda­je się być już tak zu­ży­tym wszyst­kie­mi przy­jem­no­ścia­mi ży­cia, jak on.

Na wi­dok dwóch mło­dzień­ców, Kan­ce­li­sta roz­ja­śnił czo­ło, ści­snął co prę­dzej rękę blon­dy­na, wo­ła­jąc: "Eh! to Al­fred de Mar­sej (Mar­cey), bar­dzom rad że­śmy się spo­tka­li… i pan Edward!… zdro­wie jak wi­dać za­wsze do­brze słu­ży…. pew­no na obiad, i ja tak­że…"

Ten, któ­re­go Ro­bi­no cią­gle ści­skał za rękę, i któ­re­go twarz szla­chet­na i peł­na dow­ci­pu, oka­zy­wa­ła jed­nak tro­chę skłon­no­ści do żar­ła, spo­glą­dał z uśmie­chem na kan­ce­la­rzy­stę – a w tym uśmie­chu było tro­chę zło­śli­wo­ści, za któ­rą mo­że­by się kto uraź­li­wy roz­gnie­wał, gdy­by w ten mo­ment nie za­wo­łał otwar­cie i we­so­ło:

– "Po­czci­wy Ro­bi­no!… Cóż sie z tobą dzie­je?… Mój przy­ja­cie­lu, te­raz już­tak wy­so­kich ka­pe­la­szów nie no­szą… eh fe! to jesz­cze prze­szło­rocz­ne, ale to za­pew­ne że­byś się wyż­szym wy­da­wał?… a poły!… aj! aj!". wy­glą­dasz jak szlach­ciu­ra… któż cię tak u dja­bla ubie­ra? cof­ną­łeś się pol wie­ku w tył two­im ubio­rem!…

Ro­bi­no przyj­mu­je za do­brą mo­ne­tę te żar­ty, i pusz­cza­jąc na­ko­niec jego rękę, od­po­wia­da do­bro­dusz­nie.

– "Ła­two to wam, mo­ści pa­no­wie bo­ga­ci, ma­jąc pięć­dzie­siąt lub sto ty­się­cy liw­rów in­tra­ty, iść za modą, pil­no­wać naj­mniej­szych od­mian w kro­ju suk­ni, lub w ka­pe­lu­szu, a bied­ny kan­ce­la­rzy­sta ma­ją­cy so­bie tyl­ko sto lu­ido­rów pen­sii!… Jed­nak­że – wkrót­ce mam do­stać ran­gę. Sami poj­mu­je­cie, że trze­ba po­rząd­ku, oszczęd­no­ści, kie­dy nie­chce­my ro­bić dłu­gów; a wresz­cie, nig­dym się bar­dzo nie zaj­mo­wał ubio­rem!… Wca­le nie mam pre­ten­syj, dla mnie – mój Boże! by­le­by czy­sto, co mi to zna­czy, czy suk­nia dłuż­sza, czy krót­sza ? "

– "O! fi­lo­zo­fu­jesz Ro­bi­no!… a te locz­ki tak sy­me­trycz­ne z oby­dwóch stron!"

– "Ja ich nig­dy nie za­wi­ja­ni, same się krę­cą!" – "Daj­że po­kój, za­ło­żył­bym się, że spać nic pój­dziesz póki ich nie po­za­krę­casz!…" – "Ot, to pro­szę!…" – "O! znam ja wa­sze­ci, z tą uda­ną obo­jęt­no­ścią!… Tak to i w szko­łach by­wa­ło.:. on mało dbał co da­dzą na obiad;… a po­tem uda­wał cho­re­go, aże­by go bu­li­jo­ni­kiem kar­mio­no!…"

To mó­wiąc, mło­dy czło­wiek ob­ra­ca się do to­wa­rzy­sza, któ­ry się nie­mo­że wstrzy­mać od śmie­chu, gdy tym­cza­sem Ro­bi­no, dla od­mie­nie­nia roz­mo­wy, prze­ry­wa: "No, pa­nie Edwar­dzie, jak­że idzie li­te­ra­tu­ra, te­atr?… za­wsze się… za­pew­ne po­wo­dzi?… przy­wy­kłeś do tego?…"

Edward skrzy­wił się tro­chę, a Al­bert za­wo­łał śmie­jąc się do ro­spu­ku: "Wła­śnie w porę o po­wo­dze­niach go za­gad­ną­łeś;… to­żeś to w sła­bą żył­kę na­tra­fił!… Czy­li­żeś po zmarsz­czo­nem czo­le, po tym no­sie spusz­czo­nym na kwin­tę, nie po­znał au­to­ra, któ­re­mu się wy­da­rzył przy­pa­dek!… któ­ry padł ofia­rą in­try­gi! któ­re­go sztu­ka, mó­wiąc kró­cej, upa­dła! – "Ba! czy to być może?… Jak­to? pa­nie Edwar­dzie, nie­uda­ło ci się?"

– "Tak mój pa­nie – " od­po­wie­dział Edward z wes­tchnie­niem. – "Ach to po­ciesz­nie!…" – " Znaj­du­jesz to śmiesz­nem?…" – "Nie… nie chcia­łem mó­wić źe to dziw­nie;… ty, któ­re­mu się tak po­wo­dzi­ło…. Wiec ta sztu­ka złą być mu­sia­ła?… to jest… nie­po­do­ba­ła się?"

– "Tak mi się zda­je, kie­dy ją wy­świ­sta­no!"

– "Juź ja tam nie wiem, jaką była two­ja sztu­ka, ale pew­ny je­stem, że gor­szą być nie mo­gła nad te, na któ­rej by­łem po­zaw­czo­raj w te­atrze Fej­do… Wy­staw so­bie – ga­li­ma­tias!… wcho­dzą… wy – cho­dzą;… ko­niec koń­cem mu­sia­ło to być po­rząd­nie głu­pie, kie­dy ja co nig­dy nie świsz­czę, nie­mo­głem sie wstrzy­mać od tego… sy­cza­łem jak grze­chot­nik."

Al­fred wstrzy­my­wał się kil­ka mi­nut od śmie­chu, lecz na­ko­niec wy­buch­nął bio­rąc się za boki, a Edward ukła­da­jąc minę za­do­wol­nio­na, rzekł: – "Bar­dzom panu wdzię­czen, żeś sie tak­że przy­ło­żyć ra­czył do oba­le­nia mo­je­go dzie­ła,"

– "Jak­to!… więc – więc to było two­ję? za­wo­łał Ro­bi­no wy­trzesz­cza­jąc ma­leń­kie, czar­ne oczy. "

– "Tak, tak! do­dał Al­fred, na jego to sztu­ce sy­cza­łeś jak grze­chot­nik!…" – "Ach! mój Boże, moc­no mie to mar­twi!… Gdy­bym się był do­my­ślił;… ale.. to two­ja wina, było mi przy­słać bi­let, rze­czy in­a­czej­by po­szły… Te­raz przy­po­mi­nam so­bie, że tam było wie­le dow­ci­pu, kil­ka scen prze­wy­bor­nych… moc­no mie to mar­twi, pa­nie Edwar­dzie…" – "Bądź pew­ny, ze ja się za to by­najm­niej nie gnie­wam – parę świ­śnień mniej, wię­cej – co to zna­czy!… mo­jem zda­niem w te­atrze le­piej ru­nąć po­rząd­nie od razu, – jak trzy­mać się na wło­sku przez kil­ka re­pre­zen­ta­cyj."

– ""Więc mi tego mieć za złe nie bę­dziesz? " – " Nie! od­po­wie­dział Al­fred, oka­za­łeś mu przez to moc two­jej przy­jaź­ni, kto się ko­cha, ten się kłó­ci!…., A z resz­tą, naj­sław­niej­si wo­dzo­wie nie jed­ną bi­twę prze­gra­li;… nie­praw­daż Edwar­dzie?….; Po­szedł­bym o za­kład, że od po­zaw­czo­raj­sze­go wie­czo­ra, po­wtó­rzo­no ci to z pięć­dzie­siąt razy."

Edward uśmiech­nął się; lecz ta… razą, już z do­bre­go ser­ca wziął zno­wu za rękę swe­go przy­ja­cie­la, kto­ry pa­trząc na Ro­bi­na, uśmie­cha się zło­śli­wie.

– "Za­wsze je­steś za­trud­nio­ny, Bo­bi­no?" – "Oh! za­wsze;.. ro­bo­tę mamy pie­kiel­ną:.. Szef bió­ra po­le­ga na mnie… wie… ze w chwi­lach pra­cy znaj­dzie mrę za­wsze koło sie­bie…" – "Cóz tam masz w tej ogrom­nej tece, kto­ra tak ści­skasz pod pa­cha?… Czy nie my­ślisz dzi­siej­sze­go wie­czo­ra grać roli no­ta­ry­usza?…" – "Nie, to nic dla za­baw­ki, to ro­bo­ta, któ­rą nio­sę z sobą…" – "Do li­cha!" – "Arcy pil­na ro­bo­ta, cza­sa­mi i nocą sie­dzieć mu­sze;… lecz za to pew­ny je­stem awan­su!…."

Al­fred nic nic od­po­wia­da: za­gryzł tyl­ko usta, spoj­rzał na Edwar­da; i po kil­ku chwi­lach rzekł: "A mi­łost­ki, Ro­bi­no, jak idą?… Ucz masz te­raz ko­cha­nek?" – "Oh! w tem to ja mam ro­zum, wiel­ki ro­zum; na­przód ze nie je­stem w sta­nie tra­cić na ko­bie­ty; po­wtó­re, choć­bym i mógł, to­bym tego nie zro­bił;… ja wtem nie sma­ku­ję… Lu­bię zęby mie ko­cha­no dla mnie tyl­ko sa­me­go, nic dla mo­ich pie­nię­dzy!…"

– '"Za­pew­ne, nie prze­czę, ześ god­ny ubó­stwie­nia."

– " Ale ja nie mó­wie wy­raź­nie, zęby mnie ubó­stwia­no; lecz za­dam tej sym­pa­tyi… tego zu­peł­ne­go od­da­nia się… tego… go… Ah! śmie­jesz się!… nie wie­rzysz w praw­dzi­wą mi­łość!…"

– "Ja? o! bar­dzo prze­pra­szam, ja wie­rzę we wszyst­ko, w co tyl­ko chcesz, za do­wód na­wet po­wiem ci, ze mi się zda­je, iź ko­cham wszyst­kie ład­ne ko­biet­ki; nie­praw­daż Edwar­dzie?… Ale! za­po­mnia­łem – z nim te­raz o ko­bie­tach mó­wie me moż­na."

– "Jak­to! czy i na­tem upadł? zawo łat Ro­bi­no śmie­jąc się sam ze swe­go dow­ci­pu."

– "Nie… ale wła­śnie – ostat­nia jego ko­chan­ka ucie­kła z jed­nym An­gli­kiem, i Edward przy­się­ga, ie już wię­cej szwa­czek ko­chać nie bę­dzie…" – "Ah! wiec to była szwacz­ka!… a przy­siągł­bym, żeś jej nig­dy ni­cze­go nie od­mó­wił;… boś ty bar­dzo wspa­nia­ły… a ona po­rzu­ci­ła cię, dla ja­kie­goś An­gli­ka, któ­ry jej po­wóz obie­cał; Otoż to sza­lej za ko­bie­ta­mi!…

– "A za kim­że sza­leć?… Co do mnie, choć mię ko­bie­ty czę­sto oszu­ku­ją, ja się zato na nie, nie gnie­wam;.., bo, ko­niec koń­cem, ko­chan­ka któ­ra nas po­rzu­ca, do­zwa­la nam wy­brać so­bie dru­gą, gdy tym­cza­sem sta­ła, tak nas uplą­cze, ze nie wie­my jak się od niej uwol­nić!"

– "Otoż to ro­zu­mo­wa­nie pło­chych; prze­rwał Edward; o! ty za­wsze w mi­ło­ści bę­dziesz szczę­śli­wym Al­fre­dzie: bo nig­dy praw­dzi­wie ko­chać nie bę­dziesz!" – "To praw­da, rzekł Ro­bi­no, on bie­ży tyl­ko za ro­sko­szą, nie za uczu­ciem; a bę­dąc jak on bo­ga­tym, do­bre­go uro­dze­nia i je­dy­na­kiem, kie­dy oj­ciec po­zwa­la ro­bić co się za­ma­rzy, nie brak ro­sko­szy. Ja, moi pa­no­wie, umiem się ogra­ni­czać: nie je­stem wy­bred­ny, nie dbam o prze­pych i ho­no­ry. Do szczę­ścia po­trze­ba mi tyl­ko miej­sca zy­skow­ne­go, a choć to tro­chę tru­dzą­ce, ale ja lu­bię pra­cę… a nim się oźe­nie, chce mieć ko­chan­ko czu­ła, przy­wią­za­ną, nie kosz­tu­ją­cą mię ani gro­sza, na któ­rej wier­no­ści mógł­bym po­le­gać, bo je­stem strasz­nie za­zdro­śny."

– "I gdzież ten skarb zna­leść, Ro­bi­no? "

– "O! ła­two; wpraw­dzie, nie szu­kam go mie­dzy szwacz­ka­mi i słu­żą­ce­mi!… – Ale, prze­pra­szam moi pa­no­wie, za­ga­da­łem się z wami, i za­po­mnia­łem zu­peł­nie, że mnie cze­ka­ją z obia­dem, na kto­ry je­stem od ośmiu dni za­pro­szo­ny… Pew­no­by tam nie usie­dli do sto­łu bez­em­nie, a ja nie­chce zęby na mnie cze­ka­no tak dłu­go…."

To mó­wiąc, Ro­bi­no zbli­żył się do Al­fre­da, żeby mu po­dać rękę, a Al­fred ko­rzy­sta­jąc z chwi­li, chwy­ta tekę, któ­rą pi­sa­rek trzy­mał pod pa­chą.

– "Moja teka… teka moja!… za­wo­łał Ro­bi­no, do sto dja­błów pro­szę nic żar­to­wać!…"

– "Za­ło­żył­bym się że w niej sam tyl­ko bia­ły pa­pier, rzekł Al­fred trzy­ma­jąc tekę; no Ro­bi­no, o za­kład, chcesz­ze wy­grać u mnie smacz­ny obia­dek u Wery?"

– "Ja… nie za­kła­dam się o obia­dy… Pil­no mi, od­daj tekę… pro­szę tam nie za­glą­dać… są to taj­ne pra­ce…"

Ale Al­fred nie słu­cha, i roz­wią­zu­jąc tekę, po­ka­zu­je Edwar­do­wi czte­ry po­szy­ty li­sto­we­go pa­pie­ru, trzy la­ski laku, ołó­wek i dwa pa­pie­ry szpi­lek.

– "Nad tem wiec tra­wisz nocy? rze­cze Al­fred, a Edward po­le­ga od śmie­chu, msz­cząc się za wy­gwiz­da­nie swo­jej sztu­ki…"

Ro­bi­no uda­je za­dzi­wie­nie i woła: – "Ach! mój Boże, mu­sia­łem się po­my­lić, wzią­łem je­den po­szyt za­miast dru­gie­go… tyle ich mam przed sobą!… Nie­zmier­nie mi to po­psu­to szy­ki, i gdy­by nie obiad, na któ­ry mnie cze­ka­ją, po­wró­cił­bym do bió­ra"

– "Od­da­ję, Ja­śnie Wiel­moż­ne­mu Panu, jego ta­jem­ne pra­co, od­po­wia­da Al­fred od­da­jąc mu tekę, a Ro­bi­no bie­rze ją pod pa­chę, i chce się od­da­lić, dla unik­nie­nia żar­tów, któ­re mu nie­chyb­nie gro­żą, lecz Al­fred za­trzy­mu­je go.

– "Spo­dzie­wam się, Ro­bi­no, że się nie gnie­wasz?"

– "Ja!…. miał­bym się gnie­wać… i za coż?…. ty lu­bisz śmiać się, żar­to­wać, ja tak­że, kie­dy mi czas wy­star­cza."

– "Tak, wiem że zresz­tą je­steś do­bry chło­piec; ale Słu­chay, że­byś mi do­wiódł, iż się nie gnie­wasz za to, żem spro­fa­no­wał nie­god­nem okiem tekę ad­mi­ni­stra­cyj­ną, przyjdź dziś wie­czór do mnie… do na­sze­go domu; mój oj­ciec daje wiel­ki wie­czór. da­li­bóg nie­wiem na jaką pa­miąt­kę; ale to wiem tyl­ko, że będą tań­ce, gra, ład­ne ko­biet­ki. Mimo two­ich po­wsze­dnich mi­ło­stek, je­steś tak­że ama­to­rem, trze­ba przyjść.,. Edward, mi obie­cał, że tak­że be­dzie z nami; ogra­my go, to przy­najm­niej za­po­mni o nie­szczę­śli­wym lo­sie swej sztu­ki… A z resz­tą; kto wie? może znaj­dzie w licz­nem gro­nie jaką pięk­ność, któ­rej spoj­rze­nie za­gła­dzi w jego ser­cu pa­mięć zdraj­czy­ni…. No… coż? przyj­dziesz??"

Ro­bi­no cały za­ja­śniał ra­do­ścią, kie­dy Al­fred mó­wił do nie­go, po­ry­wa go za rękę, i ści­ska sil­nie, mó­wiąc: – "Mój

przy­ja­cie­lu… za­iste!,.: wsze­la­ko… umiem czuć… to za­pro­sze­nie… pro­sze­nie… sze­nie…"

– "Daj­że po­kój tym kom­ple­men­tom! bez ce­re­mo­nii! chcia­łem cię pro­sić na pi­śmie… ale ja tak je­stem roz­trze­pa­ny… za­po­mnia­łem o tem…. Więc bę­dziesz?…"

– "Nie­za­wod­nie, będę miał ho­nor. i je­stem…"

– "No; sta­ło się, bądź­że wie­czo­rem, bę­dziem się sta­ra­li za­ba­wić, co nić za­wsze ła­two na wiel­kich wie­czo­rach…"

To mó­wiąc, Al­fred po­ry­wa swe­go to­wa­rzy­sza, oba skło­ni­li się kan­ce­li­ście, i od­da­la­ją się śpiesz­nie, zo­sta­wu­jąc na­sze­go pana Ro­bi­no w ogro­dzie Pale-Ro­jal, tak za­ję­te­go uczy­nio­nem mu za­pro­sze­niem i wie­czo­rem któ­ry ma prze­pę­dzić u Ba­ro­na de Mar­sej, że gdy­by nic wy­so­kie brze­gi sa­dzaw­ki, któ­re go za­trzy­mu­ją, wpadł­by pro­sto na fon­tan­nę, idąc do tra­kli­je­ru.ROZ­DZIAŁ II. MOD­NIAR­KA – UBRA­NIE.

Ro­bi­no przy­był do swe­go skrom­ne­go Re­stau­ra­to­ra, któ­re­go sale peł­ne są osób jak zwy­czaj­nie, bo wię­cej za­wsze ubo­gich niż bo­ga­tych, nie idzie za­tem aże­by wszy­scy bo­ga­ci cho­dzi­li do naj­lep­szych trak­ti­je­rów, ale to pew­na, ze w tań­szym trak­ti­je­rze, lu­dzie mają lep­szy ape­tyt, na któ­rym zby­wa w zło­co­nych sa­lach.

Chle­ba dają ile kto chce, i sto­łow­ni­cy nie oszczę­dza­ją go, wo­ła­jąc ze wszyst­kich ką­tów sa­lo­nu – "Chłop­cze! chle­ba! – "

Ro­bi­no któ­ry zwy­kle nie mato jada, dziś utra­cił ape­tyt, je ro­sół nie ga­niąc go wca­le ze nad­to sło­ny, co nie­zmier­nie dzi­wi słu­żą­ce­go, na­re­ście, gdy ten pyta go, co chce jeść wię­cej, Ro­bi­no od­po­wia­da. – "Co chesz! ale śpiesz się… nie mam cza­su… dziś idę na wie­czór do Ba­ro­na de Mar­sej – jesz­cze się mu­szę ubie­rać."

– "Może pan roz­ka­że beef-steck z jabł­ka­mi, od­po­wia­da po­słu­gacz dba­jąc mało o to, czy jego sto­łow­nik pój­dzie na wie­czór do ja­kie­go Ba­ro­na, czy nie – a Ro­bi­no spo­glą­da po­waż­nie w oko­ło, żeby się prze­ko­nać czy kto uwa­ża to, co po­wie­dział, i czy nań pa­trzą z więk­szem usza­no­wa­niem. Lecz na­próż­no to­czy wzrok cie­ka­wy po przy­le­głych sto­łach, ota­cza­ją­cy go nad­to są za­ję­ci zmia­ta­niem z ta­le­rzów, żeby mo­gli na swo­ich są­sia­dów uwa­żać – w tra­kli­je­rze gdzie dają jeść za 32 su, je­den dru­gie­mu nic robi am­ba­ra­su. "

Rio­bi­no wi­dząc ze się nikt nim nie zaj­mu­je, cho­ciaż zno­wu z ba­ro­no­stwem wy­je­chał, za­ja­da śpiesz­no po­zo­sta­łe trzy po­tra­wy; a słu­żą­cy przy­no­si mu de­ser. Tu kan­ce­li­sta po­ry­wa się z krze­sła i bio­rąc tekę pod pa­chę, od­cho­dzi od sto­łu, mó­wiąc:

– "Chłop­cze! to dla cie­bie..; na­pi­jesz się za moje zdro­wie…"

Po­tem leci jak sza­lo­ny przez salę, trą­ca­jąc go­ści po dro­dze, któ­rzy się na jego nie­uwa­gę uskar­ża­ją – a chło­piec spo­glą­da z kwa­śną miną na orze­chy i figi, któ­rych ma się na­pić.

Ro­bi­no przy­szedł na­resz­cie na uli­cę Świę­te­go Ho­no­ri­ju­sza, gdzie miesz­ka; zbli­ża­jąc się do domu, w któ­rym na dole jest ma­ga­zyn mód, zwal­nia kro­ku, jego oczy zda­ją się chcieć prze­bić na wy­lot żół­tą flo­ran­so­wą fi­ran­kę, ukry­wa­ją­cą przed okiem prze­chod­niów, pa­nien­ki pra­cu­ją­ce w skle­pie.

– "Tam do dja­bła, mówi Ro­bi­no sam do sie­bie, do­pie­ro szó­sta, Fra­nu­sia nie pręd­ko wyj­dzie z ma­ga­zy­nu… a lak mi jej pil­no po­trze­ba!… Gdy­by ten trzpiot Al­fred był mi kil­ką dnia­mi wprzó­dy oznaj­mił, był­bym się na len wiel­ki wie­czór przy­go­to­wał i nic­by nic bra­kło. – Ci pa­no­wie bo­ga­cze, nig­dy o tem nie my­ślą, że nie wszy­scy tyle mają, co oni… Ot nie­wiem czy mam bia­łą ka­mi­zel­kę i je­dwab­ne poń­czo­chy?… Czy mam­że je­dwab­ne poń­czo­chy?… Ach! mój Boże! po­ży­czy­tem je Fra­nu­si, kie­dy­śmy ostat­nią razą szli na te­atr. i jesz­cze mi ich nie od­da­ła… To oczy­wi­ście na­tem się skoń­czy, że ona mię ze wszyst­kie­go ogo­ło­ci!…. Nad­to je­stem wspa­nia­ły… Ale, broń Boże ona te poń­czo­chy po­dar­ła, dam­że ja jej.. Bo to; ma­jąc tyl­ko pięć­set fran­ków pen­syi, kie­dy się z tego trze­ba utrzy­mać, i wy­grać ja­kaś rolę na świe­cie, nie moż­na opły­wać w je­dwab­ne poń­czo­chy, nie­po­dob­na!…,. A prócz tego, od nie­ja­kie­go cza­su, w kar­ty mi się nic po­wo­dzi.. O! mój Boże! jak ja będę bo­ga­ty, nic będę ro­bił tyle am­ba­ra­su, nic będę dum­nym i zu­chwa­łym… a kie­dy roi wy­pad­nie być gdzie na wiel­kim świe­cie, nic będę tak się trosz­czył o poń­czo­chy."

Ta­kie ro­biąc uwa­gi, Ro­bi­no sta­nął na prze­ciw ma­ga­zy­nu, ale drzwi są za­mknię­te; praw­da że z za fi­ra­nek wi­dać gdzie­nieg­dzie ka­wa­łek gło­wy, rękę, twarz; ale w skle­pie pra­cu­je sześć pa­nien, a kie­dy sama pani jest w domu, trze­ba pa­trzeć na ro­bo­tę, nie­ma cza­su gaw­ro­nić przez szyb­ki. Ro­bi­no mija sklep i de­cy­du­je się iść ulicz­ką, na któ­rą wy­cho­dzą tyl­ne drzwi ma­ga­zy­nu. Tam sta­nąw­szy, prze­cho­dzi się czas nie­ja­ki, kasz­la­jąc moc­no, kie­dy się ku drzwiom zbli­ża, i nie­spo­koj­nem okiem po­glą­da­jąc co­raz na srebr­ny ze­ga­rek za­wie­szo­ny na szyi, na ład­nej nie­bie­skiej mo­ro­wej wstą­żecz­ce.

Wszyst­kie sześć pa­nien pra­cu­ją­cych w ma­ga­zy­nie miesz­ka­ją w tym­że domu. Dwie w po­ko­ju przy­le­głym sa­mej pani, a resz­ta w iz­deb­ce na pią­tym pię­trze, nad gło­wa­mi pana Ro­bi­no. Pan­na Fran­cisz­ka jest z licz­by ostat­nich.

Ro­bi­no­wie do­brze, że Fra­nu­sia idąc do swo­jej iz­deb­ki, musi prze­cho­dzić tą ulicz­ką; ale Fra­nu­sia wra­ca aż o dzie­wią­tej, a on lak dłu­go cze­kać na nią nie może. Da­le­ko­by le­piej było wejść do skle­pu, i po­pro­sić pan­ny Fran­cisz­ki , aże­by wy­szła na chwil­kę, ale­by to go po­róż­ni­ło na za­wsze z jego ko­chan­ką; bo rów­nie jak wszyst­kie mod­niar­ki, Fra­nu­la pil­nu­je się mo­ral­no­ści, a choć ma ko­chan­ka, to tyl­ko dla tego, że każ­da go mieć musi, i że gdy­by nic mia­ła, żar­to­wa­no­by z niej, ze nie­ma z kim pójść w Nie­dzie­lę na prze­chadz­kę. Lecz, wcią­gu ty­go­dnia, sama pani, trzy­ma w ry­zie pa­nien­ki i rę­czy… za ich cno­tę od ósmej rano, do dzie­wią­tej wie­czo­rem.

Wy­kasz­law­szy się na­próż­no w ulicz­ce, Ro­bi­no na­my­ślił się iść na górę, od­nieść tekę, i za­wi­nąć się koło ubra­nia. Wle­cze się tedy przecz czte­ry pię­tra scho­dów brud­nych i ciem­nych, ja­kich jest nie­ma­ło na uli­cy Świę­te­go Ho­no­ri­ju­sza; wcho­dzi do swo­je­go miesz­ka­nia, skła­da­ją­ce­go się z dwóch po­ko­ików, z któ­rych pierw­szy za­stę­pu­je przed­po­kój, gar­de­ro­bę i kuch­nią, a dru­gi sy­pial­nią, sa­lon i po­kój ba­wial­ny.

W pierw­szym peł­no gra­tów: dru­gi nie­co ozdob­niej urzą­dzo­ny, każ­da rzecz ma swo­je miej­sce, wszyst­ko w po­rząd­ku, co jest rze­czą rzad­ką u ka­wa­le­ra.

Ro­bi­no otwo­rzył ko­mo­dę, z jed­nej szu­fla­dy wyj­mu­je cały czar­ny gar­ni­tur od­święt­ny, bia­łe spodnie, i, o ra­do­ści! – ka­mi­zel­kę bia­łą świe­żu­teń­ką. Wszyst­ko to ro­ze­słał na łóż­ku, przej­rzał się z ukon­ten­to­wa­niem w zwier­cie­dle nad ko­mi­nem, a zwier­cia­dło jak zwy­kle po­ka­za­ło mu, twarz pę­ka­tą, małe czar­ne oczki, okrą­gły nos po­tęż­ny, usta ma­lut­kie, czo­ło ni­skie, gę­ste blond wło­sy i za­gry­zio­ne war­gi. Panu Ro­bi­no zda­je się to wszyst­ko bar­dzo po­wab­nem, uśmie­cha się do sie­bie, robi miny, kła­nia się wdzięcz­nie, woła: – "Bar­dzo do­brze wy­glą­dam! – a jak się ubio­rę, będę mógł zro­bić wiel­kie wra­że­nie."

Po kil­ku chwi­lach prze­glą­da­nia się w zwier­cie­dle po­wra­ca do ko­mo­dy, prze­rzu­ca we wszyst­kich szu­fla­dach do góry no­ga­mi, i zno­wu wota: – "Otoż wy­raź­nie nie­mam je­dwab­nych poń­czoch!… mógł­bym to ja wpraw­dzie ku­pić; jesz­cze mi się z tego mie­sięcz­nej pen­sii zo­sta­ło dwa­dzie­ścia trzy fran­ki… ale mi to bę­dzie za­wa­dzać, nie będę mógł już grać w kar­ty. Wiem pew­no, że gdy­bym po­pro­si! Al­fre­da, nie­odmó­wił­by mi po­ży­czyć, ale nie­chce się po­ka­zać go­łym; a na­ko­niec, ma­jąc bar­dzo pięk­ne je­dwab­ne poń­czo­chy, na­cóż­bym miał dru­gie ku­po­wać? Już to ko­niecz­nie trze­ba żeby mi je Fra­nu­sia od­da­ła; jak nie… to kwi­ta mię­dzy nami, po­kłó­cim się na za­wsze, i skoń­czą się lek­ci­je na gi­ta­rze. Po­dwój­nie na­tem utra­ci, nie tak to ła­two zna­leść ko­chan­ka, któ­ry­by grał na gi­ta­rze, i ra­zem był jesz­cze tak grzecz­nym, żeby uczyć swo­ją ko­chan­kę."

Ro­bi­no bie­rze gi­ta­rę za­wie­szo­ną w ką­cie po­ko­ju, zbli­ża się do otwar­te­go okna, któ­re na dzie­dzi­niec wy­cho­dzi, i nóci ja­kaś piosn­kę, to­wa­rzy­sząc so­bie na swo­im ulu­bio­nym in­stru­men­cie. Kie­dy Fran­ka iest w swo­jej iz­deb­ce na pią­tem pię­trze, gi­ta­ra zwy­kle jest zna­kiem, że Ro­bi­no cze­ka na nią; ale ze skle­pu tej mu­zy­ki nie sły­chać – sklep ni­sko, okno na czwar­tem pię­trze!!….

Po­śpie­waw­szy tro­chę, Ro­bi­no spoj­rzał zno­wu na ze­ga­rek, tup­nął nogą z nie­cier­pli­wo­ści, i zno­wu ru­sza po­cho­dzić po ulicz­ce, kie­dy na­gle któś do drzwi za­pu­kał – "To ona! mu­sia­ła mnie usły­szeć ", za­wo­łał i leci otwo­rzyć. Lecz za­miast niej, wi­dzi mło­de­go pi­sar­ka, ko­chan­ka jed­nej z to­wa­rzy­szek Fra­nu­si­nych.

– "Czy już są na gó­rze?" od­zy­wa się przy­cho­dzą­cy nie wcho­dząc na­wet i wy­gu­bia­jąc gło­wę prze­ze­drzwi do środ­ka po­ko­ju.

– "Kto? co?…" – "A, te pan­ny…

chciał­bym ko­niecz­nie po­ga­dać z Te­na­ïdą, wstę­po­wa­łem na los do ich po­ko­ju, pu­ka­łem, nikt mi nie od­po­wia­dał; lecz zcho­dząc ze scho­dów usły­sza­łem głos two­jej gi­ta­ry, a wie­dząc że uczysz na niej grać pan­nę Fran­cisz­kę, są­dzi­łem, ze są wszyst­kie u cie­bie?"

– "Nie­ste­ty! nie; – są do­tąd w skle­pie, le­d­wie za do­brą go­dzi­nę po­wró­cą na górę; nie­zmier­nie mie to mar­twi, bo i ja mam pil­ny in­te­res do Fra­nu­si."

– "To, czyż nie­ma spo­so­bu, żeby im oznaj­mić, że my tu je­ste­śmy i cze­ka­my? " – "Och! broń Boie by­śmy po­szli do skle­pu, gnie­wa­ły­by się; jest to naj­moc­niej za­bro­nio­nem, a po­tem, i ja­bym sam tego nig­dy nie zro­bił… Bę­dąc w pu­blicz­nem urzę­do­wa­niu, trze­ba za­cho­wać de­co­rum ; te­raz oso­bli­wie, nie­zmier­nie na to maja oko." – "To też moż­na nie wcho­dząc do skle­pu, zwa­bić te pan­ny,"

– " Do­praw­dy, od go­dzi­ny już je­stem w domu, i nie wiem co so­bie z tem po­cząć!…." – " Cze­kaj­że no!… mnie nig­dy nie brak spo­so­bów, czy jest w tym domu od­dźwier­ny ? " – Nie – "Tem le­piej, moż­na co chcąc do­ka­zy­wać… Czy nie­masz dwóch lub trzech ta­le­rzy?"

– "Ta­le­rzy, to się nie znaj­dzie, bo ja nig­dy w domu nie ja­dam. " – "To moie, sal­cier­ke, albo wa­skę…. co chcesz,"

Ro­bi­no szu­ka w sza­fie i wy­no­si sa­la­ter­kę por­ce­la­no­wą i fa­jan­so­wy ta­le­rzyk, mó­wiąc: "Tyle tyl­ko zna­la­złem."
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: