- W empik go
Dom nad brzegiem oceanu - ebook
Dom nad brzegiem oceanu - ebook
Poruszająca historia o miłości, pokonywaniu własnych słabości i szukaniu właściwej drogi!
Magda i Karol są małżeństwem na odległość. On wyprowadził się do Warszawy, robi karierę, świetnie zarabia, podróżuje do Afryki, Azji, czerpie z życia garściami. Do domu wysyła jedynie pieniądze. Ona została w rodzinnym mieście, zajmuje się domem, synem i chorą córką. Wydaje się, że takie życie im odpowiada.
Magda nie jest jednak tak całkiem sama. Wsparciem otacza ją Ryszard, lekarz rodzinny, człowiek odpowiedzialny i życzliwy, który wciąż nie potrafi sobie poukładać życia osobistego.
Gdy zawiłe koleje losu sprawiają, że wspólnie wyjadą do drugiej ojczyzny Ryszarda, Islandii, życie Magdy przybiera całkowicie inny obrót.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-918-5 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karol rozsiadł się w fotelu. Stewardesa podała napoje. Wracał do Warszawy. Czuł się zmęczony i przegrany. Bolały go mięśnie i mocno dawała mu się we znaki nieprzespana noc. Najchętniej zapadłby w głęboki sen, by zapomnieć o wszystkim, lecz wiedział, że w samolocie nigdy mu się to nie udawało. Nie chciał analizować tego, co przeżywał przez miniony weekend. Sącząc drinka, sięgnął po czasopismo leżące na stoliku.
– No i jaka złośliwość losu! – zirytował się. Otworzył je na zupełnie przypadkowej stronie i przeleciawszy wzrokiem, natknął się na tekst o Światowej Organizacji Zdrowia, jedyny temat, w który nie miał ochoty wnikać.
Wracał z Afryki, rozczarowany do granic możliwości. Zuluski czarownik w Suazi, po całonocnym rytualnym tańcu, bardzo ekspresyjnym, widowiskowym, nakazał mu uciekać, pożegnać się z dotychczasowym życiem i zmienić tożsamość. Miał spalić wszystkie swoje ubrania, unikać miejsc, w których dotąd bywał, porzucić wszystko, z czym się czuł związany: dom, rodzinę, a zwłaszcza swoje imię. Powinien niezwłocznie zatrzeć wszelkie ślady łączące go z człowiekiem, Karolem Kostrzewskim. Jeśli tego nie zrobi – umrze, bo jego ciałem zawładnęła ZŁA MOC.
Nie po to poleciał do dżungli, by jakiś prymitywny gość straszył go, że umrze. O tym już dawno wiedział. Potrzebował jego nadprzyrodzonej mocy, by zwyciężyć to cholerstwo, które zatruwało mu życie. Jaki był naiwny! Jeszcze jakieś trzy lata temu nie przyszłoby mu do głowy korzystać z takich usług, ale teraz… Przymknął oczy i natychmiast zawładnęły nim przeżycia sprzed kilkunastu godzin.
O świcie kapłan złożył ofiarę z byka, czarnej świni i dziesięciu kurczaków. Z mięsa ofiarnego przygotowywano przez resztę dnia pokarmy dla bogów. Miało być ich tyle, ilu bogów zostanie przywołanych. Jego danina była hojna, więc zaproszono wielu.
Właściwa część obrzędu rozpoczęła się po zachodzie słońca. Rozpalono dwa duże ogniska. Iskry wysoko strzelały w górę. Zaczęto walić w bębny, które wzywały bóstwa na ceremonię. Na ten sygnał pojawili się pierwsi tancerze, nasilały się rytmiczne uderzenia w bębny. Krąg tańczących stale się powiększał. Z różnych stron dochodziły kolejne grupki ludzi. Bose stopy wzniecały rudawy pył, który unosił się i przyklejał do spoconych ciał. Jak mu wyjaśniono, pieśni i tańce wykonywane przez uczestników ilustrowały epizody z życia bogów. Po godzinie tancerze przyspieszyli, wirowali wokół ognisk, wydając z siebie gardłowe, rytmiczne głosy. Nagle z tej plątaniny spoconych ciał, dymu wyłonił się szaman i zbliżył do niego. Ukryty za straszliwą maską, namaszczał go palcami ociekającymi krwią kurczaka, tańczył wokół niego, chuchał słodkawym dymem w twarz.
Karol przez otwory w masce widział przekrwione oczy uzdrowiciela. Bardzo chciał poddać się temu poruszającemu się w głębokim transie człowiekowi, starał się uwierzyć, że rzeczywiście łączył się on z jakąś Mocą, która go uleczy. Niestety, nie potrafił. Przeciwnie, z coraz większym dystansem oglądał spektakl przygotowany na jego cześć.
Po wykonaniu tańca odsyłającego bogów wszyscy uczestnicy zasiedli do uczty. I wtedy szaman wręczył mu zioła. Tłumacz poinformował, że trzeba je po odrobinie dodawać do każdego pokarmu i zakończyć spożywanie przed pełnią księżyca. Czarownik, machając rękami, podskakując wysoko w górę, a momentami wyjąc jak dzikie zwierzę, przekonywał go o konieczności ucieczki od dotychczasowego życia. Na koniec dał mu talizman, woreczek z czerwonej szmatki, a w nim magiczny kamyk owinięty papierem, na którym umieszczono jakieś tajemne znaki. „To silny amulet, pomoże ci przetrwać drogę, którą musisz uciekać” – przekazał mu słowa szamana tłumacz. Dodał też, że nie może się z nim rozstawać i stale musi go nosić w prawej kieszeni spodni. W końcu czarownik ścisnął mu dłońmi głowę, w sekundę później odskoczył od niego jak poparzony i gwałtownie potrząsając dłońmi, wycofał się tyłem i zniknął w ciemnościach.
Wiedział, że nie powinien tego potraktować dosłownie. Ale ta idea zmiany imienia, tożsamości, ucieczki nie była mu obca. Już gdzieś czytał na ten temat i chyba nie dotyczyło to Afryki. Musi dotrzeć do tych wiadomości, rozszyfrować je.
Popatrzył z niechęcią na czasopismo. Czy los musi być aż tak złośliwy? Za dużo tych przypadków. Jeszcze raz zerknął na znaleziony fragment:
_Najkrócej na Ziemi, bo przeciętnie 36 lat, żyją mieszkańcy Zimbabwe. Czterdziestki niedane jest dożyć również większości obywateli Suazi i Sierra Leone. Wskaźniki te w ostatnim czasie pogorszyły się dramatycznie. Przyczynił się do tego stan gospodarki państwa, a także wielka liczba zakażeń HIV._
I dalej:
_Najdłużej żyją Japończycy i mieszkańcy Księstwa Monako (82 lata) oraz Australijczycy, Islandczycy, Włosi, Szwedzi i Szwajcarzy (81 lat). Polacy (75)…_
– No proszę, nasz kraj ma się dobrze, tylko ja niedługo zepsuję statystykę – żachnął się i zamknął czasopismo.
Wrócił do kwestii imienia. Chyba nie za bardzo zastanawiamy się nad tym, jakie imię dajemy swoim dzieciom. A może tylko on nie przywiązywał do tego wagi? To Magdalena wybierała imiona dla ich dzieci. Akceptował je bez zastrzeżeń, bo… właściwie nie wiedział dlaczego. Sara, Piotr – po prostu ładnie brzmią. Nie są dziedziczone po przodkach ani w jego rodzinie… chyba w rodzinie Magdy również nie. Ciekawe: dlaczego wybrała takie? Musi ją o to zapytać. W większości przypadków to kwestia mody albo jakiejś fascynacji któregoś z rodziców. Z pewnością im dalej od cywilizacji, tym większą wagę przywiązywano do nadawanego imienia, to istotna część człowieka. Ktoś bez imienia to po prostu Nikt. Za to z nazwiskiem jest chyba dokładnie na odwrót – zastanawiał się. W krajach wysoko rozwiniętych to ono miało zasadnicze znaczenie.
Lubił swoje, Kostrzewski, takie polskie, mocne, trudne dla obcokrajowców. Współczuł tym, którzy muszą podpisywać się Kot, Baran, czy Ogórek. Miałby zmienić swoje nazwisko? Absurdalna myśl. Całe dotychczasowe życie walczył o to, by właśnie ono coś znaczyło, było symbolem sukcesu, otwierało drzwi, stanowiło jego wizytówkę. Przebył już niezły kawałek życiowej drogi i chociaż prognozy nie były dla niego korzystne, nie potrafiłby przekreślić wszystkiego, co do tej pory osiągnął. To jakby unicestwił samego siebie.
Karol! Dlaczego dostał właśnie to imię? Nigdy się już nie dowie. Wie tylko, że był jedynym chłopcem noszącym to imię w szkole i na podwórku. Pamięta, ponieważ po filmie _Och, Karol!_ wszyscy na to zwrócili uwagę.
No dobrze, mała symulacja zdarzeń. Od jutra znika. Wyjeżdża… do małego miasteczka w górach. Wynajmuje pokój u jakiejś biednej gaździny. Melduje się jako Bogumił Jakoktochce. Zapuszcza brodę i wąsy, ubiera się jak traper. Unika garniturów, krawatów. Nie ma komórki, laptopa, czyta gazety, ale nie te, co zwykle, jakieś lokalne. Nikogo nie zna i nikt go nie rozpoznaje.
Po tygodniu wszyscy go szukają. Nie skorzysta już z konta w banku. Po miesiącu nie ma już dla niego miejsca w firmie. Któryś z młodych przejmie kontakty, poprowadzi rozmowy i… świetnie sobie poradzi, niestety.
A rodzina? Nie wpływają pieniądze na konto, Magdalena musi pomyśleć o pracy, Sara ląduje w hospicjum. Po roku będzie dla wszystkich wspomnieniem.
Czy w zamian śmierć o nim zapomni? Bzdura! Zmęczył się tą wizją.
Przede wszystkim śmierć nie byłaby taka głupia i nie dałaby się oszukać. Nie takie mózgi próbowały z nią wygrać, jeszcze nikomu się to nie udało, no, co najwyżej przesunęli trochę datę. I na tym właśnie musiał się skupić, o to powalczyć. Marzył o dziesięciu latach. Potrzebował ich dla Piotrusia. Tyle chciałby mu dać, dojrzał wreszcie do roli ojca. Cholera! Właśnie teraz mógłby być ojcem, o jakim marzą mali chłopcy. Jakiego on sam nigdy nie miał.
Walka, stawianie czoła wyzwaniom to było jego powołanie, jego natura. Z kostuchą też wynegocjuje najlepsze warunki, nie podaruje jej ani jednej minuty swojego życia. Niestety, te wyjazdy do szamanów to tylko strata czasu, a nie ma go za wiele. Próbował. Poniósł klęskę na tym polu, ale to tylko przegrana bitwa, wojna dalej trwa.
Podciągnął się w fotelu, założył nogę na nogę, dopił drinka. Dopiero teraz zauważył uśmiechniętą twarz Zbyszka. Oj, niedobrze z nim, zupełnie stracił czujność. A dzisiaj w biznes klasie był wyjątkowy luz. Odwzajemnił uśmiech. Znali się od kilku lat, od kilku starć przy stołach negocjacyjnych, taka czysto służbowa znajomość, ale facet był okej. Skinął mu głową, tamten wstał i przesiadł się.
– Oj, Karol. Obserwuję cię od Frankfurtu, dałbym złotego dukata za twoje myśli.
– Nie warto, stary.
– Jakoś ci nie wierzę. – Roześmiał się szczerze. – Trochę cię znam, wyraźnie podjąłeś jakąś decyzję.
– Zmyłka. Wracam z weekendu. Niewielkie safari.
– Serio? Tylko polowanko?
– I to bezkrwawe, jak wiesz.
– Popatrz, dałbym głowę, że coś mocno kombinujesz. Chyba się starzeję. – Co fajnego czytasz? – szybko zmienił temat. Kontynuacja poprzedniego nie miała sensu, za dobrze znał Karola i jemu podobnych. Niczego już z niego nie wyciśnie. Szkoda, był pewien, że Kostrzewski nie lata do Afryki dla relaksu. Zerknął na czasopismo. „Newsweek”.
– Nic ciekawego, możesz popatrzeć. – Karol wrzucił mu go na kolana.
Podeszła stewardesa, odebrała im puste szklanki.
– Proszę się przygotować, zapiąć pasy, pod nami Warszawa.ROZDZIAŁ 2
Ryszard złapał kobietę w ostatnim momencie. Zachwiała się i poleciałaby w stronę metalowego stojaka na kroplówki, gdyby jej mocno nie przytrzymał. Na szczęście nie osunęła się, nie zemdlała. Stali tak przez moment mocno objęci. Na papierowo białą twarz powoli powracały kolory, wzrok kobiety stawał się przytomniejszy. Skinęła mu głową. Rozluźnił uścisk, w końcu opuścił ramiona. Wskazał jej krzesło pod ścianą i odwrócił się w stronę drzwi, by wezwać pielęgniarkę.
W drzwiach sali stała siostra Jola. Patrzyła na niego wściekłym wzrokiem, a po chwili bez słowa odwróciła się i wybiegła. Ryszard poczuł się przez moment kompletnie zdezorientowany. Nagle uświadomił sobie, co się stało. Właśnie został posądzony o interesowne przytulanie tej kobiety. Absurd! Jolka posunęła się za daleko. Miał tego serdecznie dosyć, jej zazdrość stawała się patologiczna. Chyba czas zakończyć ten romans, robił się męczący. Jeszcze dziś się z nią rozmówi.
Kilka minut temu zmarła pięcioletnia Oliwia. Rak mózgu rozwinął się błyskawicznie. Gdy dziewczynka do nich dotarła, miała już przerzuty do innych narządów. Oni, lekarze, nie mogli już nic zrobić. Kobieta, którą przed chwilą uchronił od upadku, to matka małej. Samotnie wychowująca, samotnie siedząca od kilku dni przy łóżku, samotnie cierpiąca. Coraz częściej był świadkiem takich scen. Samotność stawała się zjawiskiem powszechnym. Było to szczególnie przykre w takim miejscu jak to. Bardzo jej współczuł. Na szczęście była ładną, zgrabną kobietą. Miała dwadzieścia dziewięć lat i duże szanse, że jeszcze ułoży sobie życie, urodzi kolejne dziecko. Musi tylko przetrwać ten czas żałoby – szkoda, że samotnie.
Zapisał na karcie pacjentki czas zgonu i wrócił do dyżurki lekarskiej. Nie potrafił zobojętnieć, to kolejna śmierć w tym tygodniu. Przegrywali, a dzieci odchodziły. Najgorsze było poczucie bezradności. Dobrze, że brakowało czasu na roztkliwianie się, bo następni pacjenci już czekali i liczyli na to, że zaradzi ich nieszczęściu. I mieli do tego prawo. Na dzisiaj już skończył pracę. Chciał stąd wyjść, jak najszybciej.
Ta śmierć go nie zaskoczyła, wiedział, że mała nie miała najmniejszych szans, ale gdzieś w najgłębszym zakamarku duszy liczył na cud. Zawsze tak było, wbrew wiedzy i doświadczeniu. Spakował do torby swój laptop. Przebierając się, układał program na resztę dnia. Wpadnie na salę gimnastyczną, pobiega i powrzuca piłkę do kosza, aż wypoci z siebie tę bezradność i wściekłość i poczuje pod prysznicem zmęczenie i spokój.
Przypomniał sobie o Jolce. Czas na poważną rozmowę. Ich romans trwał jakieś pół roku. Było im świetnie, dopóki dotrzymywali umowy i wspólnie ustalonych reguł: a więc po pierwsze, żadnego afiszowania się. Zdawali sobie sprawę, że utrzymanie stuprocentowej tajemnicy w szpitalu nie było możliwe, za dużo oczu – ale bardzo dbali o to, by w pracy zachowywać dystans. To głównie jej zależało na dyskrecji.
Po drugie żadnych zobowiązań. Jolka miała syna i nieuregulowaną do końca sytuację małżeńską. Rozstała się z mężem, zamieszkała u matki, ale oficjalnie byli jeszcze małżeństwem.
No i żadnych wspólnych planów, wybiegania w przyszłość. Spotykali się wtedy, gdy oboje tego potrzebowali. Oczywiście seks był ważny, ale nie tylko. Głównie chodziło o wspólne przebywanie, rozmowę, przytulenie. Wyjeżdżali do moteli, poza miasto, ponieważ bardzo im brakowało zmiany środowiska. Codzienne przebywanie w bliskim kontakcie z bólem, cierpieniem, śmiercią wymagało odreagowania. Gdy czasu było mało, wpadali do jego kawalerki.
Ostatnio jednak Jolka przekraczała te wspólne ustalenia. Chciała znacznie częściej się spotykać, bez przerwy pisała do niego SMS-y lub dzwoniła. Dąsała się, gdy natychmiast nie oddzwaniał. Ona chciała „po prostu usłyszeć jego głos” i jeszcze, by mówił jej, jak bardzo jest ważna w jego życiu, że ją kocha. Drażniło go to. Czuł, że wymusza to na nim, że jest to coraz mniej spontaniczne. I zaczęły się te nieuzasadnione posądzenia o zdradę. Wszędzie wietrzyła rywalki. Dzisiaj przekroczyła granicę jego akceptacji. Nie było sensu ciągnąć tego dalej.
Wychodząc, wstąpił do pokoju pielęgniarek, ale Jolki już nie zastał. Trudno, pewno znowu była obrażona i czekała na jego tłumaczenie się. Miał tego serdecznie dosyć! Dlaczego kobiety lubiły komplikować to, co było przecież dobre i sprawdzone?
Na korytarzu wpadł na Daniela, który też już skończył na dzisiaj. Razem dotarli na parking.
– O, masz kobietę przy samochodzie. – Daniel pierwszy ją zauważył. – Jesteście razem?
– Nie, skądże. Jej kuzyn choruje, konsultowałem jego przypadek. Musiało się coś stać, bo nie umawialiśmy się – okłamywał go.
– Współczuję. Nie lubię rozmów o chorobach, po pracy. To do jutra.
– Do jutra.
Na szczęście Daniel znacznie bliżej zaparkował swój samochód. Ryszard zwolnił, by dać sobie więcej czasu. Jolka stała oparta o karoserię samochodu. Wyglądała bardzo atrakcyjnie w minisukience, rozpiętym letnim płaszczyku i wysokich szpilkach. Miała śliczne, zgrabne nogi. Gdy tylko podszedł do niej, usłyszał:
– No i co mi powiesz, jak tym razem będziesz się tłumaczył?
– Nie będę się tłumaczył, bo nie mam z czego – odparował. Ale już miękł na jej widok i miał ochotę o wszystkim zapomnieć. Kiedy był tak blisko niej, problemy odpływały, traciły znaczenie, działała magia ciała.
– No tak, nie masz z czego? Biedaczek! To przecież nie twoja wina, że ręce ci latają, gdy tylko jakaś laska stanie obok ciebie – prychnęła pogardliwie.
– Przesadziłaś! – zawiesił głos. – Mam ci jednak coś do powiedzenia. – Patrzył w jej ironicznie zmrużone, wypełnione złością oczy, które bardzo ułatwiały mu zadanie, i kontynuował. – Kończymy z tym wszystkim. Poszukaj sobie kogoś, kto wytrzyma te twoje humorki i gierki. Ja mam tego serdecznie dosyć!
– I tego się po tobie spodziewałam! – odgryzła się. – Doktorek się znudził. Pół roku to norma, prawda? A miało być inaczej, tak uczciwie, przyjaźnie i szczerze! – prawie krzyczała. – Dobrze, poszukam sobie innego. Bez problemu. Nie jesteś nikim wyjątkowym, okazałeś się tuzinkowym fiutem! Cześć!
Odwróciła się do niego plecami i zaczęła niespiesznie się oddalać. Zdumiony patrzył, jak zgrabnie minęła kolejny samochód i za chwilę znikła za zakrętem. Był totalnie zaskoczony przebiegiem rozmowy. To nie tak miało być. Jeszcze dwa dni temu kochali się namiętnie, a ona szeptała mu do ucha tyle czułych, miłych słówek. Kobiety – kto je rozgryzie?
Wsiadł do samochodu i nie bardzo wiedział, co ma dalej robić. „Tuzinkowy fiut!” – tyle dla niej znaczył? Był naprawdę wytrącony z równowagi. Za kogo ona się uważała? Że niby taka wyjątkowa? Nigdy nie była kimś ważnym, ale nie traktował jej jak dupy do łóżka. Narastało w nim poczucie krzywdy. Nie zrobił nic złego, ciężko pracował i chciał tylko odrobiny czułości i zrozumienia. Oboje tego chcieli. Był naprawdę okej, to nie fair z jej strony. W sumie dobrze, że tak to się skończyło, powinien być zadowolony, ale nie odczuwał ulgi. Zadzwoniła komórka. Czyżby się rozmyśliła?
– Dzień dobry, panie doktorze. Przepraszam, że niepokoję, ale u Sary pojawiła się nietypowa wysypka i temperatura trzydzieści siedem i osiem. Czy znajdzie pan chwilę, by wpaść do nas?
– Dzień dobry, pani Magdaleno. Przyjadę oczywiście, tylko nie wiem, o której, może wieczorem? – zastanawiał się. – Albo nie, wpadnę do was od razu, później mogę nie mieć czasu. Będę za jakieś piętnaście minut.
– Dziękuję, czekamy na pana.
– Do zobaczenia.
No, teraz przynajmniej wiedział, co ma dalej robić. Bardzo polubił panią Kostrzewską i jej ciężko chorą córeczkę. To był zupełnie inny świat i inna kobieta. Kontakt z takim bezgranicznym oddaniem, poświęceniem, miłością przywracał mu wiarę w kobietę, matkę… Westchnął. A Jolka? To też kobieta i matka, ale jakże inne emocje w nim wzbudzała. Drażniła go i pociągała. Drapieżna i nieprzewidywalna, budziła w nim myśliwego. Tak – uśmiechnął się. – Na widok takiego ciała krew w żyłach… Znów westchnął. Nie czas na takie dywagacje. Włączył silnik i wyjechał na ulicę.
***
Jola stała w bramie kamienicy naprzeciw szpitala. Widziała, jak Ryszard odebrał telefon, uśmiechnął się i szybko odjechał w kierunku przeciwnym, niż mieszkał. Nie myliła się, instynkt trafnie jej podpowiadał – miał kogoś! Dobrze zrobiła, że pierwsza go rzuciła. Tyle przynajmniej miała satysfakcji. Faceci już tacy są – jak tylko kobieta się zaangażuje w związek, natychmiast zwijają żagle. Od jakiegoś czasu spodziewała się takiego właśnie zakończenia. Ryszard wyraźnie ostygł w adorowaniu jej, stale chodził rozdrażniony. Przestał do niej wydzwaniać, aranżować „niespodziewane” spotkania. To raczej ona zabiegała. Dobrze, skoro tak chce, niech będzie koniec. Tylko żadnych przyjacielskich rozmów, zero kontaktów. Będzie dla mnie powietrzem! – obiecywała sobie. Sytuację trochę utrudniał fakt, że pracowali w jednym szpitalu, ale nie da mu tej satysfakcji, nie pokaże, jak bardzo ją zranił. Obojętność! – to najbardziej go zaboli. Wiedziała coś o tym, Witek był w tym mistrzem…
Doktor Ryszard to ścisła czołówka w szpitalnym rankingu, bardzo atrakcyjny kawaler. Szkoda, że na początku upierała się, by zachować ich związek w tajemnicy. Jak on szalał za nią! Teraz pewno nikt nie uwierzy, że to ona go rzuciła. Trudno, musi jej wystarczyć, że on sam był tego świadom. Ciekawe, kim była jej następczyni. Oby nie któraś ze szpitala. Nic nie zauważyła, chociaż była bardzo czujna. Widać doktorek umiał być dyskretny! Życzyła mu, by trafił wreszcie na taką, która usidli go na dobre. Niech przestanie być cholernym motylkiem… Czas na małżeńskie kajdanki – pomyślała mściwie. Małżeństwo to już zupełnie inna bajka, wiedziała coś o tym…
Musi się dzisiaj upić. Na trzeźwo nie przełknie tego wszystkiego. Drań! Jak to mówiła Agnieszka? – „W kibitki takiego i na Sybir!”. Gdzie są ci wierni, odpowiedzialni mężczyźni? – Westchnęła. – A jednak szkoda. Takie ciacho! Fajnie było mieć go u boku, gdy schodzili na drinka do hotelowej restauracji… Nie, przeciwnie, bardzo dobrze, że tak szybko się ewakuowała, niewiele brakowało, by dziś znowu mu uległa. Te jego cholernie błękitne oczy… On i tak spadnie na cztery łapy, chętnych, by go pocieszyć, nie zabraknie. Nie utrzymałaby go dłużej, był zbyt atrakcyjnym samcem.
I co dalej? Kolejny facet? Wokół niej same takie samce – single coraz młodsze roczniki albo żonaci, żaden wybór. Każdy następny i tak będzie tylko zamiast… Jej facetem był Witek, to jego chciała. Był jej pierwszą miłością i największą porażką życia. Urodziła mu syna, stworzyła ciepły dom, a on ją porzucił dla młodszej. I po co tyle starań? W czym była gorsza? Przecież trzydzieści pięć lat to nie starość… Bardzo go kochała, a on zidiociał na punkcie tej dwudziestopięciolatki, świata poza nią nie widzi. Nawet dla Szymusia coraz mniej ma czasu, bo tamta niedawno urodziła mu bliźniaki. Drugi raz nie pozwoli się porzucić. Pierwsza zada cios. Tak jak dzisiaj. Dosyć! Koniec z tym wszystkim, faceci to… Podniosła wysoko głowę i wystukując obcasami rytm, z pasją wypluwała z siebie wszystkie obraźliwe słowa, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Zadzwoni wieczorem do Bożeny, też samotnej, stale poszukującej tej prawdziwej miłości. Ona doskonale ją zrozumie, już nie raz się wzajemnie wspierały.ROZDZIAŁ 3
– Mamo, mamo znowu mi się to śniło, boję się! – Piotruś wbiegł do jej pokoju i wtulił się w nią.
– To tylko zły sen, syneczku – uspokajała go zmęczonym głosem. Przytuliła mocno i kołysała w ramionach. Powieki chłopca z wolna opadały, gęste rzęsy rzucały cień na zaróżowione policzki, a jego ciałko wiotczało. Po chwili usłyszała równy oddech. Odgarnęła mu z czoła niesforny loczek. Westchnęła. Synek był takim nieskomplikowanym dzieckiem, dawał tylko radość. Rósł, rozwijał się prawidłowo, bez jej wielkiego zaangażowania. Czyżby macierzyństwo mogło być takie proste? Nie, z pewnością takie nie było, to jej wina, tak się ułożyło jej życie, że całą uwagę skupiała na córce. Czuła, że tak trzeba, później mu wszystko wynagrodzi.
Z trudem wstała i zaniosła synka do jego pokoju, okryła go kołderką i popatrzyła na rysunki przyklejone nad tapczanikiem.
Piotruś od zawsze lubił rysować i wykazywał w tym niemały talent. W przedszkolu już to zauważono. Niepokoiło ją tylko jedno – od jakiegoś czasu na każdym rysunku, niezależnie od tematu, umieszczał rakietę kosmiczną. Niesamowity, ciemny twór na tle kolorowych obrazków. Upierał się, że jego _rocket_ (uczył się w przedszkolu języka angielskiego) musi tam być, bo jest teraz najważniejsza. To rakieta z jego snów, a właściwie koszmarów.
W tym powtarzającym się od czasu do czasu śnie błądził po ulicach miasteczka, w którym nigdy nie był, i szukał rakiety. Dokuczało mu wyjątkowe zimno i bał się, bo obok niego nie było innych ludzi. Wszystkie domy miały zamknięte drzwi i ciemne okna, jakby nikt w nich nie mieszkał. Zaglądał w jakieś bramy i na opuszczone podwórka. Wiedział, że ona gdzieś stoi, czeka na niego, musi ją tylko odnaleźć. Niestety, miał coraz mniej czasu. Spieszył się, by polecieć do nieba, tam gdzie mieszka Bóg, o którym opowiadała siostra Ludwika w przedszkolu. To on jest najpotężniejszy na świecie i ma największą moc. Większą nawet niż Superman.
Chce mu opowiedzieć o tym, jak bardzo Sara jest chora. Dostaje tyle zastrzyków i w ogóle nie może chodzić, a ostatnio już nawet siedzieć nie potrafi. I wtedy ten Bóg wyleczy swoją mocą Sarę. Wystarczy tylko bardzo poprosić, tak mówiła siostra Ludwika.
Podziwiała fantazję synka i cieszyła się, że sześciolatek potrafił sobie jakoś radzić z tą bardzo trudną, nietypową sytuacją w ich domu. Piotruś często zaskakiwał ją swoimi dojrzałymi, mądrymi zachowaniami. Był nad wiek poważny, a jednocześnie sprawiał, że ich dom tętnił życiem – głównie dzięki niemu atmosfera w mieszkaniu była jak w innych rodzinach. Wybuchy śmiechu, głośna muzyka i ten jego głosik stale o coś pytający, opowiadający, wykłócający się. Wszystko zamierało, gdy on zasypiał.
Spojrzała na zegar wiszący na ścianie, za dziesięć minut musi podłączyć Sarze kroplówkę. Od kilku lat w każdym pomieszczeniu ich mieszkania wisiały duże zegary, nawet w łazience. Odmierzały czas od zabiegu do zabiegu. Dzieliły jej życie na regularne kawałki, narzucały rygorystycznie swój rytm.
Czas Sary był policzony. Lekarze nie dawali już żadnej nadziei. Choroba nic sobie nie robiła z tych wszystkich zabiegów, lekarstw, modlitw. Jedyne, co jeszcze można było robić, to dbać o to, by jak najmniej cierpiała.
Cicho zabrzęczał telefon.
– Madziu, chyba cię nie obudziłam?
– Nie, skądże – zaprzeczyła. – Cieszę się, że dzwonisz. – Bardzo lubiła Mariannę, swoją przyjaciółkę i sąsiadkę.
– Przepraszam, że o tej porze, ale późno wróciłam dzisiaj z pracy i dopiero teraz przygotowuję się na jutro. Zapomniałam ci powiedzieć, że dzieciaki jadą na basen. Piotruś coś wspomniał, że zgubił gdzieś swoje klapki, jak nie znajdziesz, to poszukam jakieś od Moniki.
– Dobrze, muszę sprawdzić.
– Wiesz, dzisiaj z przedszkola odebrał dzieciaki Zbyszek, bo mój szef znowu w ostatniej chwili przypomniał sobie, że na jutro musi mieć wzory zaproszeń. Dałam mu jakieś dziesięć dni temu kilka propozycji, dzisiaj okazało się, że żadna mu nie odpowiada. On wprost uwielbia pracę na wariackich papierach, a później ma wiele powodów, by się wyżywać na ludziach.
– To musi być denerwujące. Współczuję ci. Szkoda, że on nie ma gromadki dzieci na głowie, musiałby być lepiej zorganizowany.
– Całe szczęście dla tych dzieci. – Marianna roześmiała się. Ostatnio jego ulubionymi słówkami są: dyspozycyjność i kreatywność.
– Podziwiam cię – westchnęła Magdalena. – Ja przy takim szefie bez przerwy bym panikowała.
– Co ty opowiadasz? To ciebie wszyscy podziwiają. Przy twoich problemach nasze to pikuś. Jak się dzisiaj Sara czuje?
– Lepiej, wszystko się chwilowo uspokoiło. Wczoraj źle to wyglądało, ale ten doktor Ryszard jest po prostu cudowny, przyjechał natychmiast. A tyle złego mówi się o naszej służbie zdrowia. Wiesz, sama jego obecność dobrze wpływa na Sarę i na mnie też. Czuję się przy nim o wiele spokojniejsza. Wyobraź sobie, był z nami do czwartej nad ranem, a potem musiał iść normalnie do pracy, do szpitala.
– Siedział do rana? Kochana, myślę, że takich lekarzy jest niewielu – podkreśliła Marianna.
– Tak – zgodziła się Magda – ale dobrze, że w ogóle są. Muszę kończyć, kochana, Sara czeka. Wpadniesz jutro na kawę?
– Chętnie, chyba że mój szef znowu coś wymyśli. Ucałuj ode mnie małą.
– Dzięki, no to do jutra.
Magdalena od dwóch miesięcy ani na moment nie opuściła tego mieszkania. Agata, przyjaciółka jeszcze z ławy szkolnej, robiła jej wszystkie zakupy, płaciła rachunki, a Marianna, sąsiadka mieszkająca piętro niżej, matka sześcioletniej Moniki, zajmowała się Piotrusiem. Odprowadzała codziennie dzieci do przedszkola, zabierała na spacery, do kina czy McDonalda. Bez ich pomocy Magda nie poradziłaby sobie.
Podziwiała je. Obydwie miały mężów i dzieci, pracowały zawodowo, były bardzo aktywne. Radziły sobie z masą problemów, zawrotnym tempem życia, a przy tym potrafiły być uśmiechnięte i zadowolone. Giganty. Ją coraz częściej gnębiły myśli, że im nie dorównuje, stoi na bocznym torze, podczas gdy życie pędzi ekspresem. Bała się myśleć o tym, co zrobi potem, gdy Sary już nie będzie… Zastanawiała się też, gdzie byłaby, co robiłaby, gdyby Sara się nie urodziła? Po co to teoretyzowanie, na najważniejsze pytania i tak nie ma odpowiedzi, tego nauczyło ją życie.
No a Karol? Co robił jej mąż, ojciec Sary?! On przysyłał pieniądze. Spore kwoty wpływały na jej konto, wystarczały na wszystko. Całkowicie poświęcił się pracy. Wyprowadził się do Warszawy, miał służbowe mieszkanie, często bywał za granicą. Był przykładem nowoczesnego podejścia do życia, robił błyskawiczną karierę, odnosił sukces za sukcesem. Chłopiec z plakatu: zdolny, błyskotliwy, pracoholik! Przepaść między nimi była już nie do pokonania. Żyli w różnych światach. Przerwała te myśli, wstała i poszła do pokoju córki.
– Moja maleńka, czas na kolację. – Uśmiechnęła się do córeczki. – Co oglądasz?
Oczy dziewczynki ożywiły się.
– Tajemnice australijskiej rafy koralowej. Coś pięknego. Tatuś kupił nam dużo takich filmów przyrodniczych. A wiesz, że parę lat temu sam nurkował, jak był w Australii?
– Wiem, córeczko. Wasz tatuś zwiedził już kawał świata.
– Jest taki odważny, niczego się nie boi. Pływa i nurkuje, jeździ na koniach i szybkimi samochodami… A ty, mamusiu, musisz ciągle być tu w domu, z nami.
– Nie, kochanie, nie muszę. Ja bardzo chcę być razem z wami. Wy jesteście całym moim światem, najlepszym, nie pragnę innego. Już ci to tłumaczyłam. Każdy człowiek jest inny, ja nie mam w sobie duszy podróżnika, ja lubię dom i bardzo kocham swoje dzieci.
– Tatuś nas tak nie kocha…
– Kocha, oczywiście, że kocha, tylko inaczej, bo jest innym człowiekiem.
Magdalena sprawdziła pampersa, poprawiła prześcieradełko i ułożyła dziecko wygodniej. Na koniec podłączyła kroplówkę. Usiadła na krześle, wzięła dłoń Sary w obie ręce i delikatnie ją masując, zaczęła nucić jej ulubioną piosenkę o króliczku, który wędrował po lesie i łąkach w poszukiwaniu przyjaciół, by wybrać się z nimi w daleką podróż stateczkiem. Sara lubiła słuchać wieczorem tych prostych dziecięcych piosenek, kołysanek. Odprężała się i zasypiała. Magda nuciła coraz ciszej. Za dwadzieścia minut odłączy kroplówkę i będzie mogła się położyć. Przypomniała sobie o telefonie Marianny. Odszukała w szafce klapki Piotrusia, przygotowała mu wszystko na jutrzejszy basen. Zaparzyła sobie herbatę i usiadła w fotelu. Lubiła ten nocny czas. Dzieci spały, wszystko było zrobione. Wieżowiec kładł się do snu. Cichły rozmowy za ścianą, gasły światła w oknach naprzeciwko.
Pomyślała o Karolu. Ciekawe, jak on spędza tę noc. Z pewnością jeszcze nie śpi, prowadzi takie aktywne, atrakcyjne życie. Wrócił niedawno z Afryki, przesłał Piotrusiowi dużo zdjęć. Bardzo kochał swojego syna. Tak, nie ulegało wątpliwości, że miłość ojcowską obudził w nim Piotruś, a nie Sara. Nie potrafiła się z tym pogodzić. Momentami żal, który się w niej gromadził przez lata, dławił ją tak mocno, że miała ochotę krzyczeć z całych sił. Ale nie mogła, bo zakłóciłaby spokój innym.
Jakiś rok temu zaproponował, że zabierze syna do siebie, do Warszawy, żeby ją odciążyć w obowiązkach.
– Pozwól mi go zabrać stąd. On nie może stale przebywać w tym domu smutku i śmierci. Ma prawo być dzieckiem radosnym, wesołym, beztroskim. Jest za poważny na swój wiek, za smutny. Nie widzisz tego?
– Nie! Nie widzę, bo tak nie jest. Chodzi do przedszkola, ma przyjaciół. Ma wystarczającą ilość rozrywek. Często wychodzi z Agatą lub Marianną. Rozwija się prawidłowo. A że ma nietypową sytuację w domu? No cóż, brakuje w nim ojca, który poświęciłby mu swój czas. Nie, nie będziesz wybierał sobie dzieci. Masz dwoje! Pamiętasz o tym? Jak zaradzisz smutkowi Sary? Ile ona ma powodów do radości? – Wiedziała, że jej słowa cięły jak brzytwa.
– Sarze nie mogę pomóc, ale Piotrusiowi tak. Nie jestem Panem Bogiem, nie mam takiej mocy – bronił się.
– Ona potrzebuje twojej miłości, twojej obecności! Do tego nie potrzeba boskiej mocy. – Jak zawsze, gdy mówiło się o dzieciach, jej dzieciach, Magda szybko wpadała w agresywny, zaczepny ton. Uderzała celnie. W najczulsze miejsce, w jego poczucie winy.
Wycofał się, dał za wygraną. Nie pokonał twierdzy, w której zamknęła się razem z dziećmi. Próbował jeszcze interweniować poprzez lekarza, przypadkiem usłyszała fragment tej rozmowy:
– Proszę tego nie robić – tłumaczył doktor. – Chłopcu tu jest dobrze. Jest bardzo silnie związany z matką i siostrą. To bardzo inteligentne i wrażliwe dziecko. Zabierając go teraz, zrobi pan krzywdę nie tylko jemu, ale także im. A poza tym pana żona musi mieć jakąś nić łączącą ją z tym światem. Piotruś nią jest. Proszę mi wierzyć, on naprawdę jest jej ratunkiem. To już nie potrwa długo. Sara odchodzi. Medycyna jest bezsilna, niestety. Proszę być teraz blisko, będą pana bardzo potrzebowali.
Dlaczego obcy mężczyzna to rozumiał, a jej mąż nie? W ostatnich dwóch miesiącach Karol odwiedził ich jedynie raz. Uciekł po trzech godzinach. Tak, uciekł! Nawet się nie pożegnał, bo Sarze gwałtownie się pogorszyło i przyjechało pogotowie. Nie mógł pomóc, to fakt. Ale tłumaczenia, że „nie potrafił patrzeć na cierpienia swojego dziecka, że wszystkim tylko przeszkadzał”, __ nie przyjęła. Po prostu wykorzystał zamieszanie i zniknął, bo tak było najprościej. Miała serdecznie dosyć tych wszystkich rozmów, zawiedzionych nadziei, wzajemnego oskarżania się. Na szczęście okresy buntu, złości, ataki nienawiści do męża miała już za sobą. Zaakceptowała to, czego nie mogła zmienić, dostosowała się i tyle…
Starała się jak najmniej o tym myśleć. Wiedziała, że później będzie miała dużo czasu, by to analizować i podejmować decyzje. Później rozpatrzy: czy w ogóle można czymś wytłumaczyć taką postawę? Wybaczyć taką zdradę? Później zdecyduje, czy mogą jeszcze być rodziną.