Dom - ebook
Dom - ebook
Emma Becker, by napisać Dom, pracowała dwa lata w berlińskim burdelu. Ta opublikowana w 2019 roku powieść wzbudziła we Francji spore kontrowersje. Wielu uznanych krytyków, jak chociażby Frédéric Beigbeder, okrzyknęło ją najlepszą książką roku. Wiele feministek oburzyło się, że Becker poetyzuje zawód prostytutki. Sama autorka na tak postawiony zarzut odpowiadała, że poezja jest warunkiem niezbędnym dobrej powieści, inaczej mamy do czynienia z dziennikarstwem.
Podkreślała też w wywiadach, że nie pretenduje do tego, by opisać zjawisko prostytucji całościowo. Dom nie jest książką o kobietach porywanych i zmuszanych do tej roboty. Jest książką o kobietach, które zostały prostytutkami z własnego wyboru. Opowiada o doświadczeniu pracy w mieszczańskim, luksusowym burdelu; w kraju, gdzie prostytucja jest legalna. Oddaje głos tym, które odnajdują w tym zawodzie satysfakcję, a nawet przyjemność. Dominujący dyskurs uznaje, że kobieta, której mężczyźni płacą za seks, jest bezwolnym narzędziem patriarchatu, Becker chce pokazać, że dziwka ze swoim wyzwolonym ciałem jest także dziełem feminizmu, a seks jest dziedziną, w której nader często – również w burdelu – władze mają kobiety. Prostytutka – mówi autorka Domu – nie zawsze jest ofiarą; przylepiając jej tę etykietkę, niezależnie od okoliczności, infantylizujemy osoby wykonujące tę profesję i odbieramy im podmiotowość.
Dom nie jest jednak ideologiczną prozą utkaną z orzekających twierdzeń, to czuła, a zarazem pełna poczucia humoru opowieść o kobietach i mężczyznach, którzy tęsknią za bliskością i poszukują miłości. Opowieść, w której jest miejsce na konflikty, niuanse, wątpliwości i pytania. Burdel okazuje się idealnym laboratorium do badania relacji między płciami, gdyż „sprowadza mężczyznę i kobietę do najprostszej prawdy – ciała, które smakuje i wącha, i drży bez cienia myśli”. W nagości – gdy spadają społeczne maski – tym jaśniej widać ludzkie słabości, tęsknoty, idiosynkrazje, gry pozorów. Becker z przenikliwością analizuje „teatry ciała” i „teatry umysłu”, nie uciekając od tego, co brudne, podłe, obrzydliwe, ale również dostrzegając to, co szlachetne, piękne i wzniosłe. Seks w burdelu bywa ujściem dla najskrytszych, wypieranych na co dzień pragnień, ale często jest też przykrywką dla potrzeby rozmowy, serdeczności, dotyku.
Książka Emmy Becker wpisuje się w długą tradycję francuskiego pisarstwa poświęconego erotyce i prostytutkom; odnajdziemy tu echa markiza de Sade’a, Émila Zoli, Guy de Maupassante’a, Louis Calaferte’a czy Georges’a Bataille’a, ale jest to bodaj pierwsza powieść, w której prostytucja jest widziana oczyma kobiety i jedna z niewielu, gdzie doświadczenie kobiecej seksualności opisane jest od wewnątrz, przez uczestniczący w tym doświadczeniu podmiot.
Dom jest hołdem dla kobiecej troski i solidarności, jaką nasza bohaterka odnalazła w burdelu – miejscu, które zastąpiło jej rodzinę. Jest pochwałą legalnej prostytucji, gdyż tylko jej legalizacja umożliwia stworzenie sex workerkom godnych warunków pracy. Sama Emma woli siebie nazywać kurwą, dziwką, prostytutką – więc pytanie, czy udało jej się uciec od pogardy, z jakimi społeczeństwo traktuje ten fach, jest zasadne. W sercu Domu kryje się tęsknota za światem, w którym seks jest bezpieczną przestrzenią swobodnej ekspresji, wolną od lęków i histerycznego – jak powiada Becker – dyskursu o podporządkowaniu i dominacji.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961264-3-6 |
Rozmiar pliku: | 880 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczoraj. Jestem z synem, który metodycznie opróżnia swoją szafę z ubrań, w czasie gdy ja ścielę mu łóżko. Szukam jakiejś kapy – na tyle dużej, że przykryje cały materac – i pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy w komodzie stojącej w przedpokoju, jest narzuta trzy metry na trzy, którą kupiłam podczas likwidacji Domu. Czeka tu cierpliwie od pięciu miesięcy, upchana byle jak, niewyprana.
„Nie pomogłabyś mi rozłożyć narzuty?” – pyta Inge, stając w drzwiach Pokoju Czerwonego. Narzuta, dopiero co wyjęta z suszarki, jest ciepła i niemal żyje w naszych dłoniach, to ja ją włożyłam do pralki, bo jeden klient wylał na nią olejek, i teraz Inge i ja, stojąc po obu stronach olbrzymiego łóżka, starannie wygładzamy dłońmi każdą fałdę. Rozmawiamy – o czym? Nie dam rady sobie przypomnieć. Ale jestem w dobrym nastroju, trochę przegoniłam grafik, zresztą i tak już prawie kończę. Inge rozchyla zasłony z organdyny, żeby przewietrzyć pokój; światło na zewnątrz mieści w sobie cały splendor późnego lata, jeszcze nie ma pomarańczowego odcienia, ale już prawie nadnaturalnie lśni. „Schodzę na dół, na razie” – mówię do Inge i wkładam czarny płaszcz, Inge odpowiada, jak to ma w zwyczaju, śpiewając, zamykają się drzwi, a na schodach unosi się jeszcze zwietrzały zapach proszku do prania i nagich ciał.
I ten właśnie zapach przetrwał, uwięziony w narzucie, cudeńku, które kupiłam za pięć euro – tyle co nic – gdy trzeba było zamknąć Dom, a szefowa postanowiła odsprzedać nam wszystko za bezcen, zanim właściciele innych burdeli przyjdą i zaczną buszować w naszych rzeczach.
Przyniosłam narzutę do domu jak szczeniaka porzuconego na autostradzie i długo utrzymywałam, że nie mogę jej wyprać, bo mam za małą pralkę. Lecz tak naprawdę broniłam się przed tym w obawie, że utracę ten zapach. Bez niego byłaby tylko średnio gustowną draperią, za dużą na cokolwiek, niepotrzebną płachtą, której nie potrafiłabym wyrzucić. A teraz proszę – duża fałda pośrodku, dopóki doskonale jej nie wygładzę, będzie nadawać mojemu materacowi nieporządny wygląd. Nie bacząc na Młodego, zajętego opróżnianiem szafy, zanurzam twarz w tych pachnących fałdach, a w głowie, niczym dziecięcy bąk, wirują mi barwne wspomnienia. Oczywiście czuję też proszek do prania i mogłabym odnaleźć tę samą markę, gdybym tylko miała czas, energię i wystarczająco mało skrupułów, by narzucić swojej rodzinie znajomy zapaszek burdelu, w którym pracowałam przez dwa lata. Ale skąd wziąć kwaśnawy akcent woni zgrzanych mężczyzn, wijących się, jęczących dziewczyn, potu, śliny i innych ludzkich wydzielin, które zaschły na włóknach, oraz duszącą, czasem nieznośną nutę niebieskiego mydła, używanego przez klientów w łazience? Nawet gdybym jej nie prała, narzuta, wystawiona na działanie powietrza w pokoju, przesiąkłaby w końcu zapachem Młodego, duchy Domu (do których należę) ulotniłyby się i dzień po dniu wychwytywałabym coraz subtelniejszą strużkę, aż haftowana płachta trzy metry na trzy przeistoczyłaby się w dziewiczą kanwę pachnącą pampersami i czystym niemowlęcym ciałkiem.
Musiałabym zakonserwować tę narzutę jak średniowieczną księgę i rozkładać ją z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, w optymalnych warunkach, bez narażania jej na gwałtowne ruchy i światło. Biorąc ją do siebie, miałam niejasne przeświadczenie, że nie zamkną Domu, że w ostatniej chwili coś albo ktoś nas ocali, że znajdą się inne rupiecie do kochania i darzenia nienawiścią – i że nawet jeśli Dom zniknie, to odrodzi się gdzie indziej. Tak wiele przeniosłam do swojego mieszkania – łóżko Śnieżki, lustra, szafkę nocną, stolik do kawy, ręczniki, mały wentylator – wierząc, że dzięki temu pamięć o Domu przetrwa. Jednak przedmioty potrafią aklimatyzować się w sposób niezwykle wdzięczny i dyskretny…
Gdy odwiedziła nas babcia, spytała zachwycona, gdzie znaleźliśmy takie piękne i solidne łóżko; zaskoczona napomknęłam coś o pchlim targu w Reinickendorfie, mimo że wszystko w tym łóżku krzyczało „burdel”. Bo któż mógł pragnąć lustra wbudowanego w wezgłowie ozdobione romantycznymi odlewami gołębi i ukwieconych wieńców laurowych? Jednak tutaj, w pokoju, wyzute z żałosnego erotyzmu, łóżko wyglądało skromnie jak nieoczekiwany, tani, okazyjny zakup i gdy oświadczyłam, że kosztowało zaledwie trzydzieści euro, babcia powtórzyła, że jest naprawdę urocze. Jak nam się udało je tutaj wnieść?
„Och, to była nieopisana męczarnia” – usłyszałam własny głos. Tego dnia strasznie lało i wstaliśmy o siódmej, by wypożyczyć furgonetkę na drugim końcu Berlina, bo byłam bardzo zachłanna i oprócz łóżka musieliśmy przewieźć jeszcze cztery lustra, dwa stoły i sporą ilość rupieci, których bym nawet nie obdarzyła spojrzeniem, gdybym nie obcowała z nimi w tym domu. Zaparkowaliśmy na chodniku tuż przed drzwiami, przez które wchodziły i wychodziły moje koleżanki po fachu oraz grupa rosyjskich robotników, uzbrojonych w miarki i w śrubokręty. Po raz pierwszy widziałam te drzwi tak rozpaczliwie ziejące między dwiema kulami bukszpanu. Panował tu nastrój nie przeprowadzki, lecz upadłości, egzekucji komorniczej i panicznej ucieczki. Pierwsze piętro było już całkiem puste. Przechodząc obok, Jutta omiotła pomieszczenie smutnym powłóczystym spojrzeniem i westchnęła: „To ci strata, co nie?”. Wyszła, twierdząc, że jest umówiona, ale myślę, że przede wszystkim nie mogła patrzeć, jak łóżko znika z jej pokoju. Demontaż zajął nam godzinę, bo mebel składał się z trzech niewiarygodnie ciężkich elementów, absolutnie nieprzeznaczonych do transportu. Ktoś wymyślił go specjalnie do tego pokoju, którego nie miał nigdy opuszczać. Rama zrobiona jest ze zwykłych litych desek, można po niej skakać z całych sił i nigdy nie zaskrzypi, w tym celu powstała, jest po to, by znosić gwałtowne ruchy, mocne dopchnięcia, noce poślubne, dzikie i chwilowe uściski – a nie po to, by na tym łóżku spać. Swoją drogą to właśnie dlatego tak dobrze się na nim zasypia. Zapadamy się w nie, obezwładnieni wyczerpaniem wszystkich ludzi, którzy baraszkowali tu w ciągu czterdziestu lat. Ale o tym nie wie nikt – poza mną. A mnie zawsze schodzi trochę czasu, zanim zamknę oczy, bo na chwilę zapominam o zmęczeniu, zdjęta potrzebą przejrzenia się w lustrze. Gdy odwracam głowę, mam wrażenie, że za kulami moich kusząco wypiętych pośladków zobaczę białą komodę, gdzie Inge trzymała pościel, lampkę w kształcie gwiazdy, przesłodzony portret blondyny wyglądającej przez okno, i już niemal słyszę muzyczną papkę, która sączyła się z głośników, a którą zagłuszałam własną playlistą z odtwarzacza hi-fi. Tamtego dnia myślałam już, że nigdy nie wydostaniemy łóżka z pokoju. Że trzeba je będzie pokawałkować, jak to robiono kiedyś z dziećmi, gdy odwracały się pośladkami i nie można ich było urodzić. Nawet po odkręceniu pięćdziesięciu śrubek rama pękła, gdy próbowaliśmy ją podnieść. Nie daliśmy rady i musieliśmy zawołać na pomoc pięciu Rosjan, demontujących inne łóżko w innym pokoju. Wyglądali jak grabarze. Spojrzałam na parkiet, jaśniejszy w miejscu, w którym stało łóżko, i pomyślałam, że kiedy te klepki ostatnio wdziały światło, szefowa była młodziutką kobietą, a trzech czwartych dziewczyn, które przewinęły się przez ten pokój, nie było jeszcze na świecie. Kurz był tak samo stary. Załadowaliśmy furgonetkę i ruszyliśmy wykończeni, upaprani, i wtedy po raz ostatni widziałam tamtą kamienicę, tamte pokoje, tamte kule bukszpanu, ulicę Wilmersdorf, i po raz ostatni czułam tamten zapach.
Zamiast to wszystko opowiedzieć, brnę w historyjkę o opatrznościowym pchlim targu, na którym dwa lustra, kosztujące wyjściowo czterysta euro (jak podaje metka na odwrocie), zostały nam odstąpione za dwadzieścia procent ceny. I ta lampa, i te ręczniki, i te podstawki… jedyną rzeczą, która naprawdę pachnie burdelem, jest narzuta; ukrywam ją jak suknię na ślub, odwołany z tragicznego powodu. Nie mogłabym wytłumaczyć jej zakupu, tak bardzo nie trafia w mój gust. Jej wartość jest czysto sentymentalna. A sentymenty te wydają się niemożliwe do wytłumaczenia – i dlatego piszę tę książkę.
Poza tym nie mam wyboru, bo Młody właśnie rzucił mi się w ramiona, golusieńki, tuż po kąpieli, i obficie obsikał narzutę – więc teraz muszę ją wyprać. Zawsze można liczyć na dzieci w kwestii zamknięcia rozdziałów, których nie chcemy jeszcze zamykać. W tym miejscu zaczyna się rozstanie.
I moja książka.„Nie należało chodzić tam,
gdzie mieszkała dama w rozłożystych i pięknych sukniach.
Nikt z nią nie rozmawiał, nikt się jej nawet
nie kłaniał. Porywała małych chłopców.
Jej dom był ich pełen. Pełen małych chłopców,
których już nikt nigdy nie widział i nigdy nie zobaczy,
bo pożerała ich, jednego po drugim.
Dama w rozłożystych i pięknych sukniach
była dziewczyną lekkich obyczajów”.
Louis Calaferte, La mécanique des femmes
„Doch die Leute im besetzen Haus
riefen: »Ihr kriegt uns hier nicht raus!
Das ist unser Haus, Schmeiβt doch endlich
Schmidt und Press
und Mosch aus Kreuzberg raus!«”.
Ton Steine Scherben, Rauch-Haus-SongSeason of the Witch, Donovan
Kiedy tak naprawdę zaczęłam o tym myśleć? Wpadałam w życiu na różne durne pomysły, ale zdaje się, że ten miałam w głowie zawsze, bardziej lub mniej świadomie.
Może pojawił się po prostu dwadzieścia pięć lat temu, w Nogent, powiedzmy, 14 grudnia. A może dekadę później, gdy odróżniałam już małe dziewczynki od kobiet. A może wtedy, gdy zaczęłam czytać. A może, gdy dotarło do mnie, że nie zatrzymam przy sobie Josepha, i szłam sama, smutna, szerokimi ulicami Berlina, całymi w szronie. Ta powieść mogłaby zaczynać się dokładnie w tym miejscu. Stéphane, który mnie odwiedził i na pewno bardzo tego żałuje, śpi mocno obok i nie dość, że mi zabrał całą kołdrę, to jeszcze wydaje głuche, znaczące chrapnięcia. Skoro nie jestem w stanie zasnąć obok mężczyzny, który chrapie, a chrapie również dlatego, że nie jest najmłodszy, to oznacza, że po raz kolejny zbłądziłam; że wbrew wszelkim oczekiwaniom i pomimo miłości, jaką darzę Stéphane’a, tym, czego mi trzeba, jest chłopak o niezatkanych, nowiutkich zatokach – inaczej mówiąc, chłopak w moim wieku. Czy to w ogóle możliwe?
Fakt, jest Joseph. Joseph – powtarzanie tego imienia w ciemności, bezgłośne wypowiadanie go, by poczuć pieszczotę muskających się nawzajem warg, sprawia mi ból, którego nie potrafię nazwać. I być może tak jest lepiej. Może nie powinnam mieszać Josepha do tej opowieści. Gdy ktoś odchodzi, jest tak, jakby umarł – tylko nie można odbyć żałoby, bo myśl, że ta osoba nadal żyje, i to gdzieś niedaleko, lecz postanowiła przestać dla nas istnieć, bezustannie sypie sól na nasze rany. To jest śmierć. I przyczyniłam się do śmierci Josepha, tak jak stopniowo przyczyniałam się do zabijania wszystkich ludzi, których kocham.
Rozumiem jego wobec mnie nienawiść, jego nienawiść, która w porównaniu z moją do samej siebie wygląda jak mglista antypatia. Wyjechałam do Berlina, bo jestem tchórzem i nie znalazłam innego sposobu, by dać mu do zrozumienia, że nie ma dla mnie nadziei. Że nie ma dla nas nadziei. Byłam przekonana, że znajdę tu, w tym mieście, ludzi podobnych do mnie. Nie wiem jeszcze, czy istnieją na świecie ludzie tacy jak ja, ale ulica bezustannie mnie woła, krzycząc głośno, wykorzystując najmniejszy pretekst. Odkąd odszedł Joseph, mam wrażenie, że wstrzymuję oddech, dopóki nie jestem na zewnątrz, nie chodzę. A teraz, gdy Stéphane śpi, tak mocno, jak tylko to możliwe, nie widzę niczego, co mogłoby przeszkodzić mi w zaczerpnięciu nowego oddechu. Ubieram się zatem, by uciec. Gdy nie było tu jeszcze Stéphane’a, umierałam z samotności – wystarczyło jednak, że się pojawił, a ja już tęsknię za samą sobą, tak jak wtedy, gdy ktoś, ktokolwiek, oczekuje, że będę mu towarzyszyć. Stąd właśnie te nagłe ucieczki – i wszystko, łącznie z chrzęstem sznurówek, które wiążę, wstrzymując oddech, aż do strzykania w kolanach, gdy kucam po torebkę, zdaje się działać na moją niekorzyść, a sprzyjać osobie, która śpi. Lecz, dzięki Bogu, nawet gdyby w sypialni ktoś wystrzelił z armaty, Stéphane nie otworzyłby oka. Zamykając za sobą drzwi, czuję taką samą wyszarpaną wolność, jaką musi czuć facet, który wraca do domu po tym, jak poderwał, a potem przeleciał dziewczynę spotkaną w barze.
Od kilku lat czuję się jak w potrzasku między kobietą a mężczyzną. Och, tak naprawdę to od zawsze. Nigdy nie uderzyło mnie to tak mocno jak w Berlinie, podczas moich nocnych samotnych spacerów po szerokich arteriach, gdzie kwitną prostytutki. Odnoszę wrażenie, że wyrastają na mojej drodze wszędzie, dokąd pójdę. Około szesnastej ulica jest pusta, ale gdy tylko całkiem zajdzie słońce (bardzo wcześnie, jak to w Berlinie w lutym), nie zdążysz mrugnąć, a chodnik szturmują legiony dziewczyn w długich kozakach, z saszetkami na paskach. Odkąd tu mieszkam, mam wrażenie, że mijam zawsze te same, i gdybym nie była tak nieśmiała wobec kobiet, chętnie witałabym się z nimi jak z każdym sklepikarzem w dzielnicy. Może z czasem zaczęły mnie brać za policjantkę w cywilu albo za potencjalną koleżankę po fachu, która przyszła obczaić warunki. Niedaleko stąd mam swoją oazę spokoju – ławkę ustawioną idealnie pod latarnią; siadam na niej i udaję, że czytam, albo naprawdę czytam, a jednocześnie zerkam na ich cienie, kładące się tuż obok mojego.
Za każdym razem myślę: oto kobiety, które naprawdę są kobietami, które naprawdę są tylko tym. Oto istoty wybitnie seksualne, które można określić bez żadnego trudu. Gdyby nawet była w nich jakaś dwuznaczność, utonęłaby w nadmiarze ozdobników i feromonów, którymi przesycają ten kawałek bruku. Po Josephie zostało mi skrzywione przekonanie, że kobieta, która pieprzy się jak mężczyzna – czyli z równą swobodą – może być tylko kurwą, niezależnie od ubioru lub spojrzeń, z jakimi się oddaje. To wiele mówi o trudnościach Josepha z jednoznacznym określeniem mnie przez te trzy lata, które dzieliliśmy, oscylując stale między szaloną miłością a skrajną nienawiścią. Wprawdzie na początku nie dogadaliśmy się co do pewnych kwestii, ale Joseph wreszcie zrozumiał (choć nie zaakceptował), że oddanie i fantazja, jakimi wykazywałam się w łóżku, nie były – oj, nie – zarezerwowane dla niego, i w dodatku nie czekałam długo, by się z tym ujawnić. Przypuszczam, że zrozumiał też, iż moje pożądanie nie było skierowane do jednego konkretnego mężczyzny, lecz do całego gatunku męskiego, targanego niezrozumiałymi popędami, które nie miały związku z cielesnym błogostanem. Spędziłam tak wiele lat na intelektualizowaniu pożądania, i w ogóle ciała, że do zaspokojenia mogło u mnie dojść bez ściągnięcia choćby jednej części garderoby. Jak? Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie właśnie dlatego nadal to robię, nadal się pieprzę i myślę, że, wbrew wszelkim oczekiwaniom, rozwiązanie znajdę właśnie w tym.
Prawda jest taka, że odkąd odszedł Joseph, ulotniła się wszelka idea fizycznego zaspokojenia. Już nawet o tym nie myślę, to jest po prostu niemożliwe – żeby mieć orgazm z kimś innym niż on. Własną rozkosz oddaję temu, kto akurat pode mną leży, a ja patrzę na niego i między udami skrywam niezrozumiałą tajemnicę, przekonana, że zbliżą mnie do niej kawalkady, podczas których aktywny jest tylko mój mózg. Moje ciało chętnie poddaje się tej maskaradzie, lecz choć się miotam, choć wykonuję najbardziej karkołomne wygibasy, w głowie cały czas dźwięczy spokojny, zimny głos przyczajonego drapieżnika: „On już chyba zaraz dojdzie. Jeśli będziesz go pieścić w ten sposób, to właśnie się stanie. Jeśli zwolnisz, opóźnisz wytrysk, ale spójrz, jak włoski jeżą się na jego klacie, zobacz gęsią skórkę na brzuchu – on już naprawdę kończy. Patrzy na twoje podrygujące piersi i ten widok zabierze go na dno piekieł”.
A na ten głos nakłada się drugi, niestosownie dziecinny głosik tej części mnie, która zatrzymała się w rozwoju na piętnastym roku życia, i nie może się nadziwić! Więc to ruchy twoich piersi doprowadzą go do orgazmu, twoich piersi, tych małych piersi, o których nigdy nie myślałaś, że mogą być czymś innym niż jedynie dekoracją. Twoje ciało, twój zapach, sposób, w jaki się poruszasz, dźwięki, które wydajesz – jesteś tylko powłoką i ta powłoka wysysa z niego powoli całą zimną krew, czy to nie jest coś w rodzaju cudu? Ty jesteś ciałem? Ciałem, które doprowadza do orgazmu? Bomba!
Można by pomyśleć, że skoro oddaję się tej rozrywce już od kilku lat, ów początkowy zachwyt się przytarł – ale nie. Na każdego mężczyznę, który mnie zaczepia i w bardziej lub mniej subtelny sposób sugeruje, że chce iść ze mną do łóżka, reaguję jak na okazję i chcę ją złapać natychmiast, zanim zniknie. Jakby groziło mi, że znów obudzę się w skórze dziewczyny, która rozpaczała, że jest dla chłopaków wyłącznie kumpelką w okularach. I zastanawiam się, co może się dziać w głowie dziwki, jak zbudowane jest jej ego, jej samoocena. Ta, na którą patrzę ze swojej skostniałej z zimna ławeczki, jest młodą blondynką. Pali vogue’a, przemierzając chodnik. Tak jak jej koleżanki w całym Berlinie, ma na nogach skajowe kozaki do połowy uda. Światło lamp odbija się w nich, ciągnie oko i już go nie puszcza. Dziewiczo białe kozaki na koturnach, które krzyczą: „Do wynajęcia!”, jeszcze głośniej niż jej lubieżne spojrzenia. W kozaki ma wpuszczone nogawki jasnych dżinsów, które obciskają jej wzruszające dziewczęce uda, a do tego jaskrawą saszetkę, kontrastującą w sposób dziwnie przemyślany z kusą kurtką ze sztucznego futerka. Na tym lodowatym wietrze jej buźka jest różowa i trochę wilgotna, a długie, prawie białe kosmyki fruwają wokół głowy i skrzą się w siwych smugach dymu z papierosa.
Po minie, z jaką wydmuchuje dym, poznaję, że jest co najmniej pięć lat młodsza ode mnie. Pięć lat, zatem nie przekroczyła dwudziestki, a jak wymyślnie się porusza, jak świadoma jest swojego ciała! Już same te obcasy: nikt nie dałby rady na tym chodzić, ja na pewno nie, a tu stanowią przedłużenie jej nóg, równie naturalne jak gołe stopy. I ten odgłos, przeciągły stukot dziesięciu kroków tam i z powrotem, w granicach jej rewiru…. Słuchając go, wie się, że takiego rytmu nie może wygrywać dziewczyna rozchwiana, która w każdej chwili może skręcić kostkę – za tym dźwiękiem kryje się siłą rzeczy kobieta agresywnie uwodzicielska i świadoma siebie. I w ogóle te ubrania, te włosy, makijaż – to stereotyp zalotności, cholera! Jak ona może w tym wieku łączyć ze sobą wszystkie te sztuczki, wszystkie te lepy i nie wyglądać przy tym jak dziewczynka, która splądrowała szafę matki? Czy ona w ogóle o tym wie? Jak to jest mieć świadomość, że w każdym mijanym mężczyźnie wywołuje się – czy się tego chce, czy nie – lubieżne myśli? Jak to jest być kimś takim, na ulicy, wśród samochodów i przechodniów, jak to jest przypominać w sposób donośny i bezlitosny o wyższości żądzy nad całą resztą?
I co by powiedział Stéphane, przy którym nie śmiem już nosić takich strojów, odkąd w Paryżu, krocząc w niebotycznie drogich botkach, runęłam jak długa na przejściu dla pieszych? Potem nastąpiło kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, podczas których Stéphane i kilku gapiów, z trudem powstrzymując śmiech, przyszło mi z pomocą – a brak majtek naraził tych poczciwych ludzi na widok mojej przerażonej kępki. Choć minęło już sporo czasu, Stéphane i ja nigdy nie śmialiśmy się z tego razem, to przemilczenie tkwiło nieruchome między nami, poważne i ciężkie jak temat, który wystarczy lekko musnąć, by wywołać kłótnię. Ze swojej strony nie próbowałam go podejmować z oczywistych powodów: urażonej kobiecej ambicji i dumy; ale nigdy nie udało mi się ustalić, co powstrzymywało Stéphane’a, może po prostu bał się, że mnie wkurzy, przypominając o tamtym wieczorze (bo ciąg dalszy nie zrekompensował mi upadku i był tylko sekwencją prztyczków w nos w klubie dla swingersów – w sumie długim i przykrym upadkiem na obcasach dla ego nas obojga). Albo po prostu go to nie śmieszyło. Ta opcja skłaniała mnie do refleksji: może Stéphane i ja mieliśmy odmienne poczucie humoru, co wyjaśniałoby zmowę milczenia wokół tej sceny i innych, mniej znaczących, w roli głównej ze mną, ubraną w fatałaszki, które dla innych kobiet są naturalne jak oddech, a dla mnie okazały się niemożliwe do opanowania. Teraz widzę, że żartowanie z czegoś takiego było mu równie obce jak śmiech z osoby otyłej, która wskoczyła na bombę do basenu – bo nie należy kpić z niczyjego kalectwa. I być może właśnie z tym mu się kojarzyłam, gdy kuśtykałam na obcasach, z trudem kryjąc cierpienie. Gdyby mógł podziwiać, tak jak ja podziwiam teraz, wdzięk tej post-nastolatki przemierzającej kilka metrów chodnika bez żadnych oznak niewygody, przyznałby bez wątpienia, że mój brak talentu dla tego typu rzeczy jest po prostu wrodzony.
Czy byłaby to odpowiedź na pytania, które zadaję sobie, gdy tylko Stéphane pojawia się w pobliżu? To bezustanne poczucie, że staram się pogodzić dwa równoległe światy, oddzielone nie przestrzenią, lecz czasem, do tego stopnia, że gdybym chciała poczuć się blisko Stéphane’a, musiałabym użyć jakiejś fantastycznej machiny, którą wynajdą za tysiąc albo za dwa tysiące lat. To, czy noszę obcasy, czy nie, w żaden sposób nie wpływa na naszą bliskość – stanowi wyłącznie symptom: dla niego nie jestem kobietą. Albo raczej: jeszcze nie. Albo nawet jeśli nią jestem, co przecież widać wyraźnie, kiedy się rozbiorę, to brakuje mi kilku dekad pracy nad sobą pod jarzmem męskiego pożądania. Tym, czego brakuje mi, by zafascynować Stéphane’a, jest dobra wola oraz obojętność, z jaką powinnam chodzić na obcasach po zdradliwym paryskim bruku albo po schodach bez poręczy, wiodących do przereklamowanych klubów, w których się dekowaliśmy, prawdopodobnie również dlatego, że na mojej twarzy malowały się ból i niedojrzałość. Brakuje mi wzrostu innych kobiet, ubranych, by zabijać, a tych osiem, dziesięć centymetrów prowokacji daje im złudzenie, że dominują nad mężczyznami. Brakuje mi umiejętności patrzenia na niego z góry, jak na każdego innego mężczyznę, którego mam gdzieś.
Dobrze to czuję, gdy spacerujemy lub idziemy na kolację; czuję, że nie licząc kilku wspólnych poglądów i identycznej wrażliwości, jesteśmy najgorzej dobraną parą, jaką tylko można sobie wyobrazić. On nie znosi myśli, że wygląda jak ojciec, który zabrał do knajpy córkę mieszkającą w Berlinie. Ale czy może być inaczej, skoro wolę ubierać się jak jego córka i wykazując się swoistą klasą, nie pozwalam sobie na stroje panny do towarzystwa, która wyszła z klientem. Jestem pewna, że on wolałby tę opcję. Stéphane nigdy nie pozwoliłby sobie na publiczny pocałunek, trzyma się swojego stanowczego tonu i szorstkich manier, zagubiony między postawą przyjaciela a kochanka, a gdy się śmieje i gdy robi mi się miękko na dźwięk tego dojrzałego, seksownego śmiechu, zaciskam pod stołem dłoń na swoim udzie, żeby nie złapać za udo jego. Przyszło mi kiedyś do głowy, że nie całuje mnie w miejscach publicznych nie ze względu na innych, lecz dlatego, że nie ma na to ochoty, bo spacery po Berlinie, które uważa za zbyt długie, wyczerpują go równie mocno jak moje bezustanne pytania i pragnienie, by wiedzieć więcej i więcej; że mój nieprzerwany słowotok, wynikający z nieśmiałości, ze strachu, że mu się znudzę, dusi go, zamiast dostarczać mu rozrywki, i że przy mnie Stéphane zawsze tęskni za swoją samotnością, tak jak ja tęsknię za swoją. Czas, który spędzamy razem na zewnątrz, wyraźnie nas wykańcza, i tylko w łóżku, z dala od ludzkich spojrzeń, Stéphane i ja – a w każdym razie nasze ciała – zaznajemy czegoś w rodzaju ukojenia. To znaczy, dopóki on nie zacznie chrapać – bo tego nieznanego mi wcześniej czynnika nie brałam pod uwagę w swoich fantazjach o romansie; wtedy bowiem dociera do mnie, że skoro ja jestem dla niego za młoda, to może i on jest za stary dla mnie. To wyjaśniałoby, dlaczego chcąc się do niego zbliżyć, zawsze mam wrażenie, że składam dwa elementy z różnych kompletów puzzli. I dlaczego, gdy po jego wyjściu czuję ulgę, że nie muszę już udawać czegokolwiek, towarzyszy jej zawsze żal, że nie byłam bardziej tkliwa, bardziej wyrozumiała, że go w sobie nie rozkochałam.
Wyobrażam go sobie w samolocie powrotnym, tego szorstkiego niedźwiedzia, który wypełnia mój pokój pomrukami i zabiera mi całą kołdrę, typa, który odmawia dalszych spacerów, dopóki nie sprecyzuję celu włóczęgi, niecierpliwi się, gdy mylę numery ulic, mężczyznę starszego niż mój ojciec, przerażonego myślą, że mógłby być choćby namiastką mentora czy nauczyciela, faceta, którego wkurza moja ciekawość, lecz który tak pięknie wypowiada moje imię w momentach rozkoszy… Jest taka święta chwila, gdy leżę na nim, wywyższona jak nigdy, a Stéphane wygląda, jakby tonął, i w białkach jego wywróconych oczu widzę swoje królewskie, niemal mityczne odbicie – a on powtarza: „Emma, skarbie, skarbie, och, Emma”, jak facet zatopiony w kobiecie, od której nie różni go wiek i pochodzenie, nie jak facet, który właśnie ejakuluje – a w każdym razie nie tylko – lecz jak facet, który kocha naprawdę. Później ten trzaskający ogień gaśnie powoli, rozgrzewając do białości jego skórę; z głową na moich piersiach Stéphane wzdycha błogo, jest ślepy i głuchy. Gdy otwiera oczy, ja zamykam swoje, bo władza, jaką najwyraźniej nadają mi moje łóżkowe talenty, nie umniejsza w niczym faktu, że ten mężczyzna budzi we mnie respekt. To jest przekleństwo, które mimo wszystko nazywam miłością. Jedyne chwile bliskości to te, które on spędza we mnie. To magia naszego romansu, te momenty po zbliżeniu, gdy patrzę, jak on patrzy na mnie wsparty na łokciu, i głaszcze mnie po włosach z czułością, z jaką mężczyźni traktują kobiety, które właśnie posiedli, i można by w tym widzieć zwyczajną scenę łóżkową dwojga kochanków, gdyby nie ta bezradność w jego oczach na myśl, że ta rozkosz przyszła ode mnie, od dziewczynki, której nigdy nie pokocha. Jesteśmy totalnie razem, a jednocześnie samotni jak nigdy. Więc nagle wydaje się nam, że będziemy mogli się pokochać. W milczeniu i w kontemplacji dociera do mnie, że każde słowo mogłoby rozbić ten kruchy stan łaski, to nasze ulotne porozumienie; a przecież chciałabym tyle powiedzieć – i może właśnie w tym leży problem, w niepohamowanej potrzebie mówienia, choć przecież wystarczy nam cisza. Chciałabym powiedzieć, że naprawdę jest takie miejsce i taka chwila, gdy Stéphane i ja się kochamy, choć jest to maleńki punkcik – i to wystarczy, żebyśmy trwali razem, aż do granic snu, póki nie wtopimy się w noc. Rano wracamy na dawne miejsca, Stéphane do swoich wad, ja do swoich, słucham, jak narzeka na zimno, skarży się na odległości, i myślę o tym, co zaszło wczoraj, gdy byliśmy w sobie zakochani. Cierpliwie czekam na wieczór, by ponowić eksperyment na tym zgryźliwym pisarzu, wymusić na nim oddanie i tę dziwną jasność umysłu, które każą mu pisać do mnie z drugiego końca świata: „Być może w gruncie rzeczy jesteś tą jedyną”. Tak wiele niepewności w jednym zdaniu, w jednym kontekście. By uzyskać tego typu wyznanie, należy zebrać w jednym miejscu określoną liczbę czynników: Stéphane musi być smutny albo wypatroszony z cynizmu przez orgazm, lub porzucony przez którąś ze swoich kochanek czy żon. Jednak tym, co dzieli mnie od „jesteś tą jedyną”, jest początkowe „być może” oraz „w gruncie rzeczy”, które należy tłumaczyć jako „wbrew wszelkiej logice i dokonawszy skrupulatnej oceny swojej sytuacji” – tak, ale Raymond Radiguet pisze, że mówiąc kobiecie „kocham cię”, można sądzić, iż robi się to z wielu powodów innych niż miłość, że się ją okłamuje; a jednak coś w tej właśnie chwili skłoniło nas do powiedzenia „kocham cię”, więc siłą rzeczy jest to prawda. Są chwile, gdy Stéphane i ja się kochamy, zazwyczaj to czysty nonsens, lecz czasem porusza mnie prawdziwość tego kłamstwa i wówczas świat jawi mi się jako terytorium wybitnie wrogie, na którym on i ja walczymy ramię w ramię – co już i tak jest lepsze niż wrogie terytorium, gdzie jestem sama przeciwko wszystkim, nieprawdaż?
Wzdłuż chodnika, po którym drepcze panienka, sunie wóz policyjny i zamieram na chwilę, myśląc, że jeśli gliniarze zażądają od niej dokumentów, to równie dobrze będą mogli zażądać ich od tej dziwnej babki, która o czwartej nad ranem czyta zmarznięta na ławce. A ponieważ wyszłam bez papierów i nie mam zamiaru spędzić nocy na posterunku z powodu nieporozumienia (choć może tam wyspałabym się lepiej niż u boku Stéphane’a), kryję się w cieniu kasztanowca i czekam, aż radiowóz odjedzie. Panienka też się ulotniła i został po niej tylko kawałek zaplutego asfaltu, który pod jej stopami wyglądał jak kwietnik.
Stojąc w drzwiach, patrzę na ciało Stéphane’a, rozwalone po przekątnej na całym materacu. Już nie chrapie; może wybił go z rytmu zgrzyt klucza, a może wcześniej moja obecność i ciepło tworzyły warunki sprzyjające chrapaniu. Rozbieram się powoli i siadam na brzegu łóżka w zatoce stworzonej przez jego kolana podciągnięte w kierunku twarzy. Rzadko mam okazję przyglądać mu się w ten sposób, prawdę mówiąc, jest to pierwsza taka okazja – Stéphane nigdy wcześniej u mnie nie spał. I siłą rzeczy, gdy widzę go w tym stanie rozprężenia, dociera do mnie z całą mocą, jak bardzo do siebie nie pasujemy. To się rzuca w oczy. Pięćdziesiąt pięć lat, zrozumcie sami; może sobie wyglądać młodziej, ale przecież nikt nie da mu dwudziestki. Wszystko w nim emanuje dojrzałością, nawet jego sen, bo gdy śpi, nie traci poważnego, srogiego wyglądu. Gdy zdejmę okulary, w artystycznej mgiełce krótkowzroczności kontury stają się mniej wyraźne, mniej ostre i udaje mi się zobaczyć go takim, jaki był w okolicach trzydziestki – nie w moim wieku, nie, dwudziestopięcioletni Stéphane to odległe eldorado, które odnaleźć można jedynie w archiwach, choćby na zdjęciu zrobionym, gdy ukazała się jego trzecia książka. Można bez trudu nałożyć tę uśpioną twarz na okrągłe, radosne lico młodego pisarza, który nie mógł zrobić kroku w Paryżu, nie zakochując się dziesięć razy. Nie wymyśliłam tego, lecz przeczytałam, a gdy nie mogę w to uwierzyć, czytam jeszcze raz. By nie zapomnieć, że już przed trzydziestką był szorstki, że długo się rozchmurzał i że była to zbroja, pod którą ukrywał przed światem panikę, jaką budziły w nim kobiety – Stéphane był pilnie strzeżonym ogniem, którego ciepło czuło się tylko w przebłyskach. Zastanawiam się, czyby się wtedy we mnie zakochał; trzydziestka Stéphane’a – ekscytujące lata osiemdziesiąte, kiedy to ja pulsowałam jeszcze w ojcowskich najądrzach, wydają mi się rajskim czasem, w którym wszystko było możliwe. Wyobrażam sobie, że jestem wysoka jak wieża i fascynuję tego zwierzaka kipiącego nasieniem, że ciągam go po całym Paryżu, poznając tajemnicę kobiety, jedynej, którą pokochał tak bardzo, że spłodził z nią dziecko. Zresztą być może to właśnie ja podszepnęłabym mu pomysł, by się rozmnożył, bo chciałabym w ten sposób pozostać blisko niego – a on kochałby mnie, a potem by się mną znudził, a w końcu by mnie znienawidził za poświęcenie, którego nikt by od niego nie oczekiwał. Stałabym się sztampą, śpiącą w pokoju obok z oseskiem, wyczerpaną i pełną mleka, znużoną tym, że tak dobrze go znam, znużoną jego słabościami, nikczemnością, obietnicami, pogardzaną i upokarzaną przez jego męskie całonocne włóczęgi – zaznałabym gniewu Stéphane’a, jego pretensji, niespójności i zdrad, a może nawet jego łez. I powiedziałabym po latach wspólnego życia, że nie było czym, mój Boże, tak bardzo się przejmować, że to facet jak każdy inny. Pokłócilibyśmy się o ważne sprawy, wrzeszcząc, tłukąc przedmioty, a nocą, z poczuciem winy, przyszłabym i przysiadła na brzegu jego łóżka, i tak jak teraz położyłabym rękę na jego włosach, a Stéphane otworzyłby oko, spojrzałby na mnie bez słowa, zastanawiając się, co teraz powinien poczuć, a potem westchnąłby i powiedział: „O, skarbie…”.
– O, to ty?
Stéphane prycha, odwraca się na drugi bok i mamrocze, jakby już znowu zasypiał:
– Gdzie się szlajałaś? Jesteś przemarznięta.
– Nigdzie. Wyszłam się przejść.
– Oszalałaś. Kładź się.
I zauważcie, że być może to samo powiedziałby mi wtedy. Moszczę się w cieple, odsuwając daleko od niego lodowate kończyny. Z tyłu głowy rozlewa się cała moja naiwna tkliwość, odnajduję znajome uczucie, jakbym kładła się obok przyjaciela rodziny, który nie zdążył zarezerwować hotelowego pokoju i z większą lub mniejszą łaską godzi się przespać w moim.Monolith, T. Rex
Gdy oczy innych ludzi spoczną na tych linijkach, sporego kawałka Berlina już nie będzie, zniknie otoczony niemal całkowitą obojętnością. Takie rzeczy przydarzają się codziennie, wszyscy berlińczycy przeżywają w ten sposób żałobę po jednym lub kilku miejscach, które uznawali za wieczne, a które pewnego dnia wyparowują. I jakaś mała uliczka, znaleziona przypadkiem, gdy spacerowali bez celu, bo nie dotarli do czegoś, czego akurat szukali, już na zawsze będzie miała dla nich posmak osobistego odkrycia.
Nie wiem, jak radzić sobie z tego typu stratą. Nigdy nie musiałam mierzyć się z taką sytuacją – zazwyczaj to ja porzucam drogie mi miejsca, by zdać sobie sprawę, gdy do nich wracam, że nie byłam koniecznym elementem ich prawidłowego funkcjonowania. W tym określonym wypadku stosuję tchórzowską metodę, która dość dobrze się sprawdza: próbuję nie myśleć. Omijam wzrokiem ten obszar planu linii metra, a ponieważ nic mnie nie zmusza, by jeździć w tamte okolice, moja nostalgia, choć chroniczna, pozostaje lekka.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.