- W empik go
Dom biały. Tom 2: powieść K. Pawła Koka (Kock) - ebook
Dom biały. Tom 2: powieść K. Pawła Koka (Kock) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 225 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
K. Pawła Koka. (Kock).
tłumaczył z francuzkiego
Józef Kraszewski.
Niegdyś (o było duchów co niemiara!
W każdej wioseczce wieszczków pytano się rady
Swoję widmo miewała każda baszta siara.
A na wieczorne starzy zszedłszy się biesiady,
Mąż bajkami dzieciom spać nie dali.
Delil. (Wiejski człowiek).
Tom drugi.
Wilno.
Nakład i druk T. Glücksberg
1833
Wolno drukować z obowiązkiem złożenia trzech exemplarzy w Komitecie Cenzury.
Wilno, 9 sierpnia 1802 roku.
Michał Oczapowski, Cenzor.ROZDZIAŁ I. PODRÓZ W GÓRACH.
Opuszczając Klermą, trzej podróżni poszli z początku pokazaną im drogą, mającą ich prowadzić do Sę't'Aman. Lecz zaledwie uszli pól mili w górach, choć przypatrzenia się widokom, wdrapania się na skalę, przebieżenia malowniczej drożyny, odwraca ich od drogi, którą iść mieli.
Napróżno Robino, niedzielący ich uniesień, na widok położeń dzikich lub sztuka upięknionych, często się zalrzymuje i mruczy: "Nie tędy! panowie!…, odda – łacie się!… zboczym z drogi!… sto razy więcej nachodzim się niż potrzeba."
Alfred i Edward nie słuchają go. Biegną naprzód, i zatrzymując się na wierzchołku góry, wołają: Co za kraj!…
jak urozmaicone przyrodzenie!… Tu nieprzystępne skaty; góry dzikie, grunt wapienny, wyrzuty wulkaniczne; u nóg naszych zieleniejące iaki, winnice, pola, drzewa owocami okryte!…
– Chodźmy wyżej! woła Edward, zdaje mi się, że na wierzchołku tej góry zboże spostrzegam… ciekawemby to było…
– "Trzeba się temu przypatrzyć!" odpowiada Alfred idąc za Edwardem i oba szybko drapią się na skaty, biegnąc, skacząc, śmiejąc się; Robino zaś zostawszy się na dole, wyrabia straszne miny, mówiąc: Zdaje misie, panowie, że tam mego zamku niema na tej górze…. Jak się u mnie rozgościcie, będziecie sobie mogli latać, ile się wam podoba!… To zupełnie bez sensu męczyć się tem ciągłem łażeniem!…"
Dwaj przyjaciele idą a idą – wchodzą nareszcie na płaszczyznę, zdającą się blisko na milę rozciągać, na której w istocie, znajduje się obszerne pole. Zajęci tak przepysznem położeniem, Alfred i Edward zatrzymują się, uśmiechają się, są uszczęśliwieni! Kiedy uczucie szczęścia w naszej się odezwie duszy, staramy się je przedłużyć i utrzymać. Człowiek tak rzadko jest w teraźniejszości szczęśliwym! i zawsze prawie karmi się tylko nadzieją.
Robino z miną politowania godną, usiadł na wierzchołku skały, i spogląda na swoich towarzyszów wzniesionych o 20 sążni, nad jego głową. Alfred woła go, żeby przyszedł do nich: "Chodźże no!…. to cudowne….; widać cały kraj w koło!
– A czy nie widać tam także mego zaniku? odzywa się Robino.
– O! jest ich tu ze dwanaście!"
Te słowa nakłoniły go do wdrapania się na górę. Przybywa potem zlany, i spogląda w około, ocierając czoło.
"Cóż? nie kontentże jesteś, żeś się tu dostał? rzecze Alfred – czyżto nie warto trochę się zmordować dla tego widoku, panie Julijaszu?
– Przyznaję, panowie, że to ładne… widać daleko…. lecz w Dioramie panów Dager i Bulą (Daguerre, Bouton), widziałem wiele podobnych!…
– Mój kochany! Diorama jest wprawdzie bardzo zachwycającą rzeczą; niepodobna dalej posunąć illuzii, doskonałości szczegółów i całości; lecz sztuka nie powinna być przeszkodą do uwielbiania natury!
– Mówcie co chcecie panowie, ja wolę Dioramę: przynajmniej mi zaraz tłumaczą, na co ja patrzę; a tu sam nie wiem co mam przed oczyma… Oto ta wieś naprzykład… Bógże ją wie co ona za jedna?
– Czekaj, czekaj! ten wieśniak nadchodzący bedzie naszym cicerone. "
Zbliżał się chłopek z rydlem i motyką na ramieniu, i miał właśnie schodzić z góry, kiedy go Alfred zawołał, i chłopek przyszedł z niskim ukłonem. W Auwernii więcej daleko jest grzeczności, niżeli w okolicach Paryża.
– "Mój dobry człowiecze, czy nie byłbyś łaskaw powiedzieć nam, co to tam za miasteczko widać na dole… między dwóma rzekami?
– To?…. to Sę't'Aman… ładne miasteczko!… Ta rzeczułka którą tu widać, jestto Lawejra, wypływająca z Panija wioseczki, którą tam widać; łączy się ona z Lamoną, i obie wpadają do Allieru. La – mona płynie od Sę Satiurnę, o pół mili od Sę't'Aman…. Ot tu! jak ja palcem pokazuję!…
– Cóż to jest, ten Sę Satiurnę?
– Wielka wieś, było to dawniej miasto…. nawet forteca….
– Czy niema tam gdzie zamku? pyta Robino.
– O! jest! jest zamek!
– I nazywa się zapewne La Rosz-nuar?
– A nie! chowaj Boże – nazywa się Sę Satiurnę.
– A gdzież leży La Rosz-nuar?
– Pan zapewne chce mówić o małej tej wioseczce, ot! tam! na dole, zowiącej się la Rosz-blansz!
– Ale nie! gdzież, u licha!… to mnie dziwi – ci Auwernijacy nie wiedzą nawet co mają pod nosem!
– A z tej strony mój kochany; przerwał Alfred – co za wioska?
– Jest to mieścina znawa Szanona (le Chanonat).
– Szanona! gdzie się Delil urodził? woła Edward.
– Tego nie wiem, paniczu… a co on robił ten Delil? pewno wino – musiał mieć swoją winnicę?!
– Nie, mój kochany, on robił cóś lepszego – był to poeta! ale lubił wieś, i nowy Wirgiliusz, rolnictwo w wierszach swoich opiewał!…
– Nieznałem go mój panie… "
Robino odwraca się ruszając ramionami i mruczy: "Jakie to cielęta, ci ludzie uczeni!… on gada wieśniakowi o poezii! wieśniakowi, który zna tylko swoje kaczki, żonę i dzieci!…. Już co ja to nigdy podobnego głupstwa nie zrobię."
Polem zbliżając się do wieśniaka odzywa się: "Mój przyjacielu, ci panowie pytają się o okolice, a nie myślą wcale o najpotrzebniejszej rzeczy, to jest o drodze, jaką nam iść trzeba do Sę't'Aman, a tem samem i do mego zamku, który leży w bliskości.
– Do Sę't'Aman, zejdziecie panowie naprzód prosto… potem na lewo… koło Krest… a ztamtąd traficie, bo już niedaleko…. Bądźcie panowie zdrowi!
– Dziękujem ci dobry człowiecze!"
Wieśniak oddalił się. Robino patrzy na zegarek i wola: "No! chodźmy panowie! czy wiecie która godzina? tylko pół do szóstej.
– Teraz widno i do dziewiątej.
– Widno!…. wielka rzecz!…. jak gdzie!… przecieżeśmy jeszcze nie przyszli na miejsce.
– Bywajże mi zdrów wdzięczny wiwoku! rzekł Edward z westchnieniem – z jakąż roskoszą patrzałbym ztąd, na zachodzące słońce!…
– Tak!… i przespalibyśmy się sobie pod gołem niebem!…
– Prawdziwie, to miejsce zaczynało mi dodawać natchnienia! czuje zapał!… byłbym tu kilka wierszy napisał!…
– Możesz nawet i cały utworzyć poemat drugą razą, kochany Edwardzie, powrócisz tu, popatrzysz na słońce, na księżyć, na co chcesz; ale co teraz, to bardzo proszę, chodźmy już szukać mojego zamku, o który bardzo niespokojnym być zaczynam!"
To mówiąc, Robino bierze Edwarda za rękę, ciągnie go i wota Alfreda chcąc go także przytrzymać.
– Czegoż nas tak rwiesz? wota Alfred wyrywając mu się.
– To! mój kochany… dla lego… dla tego, że we trzech idąc razem, nie tak się łatwo poślizniem.
– Czyż tu ślisko? powiedz raczej że się lękasz, abyśmy ci się raz jeszcze nic wymknęli.
– Choćby i tak było, jestże wtem co złego, żem niecierpliwy poznać coprędzej moją posiadłość?
– Kilka godzin wcześniej czy poźniej, czyż to co stanowi?
– Ty jak na człowieka mającego sto tysięcy liwrów intraty, dobrze mówisz Alfredzie – ty, coś się do bogactw przyzwyczaił znudziwszy się prawie przyjemnościami, które nam przynoszą!… ale ja jeszcze w tem jestem prawic zupełnie obcy, śpieszno mi być szczęśliwym; i najpiękniejsze położenia, najgodniejsze podziwienia widoki, nie zrobią tyle przyjemności jak widok kupionej posiadłości.
– Ja to pojmuje, odezwał się Edward; idźmy!
Idą niezastanawiajac się przez czas niejaki, lecz wkrótce wchodząc w wąską drożynę, skałami otoczoną, spostrzegają nad głowami kozy, przeskakujące ze skał na skaty i wieszające się nad urwiskami. Edward zatrzymuje się, żeby się temu przypatrzeć: Ach! panowie! woła – przyznać musicie, że to jest prześliczne… to miejsce, mimo swej dzikości, ma cóś wspaniałego;… zdajemy się tutaj Bóg wić jak oddaleni od świata!
– Tak też jest podobno w istocie, bo nikogo nie widzę, ani nawet żadnego mieszkania! rzecze Robino poglądając smutnie w około.
– Ta ciasna między skałami drożyna, ma w sobie cóś wielkiego…. starożytnego… przenosi mię w odległe wieki… zdaje mi się jakbym tu widział Oedipa spotykającego się z Lajusem!
– Zmiłuj się, daj pokój Grekom, bo jak się z niemi zadamy, nie odczepim się od nich… przerywa Robino tupiąc nogą z niecierpliwości.
– Ja myślę, odzywa się Alfred, że tu byłoby bardzo przyjemnie spacerować z ładną jaką kobieciną.. Od kwadransa nie spotkaliśmy nikogo!… to przecudownie. Kiedy się jakie miejsce podoba, można się zatrzymać – uścisnąć! unosić się nad pięknościami przyrodzenia, nic lękając się niczyjego spotkania, jak u nas w okolicach Paryża, gdzie wieśniacy wyścibiają się z kartofli wówczas, kiedy ich przytomność, wcale nam jest niepotrzebna. Nieprawdaż Robino? ot! gdybyś tu miał Franusię!
– Gdybym ią miał, toby przynajmniej szła, niezatrzymując się co chwila dla przypatrzenia się mchom i kamieniom które wiszą nad naszą głową, jak gdyby miały ochotę, na nos nam pospadać.
– Więc twoja Franusia, wcale nie jest romantyczna? to dziwna! bo w ogólności kobiety, lubią bardzo pod gołem niebem o miłości rozmawiać – murawa… listki… miejsce ocienione, porusza jakoś, dodaje natchnienia, rozczula; co mnie, to wiejskie powietrze dziwnie do miłości skłonnym czyni.
– Ach! jakież z was jeszcze dzieci, moi panowie!
– Bogdajbyśmy jak najdłużej niemi być mogli!… najprzyjemniejsze uczucia są te, które nam młodość przypominają!
– Idźmy, idźmy! bardzo proszę, moi panowie… co tu pięknego w lej skalistej drożynie?… Cóż tam panie Edwardzie po niebie gawronisz?
– Czyż nie widzisz tej kozy, nad samym brzegiem przepaści!… stopy jej ledwie się ziemi dotykają… posunęła główkę i spogląda śmiało w przestrzeń, nad którą jest zawieszona!…
– To już zanadto, mości panowie! czyżeście nigdy koz nie widzieli!… że się im tak pilnie przypatrujecie…. zdaje mi się, że tutejsze tak samo zupełnie wyglądają, jak Paryskie… nawet pewno brzydsze; gdybyż to jeszcze lew, albo niedźwiedź, tobym nie mówił!… ale koza!…
– Pieczę że ty, to się pewno nic zatrzymasz, żeby spojrzeć na nie.
– Ta droga to się widzę nieskończy! wieśniak musiał nam pokazać mylnie… jeszcze tego brakuje, żebyśmy tu w górach zabłądzili…. Teraz to żałuję, żeśmy przewodnika nie wzięli.