Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom Holendrów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Dom Holendrów - ebook

Powieść nominowana do Nagrody Pulitzera, porównywana do twórczości F. Scotta Fitzgeralda

Jedna z najważniejszych książek 2019 roku według „New York Timesa” i „Time’a”

Nad Domem Holendrów zapada zmierzch. Jego ogromne okna kolejno rozjaśniają się ciepłym światłem. Danny i Maeve Conroyowie zaparkowali wysłużonego oldsmobile’a po drugiej stronie ulicy, by obserwować rozgrywający się spektakl cieni.

To dom, w którym dorastali. Spełnienie marzeń i ambicji ich ojca, a jednocześnie miejsce znienawidzone przez ich matkę. Dom, który stracili razem z rodzinnym majątkiem i którego dziedzictwo rzuciło cień na całe ich życie.

Dom Holendrów jest opowieścią o rodzinnych więziach, stracie, poświęceniu i przebaczeniu. Ann Patchett z mistrzowską precyzją rozbiera na części pierwsze amerykański mit o tym, że każdy może napisać swoją historię na nowo, odciąć się od korzeni i zapuścić własne. Jej najnowsza powieść to misternie utkane studium pamięci – pokazuje, jak bezustannie rezonuje w nas przeszłość i jak chcąc nie chcąc powtarzamy błędy naszych rodziców.

Nie ma w literaturze przypowieści o matce marnotrawnej – Ann Patchett tworzy więc własną: piękną, bolesną i przejmującą. Autorka jest mistrzynią dystyngowanej i wciągającej prozy, a Dom Holendrów to jeden z najlepszych portretów rodziny, jakie czytałem. Pod jej piórem całkiem zwyczajne życie zamienia się w opowieść, od której nie mogłem się oderwać.

- Marcin Meller

„Zmienne koleje losu patchworkowej rodziny ukazane na przestrzeni pięciu dekad […]. Poruszający portret niezwykłego domu i mieszkającej w nim nieszczęśliwej rodziny”.

„The Times”, Book of the Year

„Obłędnie wciągająca saga rodzinna o utraconym dziedzictwie”.

„The Guardian”, Books of the Year

„Jedna z moich ulubionych współczesnych pisarek. Chyba nigdy się nie zdarzyło, żeby jej powieść nie chodziła za mną jeszcze przez długie tygodnie po przeczytaniu”.

Gillian Anderson

„Rozkosz”.

Nigella Lawson

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8266-7
Rozmiar pliku: 873 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Gdy ojciec pierwszy raz przyprowadził Andreę do Domu Holendrów, Sandy, nasza gosposia, przyszła do pokoju mojej siostry i kazała nam zejść do salonu.

– Wasz ojciec chce, żebyście poznali kogoś, z kim się zaprzyjaźnił – powiedziała.

– To ktoś z pracy? – spytała Maeve. Była starsza, więc rozumiała przyjaźń całościowo.

Sandy się zastanowiła.

– Raczej nie. Gdzie twój brat?

– Na ławeczce w oknie – powiedziała Maeve.

Żeby mnie znaleźć, Sandy musiała rozsunąć zasłony.

– Dlaczego zaciągasz zasłony?

Czytałem.

– Prywatność – powiedziałem, choć w wieku ośmiu lat nie miałem pojęcia, czym jest prywatność. Lubiłem świat i lubiłem czuć się za zaciągniętymi zasłonami, jakbym siedział w pudełku.

Jeśli chodzi o gościa, był dla nas zagadką. Nasz ojciec nie miał przyjaciół, w każdym razie nie takich, którzy przychodziliby do domu w sobotę późnym popołudniem. Opuściłem swoje sekretne miejsce i poszedłem na szczyt schodów, by położyć się tam na dywanie. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli się tam leży, między słupkiem poręczy a pierwszą tralką widać salon. W salonie przed kominkiem siedział nasz ojciec z jakąś kobietą i wydawało mi się, że oglądają portrety państwa VanHoebeek. Wstałem i wróciłem do pokoju siostry, by złożyć raport.

– To kobieta – powiedziałem do Maeve. Sandy na pewno już o tym wiedziała.

Sandy spytała, czy myłem zęby. Miała na myśli to, czy myłem je rano. Nikt nie myje zębów o czwartej po południu. Sandy musiała robić wszystko sama, ponieważ w soboty Jocelyn miała wolne. Sandy na pewno rozpaliła w kominku, otworzyła drzwi i zaproponowała gościowi coś do picia, a teraz na dodatek była odpowiedzialna za moje zęby. Sandy miała wolne w poniedziałek. W niedzielę obie miały wolne, ponieważ mój ojciec uważał, że nikogo nie należy zmuszać do pracy w niedzielę.

– Umyłem – powiedziałem, bo prawdopodobnie to zrobiłem.

– Umyj jeszcze raz – poleciła. – I wyszczotkuj włosy.

To drugie polecenie było skierowane do mojej siostry, która miała długie czarne włosy grube jak dziesięć związanych końskich ogonów. Żadna ilość szczotkowania nie była w stanie sprawić, by wyglądały na uczesane.

Gdy uznano, że możemy się już pokazać, zeszliśmy z Maeve po schodach i stanęliśmy pod szerokim łukiem w holu, patrząc, jak nasz ojciec i Andrea wpatrują się w VanHoebeeków. Nie zauważyli nas albo nie zwrócili na nas uwagi – trudno było powiedzieć – więc czekaliśmy. Umieliśmy z Maeve zachowywać się w domu cicho, był to zwyczaj zrodzony ze starań, by nie denerwować ojca, choć ojciec denerwował się jeszcze bardziej, gdy myślał, że się do niego skradamy. Miał na sobie granatowy garnitur. Nigdy nie nosił garnituru w sobotę. Pierwszy raz zauważyłem, że zaczynają mu siwieć włosy z tyłu głowy. Stojąc obok Andrei, wydawał się jeszcze wyższy, niż był.

– Ich obecność na pewno jest pokrzepiająca – powiedziała do niego Andrea, nie mając na myśli nas dwojga, lecz obrazy. Pan i pani VanHoebeekowie, których imion nigdy nie słyszałem, byli na portretach wiekowi, ale nie zupełnie starzy. Obydwoje byli ubrani na czarno i zastygli z oficjalną sztywnością przywodzącą na myśl inne czasy. Nawet w osobnych ramach byli ze sobą tak złączeni, tak poślubieni, że zawsze kojarzyli mi się z jednym olbrzymim obrazem, który ktoś przeciął na pół. Andrea odchyliła głowę, by przyjrzeć się tym czworgu chytrym oczom zdającym się śledzić chłopca z dezaprobatą bez względu na to, na której z kanap postanowił usiąść. Maeve bez słowa wcisnęła mi palec między żebra, chcąc sprowokować mój krzyk, ale zdołałem się powstrzymać. Nie przedstawiono nas jeszcze Andrei, która z tyłu wydawała się mała i schludna w sukience z paskiem i w ciemnym kapeluszu nie większym niż spodek, przypiętym nad podłużnym kokiem z jasnych włosów. Szkoliły mnie zakonnice, więc wiedziałem, że lepiej się nie śmiać, bo można wprawić gościa w zakłopotanie. Andrea nie mogła przecież wiedzieć, że ludzi na obrazach dostaliśmy razem z domem, że wszystko w domu dostaliśmy razem z domem.

VanHoebeekowie byli największą atrakcją salonu, naturalnych rozmiarów świadectwem niszczycielskiego oddziaływania czasu na ludzi. Ich surowe i nieładne twarze oddano z holenderską precyzją i wyraźnie holenderskim rozumieniem światła, lecz na każdym piętrze były dziesiątki innych, mniejszych portretów – ich dzieci w korytarzach, ich przodków w sypialniach, nieznanych ludzi, których można było podziwiać rozsianych po całym domu. Był tam też portret dziesięcioletniej Maeve i choć pod względem rozmiarów dużo mu brakowało do portretów VanHoebeeków, był w każdym calu równie dobry jak tamte. Słynny artysta przyjechał z Chicago pociągiem, sprowadzony przez mojego ojca. Ponoć miał namalować naszą matkę, ponieważ jednak nasza matka, której nie uprzedzono o przybyciu malarza mającego spędzić w naszym domu dwa tygodnie, odmówiła pozowania, zamiast niej namalował Maeve. Gdy portret został skończony i oprawiony, ojciec powiesił go w salonie dokładnie naprzeciwko VanHoebeeków. Maeve lubiła mawiać, że właśnie tam nauczyła się patrzeć na ludzi z góry.

– Danny – powiedział mój ojciec, gdy w końcu się odwrócił. Wyglądał, jakby spodziewał się nas ujrzeć dokładnie tam, gdzie byliśmy. – Chodź się przywitać z panią Smith.

Na zawsze pozostanę przekonany, że na widok Maeve i mnie Andrei na chwilę zrzedła mina. Nawet jeśli mój ojciec nie wspomniał o dzieciach, na pewno o nas wiedziała. Wszyscy w Elkins Park wiedzieli, co się dzieje w Domu Holendrów. Może myślała, że będziemy siedzieli na piętrze. Przyszła przecież obejrzeć dom, nie dzieci. Albo może jej mina miała związek tylko z Maeve, która już wtedy, w wieku piętnastu lat i w tenisówkach, była o głowę wyższa od Andrei na obcasach. Maeve miała skłonność do garbienia się, odkąd stało się jasne, że będzie wyższa od wszystkich dziewczyn w klasie i od większości chłopców, a nasz ojciec nie ustawał w korygowaniu jej postawy. Równie dobrze mogłaby się nazywać „głowa wysoko, łopatki ściągnięte”. Ilekroć się mijali, przez lata walił ją otwartą dłonią w plecy, co przyniosło niezamierzony skutek: Maeve stała teraz jak żołnierz na dworze królowej albo jak sama królowa. Nawet ja wiedziałem, że potrafi być onieśmielająca: jej wzrost, czarny mur lśniących włosów, sposób, w jaki raczej spuszczała oczy, niż zginała szyję, by na kogoś spojrzeć. W wieku ośmiu lat wciąż jednak byłem sporo niższy niż kobieta, którą nasz ojciec miał poślubić. Przedstawiłem się i wyciągnąłem rękę, by uścisnąć jej drobną dłoń, a potem Maeve zrobiła to samo. Choć historia głosi, że Maeve i Andrea od początku się ze sobą nie zgadzały, nie było to prawdą. Gdy się poznały, Maeve zachowywała się absolutnie stosownie i uprzejmie i pozostała stosowna i uprzejma dopóty, dopóki to było możliwe.

– Jak się pani miewa? – spytała Maeve, a Andrea odrzekła, że bardzo dobrze.

Andrea miewała się dobrze. Jakżeby inaczej. Od lat celem Andrei było dostanie się do domu, wzięcie naszego ojca pod rękę, gdy będą szli po szerokich kamiennych schodach i tarasie wyłożonym czerwonymi płytkami. Była pierwszą kobietą, którą ojciec przyprowadził do domu, odkąd odeszła nasza matka, aczkolwiek wiem od Maeve, że przez pewien czas łączyło go coś z naszą nianią, młodą Irlandką o imieniu Fiona.

– Myślisz, że sypiał z Pusią? – spytałem ją. W dzieciństwie mówiliśmy na Fionę Pusia, trochę dlatego, że miałem trudności z wymówieniem imienia Fiona, a trochę z powodu miękkich fal jej rudych włosów, spływających na plecy oszałamiającą kaskadą. Wieść o tym romansie dotarła do mnie tak jak większość informacji: wiele lat po fakcie w zaparkowanym przed Domem Holendrów samochodzie, w którym siedziałem razem z siostrą.

– Albo to, albo sprzątała u niego w pokoju w środku nocy – powiedziała Maeve.

Mój ojciec i Pusia przyłapani _in flagranti_. Pokręciłem głową.

– Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

– Nie powinieneś sobie tego wyobrażać. Boże, Danny, to obrzydliwe. W każdym razie za rządów Pusi byłeś właściwie jeszcze niemowlęciem. Dziwię się, że w ogóle ją pamiętasz.

Ale gdy miałem cztery lata, Pusia uderzyła mnie drewnianą łyżką. Wciąż mam obok lewego oka małą bliznę w kształcie kija golfowego – Maeve nazwała ją śladem po Pusi. Pusia twierdziła, że gdy gotowała garnek sosu jabłkowego, znienacka złapałem ją za spódnicę. Mówiła, że próbowała mnie odsunąć od kuchenki i z całą pewnością nie zamierzała mnie uderzyć, lecz moim zdaniem trudno byłoby niechcący uderzyć dziecko łyżką w twarz. Cała ta historia była interesująca tylko dlatego, że właśnie jej dotyczyło moje pierwsze wyraźne wspomnienie – związane z drugim człowiekiem, z Domem Holendrów i z moim życiem w ogóle. Zupełnie nie pamiętałem matki, ale pamiętałem Pusię walącą mnie w bok głowy. Pamiętałem, jak krzyknąłem i Maeve, która akurat była w korytarzu, wskoczyła do kuchni niczym sarna dająca susa przez żywopłot na tyłach posesji. Rzuciła się na Pusię, przewracając ją na kuchenkę, a gdy garnek z gotującym się sosem jabłkowym runął na ziemię, parząc nas wszystkich maleńkimi kropelkami, buchnęły niebieskie płomienie. Mnie wysłano do lekarza, który założył sześć szwów, Maeve zabandażowano rękę, a Pusię zwolniono, choć pamiętam, jak płakała i powtarzała, że bardzo przeprasza, że to był tylko wypadek. Nie chciała odchodzić. Według mojej siostry był to jedyny związek naszego ojca przed Andreą i pewnie się nie myliła, ponieważ skoro zdobyłem tę bliznę w wieku czterech lat, ona miała wtedy już jedenaście.

