Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Dom na klifie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Ebook
34,00 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na klifie - ebook

W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On Ją), potem się zakochują, coś im przeszkadza, ale w końcu odbywa się wesele i „żyją długo i szczęśliwie”. W "Domu na klifie” zawarcie małżeństwa jest potrzebne ze względów praktycznych: młoda kobieta chce założyć rodzinny dom dziecka, a do tego musi mieć męża. Kandydatem staje się sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykształcenia psycholog, który do tej pory nie uprawiał żadnego zawodu dłużej niż trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczecińskiej telewizji. Czy jest coś, co może połączyć tych dwoje? Czy małżeństwo zawarte w konkretnym celu, jak spółka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w ogóle powstanie... i czy zdoła przetrwać? Bohaterowie "Domu na klifie” są fikcyjni, wydarzenia również, jednak powieść jest do pewnego stopnia osadzona w realiach - znane są (niestety) takie państwowe domy dziecka, znane (na szczęście) rodzinne domy założone przez wspaniałych ludzi, istnieje też miejsce, w którym stoi powieściowy dom - na urwistym brzegu Zalewu, na wyspie Wolin.

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958119-9-9
Rozmiar pliku: 1 001 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ksi­ążkę, któ­ra leży przed Pa­ństwem, po­zwa­lam so­bie de­dy­ko­wać:

– Ma­riu­szo­wi – w po­dzi­ęce za ca­ło­kszta­łt, a w szcze­gól­no­ści za nie­oce­nio­ną po­moc in­te­lek­tu­al­ną w wy­my­śla­niu tej po­wie­ści (zwłasz­cza na tra­sie Lesz­no – War­sza­wa!)...

– moim uko­cha­nym Ry­czącym Dwu­dziest­kom _in cor­po­re_ oraz wszyst­kim, któ­rzy kie­dy­kol­wiek na kra­kow­skich Szan­tach śpie­wa­li, nu­ci­li, wrzesz­cze­li, gwiz­da­li, tu­pa­li, bu­cze­li, ska­ka­li, ta­ńczy­li, ewen­tu­al­nie na­wet je­dy­nie się gi­ba­li...

– no i oczy­wi­ście – z po­dzi­wem i sza­cun­kiem – Tym, któ­rzy nie boją się wzi­ąć od­po­wie­dzial­no­ści za nie swo­je dzie­ci i two­rzą owym dzie­ciom nowe domy ro­dzin­ne.No i pa­trz­cie pa­ństwo. Ciot­ka Bian­ka na­praw­dę uma­rła. Coś po­dob­ne­go.

Aż do dziś Adam Grzy­bow­ski skłon­ny by­łby przy­pusz­czać, że ciot­ka jest nie­śmier­tel­na, po­dob­nie jak była nie­za­ta­pial­na – tak w ka­żdym ra­zie twier­dzi­ła, za do­wód po­da­jąc fakt, że czte­ro­krot­nie bez szko­dy dla zdro­wia opły­nęła pod ża­gla­mi przy­lądek Horn.

Ciot­ka Bian­ka była wła­ści­wie cio­tecz­ną bab­ką Ada­ma, star­szą sio­strą jego dziad­ka ze stro­ny ojca, nie zno­si­ła jed­nak, aby na­zy­wa­no ją bab­cią.

– Do tego, żeby być bab­cią – po­wta­rza­ła, ci­ska­jąc pio­ru­ny ze swo­ich ja­sno­nie­bie­skich oczek, le­d­wie wi­docz­nych w otocz­ce zmarsz­czek – trze­ba mieć wnu­ki. Żeby mieć wnu­ki, trze­ba mieć dzie­ci. Je­że­li ktoś prze­oczył fakt, że wci­ąż je­stem pa­nien­ką do wzi­ęcia, to uprzej­mie go o tym za­wia­da­miam. Pro­ge­ni­tu­ry po­za­ma­łże­ńskiej nie po­sia­dam. Cio­tecz­ne się nie li­czą. Ergo, nie ży­czę so­bie być po­sta­rza­ną przez na­zy­wa­nie mnie bab­cią!

Żąda­nie to wy­da­wa­ło się Ada­mo­wi nie­co abs­trak­cyj­ne, po­nie­waż Bian­ka prze­kro­czy­ła dzie­wi­ęćdzie­si­ąt­kę, ale wła­ści­wie nic nie miał prze­ciw­ko na­zy­wa­niu jej ciot­ką. Kie­dy był ma­łym chłop­cem, tro­chę się jej bał, a gdy pod­ró­sł, do­ga­dał się ze star­szą pa­nią na ba­zie wspól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia że­glar­stwem. W jego przy­pad­ku było to rze­czy­wi­ście tyl­ko za­in­te­re­so­wa­nie, ale dla niej że­glo­wa­nie sta­no­wi­ło sens ży­cia.

Ileż ona mia­ła ostat­nio lat? Dzie­wi­ęćdzie­si­ąt trzy chy­ba. A jesz­cze w ze­szłym roku pły­wa­ła z ja­ki­miś swo­imi przy­ja­ció­łmi, rów­nie le­ci­wy­mi, jak ona sama, po Za­le­wie Szcze­ci­ńskim i na­wet odro­bin­kę za­ha­czy­li o mo­rze w oko­li­cy Świ­no­ujścia...

– Coś ty się tak za­my­ślił? – Mi­rek Kie­rasz­ko, zwa­ny w skró­cie Mi­rasz­kiem, bez­ce­re­mo­nial­nie wy­jął Ada­mo­wi z ręki ko­mór­kę i prze­czy­tał SMS-a. – Ciot­ka Bian­ka... Ty, Adam, to była ta two­ja słyn­na ciot­ka-ka­phor­nów­ka?

– Ona. – Adam wes­tchnął i ska­so­wał wia­do­mo­ść. – Cho­le­ra. Szko­da cio­ci. Ta­kich już nie pro­du­ku­ją. Wiesz: okręty z drew­na, a lu­dzie ze sta­li. Te­raz jest od­wrot­nie. Dla­cze­go oj­ciec nie dzwo­nił, tyl­ko przy­słał SMS-a?...

– Bo tu jest ło­mot. Pew­nie dzwo­nił, tyl­ko nie mia­łeś szan­sy, żeby usły­szeć. Cze­kaj, za­mów mi piwo...

Kel­ner w żó­łtej ko­szul­ce z na­dru­ko­wa­ną na pier­si fre­ga­tą o wy­dętych ża­glach ba­lan­so­wał ar­ty­stycz­nie nad gło­wa­mi by­wal­ców ta­wer­ny Cut­ty Sark. Adam za­trzy­mał go i wy­wrzesz­czał mu do ucha za­mó­wie­nie. W tym sa­mym mo­men­cie za­mil­kł po­tężny śpiew pi­ęciu mło­dych (mniej wi­ęcej) lu­dzi wspo­ma­ga­nych wal­nie przez bar­dzo wy­daj­ne wzmac­nia­cze; roz­le­gły się bra­wa oraz okrzy­ki roz­ba­wio­nej pu­blicz­no­ści. Za­bój­czy blon­dyn za­po­wie­dział kwa­drans prze­rwy i przy­sia­dł się do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzie­li Adam z Mi­rasz­kiem.

– Za­mó­wi­li­ście mi piwo? Nie? Kur­czę, dla­cze­go? Prze­cież ja się na­tych­miast mu­szę na­pić. Mi­rasz­ko, wy­pi­ję two­je, a ty so­bie za­mów, ja za­raz zno­wu będę pra­co­wać. Nad czym tak smęt­nie du­ma­cie? Ktoś uma­rł?

– Ciot­ka-ka­phor­nów­ka. Ada­ma ciot­ka, wiesz, ta star­sza pani...

– Co ty ga­dasz? Sta­ra Grzy­bow­ska?

– Zga­dza się. Zna­łeś ją?

– Jak wszy­scy. Mój Boże, trud­no to so­bie wy­obra­zić, że jej już nie ma. Za­wsze była. I za­wsze była sta­ra, więc się czło­wiek przy­zwy­cza­ił do my­śli, że będzie żyła wiecz­nie. Wspó­łczu­cie, Adam. Na­praw­dę. Szko­da cio­ci. Cho­le­ra. O, piwo. Dla nas też? Od fir­my? To ja ci nie będę pod­pi­jał, Mi­ras, mam wła­sne. Za cio­cię, chło­pa­ki. Niech jej się do­brze że­glu­je tam wy­so­ko.

Stuk­nęli się szklan­ka­mi i wy­pi­li po łyku, to zna­czy Adam i Mi­rasz­ko po łyku, a ich śpie­wa­jący przy­ja­ciel An­drzej zwa­ny Qnią wy­chy­lił pół szkla­ni­cy jed­nym tchem.

– To nie do po­jęcia, jak śpie­wa­nie wy­su­sza. Kie­dy po­grzeb?

– Jesz­cze nie wiem, pew­nie za kil­ka dni.

– Je­śli chcesz, przy­je­dzie­my coś za­śpie­wać, po że­glar­sku, żeby było wia­do­mo, kogo cho­wa­ją.

– Dzi­ęku­ję, sta­ry, cho­ciaż pew­nie i tak będzie wia­do­mo, oni mają te swo­je wszyst­kie ry­tu­ały, ka­phor­now­cy zna­czy, pew­nie zle­ci się całe brac­two. Strasz­ne z nich or­to­dok­sy, tra­dy­cjo­na­li­ści i dia­bli wie­dzą co jesz­cze. No i za­wsze trzy­ma­li się ra­zem.

– À pro­pos ra­zem, ciot­ka miesz­ka­ła ra­zem z wami, z two­ją ro­dzi­ną, zna­czy?

– No coś ty, ja prze­cież wy­naj­mu­ję miesz­ka­nie na Po­god­nie, ma­mu­nia wy­bu­do­wa­ła chat­kę-bo­gat­kę na War­sze­wie, dziad­ko­wie miesz­ka­ją w Świ­no­ujściu, a ciot­ka mia­ła dom w Lu­bi­nie. Na Wo­li­nie, ko­ja­rzysz?

– Ko­ja­rzę. Je­zio­ro Tur­ku­so­we, ta ja­kaś gór­ka wi­do­ko­wa, kie­dyś tam by­łem przez przy­pa­dek.

– Wła­śnie. Tro­chę za tą gór­ką wi­do­ko­wą, da­lej i wy­żej, nad sa­my­mi kli­fa­mi, a wła­ści­wie nad taką faj­ną łąką, któ­ra ko­ńczy się kli­fem i spa­da do za­le­wu.

– Ooo, to cio­cia mie­wa­ła wi­dok na ład­ne za­cho­dzi­ki...

– Tak, za­cho­dzi­ki sym­pa­tycz­ne. Dużo wody, dużo nie­ba, te wszyst­kie wy­spy, baj­ka. Ja tam do­syć często by­wam.

– Sama miesz­ka­ła? W ta­kim domu?

– Nie, jed­na faj­na przy­ja­ció­ła z nią sie­dzia­ła. Pra­wie rów­nie sta­ra... no, ciut młod­sza. Spe­cja­list­ka od szant, wy­obraź ty so­bie. Tro­chę się cio­cią opie­ko­wa­ła. To zna­czy, sta­le się kłó­ci­ły, ale żyć bez sie­bie nie mo­gły. I często ró­żne ma­tu­za­le­my że­glar­skie tam przy­je­żdża­ły. Do ciot­ki. A do Leny, tej dru­giej, ja­cyś szan­tow­cy. Nie, ciot­ka nie była sama.

– Po­cie­szy­łeś mnie, Ada­mie. Sor­ry, obo­wi­ąz­ki wzy­wa­ją, pu­blicz­no­ść się de­ner­wu­je...

Istot­nie, co bar­dziej nie­cier­pli­wi za­czy­na­li już na­wo­ły­wać ze­spół do po­wro­tu na mi­kro­sko­pij­ną scen­kę. Qnia za­brał swo­je piwo, mach­ni­ęciem ręki przy­wo­łał ko­le­gów, któ­rzy też się po­przy­sia­da­li do ró­żnych sto­li­ków i chwi­lę się z nimi na­ra­dzał. Po czym wzi­ął mi­kro­fon do ręki i prze­mó­wił:

– Ko­cha­na fre­kwen­cjo. Przy­ja­cie­le. Pro­szę was, prze­sta­ńcie na chwi­lę wrzesz­czeć, chcę wam po­wie­dzieć coś wa­żne­go. Pro­szę o ci­szę. Dwie se­kun­dy dla mnie.

Tu za­mil­kł, aby dać wła­snym sło­wom szan­sę na do­tar­cie do świa­do­mo­ści roz­ba­wio­nych lu­dzi. Spo­sób oka­zał się sku­tecz­ny i po chwi­li w ta­wer­nie za­pa­no­wa­ła względ­na ci­sza.

Qnia zno­wu pod­nió­sł mi­kro­fon do ust.

– Ko­cha­ni. Przy­ja­cie­le, zna­jo­mi i nie­zna­jo­mi. Wiem, że się do­brze ba­wi­cie i przy­kro mi, że tę wa­szą za­ba­wę za­kłó­cę. Ale świat się kręci, wy­da­rze­nia bie­gną, nie­za­le­żnie od tego, jak bar­dzo chce­my o tym za­po­mnieć. Wszy­scy, któ­rzy tu dzi­siaj są, a któ­rzy otar­li się przy­naj­mniej o że­glar­stwo, zna­ją cho­cia­żby ze sły­sze­nia Bian­kę Grzy­bow­ską, naj­wi­ęk­szą z wiel­kich że­gla­rek, pa­nią tak le­ci­wą, że pły­wa­ła jesz­cze chy­ba z sa­mym Za­ru­skim, damę nie­ustra­szo­ną, któ­ra kil­ka razy opły­nęła Horn...

Względ­na ci­sza za­mie­ni­ła się w ci­szę do­sko­na­łą.

– Do­my­śla­cie się, przy­ja­cie­le, co chcę wam po­wie­dzieć. Bian­ka Grzy­bow­ska ode­szła na wiecz­ną wach­tę. Wy­pij­cie za nią, pro­szę, niech spo­koj­nie że­glu­je nad chmu­ra­mi, a my wam te­raz za­śpie­wa­my...

Je­den z jego ko­le­gów za­grał parę akor­dów na gi­ta­rze.

_Sta­ry port się po­wo­li ukła­dał do snu,_

_świe­ża bry­za zmarsz­czy­ła mo­rze gład­kie jak stół,_

_sta­ry ry­bak na kei za­czął śpie­wać swą pie­śń:_

_„Za­bierz­cie mnie chłop­cy, mój czas sko­ńczył się”..._

Przy pierw­szych sło­wach pie­śni kil­ka osób wsta­ło, uno­sząc kie­lisz­ki i szklan­ki z pi­wem, po­tem wsta­wa­li ko­lej­ni, nie­któ­rzy przy­łącza­li się do chó­ru, a re­fren śpie­wa­li już pra­wie wszy­scy ze­bra­ni w ta­wer­nie:

_„Tyl­ko we­zmę mój sztor­miak i swe­ter,_

_ostat­ni raz spoj­rzę na pirs._

_Po­zdrów mo­ich ko­le­gów, po­wiedz, że dnia pew­ne­go_

_spo­tka­my się wszy­scy tam w Fid­dlers Gre­en”._

Adam nie śpie­wał, coś go ści­snęło za gar­dło, nie po­zwa­la­jąc wy­do­być gło­su. Nie śpie­wa­ła też mło­da ko­bie­ta przy sąsied­nim sto­li­ku, nie­zbyt pi­ęk­na, cho­ciaż ra­czej sym­pa­tycz­na z wy­glądu, zde­cy­do­wa­nie ku­dła­ta na gło­wie, z ład­nie za­ry­so­wa­ny­mi ocza­mi, któ­rych ko­lo­ru nie było wi­dać z po­wo­du dymu wy­pe­łnia­jące­go po­miesz­cze­nie. W ta­wer­nie było tak mało miej­sca, sto­li­ki – jak zwy­kle w dniu kon­cer­tu – sta­ły tak cia­sno przy so­bie, że dziew­czy­na mu­sia­ła sły­szeć całą roz­mo­wę Ada­ma z przy­ja­ció­łmi i zo­rien­to­wa­ła się za­pew­ne, że jest krew­nym nie­boszcz­ki że­glar­ki.

_„O Fid­dlers Gre­en sły­sza­łem nie­raz,_

_je­śli pie­kło omi­nę, do­pły­nąć chcę tam,_

_gdzie del­fi­ny fi­glu­ją w wo­dzie czy­stej jak łza_

_i o mro­źnej Gren­lan­dii za­po­mi­na się tam”..._

W oczach dziew­czy­ny po­ja­wi­ły się łzy. Po­spiesz­nie pod­nio­sła do ust swo­je piwo, żeby za­ma­sko­wać wzru­sze­nie. Adam do­strze­gł i jej gest, i te łzy – i na­gle jego sa­me­go ogar­nął ogrom­ny smu­tek. Jesz­cze se­kun­da, a ule­głby tej okrop­nej, ja­kże nie­męskiej sła­bo­ści i sam się po­pła­kał – aby nie do­pu­ścić do ta­kiej kom­pro­mi­ta­cji, od­sta­wił szklan­kę na stół i naj­szyb­ciej jak się dało w tej cia­sno­cie, prze­ci­snął się do wy­jścia. Brzyd­ka dziew­czy­na pa­trzy­ła za nim du­ży­mi ocza­mi. Oczy ma ład­ne, ow­szem – po­my­ślał jesz­cze, za­nim za­mknął za sobą ci­ężkie drzwi, zza któ­rych wci­ąż sły­szał śpiew.

_„Au­re­ola i har­fa to nie to, o czym śnię,_

_o mo­rza roz­ko­łys i wiatr mo­dlę się;_

_sta­re pu­dło otwo­rzę, za­gram coś w ci­chą noc,_

_a wiatr w ta­kie­lun­ku za­śpie­wa swój song”..._

Brzyd­ka dziew­czy­na wca­le nie była taka brzyd­ka, acz­kol­wiek nie mia­ła za grosz fi­gu­ry (o wie­le za dużo ki­lo­gra­mów). Ho­do­wa­ła na­to­miast skru­pu­lat­nie wszyst­kie kom­plek­sy, ja­kie tyl­ko trzy­dzie­sto­dwu­lat­ka może ho­do­wać. Fakt, że do­tąd nie za­in­te­re­so­wał się nią na po­wa­żnie ża­den kró­le­wicz z baj­ki, w jej po­jęciu wy­da­wał się te kom­plek­sy uza­sad­niać. Była już bli­ska re­zy­gna­cji z kró­le­wi­cza – nie żeby mia­ła go za­mie­nić na mniej am­bit­ny ga­tu­nek mężczy­zny, nic z tych rze­czy. Ja­kieś pół roku temu uzna­ła, że zo­sta­nie sin­glem na wie­ki, po­nie­waż prze­sta­ła na fa­ce­tów re­ago­wać emo­cjo­nal­nie. No, prze­sta­li ją kręcić. Zero flu­idów.

Do dzi­siaj.

Dzi­siej­sze­go wie­czo­ru po­czu­ła w so­bie, że jed­nak, być może, ewen­tu­al­nie... ta sie­ro­ta po ciot­ce że­glar­ce... to zna­czy TEN sie­ro­ta (idio­tycz­na ja­kaś zbit­ka gra­ma­tycz­na!)... ten sie­ro­ta, ow­szem, mó­głby w niej flu­idy rze­czo­ne wskrze­sić.

Nie wia­do­mo, oczy­wi­ście, czy sie­ro­ta BYŁ kró­le­wi­czem z baj­ki. Ale zde­cy­do­wa­nie na ta­ko­we­go wy­glądał.

Acz­kol­wiek w tym wie­ku – na pew­no po trzy­dzie­st­ce, a bli­żej trzy­dziest­ki­pi­ąt­ki – kró­le­wi­cze są ra­czej za­jęci przez ksi­ężnicz­ki z za­przy­ja­źnio­nych ro­dów pa­nu­jących, cho­le­ra.

Dla­cze­go za­tem nie przy­wló­kł do kli­ma­tycz­nej ta­wer­ny, na kli­ma­tycz­ny kon­cert Ry­czących Dwu­dzie­stek swo­jej ksi­ężnicz­ki, wiot­kiej, ja­sno­wło­sej i błękit­no­okiej, o no­gach jak ma­rze­nie?

Może ksi­ężnicz­ka nie lubi tych kli­ma­tów.

Bzdu­ry. Jaka ksi­ężnicz­ka nie lubi słu­chać i pa­trzeć na pi­ęciu przy­stoj­nych fa­ce­tów ob­da­rzo­nych gło­sem i wdzi­ękiem? Ona sama, Zo­sia Czer­won­ka, po pro­stu za tym prze­pa­da. Zda­rzy­ło jej się kie­dyś wzi­ąć udział w obo­zie że­glar­skim w Trze­bie­ży, gdzie na­uczy­ła się jako tako od­ró­żniać ster od ża­gla, przy oka­zji ła­pi­ąc wi­ru­sa mor­skiej pie­śni, śpie­wa­nej z uczu­ciem, choć prze­wa­żnie fa­łszy­wie, przez wszyst­kich kur­san­tów. Od tej pory sta­ra­ła się wy­ko­rzy­stać ró­żne oka­zje, aby po­słu­chać, jak śpie­wa­ją szan­ty za­wo­dow­cy, i wraz z przy­ja­ció­łmi na­by­ty­mi w cza­sie słyn­ne­go kur­su w Trze­bie­ży ga­nia­ła po kon­cer­tach oraz fe­sti­wa­lach szan­to­wych. Ka­rie­ry że­glar­skiej nie zro­bi­ła, tłu­ma­cząc się bra­kiem cza­su, a jak się nie ma cza­su, to się nie że­glu­je i tak da­lej. Tak na­praw­dę uzna­ła po swym pierw­szym prze­ha­fto­wa­nym rej­sie, że śred­nio ją bawi by­cie za­ło­gą.

Jed­na­ko­woż... pa­trząc dzi­siej­sze­go wie­czo­ru na po­sęp­ne­go Ada­ma, po­my­śla­ła, że sio­strze­niec (bra­ta­nek?) ta­kiej ciot­ki na pew­no ma wszyst­kie mo­żli­we pa­ten­ty ster­ni­ka, ka­pi­ta­na, ad­mi­ra­ła jach­to­we­go i że być za­ło­gą na jach­cie przez nie­go do­wo­dzo­nym... kur­czę, to by nie mu­sia­ło być nie­przy­jem­ne.

Na ra­zie jed­nak po­zo­sta­wa­ła sze­re­go­wym za­ło­gan­tem na czy­mś, co nie przy­po­mi­na­ło w naj­mniej­szym stop­niu fru­nącej po fa­lach fre­ga­ty, ani cho­cia­żby dez­e­ty – ra­czej stęchłą bar­kę uży­wa­ną do nie­le­gal­ne­go prze­wo­zu od­pa­dów che­micz­nych z te­re­nu za­przy­ja­źnio­nych kra­jów Unii Eu­ro­pej­skiej do na­sze­go na­iw­ne­go pa­ństwa. Ka­pi­ta­nem zaś tej bar­ki, mało po­dob­nym do sio­strze­ńca ka­phor­nów­ki, była wci­ąż ta sama chu­da jędza z wy­łu­pia­sty­mi oczy­ma i za­ci­śni­ęty­mi ustecz­ka­mi, Al­do­na Hajn­rych-Zom­bi­szew­ska, wy­jąca pi­ęćdzie­si­ąt­ka nie­na­wi­dząca świa­ta i lu­dzi. Pani, dla swej uro­dy i cha­rak­te­ru słusz­nie zwa­na Zom­bie – za­rów­no przez per­so­nel, jak i przez pen­sjo­na­riu­szy domu dziec­ka na pra­wo­brze­żnym przed­mie­ściu Szcze­ci­na, tuż pod Pusz­czą Bu­ko­wą.

Do tego wła­śnie domu, w któ­rym zaj­mo­wa­ła mi­kro­sko­pij­ne miesz­kan­ko słu­żbo­we na pod­da­szu, wra­ca­ła Zo­sia do­brze po pó­łno­cy, za­du­ma­na i roz­dzie­ra­na przez uczu­cia kom­plet­nie prze­ciw­staw­ne. Świa­do­mo­ść, że jed­nak re­agu­je wci­ąż na mężczyzn, była dla niej krze­pi­ąca. Świa­do­mo­ść, że ten mężczy­zna, na któ­re­go ona za­re­ago­wa­ła, na nią nie re­agu­je wca­le – ra­czej nie­przy­jem­na. Osta­tecz­nie zwy­ci­ęży­ła świa­do­mo­ść nu­mer dwa i Zo­sia wkro­czy­ła w pro­gi domu o wdzi­ęcz­nej na­zwie „Ma­gno­lie” w na­stro­ju mi­no­ro­wym.

Na­strój ten po­głębił się znacz­nie, kie­dy zza win­kla ko­ry­ta­rza na pierw­szym pi­ętrze wy­chy­nęła wy­so­ka po­stać owi­ni­ęta ko­ron­ko­wym sza­lem i sta­nęła przy scho­dach, unie­mo­żli­wia­jąc Zosi swo­bod­ne prze­do­sta­nie się na pod­da­sze.

– Do­bry wie­czór – skrzyp­nęła po­stać sar­ka­stycz­nym to­nem. – Miło, że pani jed­nak cza­sem wra­ca do domu, pani Czer­won­ka. Do­brze, że dzie­ci nie wi­dzą, o któ­rej to pani wy­cho­waw­czy­ni się po­ja­wia. I nie czu­ją, jak pach­nie.

Fakt, je­dy­ną wadą ta­wer­ny jest to, że wol­no w niej pa­lić, w zwi­ąz­ku z czym po kil­ku go­dzi­nach tam spędzo­nych, zwłasz­cza kie­dy ktoś daje kon­cert i piw­nicz­ka za­pcha­na jest słu­cha­cza­mi – czło­wiek i jego ubra­nie prze­si­ąka­ją cha­rak­te­ry­stycz­nym smrod­kiem pa­pie­ro­sów i piwa. Zo­sia, za­pra­wio­na w bo­jach, po po­wro­cie z ta­kich kon­cer­tów na­tych­miast wska­ki­wa­ła pod prysz­nic, a ubra­nie ła­do­wa­ła do pral­ki. Tym ra­zem pani dy­rek­tor wy­wącha­ła ją, za­nim Zo­sia zdąży­ła zro­bić to co za­wsze.

Nor­mal­nie Zo­sia od­py­sko­wa­ła­by coś w ro­dza­ju, że jest do­ro­sła, ma pra­wo i ni­ko­mu do tego, jak pach­nie, ale tym ra­zem wci­ąż mia­ła przed ocza­mi wi­zję po­sęp­ne­go, czar­no­wło­se­go fa­ce­ta, sto­jące­go na most­ku ka­pi­ta­ńskim fre­ga­ty pru­jącej fale pod pe­łny­mi ża­gla­mi. Tak jej się ten Adam zwi­zu­ali­zo­wał i już. Spoj­rza­ła więc na pa­nią Hajn­rych-Zom­bi­szew­ską ła­god­nie i me­lo­dyj­nym gło­sem po­wie­dzia­ła:

– To ja już pój­dę do sie­bie, do­bra­noc, pani dy­rek­tor.

Płyn­nym ru­chem wy­mi­nęła dy­rek­tor­kę, któ­ra mia­ła na­dzie­ję na przy­jem­ną wy­mia­nę zdań, za­ko­ńczo­ną swo­im zwy­ci­ęstwem, i wkro­czy­ła na scho­dy. Al­do­na wy­ra­zi­ła jesz­cze iro­nicz­ną na­dzie­ję, że nie będzie trze­ba ni­ko­go wy­ci­ągać na dy­żur przy uży­ciu siły, ale nie do­cze­ka­ła się od­po­wie­dzi i ode­szła jak nie­pysz­na.

Fre­ga­ta z most­kiem i ka­pi­ta­nem po­ja­wi­ła się zno­wu w świa­do­mo­ści Zosi i nie po­zwo­li­ła jej do­strzec nie­wy­ra­źnej fi­gur­ki ma­ja­czącej przy drzwiach miesz­ka­nia. Zo­sia praw­do­po­dob­nie by ją roz­dep­ta­ła, gdyż fi­gur­ka nie za­mie­rza­ła ani drgnąć, ani się ode­zwać, na szczęście jed­nak po­tknęła się o wy­sta­jącą lewą nogę, za­klęła z ci­cha pod no­sem (po­mna nie­przy­ja­znej obec­no­ści pani dy­rek­tor pi­ętro ni­żej) i włączy­ła świa­tło.

– Mat­ko świ­ęta, Aduś, to zno­wu ty. Co tu ro­bisz, za­miast spać jak Bóg przy­ka­zał o tej po­rze?

– Pani tez nie śpi – po­wie­dzia­ła aro­ganc­ko fi­gur­ka, nie wy­ma­wia­jąc szy­piasz­czych.

– Aduś. Ja to ja, a ty to ty. Je­stem do­ro­sła i wró­ci­łam so­bie z ląfrów. Wol­no mi. Naj­wy­żej się nie wy­śpię ju­tro. A ty po­wi­nie­neś być we wła­snym cie­płym łó­żecz­ku, przy­tu­lić ja­kie­goś mi­sia i spać, bo będziesz nie­przy­tom­ny ju­tro na lek­cjach i zno­wu przy­nie­siesz pałę. To co, wra­casz do mi­sia?

– Pier­do­lę mi­sia – po­wie­dzia­ło dziec­ko po­nu­ro. Zo­sia wes­tchnęła ci­ężko. Fre­ga­ta z ka­pi­ta­nem od­fru­wa­ła co­raz da­lej.

– Adek, umó­wi­li­śmy się, że je­śli będziesz uży­wał przy mnie wy­ra­zów, to prze­sta­nę się z tobą przy­ja­źnić. Wiesz, że nie mu­szę się z tobą przy­ja­źnić. Nie je­steś z mo­jej gru­py. No to jak?

– Pse­pra­sam. Ja chcę się z pa­nią psy­ja­źnić. Nie mo­gła­by mnie pani wzi­ąć do swo­jej gru­py?

– Te­raz, w nocy? – Zo­sia do­brze wie­dzia­ła, że pani dy­rek­tor ani w nocy, ani za dnia nie zgo­dzi się na prze­nie­sie­nie Adu­sia do jej gru­py. Gdy­by Aduś był w gru­pie Zosi, to Zo­sia praw­do­po­dob­nie nie po­zwo­li­ła­by pani dy­rek­tor znęcać się nad nim. Dla pani dy­rek­tor była to jed­na z ulu­bio­nych roz­ry­wek – nie­ste­ty, od ja­kie­goś cza­su nie mia­ła go u sie­bie, czy­li pod ręką, ale za­wsze po­tra­fi­ła do­pa­ść nie­szczęśni­ka na neu­tral­nym grun­cie. Jego wy­cho­waw­czy­niom było wszyst­ko jed­no, czy Adolf ob­ry­wa, czy nie.

– Naj­le­piej te­raz – mruk­nął. – No, ja wiem, ze to nie­mo­zli­we. Ale chcia­łbym z pa­nią po­ga­dać.

– W dzień nie mo­żesz? – za­py­ta­ła bez wi­ęk­szej na­dziei Zo­sia, któ­ra do­brze wie­dzia­ła, że jak Aduś za­cznie się za­sta­na­wiać nad nie­do­sko­na­ło­ścia­mi świa­ta tego, to nie sko­ńczy tak pręd­ko. Do tej pory jed­nak przy­cho­dził na po­ga­węd­ki wy­łącz­nie w dzień. Co go tak przy­pi­li­ło? I cie­ka­we, jak dłu­go tu sie­dzi, prze­cież chłod­no na tych schod­kach.

Do­tknęła lo­do­wa­tej ręki chłop­ca i zro­bi­ło się jej go żal.

– Zma­rzłeś – mruk­nęła. – Cho­dź, zro­bię her­ba­ty z so­kiem ma­li­no­wym, to się roz­grze­jesz. Coś się sta­ło?

– Eee, nic ta­kie­go, ale to ja po­wiem psy tej her­ba­cie – od­mruk­nął wy­mi­ja­jąco Aduś i po­ci­ągnął no­sem. – Pani śmier­dzi jak mój tato – skon­sta­to­wał, pod­no­sząc się ci­ężko ze schod­ka.

– Ja śmier­dzę tyl­ko chwi­lo­wo, bo by­łam w pu­bie i pi­łam piwo, i wszy­scy tam palą pa­pie­ro­sy, ale za­raz się wy­kąpię, prze­bio­rę i upio­rę. – Z tru­dem po­wstrzy­ma­ła się od przy­po­mnie­nia, że tato, w prze­ci­wie­ństwie do niej, śmier­dzi per­ma­nent­nie, rzad­ko się myje i chy­ba ni­g­dy nie pie­rze ubrań. Tato Adu­sia bo­wiem, Dio­ni­zy Seta, jak osi­ągnął kil­ka lat temu za­awan­so­wa­ne sta­dium al­ko­ho­li­zmu, tak po­sta­no­wił się w nim utrzy­mać do ko­ńca ży­cia.

– Bo że­bym ja się, pani dy­rek­tor, ina­czej na­zy­wał – tłu­ma­czył wie­lo­krot­nie Al­do­nie Hajn­rych-Zom­bi­szew­skiej. – Że­bym ja się, na ten przy­kład, na­zy­wał Pi­ęćdzie­si­ąt­ka. Albo jesz­cze le­piej Dwu­dziest­ka­pi­ąt­ka. Zna­czy się, Szcze­nia­czek. Pani ro­zu­mie, taki mały kie­lo­nek. Szcze­nia­czek. No. Ale ja się na­zy­wam Seta. To jak ja mam być trze­źwy? Ja nie mogę. Nie ma, pani ro­zu­mie, ta­kiej po...op-cji. Mnie nie wy­pa­da. No­bles ob­liż – do­da­wał, ele­ganc­ko ak­cen­tu­jąc ostat­nie sy­la­by, bar­dzo za­do­wo­lo­ny ze swo­jej osza­ła­mia­jącej eru­dy­cji.

Al­do­na zwa­na Zom­bie nie zdra­dza­ła jed­nak skłon­no­ści do oszo­ło­mień na tle fran­cu­skiej wy­mo­wy Dio­ni­ze­go Sety. Zo­sia była kie­dyś świad­kiem jed­ne­go z licz­nych spo­tkań tej pary. Po­rząd­ko­wa­ła do­ku­men­ty w wiel­kiej sza­fie, a pani dy­rek­tor usi­ło­wa­ła prze­ko­nać Dio­ni­ze­go do ra­to­wa­nia ro­dzi­ny, znaj­du­jącej się wła­śnie w sta­nie de­mon­ta­żu.

– Pa­nie Seta – ci­ska­ła sło­wa­mi spo­mi­ędzy za­ci­śni­ętych warg, jak gdy­by były one (sło­wa, nie war­gi) ka­mie­nia­mi rzu­ca­ny­mi na sza­niec. – Pa­nie Seta. Ja panu przy­po­mi­nam. Pan jest oj­cem. Adolf jest pana sy­nem. Tak czy nie?

– W za­sa­dzie tak – pró­bo­wał wy­krętów Dio­ni­zy. – Ale wsze-la­koż...

– Żad­ne wsze­la­koż! Nie wy­prze się pan w żad­nym sądzie, cho­cia­żby dla­te­go, że Adolf jest do pana po­dob­ny jak dwie kro­ple wody!

– Z tymi kro­pla­mi to ja bym nie prze­sa­dzał... wąsów nie ma – roz­kosz­nie za­chi­cho­tał ko­cha­jący ta­tuś.

– Pa­nie Seta! Niech pan tu nie rżnie głu­pa! Jest pan oj­cem i ma pan cho­ler­ny obo­wi­ązek opie­ki nad nie­let­nim sy­nem! To wstyd dla pana, że syn znaj­du­je się w pla­ców­ce!

– Strasz­ny wstyd – zgo­dził się Dio­ni­zy po­tul­nie, ale za­raz bły­snął chy­trym oczkiem. – Tyl­ko, wi­dzi pani dy­rek­tor, ja sam bez mat­ki nie po­ra­dzę. A mat­ka...

Tu ar­ty­stycz­nie za­wie­sił głos i za­trze­po­tał rzęsa­mi. Zo­sia nie wie­dzia­ła wte­dy, dla­cze­go pani dy­rek­tor spło­nęła w tym mo­men­cie krwa­wym ru­mie­ńcem, a jej głos za­mie­nił się w złow­ro­gie war­cze­nie.

– Pa­nie Seta! Nie mów­my już o jego mat­ce! Je­śli nie po­tra­fił jej pan utrzy­mać przy so­bie, to nie jest pan mężczy­zną! A może jed­nak spró­bo­wa­łby pan prze­mó­wić jej do ro­zu­mu? Co to za mat­ka, któ­ra po­rzu­ca wła­sne dziec­ko?

– Eee, mówi pani, jak­by nie wie­dzia­ła. – Dio­ni­zy roz­pa­rł się na krze­śle, a Zo­sia za­ma­rła w oko­li­cy sza­fy z do­ku­men­ta­mi, cie­ka­wa dal­sze­go ci­ągu. – Prze­cież Aduś już trzy razy był w pla­ców­ce i wra­cał, aż nam sąd za­gro­ził ode­bra­niem tych... praw do nie­go. Te­raz to nam je od­bie­rze na do­bre. Bo co do jego mat­ki, to ona już do mnie nie wró­ci, nie. Za bar­dzo so­bie upodo­ba­ła pana Zom­bi­szews...

Prze­rwa­ło mu po­tężne wal­ni­ęcie pi­ęścią w stół. Pani dy­rek­tor mia­ła tem­pe­ra­ment.

– Pa­nie Seta!

– No co, prze­cież praw­dę mó­wię – spło­szył się Dio­ni­zy.

– Moja za­wsze była kur... no, ta, bla­dź, suka jed­na. Ona się nie zmie­ni. To nie za­wód, po­wia­da­ją, to cha­rak­ter. No. Tak to jest, ale sama pani dy­rek­tor wi­dzi, że ja się Adu­siem za­jąć nie mogę, nie mam wa­run­ków do tego, a i psy­chicz­nie so­bie nie po­ra­dzę, bo mu­szę wal­czyć z na­ło­giem. Bez­sku­tecz­nie zresz­tą, no­ta­be­ne.

– Niech pan so­bie wszy­je, co trze­ba, i zaj­mie się dziec­kiem, to pan nie będzie miał głu­pich my­śli!

Dio­ni­zy Seta po­skro­bał się brud­ną ręką w ryży łeb.

– Pani ar­gu­men­ty mają siłę wo­do­spa­du – po­wie­dział dwor­nie. – Ale wi­dzi pani dy­rek­tor, wy­stępu­je kom­pli­ka­cja. Któ­ra utrud­nia, a na­wet unie­mo­żli­wia.

– Co zno­wu unie­mo­żli­wia? – wark­nęła pani dy­rek­tor.

– Moją ad­op­cję Adol­fi­ka. To zna­czy jego po­now­ne prze­ze mnie usy­no­wie­nie.

– Pa­nie Seta!

– Nie­ste­ty, pani dy­rek­tor. Cho­dzi o to, że... ale ja to pani mó­wię w dys­kre­cji... ja go tak na­praw­dę nie lu­bię. Ni­g­dy go nie lu­bi­łem tak na­praw­dę.

Zo­sia wstrzy­ma­ła od­dech za sza­fą, a pani dy­rek­tor chy­ba po­czu­ła się zdzi­wio­na, bo nic nie po­wie­dzia­ła. Dio­ni­zy po­pra­wił się na krze­śle i ośmie­lo­ny ci­szą, świad­czącą o za­in­te­re­so­wa­niu roz­mów­czy­ni, kon­ty­nu­ował zwie­rze­nia.

– Od ma­łe­go go nie lu­bi­łem. Na­wet z po­cząt­ku my­śla­łem, że on może być nie mój, tak go nie lu­bi­łem. To by nie było nie­mo­żli­we, przy za­wo­dzie mo­jej żony, cho­ciaż ona za­wsze mó­wi­ła, że bez za­bez­pie­cze­nia nie pra­cu­je. Ale kto wie, mo­gła kie­dyś ulec... tego... na­stro­jo­wi chwi­li. Bo ona nie wszyst­kich trak­to­wa­ła za­wo­do­wo. Zna­czy się, w pe­łni za­wo­do­wo.

– Nie ro­zu­miem, niech pan mówi ja­śniej, pa­nie Seta!

– Mia­ła sła­bo­ść do nie­miec­kich kie­row­ców – wes­tchnął Dio­ni­zy, pod­no­sząc oczy do nie­ba. – Dla­te­go się upa­rła, żeby dzie­ciak był Adolf. Ja nie ro­zu­miem, mó­głby być Hans albo Jur­gen, albo na­wet Hajn­ryś... o, prze­pra­szam pa­nią dy­rek­tor naj­moc­niej...

– Do rze­czy, pro­szę – prych­nęła wro­go pani Hajn­rych-Zom­bi­szew­ska.

– Już. Na­wet ze zni­żką od nich bra­ła, cho­ciaż Tru­fel, ten jej me­ne­dżer, zna­czy się... dy­rek­tor han­dlo­wy, nie­chęt­nie to wi­dział. Ale przez pal­ce pa­trzył, bo ona za­wsze szpry­cha była i do niej często przy­sta­wa­li, na­wet byli tacy, co so­bie od razu po­stój na tym par­kin­gu pla­no­wa­li... No. Nie­wa­żne. No więc ja na po­cząt­ku my­śla­łem, że mały jest z wy­pad­ku przy pra­cy, od ja­kie­goś Adol­fa, ale jak rósł, to się co­raz bar­dziej do mnie ro­bił po­dob­ny...

– Prze­cież mó­wię, skó­ra zdar­ta! Już cho­ćby z tego po­wo­du po­wi­nien pan się do nie­go przy­wi­ązać! A nie tak!

– Kie­dy on za­wsze miał ta­kie dłu­gie ręce...

– NO TO CO??? – ryk­nęła pani dy­rek­tor, do resz­ty tra­cąc cier­pli­wo­ść.

– Kie­lisz­ki mi ze sto­łu strącał...

Tu Zo­sia nie wy­trzy­ma­ła i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

------------------------------------------------------------------------

„Fid­dlers Gre­en” to wzru­sza­jąca ir­landz­ka bal­la­da o „raju ma­ry­na­rzy”, szczęśli­wym miej­scu, do któ­re­go że­glu­ją po śmier­ci – pi­ęk­ne pol­skie sło­wa na­pi­sał do niej Je­rzy Ro­gac­ki, zna­ny szan­ty­men z ze­spo­łu Czte­ry Refy (wszyst­kie przy­pi­sy au­tor­ki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: