- W empik go
Dom biały. Tom 1: powieść - ebook
Dom biały. Tom 1: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 235 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to koło połowy Lipca, roku tysiąc ośmset dwódziestego piątego; czwarta tylko co wybiła na zegarze gmachów Ministeryum Skarbu, a Kanceliści zamykając szybko szuflady w swoich stołach, pakując do teki papiery a pióra do piórników, porywali za kapelusze przestając myśleć o pracy, i oddając się zupełnie własnym interessom i przyjemnościom.
W tłumie osób różnego wieku snujących się po korytarzach, jeden jegomość od lat dwudziestu kilku, ułożywszy papiery, pióra i ołówki, daleko porządniej niż zwykle młodzi ludzie, opyliwszy kapelusz i suknie, wziął pod pachę wielką tekę zielona, która zdaleka mogła na sekretarską wyglądać, i nadając swoje; twarzy wyraz dobroci i przyjemności, poszedł za tłumem cisnącym się do drzwi, kłaniając się na lewo i na prawo, witającym go towarzyszom, którzy doń uśmiechając się mówili: "Dzień dobry Robino!" (Robineau).
Pan Robino (gdyż jużeśmy sie dowiedzieli o jego nazwisku, uszedłszy ze sto kroków, nabrał cale innej miny. Nadął się, podniósł głowę do góry, przyśpieszył kroku z wymuszeniem, a miejsce dobrotliwego uśmiechu, zastąpiła mina zamyślona i wielkie okazująca zajęcie – przycisnął silniej zieloną tekę, spoglądając protekcjonalnie na przechodzących – słowem nie wyglądał na kancelistę cego dochodu tysiąc pięćset franków, ale najmniej na Naczelnika bióra.
Jednakże, mimo tak pysznego chodu Robino szedł do skromnego traktijeru, gdzie za trzydzieści dwa su (sous) dawano obiad, który mu bardzo smakował, bo na lepszy nie wystarczało; w tem przynajmniej Robino miał rozum: przestawać na swojem, jest to jedyny sposób uszczęśliwienia; a że bogaci skarżą się bezustannie, uboższym wypada miarkować swoje żądania, żeby im było tego dosyć co mają. Lecz przebywając ogród Pale-Rojal, przez który trzeba iść było do restauratora, Robino zatrzymany został przez dwóch młodych ludzi wystrojonych, którzy śmiejąc się zastąpili mu drogę. Jeden z nich mogący mieć około lat dwódziestu czterech – był wzrostu wysokiego, szczupły i cokolwiek zgarbiony; jak zazwyczaj ludzie dobrego wzrostu, którzy nie służyli w wojsku. Mimo tego chód jego lekki, a we wszystkich poruszeniach, maluje się pewien rodzaj zaniedbania oddychający prostotą i wesołością zachwycającą. Przyjemna twarzyczka, niebieskie oczy, blond włosy spadające na czoło wysokie i dumne, czynią go wcale przystojnym chłopcem, lecz bladość jego, cóś nakształt siniaków pod oczyma, a nawet wyraz twarzy, okazują że już użył życia, i postarzał uczuciami i roskoszą.
Towarzysz jego mniejszy jest wzrostem, rysy ma mniej regularne, ale piękniejszym jest podobno; czarne ma włosy, oczy choć ciemne maja jednak wyraz pociągającej słodyczy; głos jego i uśmiech dokończają tego, co oczy zaczęły. Nie przebija się w nim tyle wesołości, tyle żywości, ile w drugim, ale też nie zdaje się być już tak zużytym wszystkiemi przyjemnościami życia, jak on.
Na widok dwóch młodzieńców, Kancelista rozjaśnił czoło, ścisnął co prędzej rękę blondyna, wołając: "Eh! to Alfred de Marsej (Marcey), bardzom rad żeśmy się spotkali… i pan Edward!… zdrowie jak widać zawsze dobrze służy…. pewno na obiad, i ja także…"
Ten, którego Robino ciągle ściskał za rękę, i którego twarz szlachetna i pełna dowcipu, okazywała jednak trochę skłonności do żarła, spoglądał z uśmiechem na kancelarzystę – a w tym uśmiechu było trochę złośliwości, za którą możeby się kto uraźliwy rozgniewał, gdyby w ten moment nie zawołał otwarcie i wesoło:
– "Poczciwy Robino!… Cóż sie z tobą dzieje?… Mój przyjacielu, teraz jużtak wysokich kapelaszów nie noszą… eh fe! to jeszcze przeszłoroczne, ale to zapewne żebyś się wyższym wydawał?… a poły!… aj! aj!". wyglądasz jak szlachciura… któż cię tak u djabla ubiera? cofnąłeś się pol wieku w tył twoim ubiorem!…
Robino przyjmuje za dobrą monetę te żarty, i puszczając nakoniec jego rękę, odpowiada dobrodusznie.
– "Łatwo to wam, mości panowie bogaci, mając pięćdziesiąt lub sto tysięcy liwrów intraty, iść za modą, pilnować najmniejszych odmian w kroju sukni, lub w kapeluszu, a biedny kancelarzysta mający sobie tylko sto luidorów pensii!… Jednakże – wkrótce mam dostać rangę. Sami pojmujecie, że trzeba porządku, oszczędności, kiedy niechcemy robić długów; a wreszcie, nigdym się bardzo nie zajmował ubiorem!… Wcale nie mam pretensyj, dla mnie – mój Boże! byleby czysto, co mi to znaczy, czy suknia dłuższa, czy krótsza ? "
– "O! filozofujesz Robino!… a te loczki tak symetryczne z obydwóch stron!"
– "Ja ich nigdy nie zawijani, same się kręcą!" – "Dajże pokój, założyłbym się, że spać nic pójdziesz póki ich nie pozakręcasz!…" – "Ot, to proszę!…" – "O! znam ja waszeci, z tą udaną obojętnością!… Tak to i w szkołach bywało.:. on mało dbał co dadzą na obiad;… a potem udawał chorego, ażeby go bulijonikiem karmiono!…"
To mówiąc, młody człowiek obraca się do towarzysza, który się niemoże wstrzymać od śmiechu, gdy tymczasem Robino, dla odmienienia rozmowy, przerywa: "No, panie Edwardzie, jakże idzie literatura, teatr?… zawsze się… zapewne powodzi?… przywykłeś do tego?…"
Edward skrzywił się trochę, a Albert zawołał śmiejąc się do rospuku: "Właśnie w porę o powodzeniach go zagadnąłeś;… tożeś to w słabą żyłkę natrafił!… Czyliżeś po zmarszczonem czole, po tym nosie spuszczonym na kwintę, nie poznał autora, któremu się wydarzył przypadek!… który padł ofiarą intrygi! którego sztuka, mówiąc krócej, upadła! – "Ba! czy to być może?… Jakto? panie Edwardzie, nieudało ci się?"
– "Tak mój panie – " odpowiedział Edward z westchnieniem. – "Ach to pociesznie!…" – " Znajdujesz to śmiesznem?…" – "Nie… nie chciałem mówić źe to dziwnie;… ty, któremu się tak powodziło…. Wiec ta sztuka złą być musiała?… to jest… niepodobała się?"
– "Tak mi się zdaje, kiedy ją wyświstano!"
– "Juź ja tam nie wiem, jaką była twoja sztuka, ale pewny jestem, że gorszą być nie mogła nad te, na której byłem pozawczoraj w teatrze Fejdo… Wystaw sobie – galimatias!… wchodzą… wy – chodzą;… koniec końcem musiało to być porządnie głupie, kiedy ja co nigdy nie świszczę, niemogłem sie wstrzymać od tego… syczałem jak grzechotnik."
Alfred wstrzymywał się kilka minut od śmiechu, lecz nakoniec wybuchnął biorąc się za boki, a Edward układając minę zadowolniona, rzekł: – "Bardzom panu wdzięczen, żeś sie także przyłożyć raczył do obalenia mojego dzieła,"
– "Jakto!… więc – więc to było twoję? zawołał Robino wytrzeszczając maleńkie, czarne oczy. "
– "Tak, tak! dodał Alfred, na jego to sztuce syczałeś jak grzechotnik!…" – "Ach! mój Boże, mocno mie to martwi!… Gdybym się był domyślił;… ale.. to twoja wina, było mi przysłać bilet, rzeczy inaczejby poszły… Teraz przypominam sobie, że tam było wiele dowcipu, kilka scen przewybornych… mocno mie to martwi, panie Edwardzie…" – "Bądź pewny, ze ja się za to bynajmniej nie gniewam – parę świśnień mniej, więcej – co to znaczy!… mojem zdaniem w teatrze lepiej runąć porządnie od razu, – jak trzymać się na włosku przez kilka reprezentacyj."
– ""Więc mi tego mieć za złe nie będziesz? " – " Nie! odpowiedział Alfred, okazałeś mu przez to moc twojej przyjaźni, kto się kocha, ten się kłóci!…., A z resztą, najsławniejsi wodzowie nie jedną bitwę przegrali;… nieprawdaż Edwardzie?….; Poszedłbym o zakład, że od pozawczorajszego wieczora, powtórzono ci to z pięćdziesiąt razy."
Edward uśmiechnął się; lecz ta… razą, już z dobrego serca wziął znowu za rękę swego przyjaciela, ktory patrząc na Robina, uśmiecha się złośliwie.
– "Zawsze jesteś zatrudniony, Bobino?" – "Oh! zawsze;.. robotę mamy piekielną:.. Szef bióra polega na mnie… wie… ze w chwilach pracy znajdzie mrę zawsze koło siebie…" – "Cóz tam masz w tej ogromnej tece, ktora tak ściskasz pod pacha?… Czy nie myślisz dzisiejszego wieczora grać roli notaryusza?…" – "Nie, to nic dla zabawki, to robota, którą niosę z sobą…" – "Do licha!" – "Arcy pilna robota, czasami i nocą siedzieć musze;… lecz za to pewny jestem awansu!…."
Alfred nic nic odpowiada: zagryzł tylko usta, spojrzał na Edwarda; i po kilku chwilach rzekł: "A miłostki, Robino, jak idą?… Ucz masz teraz kochanek?" – "Oh! w tem to ja mam rozum, wielki rozum; naprzód ze nie jestem w stanie tracić na kobiety; powtóre, choćbym i mógł, tobym tego nie zrobił;… ja wtem nie smakuję… Lubię zęby mie kochano dla mnie tylko samego, nic dla moich pieniędzy!…"
– '"Zapewne, nie przeczę, ześ godny ubóstwienia."
– " Ale ja nie mówie wyraźnie, zęby mnie ubóstwiano; lecz zadam tej sympatyi… tego zupełnego oddania się… tego… go… Ah! śmiejesz się!… nie wierzysz w prawdziwą miłość!…"
– "Ja? o! bardzo przepraszam, ja wierzę we wszystko, w co tylko chcesz, za dowód nawet powiem ci, ze mi się zdaje, iź kocham wszystkie ładne kobietki; nieprawdaż Edwardzie?… Ale! zapomniałem – z nim teraz o kobietach mówie me można."
– "Jakto! czy i natem upadł? zawo łat Robino śmiejąc się sam ze swego dowcipu."
– "Nie… ale właśnie – ostatnia jego kochanka uciekła z jednym Anglikiem, i Edward przysięga, ie już więcej szwaczek kochać nie będzie…" – "Ah! wiec to była szwaczka!… a przysiągłbym, żeś jej nigdy niczego nie odmówił;… boś ty bardzo wspaniały… a ona porzuciła cię, dla jakiegoś Anglika, który jej powóz obiecał; Otoż to szalej za kobietami!…
– "A za kimże szaleć?… Co do mnie, choć mię kobiety często oszukują, ja się zato na nie, nie gniewam;.., bo, koniec końcem, kochanka która nas porzuca, dozwala nam wybrać sobie drugą, gdy tymczasem stała, tak nas uplącze, ze nie wiemy jak się od niej uwolnić!"
– "Otoż to rozumowanie płochych; przerwał Edward; o! ty zawsze w miłości będziesz szczęśliwym Alfredzie: bo nigdy prawdziwie kochać nie będziesz!" – "To prawda, rzekł Robino, on bieży tylko za roskoszą, nie za uczuciem; a będąc jak on bogatym, dobrego urodzenia i jedynakiem, kiedy ojciec pozwala robić co się zamarzy, nie brak roskoszy. Ja, moi panowie, umiem się ograniczać: nie jestem wybredny, nie dbam o przepych i honory. Do szczęścia potrzeba mi tylko miejsca zyskownego, a choć to trochę trudzące, ale ja lubię pracę… a nim się oźenie, chce mieć kochanko czuła, przywiązaną, nie kosztującą mię ani grosza, na której wierności mógłbym polegać, bo jestem strasznie zazdrośny."
– "I gdzież ten skarb znaleść, Robino? "
– "O! łatwo; wprawdzie, nie szukam go miedzy szwaczkami i służącemi!… – Ale, przepraszam moi panowie, zagadałem się z wami, i zapomniałem zupełnie, że mnie czekają z obiadem, na ktory jestem od ośmiu dni zaproszony… Pewnoby tam nie usiedli do stołu bezemnie, a ja niechce zęby na mnie czekano tak długo…."
To mówiąc, Robino zbliżył się do Alfreda, żeby mu podać rękę, a Alfred korzystając z chwili, chwyta tekę, którą pisarek trzymał pod pachą.
– "Moja teka… teka moja!… zawołał Robino, do sto djabłów proszę nic żartować!…"
– "Założyłbym się że w niej sam tylko biały papier, rzekł Alfred trzymając tekę; no Robino, o zakład, chceszze wygrać u mnie smaczny obiadek u Wery?"
– "Ja… nie zakładam się o obiady… Pilno mi, oddaj tekę… proszę tam nie zaglądać… są to tajne prace…"
Ale Alfred nie słucha, i rozwiązując tekę, pokazuje Edwardowi cztery poszyty listowego papieru, trzy laski laku, ołówek i dwa papiery szpilek.
– "Nad tem wiec trawisz nocy? rzecze Alfred, a Edward polega od śmiechu, mszcząc się za wygwizdanie swojej sztuki…"
Robino udaje zadziwienie i woła: – "Ach! mój Boże, musiałem się pomylić, wziąłem jeden poszyt zamiast drugiego… tyle ich mam przed sobą!… Niezmiernie mi to popsuto szyki, i gdyby nie obiad, na który mnie czekają, powróciłbym do bióra"
– "Oddaję, Jaśnie Wielmożnemu Panu, jego tajemne praco, odpowiada Alfred oddając mu tekę, a Robino bierze ją pod pachę, i chce się oddalić, dla uniknienia żartów, które mu niechybnie grożą, lecz Alfred zatrzymuje go.
– "Spodziewam się, Robino, że się nie gniewasz?"
– "Ja!…. miałbym się gniewać… i za coż?…. ty lubisz śmiać się, żartować, ja także, kiedy mi czas wystarcza."
– "Tak, wiem że zresztą jesteś dobry chłopiec; ale Słuchay, żebyś mi dowiódł, iż się nie gniewasz za to, żem sprofanował niegodnem okiem tekę administracyjną, przyjdź dziś wieczór do mnie… do naszego domu; mój ojciec daje wielki wieczór. dalibóg niewiem na jaką pamiątkę; ale to wiem tylko, że będą tańce, gra, ładne kobietki. Mimo twoich powszednich miłostek, jesteś także amatorem, trzeba przyjść.,. Edward, mi obiecał, że także bedzie z nami; ogramy go, to przynajmniej zapomni o nieszczęśliwym losie swej sztuki… A z resztą; kto wie? może znajdzie w licznem gronie jaką piękność, której spojrzenie zagładzi w jego sercu pamięć zdrajczyni…. No… coż? przyjdziesz??"
Robino cały zajaśniał radością, kiedy Alfred mówił do niego, porywa go za rękę, i ściska silnie, mówiąc: – "Mój
przyjacielu… zaiste!,.: wszelako… umiem czuć… to zaproszenie… proszenie… szenie…"
– "Dajże pokój tym komplementom! bez ceremonii! chciałem cię prosić na piśmie… ale ja tak jestem roztrzepany… zapomniałem o tem…. Więc będziesz?…"
– "Niezawodnie, będę miał honor. i jestem…"
– "No; stało się, bądźże wieczorem, będziem się starali zabawić, co nić zawsze łatwo na wielkich wieczorach…"
To mówiąc, Alfred porywa swego towarzysza, oba skłonili się kanceliście, i oddalają się śpiesznie, zostawując naszego pana Robino w ogrodzie Pale-Rojal, tak zajętego uczynionem mu zaproszeniem i wieczorem który ma przepędzić u Barona de Marsej, że gdyby nic wysokie brzegi sadzawki, które go zatrzymują, wpadłby prosto na fontannę, idąc do traklijeru.ROZDZIAŁ II. MODNIARKA – UBRANIE.
Robino przybył do swego skromnego Restauratora, którego sale pełne są osób jak zwyczajnie, bo więcej zawsze ubogich niż bogatych, nie idzie zatem ażeby wszyscy bogaci chodzili do najlepszych traktijerów, ale to pewna, ze w tańszym traktijerze, ludzie mają lepszy apetyt, na którym zbywa w złoconych salach.
Chleba dają ile kto chce, i stołownicy nie oszczędzają go, wołając ze wszystkich kątów salonu – "Chłopcze! chleba! – "
Robino który zwykle nie mato jada, dziś utracił apetyt, je rosół nie ganiąc go wcale ze nadto słony, co niezmiernie dziwi służącego, nareście, gdy ten pyta go, co chce jeść więcej, Robino odpowiada. – "Co chesz! ale śpiesz się… nie mam czasu… dziś idę na wieczór do Barona de Marsej – jeszcze się muszę ubierać."
– "Może pan rozkaże beef-steck z jabłkami, odpowiada posługacz dbając mało o to, czy jego stołownik pójdzie na wieczór do jakiego Barona, czy nie – a Robino spogląda poważnie w około, żeby się przekonać czy kto uważa to, co powiedział, i czy nań patrzą z większem uszanowaniem. Lecz napróżno toczy wzrok ciekawy po przyległych stołach, otaczający go nadto są zajęci zmiataniem z talerzów, żeby mogli na swoich sąsiadów uważać – w traklijerze gdzie dają jeść za 32 su, jeden drugiemu nic robi ambarasu. "
Riobino widząc ze się nikt nim nie zajmuje, chociaż znowu z baronostwem wyjechał, zajada śpieszno pozostałe trzy potrawy; a służący przynosi mu deser. Tu kancelista porywa się z krzesła i biorąc tekę pod pachę, odchodzi od stołu, mówiąc:
– "Chłopcze! to dla ciebie..; napijesz się za moje zdrowie…"
Potem leci jak szalony przez salę, trącając gości po drodze, którzy się na jego nieuwagę uskarżają – a chłopiec spogląda z kwaśną miną na orzechy i figi, których ma się napić.
Robino przyszedł nareszcie na ulicę Świętego Honorijusza, gdzie mieszka; zbliżając się do domu, w którym na dole jest magazyn mód, zwalnia kroku, jego oczy zdają się chcieć przebić na wylot żółtą floransową firankę, ukrywającą przed okiem przechodniów, panienki pracujące w sklepie.
– "Tam do djabła, mówi Robino sam do siebie, dopiero szósta, Franusia nie prędko wyjdzie z magazynu… a lak mi jej pilno potrzeba!… Gdyby ten trzpiot Alfred był mi kilką dniami wprzódy oznajmił, byłbym się na len wielki wieczór przygotował i nicby nic brakło. – Ci panowie bogacze, nigdy o tem nie myślą, że nie wszyscy tyle mają, co oni… Ot niewiem czy mam białą kamizelkę i jedwabne pończochy?… Czy mamże jedwabne pończochy?… Ach! mój Boże! pożyczytem je Franusi, kiedyśmy ostatnią razą szli na teatr. i jeszcze mi ich nie oddała… To oczywiście natem się skończy, że ona mię ze wszystkiego ogołoci!…. Nadto jestem wspaniały… Ale, broń Boże ona te pończochy podarła, damże ja jej.. Bo to; mając tylko pięćset franków pensyi, kiedy się z tego trzeba utrzymać, i wygrać jakaś rolę na świecie, nie można opływać w jedwabne pończochy, niepodobna!…,. A prócz tego, od niejakiego czasu, w karty mi się nic powodzi.. O! mój Boże! jak ja będę bogaty, nic będę robił tyle ambarasu, nic będę dumnym i zuchwałym… a kiedy roi wypadnie być gdzie na wielkim świecie, nic będę tak się troszczył o pończochy."
Takie robiąc uwagi, Robino stanął na przeciw magazynu, ale drzwi są zamknięte; prawda że z za firanek widać gdzieniegdzie kawałek głowy, rękę, twarz; ale w sklepie pracuje sześć panien, a kiedy sama pani jest w domu, trzeba patrzeć na robotę, niema czasu gawronić przez szybki. Robino mija sklep i decyduje się iść uliczką, na którą wychodzą tylne drzwi magazynu. Tam stanąwszy, przechodzi się czas niejaki, kaszlając mocno, kiedy się ku drzwiom zbliża, i niespokojnem okiem poglądając coraz na srebrny zegarek zawieszony na szyi, na ładnej niebieskiej morowej wstążeczce.
Wszystkie sześć panien pracujących w magazynie mieszkają w tymże domu. Dwie w pokoju przyległym samej pani, a reszta w izdebce na piątym piętrze, nad głowami pana Robino. Panna Franciszka jest z liczby ostatnich.
Robinowie dobrze, że Franusia idąc do swojej izdebki, musi przechodzić tą uliczką; ale Franusia wraca aż o dziewiątej, a on lak długo czekać na nią nie może. Dalekoby lepiej było wejść do sklepu, i poprosić panny Franciszki , ażeby wyszła na chwilkę, aleby to go poróżniło na zawsze z jego kochanką; bo równie jak wszystkie modniarki, Franula pilnuje się moralności, a choć ma kochanka, to tylko dla tego, że każda go mieć musi, i że gdyby nic miała, żartowanoby z niej, ze niema z kim pójść w Niedzielę na przechadzkę. Lecz, wciągu tygodnia, sama pani, trzyma w ryzie panienki i ręczy… za ich cnotę od ósmej rano, do dziewiątej wieczorem.
Wykaszlawszy się napróżno w uliczce, Robino namyślił się iść na górę, odnieść tekę, i zawinąć się koło ubrania. Wlecze się tedy przecz cztery piętra schodów brudnych i ciemnych, jakich jest niemało na ulicy Świętego Honorijusza; wchodzi do swojego mieszkania, składającego się z dwóch pokoików, z których pierwszy zastępuje przedpokój, garderobę i kuchnią, a drugi sypialnią, salon i pokój bawialny.
W pierwszym pełno gratów: drugi nieco ozdobniej urządzony, każda rzecz ma swoje miejsce, wszystko w porządku, co jest rzeczą rzadką u kawalera.
Robino otworzył komodę, z jednej szuflady wyjmuje cały czarny garnitur odświętny, białe spodnie, i, o radości! – kamizelkę białą świeżuteńką. Wszystko to rozesłał na łóżku, przejrzał się z ukontentowaniem w zwierciedle nad kominem, a zwierciadło jak zwykle pokazało mu, twarz pękatą, małe czarne oczki, okrągły nos potężny, usta malutkie, czoło niskie, gęste blond włosy i zagryzione wargi. Panu Robino zdaje się to wszystko bardzo powabnem, uśmiecha się do siebie, robi miny, kłania się wdzięcznie, woła: – "Bardzo dobrze wyglądam! – a jak się ubiorę, będę mógł zrobić wielkie wrażenie."
Po kilku chwilach przeglądania się w zwierciedle powraca do komody, przerzuca we wszystkich szufladach do góry nogami, i znowu wota: – "Otoż wyraźnie niemam jedwabnych pończoch!… mógłbym to ja wprawdzie kupić; jeszcze mi się z tego miesięcznej pensii zostało dwadzieścia trzy franki… ale mi to będzie zawadzać, nie będę mógł już grać w karty. Wiem pewno, że gdybym poprosi! Alfreda, nieodmówiłby mi pożyczyć, ale niechce się pokazać gołym; a nakoniec, mając bardzo piękne jedwabne pończochy, nacóżbym miał drugie kupować? Już to koniecznie trzeba żeby mi je Franusia oddała; jak nie… to kwita między nami, pokłócim się na zawsze, i skończą się lekcije na gitarze. Podwójnie natem utraci, nie tak to łatwo znaleść kochanka, któryby grał na gitarze, i razem był jeszcze tak grzecznym, żeby uczyć swoją kochankę."
Robino bierze gitarę zawieszoną w kącie pokoju, zbliża się do otwartego okna, które na dziedziniec wychodzi, i nóci jakaś piosnkę, towarzysząc sobie na swoim ulubionym instrumencie. Kiedy Franka iest w swojej izdebce na piątem piętrze, gitara zwykle jest znakiem, że Robino czeka na nią; ale ze sklepu tej muzyki nie słychać – sklep nisko, okno na czwartem piętrze!!….
Pośpiewawszy trochę, Robino spojrzał znowu na zegarek, tupnął nogą z niecierpliwości, i znowu rusza pochodzić po uliczce, kiedy nagle któś do drzwi zapukał – "To ona! musiała mnie usłyszeć ", zawołał i leci otworzyć. Lecz zamiast niej, widzi młodego pisarka, kochanka jednej z towarzyszek Franusinych.
– "Czy już są na górze?" odzywa się przychodzący nie wchodząc nawet i wygubiając głowę przezedrzwi do środka pokoju.
– "Kto? co?…" – "A, te panny…
chciałbym koniecznie pogadać z Tenaïdą, wstępowałem na los do ich pokoju, pukałem, nikt mi nie odpowiadał; lecz zchodząc ze schodów usłyszałem głos twojej gitary, a wiedząc że uczysz na niej grać pannę Franciszkę, sądziłem, ze są wszystkie u ciebie?"
– "Niestety! nie; – są dotąd w sklepie, ledwie za dobrą godzinę powrócą na górę; niezmiernie mie to martwi, bo i ja mam pilny interes do Franusi."
– "To, czyż niema sposobu, żeby im oznajmić, że my tu jesteśmy i czekamy? " – "Och! broń Boie byśmy poszli do sklepu, gniewałyby się; jest to najmocniej zabronionem, a potem, i jabym sam tego nigdy nie zrobił… Będąc w publicznem urzędowaniu, trzeba zachować decorum ; teraz osobliwie, niezmiernie na to maja oko." – "To też można nie wchodząc do sklepu, zwabić te panny,"
– " Doprawdy, od godziny już jestem w domu, i nie wiem co sobie z tem począć!…." – " Czekajże no!… mnie nigdy nie brak sposobów, czy jest w tym domu oddźwierny ? " – Nie – "Tem lepiej, można co chcąc dokazywać… Czy niemasz dwóch lub trzech talerzy?"
– "Talerzy, to się nie znajdzie, bo ja nigdy w domu nie jadam. " – "To moie, salcierke, albo waskę…. co chcesz,"
Robino szuka w szafie i wynosi salaterkę porcelanową i fajansowy talerzyk, mówiąc: "Tyle tylko znalazłem."