Tak się składa, że rodzice Pusi pracowali u VanHoebeeków jako szofer i kucharka. Pusia spędziła dzieciństwo w Domu Holendrów, a raczej w mieszkanku nad garażem, więc po wielu latach, gdy jej imię znów wypłynęło, zastanawiałem się, gdzie się podziała, kiedy kazano jej odejść.

Pusia była jedyną osobą w domu, która znała VanHoebeeków. Nawet nasz ojciec ich nie poznał, choć siedzieliśmy na ich krzesłach, spaliśmy w ich łóżkach i jedliśmy posiłki na ich fajansowej zastawie. VanHoebeekowie nie należeli do tej historii, lecz w pewnym sensie należał do niej dom, a to był ich dom. Zbili fortunę na hurtowej dystrybucji papierosów, w dochodowej branży, do której pan VanHoebeek wszedł tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Rozdawano żołnierzom papierosy, by podreperować morale, a potem nałóg wrócił razem z nimi do domu, by świętować dekadę dobrej koniunktury. VanHoebeekowie, z każdą godziną bogatsi, zlecili budowę domu w miejscu, które wtedy było polem uprawnym pod Filadelfią.

Oszałamiający sukces domu można by przypisać architektowi, choć gdy przyszło mi do głowy, aby zacząć szukać, nie zdołałem znaleźć żadnych innych ocalałych owoców jego pracy. Możliwe, że któreś z tych posępnych VanHoebeeków, albo i obydwoje, było swego rodzaju wizjonerem estetyki, może sama nieruchomość stała się inspiracją dla cudu wykraczającego poza ich wyobrażenia lub w Ameryce po pierwszej wojnie światowej roiło się od fachowców pracujących według standardów, które potem szybko zarzucono. Bez względu na wyjaśnienie dom, który im się trafił – a później trafił się nam – w wyjątkowy sposób łączył talent i łut szczęścia. Nie potrafię wyjaśnić, jak komukolwiek mogło się wydawać, że trzykondygnacyjny dom to w sam raz tyle przestrzeni, ile potrzeba, ale właśnie tak było. Albo może należałoby raczej powiedzieć, że taki dom byłby za duży dla każdego, ogromne i niedorzeczne marnotrawstwo, lecz my nigdy nie marzyliśmy o innym. Dom Holendrów, bo tak zaczęto na niego mówić w Elkins Park, Jenkintown i Glenside aż po Filadelfię, zawdzięczał tę nazwę nie swojej architekturze, lecz mieszkańcom. Był miejscem, gdzie mieszkali ci Holendrzy z niemożliwym do wymówienia nazwiskiem. Widziany z pewnych punktów obserwacyjnych w oddali wyglądał, jakby unosił się kilka cali nad wzgórzem, na którym stał. Przeszklenia otaczające szklane drzwi wejściowe były wielkie jak sklepowe witryny, a przytrzymywała je winorośl z kutego żelaza. Okna wpuszczały światło słoneczne i jednocześnie odbijały je ku szerokiemu trawnikowi. Może budynek był neoklasycystyczny, choć odznaczał się prostotą linii bardziej zbliżoną do stylu śródziemnomorskiego albo francuskiego, i mimo że nie był holenderski, niebieskie gzymsy kominków w salonie, bibliotece i głównej sypialni zostały ponoć wyrwane z jakiegoś pałacu w Utrechcie i sprzedane VanHoebeekom, by pokryć długi karciane tamtejszego księcia. Dom, wyposażony w te gzymsy, ukończono w 1922 roku.

– Czekało ich dobrych siedem lat, zanim bankierzy zaczęli wyskakiwać przez okna – powiedziała Maeve, przydzielając naszym poprzednikom miejsce w historii.

O wyprzedaży posiadłości dowiedziałem się dopiero tego dnia, gdy pierwszy raz zjawiła się u nas Andrea. Przeszła z naszym ojcem do holu i spojrzała na trawnik przed domem.

– Tyle tu szkła – powiedziała, jakby szacowała, czy dałoby się to zmienić, zastępując je ścianami. – Nie boisz się, że ktoś może zaglądać do środka?

Do Domu Holendrów można było nie tylko zajrzeć, ale i przejrzeć go na wylot. Zwężał się pośrodku i głęboki hol prowadził prosto do pomieszczenia, które nazywaliśmy obserwatorium, ściana z okien wychodziła na podwórze za budynkiem. Stojąc na podjeździe, można było przesunąć wzrokiem w górę frontowych schodów, po tarasie, przez drzwi wejściowe, po długiej marmurowej podłodze w holu, przez obserwatorium – i zobaczyć bez, który niczego nieświadomy falował w ogrodzie za domem.

Ojciec spojrzał na sufit, a potem rozejrzał się na boki, jakby dopiero teraz go to zastanowiło.

– Jesteśmy dość daleko od ulicy – powiedział.

W to majowe popołudnie mur z lip rosnących wzdłuż granicy posiadłości był gęsty od liści, a pochyłość zielonego trawnika, po którym latem turlałem się jak pies, rozpościerała się głęboko i szeroko.

– Ale w nocy – powiedziała Andrea zaniepokojonym tonem. – Ciekawe, czy nie dałoby się tu zawiesić jakichś zasłon.

Zasłony blokujące widok wydały mi się nie tylko niemożliwością, lecz także najgłupszym pomysłem, o jakim kiedykolwiek słyszałem.

– Widziała nas pani w nocy? – spytała Maeve.

– Musisz wziąć pod uwagę to, jak wyglądała ta okolica, gdy powstawał ten dom – powiedział ojciec, zagłuszając Maeve. – Posiadłość liczyła ponad dwieście akrów. Ciągnęła się aż do Melrose Park.

– Dlaczego w ogóle ją sprzedali? – Nagle Andrea zrozumiała, o ile sensowniejszy byłby taki dom, gdyby w pobliżu nie stały inne domy. Widok powinien był się roztaczać daleko za pochyłym trawnikiem, za rabatami piwonii i róż. Oko przesuwałoby się po szerokiej dolinie i docierało do lasu, tak że nawet gdyby VanHoebeekowie albo ktoś z ich gości chcieli wyjrzeć w nocy przez okno w sali balowej, jedynym światłem, jakie by zobaczyli, byłby blask gwiazd. Wtedy nie było ulicy, nie było sąsiadów, a teraz zarówno ulica, jak i dom Buchsbaumów po jej drugiej stronie były doskonale widoczne zimą, gdy z drzew spadły liście.

– Pieniądze – powiedziała Maeve.

– Pieniądze – powiedział ojciec, kiwając głową. Nie był to skomplikowany koncept. Już w wieku ośmiu lat potrafiłem go pojąć.

– Ale popełnili błąd – odrzekła Andrea. Miała napiętą skórę wokół ust. – Pomyśl, jak tu musiało być pięknie. Moim zdaniem powinni byli okazać więcej szacunku. Ten dom to dzieło sztuki.

I wtedy się roześmiałem, ponieważ z tego, co zrozumiałem, Andrea powiedziała, że przed sprzedażą gruntu VanHoebeekowie powinni byli ją spytać o pozwolenie. Ojciec, poirytowany, kazał Maeve zaprowadzić mnie na górę, jakby się obawiał, że zapomniałem drogi.

Gotowe do użytku papierosy tworzące równe rządki w paczkach były luksusem dla bogaczy, podobnie jak włości, po których nigdy nie chodzili ich właściciele. Kawałek po kawałku odkrawano ziemię od domu. Upadek posiadłości został zapisany w ogólnodostępnych archiwach, jego historię odnotowywały akty własności. Sprzedawano parcele, by spłacić długi – dziesięć akrów, potem pięćdziesiąt, potem dwadzieścia osiem. Elkins Park coraz bardziej zbliżało się do progu. Dzięki temu rodzina VanHoebeeków przetrwała Wielki Kryzys, tylko po to, by pan VanHoebeek zmarł na zapalenie płuc w 1940 roku. Jeden z jego synów umarł w dzieciństwie, a dwaj starsi zginęli na wojnie. Pani VanHoebeek zmarła w 1945 roku, gdy oprócz podwórza obok domu nie zostało już nic, co można by sprzedać. Dom wraz z wyposażeniem wrócił do banku, z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.

Pusia została dzięki uprzejmości Pennsylvania Savings and Loan. W zamian za opiekę nad posiadłością wypłacano jej niewielką pensję. Rodzice Pusi zmarli albo może znaleźli inną pracę. W każdym razie mieszkała sama nad garażem, codziennie sprawdzając, czy w domu nie przecieka dach i czy nie rozsadziło rur. Za pomocą ręcznej kosiarki wycięła prostą ścieżkę prowadzącą z garażu do drzwi wejściowych, a reszcie trawnika pozwoliła zarosnąć. Zrywała owoce z drzew, które zostały za domem, i robiła z nich gęsty mus jabłkowy oraz brzoskwinie w syropie na zimę. Zanim nasz ojciec kupił dom w 1946 roku, szopy przejęły salę balową i przegryzły się do instalacji elektrycznej. Pusia wchodziła do domu, tylko gdy słońce wisiało wysoko nad głową, w porze, kiedy wszystkie nocne zwierzęta przytulały się do siebie i głęboko spały. To cud, że szopy nie wywołały pożaru. Ostatecznie je wyłapano i się ich pozbyto, ale zostawiły po sobie pchły, które dostały się wszędzie. Maeve mówiła, że jej pierwsze wspomnienia z domu dotyczyły drapania się i Pusi smarującej wszystkie ślady po ugryzieniach patyczkami kosmetycznymi zanurzonymi w mieszaninie tlenku cynku z wodą wapienną. Moi rodzice zatrudnili Pusię w charakterze niani mojej siostry.

* * *

Parkowaliśmy z Maeve na ulicy VanHoebeeka („Wan Hu-bejka”, błędnie nazywanego przez wszystkich w Elkins Park „Wan Hoł-bikiem”), odkąd pierwszy raz przyjechałem z Choate na ferie wiosenne. Tego roku wiosna była niezbyt trafnym określeniem, ponieważ na ziemi leżało trzydzieści centymetrów śniegu, primaaprilisowy żart wieńczący ostrą zimę. Prawdziwa wiosna – dowiedziałem się o tym w pierwszym półsemestrze w szkole z internatem – była dla chłopców, których rodzice zabierali na rejsy po Bermudach.

– Co robisz? – spytałem, gdy Maeve zatrzymała się przed domem Buchsbaumów naprzeciwko Domu Holendrów.

– Chcę coś zobaczyć. – Pochyliła się i wcisnęła samochodową zapalniczkę.

– Tu nie ma nic do oglądania – powiedziałem do niej. – Jedź dalej. – Byłem w podłym humorze z powodu pogody i czegoś, co uważałem za rozdźwięk między tym, co miałem, a tym, na co zasługiwałem, lecz mimo to cieszyłem się, że znowu jestem w Elkins Park i że siedzę w samochodzie siostry, niebieskim oldsmobile’u kombi z naszego dzieciństwa, który dostała od ojca, gdy kupiła sobie mieszkanie. Jako że miałem piętnaście lat i w sumie byłem kretynem, myślałem, że domowa atmosfera, jakiej doświadczałem, miała coś wspólnego z samochodem i miejscem, gdzie zaparkowaliśmy, zamiast z wdzięcznością i w całości przypisać ją mojej siostrze.

– Spieszy ci się dokądś? – Wytrząsnęła papierosa z paczki, a potem sięgnęła po zapalniczkę. Jeśli nie zdążyło się jej w porę złapać, wystrzelała zbyt gwałtownie i wypalała dziurę w siedzeniu, w wycieraczce na podłodze albo w czyjejś nodze, zależnie od tego, gdzie akurat wylądowała.

– Przyjeżdżasz tu, kiedy jestem w szkole?

Pstryk. Złapała zapalniczkę i przypaliła papierosa.

– Nie.

– A jednak teraz tu jesteśmy – powiedziałem. Śnieg padał jednostajnie i miękko, a światło kończącego się dnia chowało się w chmurach. Maeve była w głębi ducha islandzkim kierowcą ciężarówki, żadna pogoda nie potrafiła jej powstrzymać, lecz ja niedawno wysiadłem z pociągu, byłem zmęczony i zmarznięty. Myślałem, że fajnie byłoby zrobić kanapki z grillowanym serem i pomoczyć się w wannie. Wanny były w Choate obiektem niekończących się żartów, nigdy nie rozumiałem dlaczego. Tylko prysznice uważano za godne mężczyzny.

Maeve napełniła płuca dymem, wydmuchnęła go, a potem wyłączyła silnik.

– Parę razy myślałam, czyby tu nie przyjechać, ale postanowiłam zaczekać na ciebie. – Uśmiechnęła się do mnie i uchyliła okno na tyle, by wpuścić powiew arktycznego powietrza. Przed wyjazdem do szkoły wierciłem jej dziurę w brzuchu, by rzuciła palenie, a potem zapomniałem jej powiedzieć, że sam zacząłem palić. Palenie papierosów było w Choate czymś, co robiliśmy zamiast kąpania się w wannie.

Wyciągnąłem szyję, by spojrzeć na podjazd.

– Widzisz je?

Maeve spojrzała przez okno po stronie kierowcy.

– Nie wiem dlaczego, ale ciągle wracam myślami do tego dnia milion lat temu, kiedy pierwszy raz przyszła do domu. Pamiętasz to w ogóle?

Oczywiście, że pamiętałem. Kto mógłby zapomnieć pojawienie się Andrei?

– I jak wspomniała o obawie przed tym, że ktoś może zaglądać w nocy przez okna?

Gdy tylko te słowa wyszły z jej ust, hol zalało ciepłe złociste światło żyrandola. Po chwili rozbłysły także światła nad schodami, a niebawem również światło w głównej sypialni na piętrze. Iluminacja Domu Holendrów była tak zsynchronizowana z wypowiedzią Maeve, że serce o mało nie zamarło mi w piersi. Oczywiście Maeve przyjeżdżała pod dom beze mnie. Wiedziała, że Andrea włącza światło dokładnie w chwili, gdy zachodzi słońce. Zaprzeczanie temu było tylko odrobiną obłudy ze strony mojej siostry i doceniłem jej starania, gdy później to sobie uświadomiłem. To był piekielnie efektowny spektakl.

– Spójrz – szepnąłem.

Na lipach nie było liści i padał śnieg, ale niezbyt mocno. Rzecz jasna, można było zajrzeć do domu, przejrzeć go na wylot, oczywiście bez szczegółów, ale pamięć uzupełniała luki w obrazie: pod żyrandolem był okrągły stół, na którym Sandy kładła wieczorem korespondencję naszego ojca, a za nim zegar szafkowy, który musiałem nakręcać co niedziela po mszy, by statek pod szóstką nadal kołysał się lekko między dwoma błękitnymi rzędami malowanych fal. Nie widziałem statku ani fal, ale wiedziałem, że tam są. Pod ścianą stała konsola w kształcie półksiężyca, były tam też: kobaltowy wazon z namalowaną dziewczyną z psem, dwa francuskie fotele, w których nikt nigdy nie siadał, i olbrzymie lustro z ramą, zawsze przywodzącą mi na myśl powykręcane ramiona złotej ośmiornicy. Andrea jak na komendę przeszła przez hol. Byliśmy za daleko, by widzieć jej twarz, ale poznałem ją po sposobie, w jaki się poruszała. Norma zbiegła pędem po schodach, a potem gwałtownie się zatrzymała, zapewne dlatego, że matka zabroniła jej biegać. Norma była teraz wyższa, choć chyba mogła to być Bright.

– Na pewno nas obserwowała – powiedziała Maeve – zanim zjawiła się tamtego dnia.

– Albo może wszyscy nas obserwowali, każdy, kto kiedykolwiek przejeżdżał zimą tą ulicą. – Sięgnąłem do jej torebki i wyjąłem papierosy.

– To chyba lekkie zarozumialstwo – powiedziała Maeve. – Wszyscy.

– Uczą nas tego w Choate.

Roześmiała się. Czułem, że nie spodziewała się niczego zabawnego, i niezmiernie się ucieszyłem.

– Całe pięć dni z tobą w domu. – Wydmuchnęła dym przez uchyloną szybę. – Najlepszych pięć dni w roku.Rozdział 2

Po pierwszej wizycie w Domu Holendrów Andrea uczepiła się go niczym wirus. Gdy tylko zyskaliśmy pewność, że widzieliśmy ją ostatni raz i w najbliższych miesiącach nikt nie wspomni jej imienia, znowu zjawiała się przy stole w jadalni, początkowo spokorniała z powodu niedawnej nieobecności, i z czasem powoli się rozkręcała. W pełni rozkręcona Andrea mówiła wyłącznie o domu. W nieskończoność rozwodziła się nad jakimś detalem na gzymsie albo snuła domysły na temat dokładnej wysokości sufitu, jakby ten sufit był dla nas zupełną nowością. „To się nazywa wole oczy”, informowała mnie, wskazując palcem. Gdy osiągnęła stan, w którym stawała się naprawdę nie do zniesienia, znowu znikała, a po mnie i Maeve (oraz, jak zakładaliśmy, po naszym ojcu) przetaczała się fala ulgi połączona z cudowną ciszą.

Pewnej niedzieli wróciliśmy do domu z mszy i zobaczyliśmy Andreę siedzącą na jednym z białych żelaznych krzeseł nad basenem – a ściślej biorąc, zobaczyła ją Maeve, która przechodząc przez bibliotekę, przypadkiem zauważyła ją przez okno. Nie zawołała ojca, tak jak ja bym zrobił, po prostu ruszyła ku tylnym drzwiom obok kuchni i wyszła na zewnątrz.

– Pani Smith? – powiedziała Maeve, osłaniając oczy dłonią. Nazywaliśmy ją panią Smith aż do ślubu, ponieważ nigdy nam nie zaproponowano, byśmy mówili inaczej. Jestem pewny, że po ślubie też by wolała, abyśmy zwracali się do niej pani Conroy, to jednak tylko pogłębiłoby niezręczność sytuacji, bo przecież Maeve i ja również byliśmy Conroyami.

Maeve mi powiedziała, że Andrea była zaskoczona, i niewykluczone, że przed chwilą spała.

– Gdzie jest twój ojciec?

– W domu. – Maeve obejrzała się przez ramię. – Spodziewa się pani?

– Ja spodziewałam się jego godzinę temu – poprawiła ją Andrea.

Była niedziela, więc Sandy i Jocelyn miały wolne. Wątpię, czyby ją wpuściły pod naszą nieobecność, ale nie jestem pewny. Sandy była z nich dwóch serdeczniejsza, Jocelyn bardziej podejrzliwa. Nie lubiły Andrei i prawdopodobnie kazałyby jej zaczekać na zewnątrz, aż wrócimy. Było tylko trochę zimno, całkiem przyjemny dzień, by posiedzieć nad basenem, gdzie promienie słońca połyskiwały w niebieskiej wodzie, a między kamieniami brukowymi rosły delikatne linie mchu. Maeve powiedziała Andrei, że byliśmy w kościele.

A potem tylko patrzyły na siebie bez słowa, żadna z nich nie odwróciła wzroku.

– Wiesz, jestem w połowie Holenderką – powiedziała wreszcie Andrea.

– Słucham?

– Ze strony matki. Była rodowitą Holenderką.

– My jesteśmy Irlandczykami – powiedziała Maeve.

Andrea kiwnęła głową, jakby właśnie rozstrzygnęły na jej korzyść jakieś nieporozumienie. Gdy stało się jasne, że rozmowa dobiegła końca, Maeve wróciła do środka, by przekazać ojcu, że pani Smith czeka nad basenem.

– Gdzie ona zaparkowała, do diabła? – powiedziała do mnie, gdy nasz ojciec wyszedł z domu. W tamtych czasach prawie nigdy nie przeklinała, zwłaszcza zaraz po mszy. – Zawsze parkuje przed domem.

Poszliśmy zatem poszukać jej samochodu, sprawdzając najpierw po drugiej stronie domu, a potem za garażem. Gdy żadne z oczywistych miejsc się nie sprawdziło, ruszyliśmy po podjeździe, na którym drobny żwir chrzęścił pod naszymi niedzielnymi butami, i wyszliśmy na ulicę. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie mieszka Andrea, ale wiedzieliśmy, że nie jest naszą sąsiadką, więc nie mogła po prostu przyjść. W końcu znaleźliśmy jej kremową impalę zaparkowaną przecznicę dalej z wgniecionym przednim lewym rogiem. Maeve kucnęła, chcąc ocenić stopień zniszczenia, a ja posunąłem się do tego, by dotknąć obwisłego zderzaka, dziwiąc się, że reflektor wyszedł z tego bez szwanku. Najwyraźniej Andrea w coś uderzyła i nie chciała, żebyśmy się o tym dowiedzieli.

Nie powiedzieliśmy ojcu o samochodzie. W końcu on też nam o niczym nie mówił. Nigdy nie wspominał o Andrei, ani gdy jej nie było, ani gdy znów się zjawiała. Nie mówił nam, czy przewiduje dla niej jakąś rolę w naszym życiu. Gdy u nas była, zachowywał się, jakby była tam zawsze, a gdy jej nie było, nie chcieliśmy mu o niej wspominać z obawy, że poprosi, aby wróciła. Prawdę mówiąc, nie wydaje mi się, by był szczególnie zainteresowany Andreą. Chyba po prostu nie umiał stawić czoła jej nieustępliwości. O ile zdołałem się zorientować, jego strategia polegała na ignorowaniu jej dopóty, dopóki sobie nie poszła. „Nie ma szans”, powiedziała do mnie Maeve.

Jedyną rzeczą, na której naprawdę zależało naszemu ojcu, była jego praca: domy, które budował, posiadał i wynajmował. Rzadko cokolwiek sprzedawał, zamiast tego wolał wykorzystywać to, co miał, by kupić jeszcze więcej. Gdy był umówiony z bankiem, bankier przyjeżdżał do niego, a mój ojciec kazał mu czekać. Pani Kennedy, sekretarka mojego ojca, proponowała bankierowi filiżankę kawy i mówiła, że to nie powinno długo potrwać, lecz czasami trwało. Bankierowi nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w małej poczekalni przed biurem mojego ojca i trzymać kapelusz.

Tę odrobinę uwagi, jaka zostawała ojcu pod koniec tygodnia, rezerwował dla mnie, ale nawet z niej uczynił element swojej pracy. W pierwszą sobotę każdego miesiąca zabierał mnie buickiem na pobieranie czynszu i dawał mi ołówek oraz księgę rachunkową, bym mógł zapisywać, ile zapłacili najemcy, w kolumnie obok kwot, które byli winni. Już wkrótce wiedziałem, kogo na pewno nie będzie w domu, a kto będzie czekał na progu z kopertą. Wiedziałem, kto będzie zgłaszał skargi – przeciekająca toaleta, zatkana toaleta, niedziałający włącznik światła. Pewne osoby co miesiąc wynajdywały jakiś problem i nie chciały się rozstać z pieniędzmi, dopóki ten problem nie został rozwiązany. Mój ojciec, który w czasie wojny uszkodził sobie kolano, szedł do bagażnika po narzędzia niezbędne do naprawy, lekko utykając. Gdy byłem mały, ten bagażnik wydawał mi się czymś w rodzaju czarodziejskiej skrzyni – obcęgi, zaciski, młotki, śrubokręty, szczeliwo, gwoździe – było tam wszystko. Teraz wiem, że naprawy, o które proszą ludzie w sobotę rano, zazwyczaj łatwo przeprowadzić, a mój ojciec lubił zajmować się tym osobiście. Był bogaczem, lecz chciał pokazać ludziom, że wciąż wie, jak to wszystko działa. A może ten spektakl był tylko dla mnie, ponieważ ojciec wcale nie musiał osobiście jeździć po czynsz, tak jak nie musiał wlec swojej chorej nogi po drabinie, by obejrzeć obluzowane gonty. Miał od tego konserwatorów. Może to z myślą o mnie zakasywał rękawy koszuli i zdejmował pokrywę pieca, by obejrzeć element grzewczy, podczas gdy ja stałem i podziwiałem jego rozległą wiedzę. Powtarzał mi, żebym się uważnie przyglądał, ponieważ pewnego dnia przejmę interesy. Musiałem się nauczyć, jak się załatwia takie sprawy.

– Tylko biedny może naprawdę zrozumieć, co znaczą pieniądze – powiedział mi, gdy jedliśmy lancz w samochodzie. – Tej cechy ci brakuje. Taki chłopak jak ty, który dorasta w bogactwie, któremu nigdy niczego nie brakuje i który nigdy nie jest głodny – pokręcił głową, jakby to był rozczarowujący wybór, którego sam dokonałem – nie wiem, czy da się coś takiego przeskoczyć. Możesz oglądać tych ludzi do woli i widzieć, jak żyją, ale to nie to samo, co doświadczyć tego na własnej skórze. – Odłożył kanapkę i napił się kawy z termosu.

– Tak, tato – powiedziałem, bo cóż innego było do powiedzenia?

– Największym kłamstwem w biznesie jest to, że aby zarobić pieniądze, potrzeba pieniędzy. Zapamiętaj to sobie. Wystarczy, że jesteś bystry, masz plan i zwracasz uwagę na to, co się dzieje wokół ciebie. To nie kosztuje ani centa. – Ojciec nieczęsto udzielał rad i ta przemowa chyba go zmęczyła. Gdy skończył, wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł czoło.

Kiedy ogarnia mnie miłosierny nastrój, wracam myślami do tamtej chwili i powtarzam sobie, że właśnie dlatego sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Ojcu zależało, abym wyciągnął korzyść z jego doświadczenia.

Mój ojciec zawsze czuł się pewniej wśród najemców niż wśród ludzi w biurze albo we własnym domu. Najemca zaczynał opowiadać jakąś historię, czasami o tym, że drużyna Phillies nie potrafi wygrać z Brooklynem, a innym razem o tym, dlaczego w kopercie nie ma wszystkich należnych pieniędzy, a ja potrafiłem poznać po sposobie, w jaki mój ojciec stał, w jaki kiwał głową w tym lub innym momencie, czy słuchał uważnie. Ludzie zalegający z czynszem nigdy nie skarżyli się na okno, którego po malowaniu nie można było otworzyć. Chcieli tylko móc opowiedzieć, co im się przydarzyło w tym miesiącu, i zapewnić, że to się więcej nie powtórzy. Nigdy nie widziałem, by mój ojciec beształ tych najemców albo w jakikolwiek sposób im groził. On tylko słuchał, a potem im mówił, aby zrobili, co w ich mocy. Gdy jednak po trzech miesiącach takich rozmów zjawialiśmy się ponownie, w mieszkaniu była już inna rodzina. Nie wiedziałem, co się przydarzało ludziom, którzy mieli pecha, ale działo się to w inne dni niż pierwsza sobota miesiąca.

Z upływem dnia ojciec palił coraz więcej. Siedziałem obok niego na szerokim kanapowym siedzeniu w samochodzie, przeglądając liczby w księdze rachunkowej albo gapiąc się na drzewa przemykające za oknami. Gdy ojciec palił, wiedziałem, że myśli i w takich chwilach mam być cicho. Kiedy kierowaliśmy się w głąb Filadelfii, ulice wyglądały coraz gorzej. Zostawiał najuboższych lokatorów na koniec dnia, jakby chciał im dać kilka godzin więcej, by zebrali to, co byli winni. Podczas tych ostatnich przystanków chętnie zostawałbym w samochodzie, gmerał przy radiu, ale wiedziałem, że lepiej pominąć scenę, w której prosiłbym, by ojciec pozwolił mi zaczekać, a on by się nie zgodził. Najemcy w Mount Airy i Jenkintown zawsze byli dla mnie mili, pytali o szkołę i koszykówkę, częstowali cukierkiem, którego nie wolno mi było przyjąć. „Z każdym dniem bardziej przypominasz tatusia”, mówili. „Jak urośniesz, będziesz dokładnie taki jak on”. W najuboższych okolicach sytuacja wyglądała jednak inaczej. Nie chodzi o to, że najemcy byli niemili, ale denerwowali się, nawet jeśli trzymali w ręce pieniądze, być może pamiętając, jak to było w poprzednim miesiącu, albo myśląc o tym, jak to będzie w następnym. Traktowali z szacunkiem nie tylko mojego ojca, ale i mnie, a w dodatku był to szacunek, który sprawiał, że miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Mężczyźni starsi od mojego ojca nazywali mnie panem Conroyem, gdy miałem nie więcej niż dziesięć lat, jakby podobieństwo, które zauważali między nami dwoma, nie ograniczało się do wyglądu. Może traktowali tę sytuację tak jak mój ojciec, przekonani, że pewnego dnia będą płacili mnie, a zatem nie mają żadnego interesu w tym, by zwracać się do mnie _per_ Danny. Gdy wchodziliśmy po schodach, odrywałem ze ścian kawałki złażącej farby i stąpałem po pękniętych listwach. Uchylone drzwi chybotały na zawiasach i nigdzie nie było przepierzeń z siatki. Ogrzewanie w korytarzach albo serwowało mieszkańcom tropikalne upały, albo w ogóle nie działało. To wszystko sprawiało, że ględzenie o przeciekających uszczelkach w kranie wydawało mi się luksusem, lecz jednocześnie zapominałem, że ten budynek także należy do mojego ojca, który z łatwością mógłby otworzyć bagażnik samochodu, by poprawić sytuację mieszkających tam ludzi. Pukał do kolejnych drzwi, drzwi się otwierały i słuchaliśmy, co mają do powiedzenia stojący za nimi ludzie: mężowie bez pracy, nieobecni mężowie, nieobecne żony, chore dzieci. Pewnego razu jakiś mężczyzna zaczął się rozwodzić nad tym, że nie ma na czynsz, ponieważ jego syn jest bardzo chory, więc on musi siedzieć w domu i się nim opiekować. Chłopiec i mężczyzna byli sami w ciemnym mieszkaniu, wszyscy pozostali chyba wyszli. Gdy mój ojciec usłyszał wystarczająco dużo, wszedł do salonu i podniósł gorączkujące dziecko z kanapy. W tamtych czasach nie miałem pojęcia, jak wygląda martwy człowiek, lecz ręka chłopca zsunęła się z jego boku, a głowa opadła do tyłu w ramionach mojego ojca. Wystraszyłem się nie na żarty. Gdyby nie charczący oddech, pomyślałbym, że zjawiliśmy się za późno. Powietrze w mieszkaniu było ciężkie od mentolowego zapachu cierpienia. Chłopiec mógł mieć z pięć albo sześć lat, był bardzo mały. Mój ojciec zniósł go po schodach i włożył do buicka, podczas gdy ojciec chłopca szedł za nami, mówiąc, że nie ma powodu do obaw. „To na pewno nic poważnego”, powtarzał. „Nic mu nie będzie”. Mimo wszystko wspiął się na tylne siedzenie naszego samochodu i pojechał z synem do szpitala. Nigdy nie siedziałem z przodu samochodu, gdy ktoś dorosły siedział z tyłu, więc byłem spięty. Mogłem sobie tylko wyobrażać, co by powiedziały zakonnice, gdyby nas zobaczyły. Po przyjeździe do szpitala mój ojciec uzgodnił wszystko z kobietą w recepcji, a potem zostawiliśmy tam ich obu i wróciliśmy w ciemności do domu, nie mówiąc ani słowa o tym, co się wydarzyło.

– Dlaczego to zrobił? – spytała mnie Maeve wieczorem po kolacji, gdy byliśmy w jej pokoju. Nasz ojciec nigdy nie zabierał Maeve na inkasowanie czynszu, mimo że była ode mnie o siedem lat starsza, co roku wygrywała szkolny konkurs matematyczny i podejście ojca zakrawało na obłęd, ponieważ Maeve radziłaby sobie z księgą rachunkową o niebo lepiej niż ja. W pierwszą sobotę miesiąca, gdy pozwolono nam odejść od stołu, a ojciec szedł do biblioteki z drinkiem i gazetą, Maeve ciągnęła mnie do swojego pokoju i zamykała drzwi. Chciała usłyszeć relację z całego dnia ze wszystkimi szczegółami: co się wydarzyło w poszczególnych mieszkaniach, co mówili lokatorzy i co im odpowiedział nasz ojciec. Chciała nawet wiedzieć, co kupiliśmy na lancz w Carter’s Market, gdzie zawsze zajeżdżaliśmy po kanapki.

– Ten mały był po prostu bardzo chory. Ani razu nie otworzył oczu, nawet kiedy tata wkładał go do samochodu. – Po przyjeździe do szpitala ojciec kazał mi iść do męskiej toalety i umyć ręce, odkręcić gorącą wodę i użyć mydła, mimo że nawet nie dotknąłem tego chłopca.

Słysząc te słowa, zamyśliła się.

– Co? – spytałem.

– No, zastanów się. On nie znosi chorych ludzi. Czy kiedykolwiek przestąpił próg twojego pokoju, kiedy byłeś chory? – Wyciągnęła się na łóżku obok mnie, ugniatając poduszkę pod głową. – Jeśli zamierzasz kłaść nogi na moim łóżku, mógłbyś przynajmniej zdjąć te brudne buty.

Zrzuciłem buty. Czy ojciec siadał na krawędzi mojego łóżka i przykładał mi dłoń do czoła? Czy przynosił napój imbirowy, pytał, czy znowu zbiera mi się na mdłości? Tak robiła Maeve. Tak robiły Sandy i Jocelyn, gdy Maeve była w szkole.

– On nigdy nie przychodzi do mojego pokoju.

– Ale dlaczego to wszystko zrobił, skoro był tam ojciec tego chłopca?

Prawie nigdy nie znajdowałem odpowiedzi przed Maeve, ale w tym wypadku sprawa była zupełnie oczywista.

– Dlatego że brakowało tam matki. – Gdyby w mieszkaniu była kobieta, nasz ojciec nigdy by nie zainterweniował.

Matki były miarą bezpieczeństwa, a to oznaczało, że byłem bezpieczniejszy niż Maeve. Po odejściu naszej matki Maeve przejęła jej obowiązki wobec mnie, lecz nikt nie zrobił tego samego dla niej. Oczywiście matkowały nam Sandy i Jocelyn. Dbały, żebyśmy byli umyci i nakarmieni, byśmy nie zapomnieli drugiego śniadania i opłacili składki skautowskie. Kochały nas, jestem tego pewny, lecz pod koniec dnia wracały do swoich domów. Nie mogłem się wślizgnąć do łóżka Sandy ani Jocelyn, gdy w środku nocy miałem zły sen, a nigdy nie przyszło mi do głowy, by zapukać do pokoju ojca. Szedłem do Maeve. Nauczyła mnie, jak należy trzymać widelec. Chodziła na moje mecze koszykówki, znała wszystkich moich przyjaciół, sprawdzała mi prace domowe i całowała mnie codziennie rano, nim każde z nas wyszło do swojej szkoły, a potem znowu wieczorem, zanim poszedłem spać, bez względu na to, czy chciałem być całowany, czy nie. Powtarzała wielokrotnie, niestrudzenie, że jestem dobry, mądry i szybki i mogę być tak wielkim człowiekiem, jak sobie postanowię. Była w tym wszystkim bardzo dobra, choć dla niej nikt nie robił tego samego.

– Dla mnie robiła to mama – powiedziała, zaskoczona, że w ogóle poruszyłem ten temat. – Słuchaj, mały, z nas dwojga to ja miałam szczęście. Była przy mnie przez lata, a przy tobie nie. Nawet sobie nie wyobrażam, jak bardzo za nią tęsknisz.

Jak jednak mógłbym tęsknić za kimś, kogo w ogóle nie znałem? Miałem wtedy tylko trzy lata i jeśli wiedziałem, co się działo, to nic z tego nie pamiętam. Całą historię opowiedziała mi Sandy, choć fragmenty znałem oczywiście od siostry. Gdy nasza matka zaczęła odchodzić, Maeve miała dziesięć lat. Pewnego ranka wstała z łóżka i rozchyliła zasłony w oknie z ławeczką, by sprawdzić, czy w nocy padał śnieg – i okazało się, że padał. W Domu Holendrów zawsze panował potworny ziąb. W pokoju Maeve był kominek i Sandy układała na kracie suche drewno na posłaniu z pogniecionej gazety, by rano wystarczyło jedynie potrzeć zapałkę, co pozwalano robić Maeve od jej ósmych urodzin. („Na ósme urodziny dostałam od mamy pudełko zapałek”, oznajmiła mi kiedyś. „Powiedziała, że gdy skończyła osiem lat, matka dała jej pudełko zapałek i przez cały ranek ją uczyła, jak ich używać. Pokazała mi, jak rozpalić ogień, a wieczorem pozwoliła zapalić świeczki na torcie”). Maeve rozpaliła w kominku, włożyła szlafrok oraz kapcie i poszła do pokoju obok, by sprawdzić, co u mnie słychać. Jeszcze spałem. Nie odegrałem roli w tej historii.

Potem przeszła korytarzem do sypialni naszych rodziców i nikogo tam nie zastała, łóżko było już zasłane. Wróciła do swojego pokoju i przyszykowała się do szkoły. Umyła zęby i twarz, a gdy Pusia przyszła ją obudzić, Maeve była już prawie ubrana.

– Codziennie rano mnie prześcigasz – powiedziała Pusia.

– Powinnaś mnie wcześniej budzić – powiedziała Maeve.

Pusia odrzekła, że Maeve nie musi wstawać wcześniej.

To, że nasz ojciec już wyszedł z domu, nie było niczym niezwykłym. To, że nie było naszej matki, było niezwykłe, lecz nie bez precedensu. Sandy, Jocelyn i Pusia zachowywały się jak zawsze. Skoro one się nie martwiły, nie było powodu się martwić. Nasza matka odwoziła Maeve do szkoły, lecz tego ranka odwiozła ją Pusia, zaopatrując ją w drugie śniadanie przygotowane przez Jocelyn. Po lekcjach Pusia czekała, by przywieźć ją do domu. Gdy Maeve spytała, gdzie jest nasza matka, Pusia wzruszyła ramionami.

– Może z waszym ojcem?

Matki nie było na kolacji. Maeve spytała o nią, gdy zjawił się ojciec. Objął ją i pocałował w szyję. W tamtych czasach takie rzeczy wciąż się jeszcze zdarzały. Powiedział Maeve, że mama pojechała do Filadelfii odwiedzić starych przyjaciół.

– Bez pożegnania?

– Ze mną się pożegnała – powiedział nasz ojciec. – Wstała bardzo wcześnie.

– Też wstałam wcześnie.

– Cóż, ona wstała jeszcze wcześniej niż ty i poprosiła, bym ci przekazał, że zobaczycie się za parę dni. Każdy potrzebuje odpoczynku.

– Od czego? – spytała Maeve, mając na myśli: _Ode mnie? Od nas?_

– Od domu. – Wziął ją za rękę i zaprowadził do jadalni. – Ten dom to duża odpowiedzialność.

Jak duża mogła być ta odpowiedzialność, skoro Jocelyn, Sandy i Pusia wykonywały tyle pracy, skoro przychodzili ogrodnicy, by zająć się trawnikiem, zgrabić liście i odśnieżyć, skoro Maeve była gotowa zrobić wszystko na świecie, żeby pomóc?

Nazajutrz rano naszej matki wciąż nie było i Pusia znowu zawiozła moją siostrę do szkoły, a potem ją stamtąd odebrała. Gdy jednak tego drugiego dnia wróciły do domu, nasza matka siedziała w kuchni, pijąc herbatę z Sandy i Jocelyn. Ja bawiłem się na podłodze, zdejmując pokrywki ze wszystkich garnków.

– Wydawała się bardzo zmęczona – powiedziała mi Maeve. – Wyglądała, jakby nie spała przez cały czas, który spędziła poza domem.

Nasza matka odstawiła kubek i wciągnęła sobie Maeve na kolana.

– Jest mój skarb – powiedziała, po czym pocałowała ją w czoło i we włosy. – Jest moja prawdziwa miłość.

Maeve objęła naszą matkę za szyję, oparła głowę na jej piersi i wdychała jej zapach, a nasza matka głaskała ją po głowie.

– Jak to możliwe, że mam taką córkę? – spytała, zwracając się do Sandy i Jocelyn. – Jak to możliwe, że mam taką piękną córkę, dobrą i mądrą? Czym sobie na nią zasłużyłam?

Rozmaite

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: