- W empik go
Dom pani Tellier - ebook
Dom pani Tellier - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 177 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mogłeś tam pójść każdego wieczoru około godziny jedenastej, po prostu tak jak do kawiarni.
Spotykałeś w tym lokalu sześciu czy ośmiu wciąż tych samych mężczyzn, bynajmniej nie hulaków, lecz ludzi szanowanych, kupców i młodzieńców z miasta. Pito chartreuse, swawoląc nieco z dziewczętami, lub też gawędzono poważnie z Madame, którą otaczał powszechny szacunek.
Wychodzono przed północą. Młodzi ludzie zostawali niekiedy dłużej.
Dom miał wygląd rodzinny, był zupełnie mały, pomalowany na żółto. Stał na rogu jednej z ulic za kościołem Sw. Stefana. Z okien widać było basen portowy, pełen statków do wyładunku, wielkie bagnisko solne, nazywane „Zastawą”, a w tyle wybrzeże Panny Marii ze starą i zupełnie poszarzałą kaplicą.
Madame, która pochodziła z dobrej rodziny chłopskiej zamieszkałej w departamencie Eure, odnosiła się do swego zawodu najzupełniej w ten sposób, jakby została modystką czy bieliźniarką. Przesąd nadający prostytucji piętno haniebne, tak silny i żywiołowy w wielkich miastach, nie istnieje na wsi normandzkiej. Chłop mówi: „To jest dobry za – wód” – i puszcza w świat swe dziecko, aby utrzymywało harem dziewcząt publicznych, jakby miało zawiadywać zakładem wychowawczym dla przyzwoitych panienek.
Dom ten był zresztą dziedzictwem po starym wuju, jego dawniejszym właścicielu. Monsieur i Madame, poprzednio oberżyści pod Yvetot, zlikwidowali natychmiast swą gospodę, uznawszy interes w Fécamp za korzystniejszy. Przybyli pewnego pięknego poranku, aby objąć kierownictwo nad przedsiębiorstwem, które pod nieobecność gospodarzy chyliło się ku upadkowi.
Byli porządnymi ludźmi, a personel oraz sąsiedzi polubili ich od razu.
Monsieur umarł w dwa lata później na udar serca. Nowy zawód, utrzymujący go w wygodach i bezruchu, spowodował zbytnią tuszę, w związku z czym jego zdrowie poczęło szwankować.
Od czasu swego wdowieństwa Madame była nadaremnie przedmiotem pragnień wszystkich bywalców zakładu. Uważano ją za bezwzględnie cnotliwą i nawet same pensjonariuszki nie zdołały niczego odkryć w tej mierze.
Była tęga, wysoka i ujmująca. Jej cera, pobladła w mroku nieustannie zamkniętego mieszkania, połyskiwała jak przetłuszczony lakier. Malutka grzywka, kędzierzawa, ze sztucznych loczków, otaczała jej czoło i nadawała twarzy wygląd młodzieńczy, który kłócił się z dojrzałością kształtów. Zachowując niezmienną pogodę swego bystrego oblicza, Madame chętnie wdawała się w żarty, ale czyniła to z pewnym odcieniem powściągliwości, której nie utraciła jeszcze wśród swych nowych zajęć. Słowa grube zawsze ją nieco raziły, gdy więc jakiś źle wychowany młodzieniec nazywał właściwym imieniem zakład pozostający pod jej kierownictwem, okazywała gniew i oburzenie. Jednym słowem miała duszę subtelną i chociaż traktowała swe kobiety po przyjacielsku, to jednak chętnie powtarzała, że były one „nie z tej samej beczki”.
W niektóre dni tygodnia zabierała jakąś część swej gromadki na przejażdżkę wynajętym powozem. Udawano się nad brzeg niewielkiej rzeki przepływającej przez okolice Valmont, aby poswawolić sobie na murawie. Były to wtedy prawdziwe wycieczki pensjonarek, które wyrwały się z zamknięcia, szalone eskapady upływające na dziecinnych zabawach, istne orgie pustelniczek upojonych świeżym powietrzem. Jedzono wędliny siedząc na trawie, popijano cydr. Powracały z zapadnięciem nocy, czując rozkosznie łagodne i rzewne zmęczenie, a w powozie całowały Madame jak matkę najlepszą, pełną dobroci i łaskawości.
Dom miał dwa wejścia. Na rogu otwierano co wieczór pewien rodzaj podejrzanej kawiarni dla ludzi z gminu i dla marynarzy. Dwie dziewczyny którym powierzono osobliwy handel w tej spelunce, były w sposób znamienny dostosowane do po – trzeb tego typu klienteli. Z pomocą kelnera imieniem Fryderyk, małego blondyna bez zarostu, a silnego jak wół, podawały szklanice z winem i kufle z piwem do chwiejących się marmurowych stolików i zarzucając pijącym ramiona na szyję, siadały im na kolanach, nakłaniając ich do dalszej konsumpcji.
Trzy pozostałe damy (było ich tylko pięć) stanowiły rodzaj arystokracji i pozostawały w odwodzie dla towarzystwa z pierwszego piętra, chyba że potrzebowano ich na dole, a na pierwszym piętrze nie było akurat nikogo. Salon Jowiszowy, gdzie zbierali się miejscowi obywatele, był wyklejony niebieską tapetą i przyozdobiony dużym szkicem, który przedstawiał Ledę rozłożoną pod łabędziem. Wchodziło się tam kręconymi schodkami, u których stóp znajdowały się wąskie drzwi o skromnym wyglądzie. Drzwi te wychodziły na ulicę, gdzie przez całą noc pobłyskiwała nad nimi maleńka, okratowana latarnia, taka sama jak te, które jeszcze teraz w niektórych miastach zapala się u stóp Madonny umieszczonej w murze.
Stary i wilgotny budynek czuć było lekko pleśnią. Czasami tchnieniem wody kolońskiej wionęło przez korytarze albo też przez uchylone drzwi na dole wdzierały się i niby wybuchy piorunów rozlegały po całym domu ordynarne krzyki ludzi przyjmowanych na parterze, wywołując na twarze panów z pierwszego piętra grymas zaniepokojenia i niesmaku.
Madame, pozostająca w zażyłych stosunkach ze swymi klientami, jakby byli jej przyjaciółmi, nie opuszczała wcale salonu, ale interesowała się przynoszonymi przez bywalców wieściami z miasta. Rozmowa z nią toczyła się poważnie i stanowiła prawdziwą rozrywkę po bezładnej paplaninie trzech pozostałych kobiet. Poza tym wśród łobuzerskich figlów tamtych dam była to jak gdyby chwila wytchnienia dla osobliwych brzuchaczy, którzy wyrywali się co wieczór na przystojną i umiarkowaną hulankę i wypijali lampkę likieru w towarzystwie dziewczyn publicznych.
Trzy damy z pierwszego piętra nosiły imiona: Fernanda, Rafaela i Róża Kłaczka.
Ponieważ personel był ograniczony, przeto starano się uczynić z dziewcząt jak gdyby modele, treściwe skróty danego typu kobiecego, aby każdy z gości mógł przynajmniej w przybliżeniu odnaleźć urzeczywistnienie swego ideału.
Fernanda reprezentowała piękność jasnowłosą. Była bardzo wysoka, prawie otyła, przytulna, dziecko wsi, z którego twarzy nie chciały zniknąć piegi, a blond włosy, przycięte i bezbarwne, podobne do czesanych konopi, okrywały niedostatecznie jej czaszkę.
Pochodząca z Marsylii Rafaela, ladacznica portu nadmorskiego, odgrywała niezastąpioną rolę pięknej Żydówki. Była chuda i miała wystające kości policzkowe, które pokrywał róż. Jej czarne włosy, wyglansowane szpikiem wołowym, układały się w loczki na skroniach. Jej oczy mogłyby się wydać piękne, gdyby prawe nie było naznaczone bielmem. Zakrzywiony nos opadał ku wydatnym szczękom, gdzie dwa nowe zęby u góry odbijały jasną plamą od dolnych, które z biegiem lat nabrały barwy tak ciemnej jak stare drewno.