Dom pełen kosmitów - ebook
Dom pełen kosmitów - ebook
Walczakowie to zwyczajni polscy Walczakowie z Trójmiasta. No, prawie zwyczajni. Bo jednak dziewięciorgiem dzieci mało którzy rodzice mogą się pochwalić. Mama tej niesamowitej zgrai po wielu przygodach z małymi kosmitami zwanymi dziećmi postanawia opuścić dziwną planetę zwaną własnym domem i powrócić do pracy. Wtedy jednak dzieje się coś niespodziewanego ? zachodzi w dziesiątą ciążę? Dom pełen kosmitów? to pełna dystansu opowieść Justyny Walczak o jej rodzinie. Momentami wzruszająca, częściej zabawna, mówi o szczęściu jakie daje rodzicielstwo pisane przez bardzo duże R. Jeśli czasem masz wrażenie, że wariujesz ze swoim jedynakiem czy bliźniakami, książka Justyny Walczak pozwoli ci zrozumieć, w jak komfortowej sytuacji się znajdujesz. Znajdziesz w niej też moc wychowawczych porad i matczynych podstępów przetestowanych na kosmitach w różnym wieku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-35-0 |
Rozmiar pliku: | 558 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mąż, Ukochany, Ślubny – bez niego nie byłoby tej historii,
Marta – nasza pierworodna,
Staś, Jaś, Jacek – tych trzech panów samodzielnie dostarcza atrakcji godnych małego kryzysu międzypaństwowego,
Marysia (Mary Lou), Zosia, Hania – trzy gwiazdy z niezłymi charakterkami,
Józef – upragniony przez braci, klasa sama w sobie,
Asia, Apsiul, Przytulasia – pani dyrektor w gronie rodzeństwa, rządzi za pomocą całusów, nieszczęśliwych minek i wielkich oczu,
Ktoś – tajemniczy osobnik, który ujawni się w odpowiednim momencie,
Dorota – swoimi mailami i komentowaniem rzeczywistości przywraca mi nadwyrężony pion.
Chciałabym zaznaczyć, że wszelkie podobieństwo do osób i wydarzeń rzeczywistych jest wyłącznie przypadkowe!!!!!Wstęp
Życia Justyny i moje biegły sobie równolegle do czasu, gdy ktoś postanowił, że trzeba je skrzyżować. A było to tak. Gotując obiad dla swojej – liczącej trójkę dzieci i ich ojca, a mojego męża – gromadki, a następnie wstawiając trzecie tej soboty pranie, przemknęło mi przez myśl: ciekawe, ile prań dziennie włącza Karolina Elbanowska. Tak, ta od sześciolatków, ale w tej historii to nie ma znaczenia. Idzie o to, że ona ma szóstkę dzieci, czyli wychodziło mi, że wszystkiego musi robić dwa, trzy razy więcej. Pomyślałam, że można by napisać naprawdę fajny tekst o życiu w rodzinie wielodzietnej, kupowanych kilogramach cukru i mąki, ale także o morzu miłości. Niewiele myśląc, zadzwoniłam do Elbanowskiej, żeby ustalić, ile tych pralek dziennie idzie. Okazało się, że pięć. Przy okazji wspomniałam jej o pomyśle na tekst i dostałam kontakt do tajemniczych Walczaków. Zadzwoniłam następnego dnia, w niedzielę. Po krótkiej wymianie grzeczności zaczęła się rozmowa i od razu jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi.
– Przepraszam, że tak nieskładnie mówię, ale dzisiaj tyle emocji. – Usłyszałam nagle.
– A co się stało? – pytam.
– Oprócz pani wie tylko mąż. Właśnie zrobiłam test i jestem w ciąży. – Pada odpowiedź.
– Wow! Gratuluję, super. A które to? (Wiedziałam, że przecież dzwonię do wielodzietnych, ale SZCZEGÓŁY dopiero miałam poznać).
– Dziesiąte. – Usłyszałam.
– Halo, jest Pani tam? – pytał łagodny głos w słuchawce.
Zareagowałam podobnie jak część znajomych, gdy z mężem ogłaszaliśmy, że będziemy mieć trzecie dziecko. Konsternacją. Ale po chwili zorientowałam się, że moja rozmówczyni niezwykle się z tego faktu cieszy. Coś bąkała o wieku i że już się miała starzeć i wrócić do zawodu lekarza, ale była szczęśliwa. Więc serdecznie pogratulowałam. I tak się zaczęło.
Tekst oczywiście powstał, ale została też piękna znajomość, która przerodziła się w codzienne mailowanie niejednokrotnie ratujące przed depresją. Takie babskie gadanie. Czasem głupie, czasem mądre, podtrzymujące na duchu. O dzieciach, domu, życiu. Kolejne biuletyny z życia rodzinnego Justyny przyprawiały mnie o napady śmiechu, łzy i rozmazany makijaż. Nic tak nie śmieszy wielodzietnej jak historia wielodzietnej, tylko trzy razy bardziej. Jeden z pierwszych raportów brzmiał tak: „W ostatnich dniach ponieśliśmy ciężkie straty z powodu szkolenia chłopaków w zakresie prania. Jacuś miał puścić przygotowane pranie. Niestety, w międzyczasie nasz kudłaty lokator (biszkoptowy labrador Ozi – znajda) dołożył tam swoją wydzierankę (wełniany kocyk poprzedzierany na farfocle – takie ma hobby). Jacuś bez cienia refleksji puścił wszystko – pralka zatkana, rzeczy nadziane małymi pomarańczowymi strzępkami sfilcowanymi na amen. Wojtek reanimował sprzęt dwie godziny, żyje. Uff! Zaczynam się zastanawiać nad sensem połączenia chłopcy–pranie. Może to jednak wbrew naturze?”.
Po kilku tygodniach mailowych wymian doszłam do wniosku, że tak genialny towar nie może się zmarnować. Pokazałam strzępy historii Igorowi Zalewskiemu, wydawcy tego, co trzymacie w rękach, i tak trafia w Wasze ręce ta książka. Zaczęło się od ciąży, a skończyło na pięknej, ciepłej, przezabawnej, wzruszającej opowieści o rodzinie, która się kocha, wspiera i doprowadza do szału jednocześnie. Co ja mówię. Nic się nie skończyło – wciąż trwa, ale fragment utrwalono. Czasem czyta się to jak zapiski z domu wariatów, czasem nie można się powstrzymać od śmiechu, a czasem łza się w oku kręci. Ale tak jest w prawdziwej rodzinie. Każdego dnia.
Dorota Łosiewicz
redaktor naczelna portalu wsumie.pl
publicystka tygodnika „wSieci”ROZDZIAŁ 1
Justyna: Leżę.
Dorota: No to leż!
Nie tak dawno żyłam sobie w zaciszu mojego domu i zaczynałam rozważać temat nadchodzącej wielkimi krokami starości. Nie mogę powiedzieć, że żyłam spokojnie, bo wraz z mężem uprawiamy od wielu lat sport ekstremalny. Nazwa dyscypliny: życie w wielodzietnej rodzinie. Tak, tak, Szanowny Czytelniku, to bardzo niebezpieczne wyzwania dające ogromną dawkę adrenaliny, życie w nieustannym oczekiwaniu na kolejne niespodzianki i brak jakiejkolwiek możliwości wcześniejszego przygotowania. Nasz przeciwnik to zbiorowisko niezwykłych umysłów, artystów w dziedzinie znajomości naszych zachowań, niebezpiecznych i pociągających jak te syreny, które zagrażały Odyseuszowi. Jednocześnie usiłujesz je opanować i masz świadomość, że jesteś gotów oddać za nie życie. To nasze dzieci.
Przyzwyczajona przez wiele lat do stąpania po niepewnym gruncie, nie mając pewności, czy wieczór spędzę tak, jak zaplanowałam rano, w miarę pojawiania się i dorastania naszej dziewiątki nabywałam pewnej rutyny. Nie to, żeby się nie starali zapewnić nam atrakcji lub zabrakło im pomysłów. Nie, moja rutyna dotyczyła przyjmowania tego nieoczekiwanego, pozbywania się histerii, a nawet nabrania pewnego dystansu do różnych dramatycznych wydarzeń. Z tego zresztą powodu zaczęłam słyszeć pełne wyrzutu:
– Mamo, ty się w ogóle mną nie przejmujesz.
Przejmuję, przejmuję, tylko słysząc po raz kolejny o kłótni z koleżanką lub dziewczyną, o tej ostatniej średnio co dwa dni, już nie załamuję rąk i nie biegam wokół delikwenta a to z ciasteczkiem, a to z herbatką, jak to bywało na początku. Słucham, by być na bieżąco, i mam dojmujące wrażenie pewnego déjà vu. I głębokie przekonanie, że za dwa dni usłyszę to samo.
Tak samo zostałam zahartowana na wszelkie wiadomości szkolne: nie zdam do następnej klasy – trudno; na pewno nie zdam matury – spokojnie, zobaczymy, jakie będą wyniki. Dzieje się tak nie dlatego, że mam wszystko w nosie, tylko dlatego, że ja tej matury za moje dziecko nie napiszę i nie będę utwierdzać domowego lenia w przeświadczeniu, że można się nie uczyć pomimo napomnień, a potem tatuś i mamusia polecą interweniować w szkole. Kiedyś bym poleciała. Teraz mam u boku dorastających i dorosłych ludzi i nie mogę za nich żyć. To doświadczenie ich samodzielności ratuje mnie przed zwariowaniem. Co prawda na moje zdrowie psychiczne czyhają w kolejce następni, ale trening czyni mistrza. Również w opanowaniu całego rozgardiaszu związanego z życiem dużej rodziny: coraz szybciej idzie mi gotowanie, pranie, prasowanie i coraz więcej obowiązków okazuje się zbytecznych. Trzeba też przyznać, że niechętnie, ale dużą część biorą na siebie pozostali lokatorzy naszego domu. Kłótnie są głównie przy cotygodniowym ustalaniu dyżurów i wtedy to słychać słynne:
– A dlaczego ja?
Nawet przy zajmowaniu się maluchami spędzam mniej czasu, bo one kochają starsze rodzeństwo z wzajemnością i po przyjściu ze szkoły nie ma dla nich nic atrakcyjniejszego niż przeszkadzanie starszemu bratu.
To wszystko spowodowało, że zaczęłam mieć więcej czasu, również na rozmyślania. Te zaś doprowadziły mnie do smutnych wniosków. Z właściwą sobie przesadą i szaleństwem stwierdziłam, że moje życie się kończy, że dużo rzeczy robię już ostatni raz: ostatni raz karmiłam piersią, za chwilę zmienię ostatniego pampersa, zostały nam już tylko cztery komunie do przeżycia i tak dalej. Zobaczyłam też, że nie jestem gotowa na rezygnację z kociołków do gotowania czy dużego samochodu, a już na starość absolutnie się nie zgadzam. Mój umysł przy codziennych czynnościach był mało zajęty – poszukiwał alternatywnych rozwiązań i całkiem dobrze mu poszło. Wracam do pracy! Tylko muszę zdać ten cholerny egzamin, by odzyskać prawo wykonywania zawodu. Niestety, jako lekarz, który zrezygnował na ileś lat z pracy, mam taki obowiązek. Ale jest nieźle, a poza tym co to taki egzamin dla mnie. Po zgromadzeniu odpowiedniej literatury fachowej, przy wsparciu męża, który odetchnął z ulgą, bo już nie musiał uspokajać mych wzburzonych emocji i odpowiadać po tysiąc razy na pytanie:
– Czy wyglądam już bardzo staro?
siadłam do nauki. Ups! Jednak umysł mi się postarzał, wielu rzeczy niby tak oczywistych nie pamiętam i tej pracy jakby więcej, niż myślałam. Dzielnie się przedzierałam przez dzieła naukowe i tylko termin egzaminu zmieniłam na późniejszy. Codziennie z dumą patrzyłam na nasze dzieci i rozmyślałam o ich szybkim dorastaniu, o tym, że nawet nasz najmłodszy okruszek już jest coraz bardziej samodzielny. Śpi osobno, wszystko załatwia biegiem. Coś się dla mnie kończy… Łzy mi się kręciły w oczach i jeszcze ta ponura listopadowa pogoda, to na pewno wszystko przez to. W grudniu kompletnie straciłam ochotę na naukę i na wszelkie ambitniejsze działania. Tłumaczyłam to zmęczeniem, szarugą i brakiem światła. Ale to nie było takie proste, jak to z ekstremalnymi wyzwaniami bywa. Po raz kolejny nadeszło nieoczekiwane i moje życie znowu fiknęło koziołka. Wylądowałam w miejscu, w które trafić już się nie spodziewałam, i wraz z Ukochanym mamy podjąć kolejne wyzwanie. Gdzie ta starość?
Pewnego sobotniego poranka zaczęłam się domagać, by mąż na liście zakupów umieścił również test ciążowy. Kupowanie testów ma długą historię w naszym małżeństwie – nie tylko z powodu tych, które okazały się pozytywne, ale całego mnóstwa kupionych wbrew rozsądkowi. Mąż wcześniej usiłował protestować i posługiwać się racjonalnymi argumentami, ale ze mną nie ma lekko. W końcu uznał, że każdy ma jakieś hobby i mi widocznie potrzebny jest ten dreszczyk i skok adrenaliny w oczekiwaniu na wynik oraz triumf, gdy mu w końcu oznajmiam, że miałam rację i jakiś jeden na dziesięć okazuje się dodatni. Tym razem tylko trochę pomruczał na temat utrzymywania przemysłu farmaceutycznego i pojechał na zakupy. Wrócił z testem. Ja pobiegłam do łazienki oddać się rozrywce i no cóż… Muszę przyznać, że tym razem sama się nie spodziewałam, że mam rację. A miałam, test był dodatni bez najmniejszych wątpliwości.
Co do testu, to właściwie mogłam go nie robić, bo świąteczne śledzie powinny dać mi do myślenia. Świąteczne, bo robione tylko raz do roku. Są to śledzie najpierw wysmażone na chrupko, a potem zalane zalewą octową. Te śledzie były przez długi czas przekleństwem mojego dzieciństwa. Należały do kanonu tradycyjnych potraw wigilijnych serwowanych przez moją babcię, która jeszcze uparcie trwała na stanowisku, że nie można odejść od stołu, a co za tym idzie, otrzymać prezentów, jeśli się nie spróbowało wszystkich dań. Pamiętam, jak z moją siostrą cioteczną siedziałyśmy niczym dwa posągi, patrząc tępo w półmisek i słuchając wymówek dorosłych. Przyszedł w końcu taki rok, kiedy ona bohatersko sięgnęła po tego śledzia. Zjadła i nie umarła. Miała z głowy, nie pozostało mi nic innego, jak pójść w jej ślady, skoro opuścił mnie ostatni sprzymierzeniec. I, o dziwo, śledzik okazał się delicje… Dlaczego ja tak długo unikałam takich pyszności?
W moim własnym domu także regularnie pojawiają się w czasie świąt. Moje dzieci jakoś nigdy nie miały wątpliwości co do ich walorów smakowych. Wręcz przeciwnie. Kilka lat temu przygotowałam je nieco wcześniej i to nie byle jaką ilość, bo od razu pięć kilo. Wcześniej i taka ilość ze względu na gości na Wigilii. No i nie minął brakujący do świąt tydzień, gdy w przeddzień uroczystej kolacji zorientowałam się, że śledzi jakby ubyło. I to nie trochę, tylko zniknęły właściwie wszystkie. Okazało się, że to moje pociechy wraz z tatą „tylko” próbowali. Dzieciaki były dużo młodsze, więc nie wiem, jak zdołały to zrobić, ale udało się.
Ja również po nie sięgam, gdy tylko zasiądziemy do kolacji wigilijnej. A w tym roku coś nie bardzo. Nawet sugerowałam obecnym, że mi nie wyszły. Zostało to przyjęte z niedowierzaniem i uśmieszkami politowania, że oni na takie stare numery się nie nabiorą. To prawda, kiedyś mój mąż, usiłując ocalić przed trąbą powietrzną zwaną dziećmi jakiś przysmak, wmówił im, że jest niedobry i on się dla nich poświęca, zjadając go. Niestety, był to numer na raz i to w dawnych czasach. Moje słowa nie zostały więc przyjęte z należytą powagą i śledzie zniknęły w normalnym tempie, tym razem bez mojego udziału. Powinno mi to dać do myślenia.
Tamtej soboty lekko zszokowana pokazałam test mężowi. Chyba się ucieszył, bo marzył o jeszcze jednym brzdącu, ale ja byłam tak zaskoczona, że właściwie nie zarejestrowałam jego reakcji. Musiałam się oswoić z tą wiadomością. I trwając w mocnym postanowieniu, by na razie nikomu nie mówić, odebrałam telefon od dziennikarki, która chciała z nami zrobić wywiad. Oczywiście, to była jedna z pierwszych rzeczy, którą jej wygadałam. Będziemy mieli dziesiąte. Faktycznie, pełna dyskrecja…
Dyskrecja dyskrecją, ale trzeba powiadomić wszystkich zainteresowanych. Przez te wiele lat naszego małżeństwa zwiększyła się lista osób, które mogą się w nie wtrącać. Jako młode studenckie stadło walczyliśmy o to, by zacząć żyć na własny rachunek i samodzielnie podejmować decyzje. Udawało się raz lepiej, raz gorzej, ale rodziców o naszych wyborach raczej powiadamialiśmy, niż pytaliśmy ich o zdanie. Oni czasami pochwalali nasze decyzje, czasami z nami dyskutowali, ale my byliśmy samodzielni. Z biegiem lat i nabywania doświadczenia życiowego miało być coraz lepiej i tu się pomyliliśmy.
Dawno nie czułam takiego drżenia w kolanach jak wtedy, gdy współsprawca postanowił powiadomić nasze latorośle o dziesiątym. Tak naprawdę nie wiem, jak to się stało, że niektórzy niedawno sami biegający w pieluchach (według mnie) mają prawo wypowiadać się na temat mojego życia (według nich). Nie potraktowałam mądrości pokoleń poważnie: pierwszą połowę życia psują człowiekowi rodzice, a drugą – dzieci. W tym momencie byłam pewna, że wolałam tę pierwszą. Teraz widziałam dziewięć par oczu wpatrzonych w męża. Część z nich szybko powróciła do swych zajęć – wiadomość nie przedarła się do ich mózgu. Część zaczęła wyrażać radość i już w kuluarach odbyło się obstawianie płci kolejnego rodzeństwa oraz niezbędne w takim wypadku szermierki słowne. Pozostały dwie pary oczu, te dorosłe. Jedne wyrażały troskę, a drugie – niesmak. To był moment, w którym koniecznie musiałam poczuć się słabo i zrejterowałam z pola ataku. Nie wiem, jakie słowa padły po obu stronach, ale sytuacja się unormowała.
Właściwie mówienie o tym, że wszystko wróciło do normy, jest grubą przesadą. Jak może być normalnie, jeśli ja wykorzystuję czas głównie na leżakowanie zamiast na aktywność domową. Jeszcze żeby pogoda sprzyjała, ale nie będę się wyrażać przy dziecku.ROZDZIAŁ 2
Justyna: Jest sprawa łyżeczek, które znikają. Wybierają lepsze życie w innej rodzinie?
Dorota: A u nas grasuje gang porywaczy skarpetek. Porywa zawsze jedną, a drugą zostawia. Mam tony niesparowanych skarpetek.
Justyna: Mamy to samo. Niestety, nie udało mi się przekonać dzieciaków do noszenia się à la Pippi – z dwiema różnymi.
Ponura pogoda i poczucie, że jestem za stara na takie wyzwania, spowodowały moje przejście na oszczędzający tryb życia. Ten zaś spowodował różnorodne konsekwencje, które w większości można rozpatrywać w kategorii Wielkiego Kryzysu.
Najszybciej objawił się krach w dziedzinie prania pod wdzięcznym roboczym mianem Kryzysu Gaciowego. Pranie w naszej licznej rodzinie zawsze jest sporym wyzwaniem. Zwykle załatwiałam to w ten sposób, że po wysłaniu wszystkich do ich obowiązków i położeniu najmłodszej spać z kawą udawałam się do łazienki i rozpoczynałam procedurę: segregacja prania na kolory i nie tylko, puszczenie pralki i zdejmowanie suchych ubrań oraz rozkładanie ich na odpowiednie kupki, łączenie skarpetek w pary. Potem najczęściej wieszanie nowego i puszczanie kolejnego. Przy zachowaniu żelaznej konsekwencji w działaniu kończyło się na dwóch, trzech praniach i nie zajmowało więcej niż półtorej godziny dziennie. Jeśli się zaniedbałam, to była cięższa przeprawa – kiedyś doszłam do siedmiu pralek w ciągu jednej sesji. W tych działaniach bardzo mnie wspierała najstarsza córka – często nie musiałam nic mówić, a pranie było już puszczone lub rozwieszone. Stojące w łazience kosze na czyste ubrania w założeniu miały usprawnić działalność pralni – poszczególne osobniki miały zabierać swoje rzeczy. Niestety, to była teoria, która nie weszła w życie. Najczęściej rzeczy wysypywały się już z kosza lub słyszałam jęki typu: „nie mam żadnych skarpetek, gdzie są moje majtki?”, więc szybciutko zanosiłam je do poszczególnych pokoi. Pominę milczeniem powszechne zjawisko istnienia skarpetek głównie w formie pojedynczych okazów. Dlaczego tak się dzieje, nadal nikomu nie udało się wyjaśnić.
Ze względu na mój obecny tryb życia i maturę najstarszej córki do pracy zostali zapędzeni dotychczasowi wołacze. Tatuś wprowadził dyżury, stwierdzając, że dobrze się stało, bo jest okazja na usamodzielnienie naszych synków. Na efekty nie trzeba było długo czekać, jako że panowie do prania wkładali głównie swoje rzeczy, ewentualnie skarpetki – znowu pojedynczo – a wszelką inną bieliznę skwapliwie pomijali. Już skarpetki, również ich własne, budziły w nich dreszcz obrzydzenia i brali je w dwa palce, by wrzucić do pralki.
Nadszedł w końcu piękny poranek, kiedy okazało się, że nikt nie ma majtek i wszyscy do swych zajęć muszą się udać bezgaciowo. Niebieska karta jak nic. Z podniesionym poziomem adrenaliny zabrałam się do przywracania normalności (choć częściowej). Chłopcy zostali pouczeni. Niestety, po kilku dniach nastąpił kolejny kryzys. Jacuś, pewnie rozmyślając nad obaleniem teorii względności, do pralki z kolorowym praniem dołożył wydzierankę przywleczoną przez naszego psa. Jest to, a raczej był, straszliwie poszarpany kocyk (hobby naszego zwierzaka to wydzieranie z niego pojedynczych nitek). Sfilcowane nitki z wydzieranki wplotły się w dokładnie całe pranie. Tak na amen, nie do usunięcia ani na sucho, ani na mokro. Po tym wydarzeniu poddałam się i stwierdziłam, że nasi panowie nadają się do różnych rzeczy, ale od prania należy trzymać ich z daleka.
Kolejny kryzys zyskał miano Obiadowego. Nasze dzieci są bardzo samodzielne i potrafią zadbać zarówno o siebie, jak i młodsze rodzeństwo. Z dumą więc obserwowałam ich poczynania w kuchni z mojej kanapy, na której rezydowałam, czasami zapadając w krótkie drzemki. Zawsze starałam się, by na zmęczone dzieciaki i męża czekał już obiad. Teraz często było tak, że sami zajmowali się tym dopiero po powrocie. Trzeba przyznać, że nawet bardzo nie marudzili. Może niekoniecznie podobały im się moje propozycje dotyczące menu – proponowałam spaghetti lub ryż z jabłkami. Woleli robić zapiekanki, pizzę lub frytki. Jajecznica też była świetnym rozwiązaniem. Zanim się zorientowałam, że uprawiają gospodarkę rabunkową, zniknął miesięczny zapas płatków i mleka – bo po co kanapki, po straszliwych wydawałoby się ilościach jajek nie pozostał ślad, a i finanse zostały poważnie naruszone ciągłym kupowaniem frytek czy pizzy dla takiego stadka.
Ze względu na wrogą działalność różnych wygłodzonych mężczyzn niechętnie dopuszczałam do kuchni pomocników, ich pomoc często kończyła się dużymi stratami – jak na froncie. Kiedy smażyłam kotlety i na moment się obróciłam, podstępny pomocnik już je kosztował, tłumacząc, że musi sprawdzić, czy dobrze doprawione. Przy robieniu kanapek więcej plastrów sera lub kiełbasy trafiało w otwory gębowe próbowaczy niż na kanapki. A już ogórki, czy to świeże, czy kiszone, nie mają szans w pobliżu Jacka. Jak tłumaczy z właściwym sobie czarem, czuje głęboką potrzebę popróbowania na wzór Kubusia Puchatka do samego końca.
W tych starciach mam jednego sojusznika – drugą z moich córek, Marysię. Dziewczę ma wrodzony dryg do zajęć domowych, uwielbia roboty kuchenne. Nie trzeba jej tłumaczyć wszystkiego po kolei, wystarczy rzucić hasło i ona jakimś szóstym zmysłem wie, co trzeba robić, gdzie znaleźć odpowiednie produkty, czego unikać. Zdarzają się drobne wpadki, ale ona, jako artystka, czasami po prostu musi poeksperymentować. Pewnej soboty miała przygotować szarlotkę na niedzielę. Czując się panią na kuchennych włościach, wygoniła i mnie ze swojego terenu. Byłam jej wdzięczna, bo zyskałam czas na inne zajęcia. Po pewnym czasie zeszłam do kuchni – tam ciasto już w piekarniku, a moja dzielna pomocnica sprząta po swojej twórczości. Cudo nie dziecko. Tylko tym razem z jakąś niewyraźną miną. Na wszelki wypadek nie dopytuję, licząc, że jak zwykle chodzi o wyjadanie surowego ciasta, a jak mówi nasz przyjaciel: dużo pytań, dużo odpowiedzi.
W niedzielę rozkoszujemy się szarlotką, która jest tym razem wyjątkowa. Warstwa bezy i jabłek została jakoś sprytnie wymieszana i daje to rewelacyjny efekt. Koniecznie chcę się dowiedzieć, w jaki sposób moja pociecha to osiągnęła. I tu poznałam przepis na nowe ciasto, który równocześnie wyjaśnił mi zbolałą minę Marysi. Szarlotkę przygotowujemy według przepisu, u nas z podwójnej porcji. Następnie układamy warstwę kruchego ciasta, jabłka i bezę. Przy wkładaniu do piekarnika zrzucamy wszystko na podłogę. Autorka przepisu dodaje, że trzeba wszystko szybko zebrać przed przyjściem świadków i wstawić do piekarnika. Względy higieniczne nie mają znaczenia, bo przecież pieczemy jak to szarlotkę w dwustu stopniach, czyli drobnoustroje nie mają szans. Patrząc na jej rodzeństwo, nie miałam wątpliwości, że i pieczenie w niższej temperaturze by ich nie zniechęciło. Ciasto było naprawdę pycha, twórczyni musi tylko wymyślić, jak je wywracać bez narażania się domowemu sanepidowi. Od tej pory wszyscy wspominają, że najlepsza była „wywracana szarlotka”.
Jakież było moje zdumienie, gdy kilka dni temu trafiłam na „rzucany biszkopt”, czyli nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nie mogłam się powstrzymać i z moimi dziewczynami wypróbowałyśmy przepis, licząc na to, że nawet przy porażce się nie zmarnuje. Biszkopt wyrósł pięknie, należało go tylko zrzucić na podłogę w blaszce. Zanim przełamałam onieśmielenie, gorąca blacha wysunęła mi się z rąk i ciasto przepisowo wylądowało na podłodze. Nie oklapło, a po wystudzeniu okazało się fenomenalne. Nasza mała gospodyni ośmielona tymi próbami planuje przećwiczyć rzucanie także innymi ciastami. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Może cała „rzucana kuchnia”? Mamusia ma pewne doświadczenia w rzucaniu talerzami, ale tym nie zamierza się chwalić.ROZDZIAŁ 3
Dorota: Skoro widzisz czubki palców, a kubek z kawą zsuwa Ci się z brzucha, to nie jesteś gruba.
Mija czas i powoli rezygnuję z życia w pozycji horyzontalnej. No i pojawia się kwestia ubrań. Przy pierwszych trzech ciążach nosiłam specjalne sukienki ciążowe i takież ogrodniczki. Oczekując dziecka, sama czułam się jak wielki bobas. Potem wraz ze zmianą asortymentu w sklepach pojawiły się interesujące tuniki i inne ubrania ciążowe przypominające te normalne. Powoli ujawniała się też smutna prawda, że moje zwykłe ubrania pasują na mnie w ciąży lub w gorszej wersji – ciążowe ubrania mogę spokojnie nosić, nie będąc w ciąży. Niestety, nie należę do grona tych szczęśliwych kobiet, które odzyskują figurę. Ja musiałabym przeprowadzić wykopaliska, żeby ją odzyskać. Przez wiele lat nabywałam dystansu do sprawy ubrań. Mój niepokój zaczyna się budzić dopiero, gdy i ubrania ciążowe zaczynają cisnąć nieprzyjemnie lub krępująco się rolować. To właśnie miało niebawem nastąpić. A pamiętam czasy, gdy nie było po mnie nic widać i niby Kate Middleton zachowywałam smukły wygląd. Nawet specjalnie wypinałam brzuch, żeby ktoś zauważył.
Ale mnie wygięło! Okrągłej prawdy o moim stanie nie da się już ukryć. A może bym nawet chciała ją jeszcze trochę przed wścibskimi spojrzeniami schować. Zwłaszcza że to niezła sensacja. Dziesiąte! I towarzyszy temu pewna zagadka: jak to możliwe, że Dzidziuś wielkości pomarańczy powiększył mój brzuch do wielkości piłki do koszykówki?
Na zachowanie prywatności przestałam zresztą liczyć, odkąd moja najstarsza córka uzyskała zdolność komunikacji. Pamiętam dzień, gdy oczekując na tramwaj na przystanku, usadziłam to niewinne, jak mi się zdawało, dziewczę na ławeczce obok starszej pani i zaraz usłyszałam:
– A moja mama ma w brzuchu dzidziusia.
Oczywiście odpowiednio głośno i wyraźnie. Pamiętam te wszystkie oczy wpatrzone przez moment w mój brzuch.
Inna sprawa, że Martusia zawsze miała łatwość w wypowiadaniu się i znajdowała odpowiedni moment, by jak najwięcej osób ją usłyszało. Tak było też pewnego dnia w kościele, gdy w chwilę ciszy wdarł się jej głos:
– Pokaż język! O, masz taki sam zielony jak ja!
Akustyka starej świątyni odpowiednio zwielokrotniła jej wynurzenia. Następni byli chłopcy, którzy aż takiej potrzeby zwierzeń nie mieli. Na szczęście.
Potem znowu było gorzej, bo dziewczynki poszły do szkoły i uwielbiały swoje nauczycielki. Siłą rzeczy, co wiedzą moje córki, wie również grono pedagogiczne. Czasami wychodziły z tego niezłe kwiatki. Naszą najmłodszą na etapie ukrytym nazywaliśmy „dyrektor jaszczur” z powodu rządzenia się moim samopoczuciem i zdjęcia z USG, gdzie jeszcze przypominała jaszczureczkę. No i pewnego dnia moja zerówkowiczka wraca zapłakana, bo pani jej nie uwierzyła, że mama urodzi jaszczurkę. Cóż było robić. Powędrowałam do jej wychowawczyni i musiałam oznajmić, że dziecko się nie myli i będziemy mieli dziewiątego potomka. Mleko się rozlało.
Tym razem Dzidziuś sam postanowił ujawnić swą obecność. To pewnie te luźne mięśnie i starość. Moja prywatność ulega erozji. Zawsze na początku ciąży reaguję na to bardzo emocjonalnie. Mam świadomość, że większość osób, które oglądają się za mną lub zaczepiają mnie na ulicy, jest nastawiona życzliwie lub zaciekawiona, ale…ROZDZIAŁ 4
Dorota: Boli mnie nieszczęście, którego nie mogę zmienić.
Justyna: Dlatego ja czuję się ustawiona do pionu i gotowa zajmować się dziećmi. Całym moim powołaniem dziękując Bogu za to, co mam. Ta mama naprawdę jest DZIELNA i ja przy niej to rozkapryszony, rozmarudzony babsztyl.
Wiem, że widok matki z piątką dzieci w kolejnej ciąży, obładowanej rolkami, hulajnogą i przytrzymującej ze dwa rowery na przejściu dla pieszych jest niezwykły, ale pamiętajmy o bezpieczeństwie na drodze. Kiedyś nasi znajomi musieli wyjechać na kilka dni i zostawili nam pod opieką czwórkę swoich dzieci. Trwał rok szkolny, więc mieliśmy niezłą zaprawę, wysyłając do szkoły większą niż zwykle grupę dzieci. Podczas wspólnego spaceru i szukania kasztanów zaobserwowaliśmy z mężem ciekawe zjawisko. Większość kierowców, mijając nas, wyraźnie zwalniała i nas oglądała, a niektórzy w zdumieniu przeliczali dzieci. Towarzyszyła nam wówczas jedenastka, sami mogliśmy sformować drużynę piłkarską.
Gorzej, gdy słyszę z ust nieznajomych:
– Ja to panią podziwiam,
co brzmi raczej:
– Jak ja pani współczuję.
Wkurza mnie to i doprowadza do łez, bo nie jestem ofiarą, tylko świadomą kobietą decydującą o swoim życiu i realizującą swoje powołanie. Ulica to nie jest jednak najlepsze miejsce na snucie takich dyskusji. Poza tym czy ja muszę się tłumaczyć? Ciekawi mnie, od kiedy właściwie w naszej historii posiadanie dzieci jest traktowane jak kara dla kobiety lub nieszczęśliwy wypadek przy pracy. Ja miałam ich już dziesięć. Całkiem fajne są te moje wypadki.
Jeśli natomiast słyszę szczere słowa o podziwie, również nie wiem, jak się zachować. Zupełnie nie czuję się godna podziwu, bo dlaczego? Że mam świetnego męża, cudowne dzieciaki i konkretną pracę do wykonania, za którą dostaję wynagrodzenie w postaci zwielokrotnionej miłości? Jaka w tym moja zasługa? Są matki, które na ten podziw zasługują i którym do pięt nie dorastam. Znam historię mamy oddającej życie za swojego synka z pełną świadomością. Była lekarzem, jasno jej przedstawiono sytuację i ona nie miała wątpliwości, co jej grozi. I zaryzykowała. Jej synek żyje. Ona naprawdę kochała to dziecko bardziej niż siebie. Albo piękne postawy matek mających nieuleczalnie chore dzieci, co dzień od rana walczących o godne życie dla nich. Ja, mając zdrowe, pełne życia dzieciaki i mogąc się nimi cieszyć, jestem szczęściarą, a nie osobą godną podziwu.
Pewnie niepotrzebnie się wycofuję, bo trzeba przyzwyczajać ludzi do widoku dużych rodzin, ale na początku stanu odmiennego, gdy szaleją hormony, rzeczywistość traci proporcje i na tekst:
– Te wszystkie dzieci są pani?
nie umiem odpowiedzieć, jak szkolił mnie mój mąż:
– Nie, w połowie męża!
Jemu to przychodzi łatwiej, a mina rozmówcy jest z kategorii bezcennych.ROZDZIAŁ 5
Justyna: Jestem obolała i wymęczona.
Dorota: Jeszcze parę miesięcy i będzie po krzyku. Potem dieta 1200 kalorii, żeby pokazać wszystkim, że dziesiątka dzieci to pesteczka.
Dzidziuś trzyma się wypracowanych przez starsze rodzeństwo tradycji. Dotyczy to na przykład nadwrażliwości na zapachy. Zawsze jestem trochę ciekawa i mocno zaniepokojona, czym tym razem maluch mnie zaskoczy. W pierwszej ciąży musiałam na przykład wysiadać z komunikacji miejskiej nie tam, gdzie zamierzałam, tylko tam, gdzie wyganiał mnie zapach któregoś ze współpasażerów. Do dziś pamiętam zapach proszku Pollena 2000 – dostaliśmy go w wielkim opakowaniu, co było świetnym prezentem dla młodego małżeństwa. Cóż z tego, skoro najpierw wylądował na balkonie, a potem został całkowicie wyeksmitowany. Był też incydent z McDonaldem, gdzie po jakimś filmie poszliśmy ze znajomymi na napoje. No cóż, potem reagowałam mdłościami na samo logo. Była już konieczność kupowania mydeł bezzapachowych i takichż dezodorantów, był już żuty koperek, bo nie mogłam ugotować obiadu dla powiększającej się gromadki.
Tym razem został w to wplątany kryzys pokoleniowy. Takie dwa w jednym. Nasz siedemnastoletni Staś przeżywa teraz powrót do higieny, nieustannie bierze prysznic, ciągle się przebiera, no i używa dezodorantu oraz wody kolońskiej jak preparatów do deratyzacji. Codziennie rano i nie tylko natykam się na mur drogeryjny. Nie mogę do własnego dziecka podejść i jeszcze słyszę, że on jest przed użyciem i się go czepiam – jego pokój i ciuchy są przesiąknięte, brrr, i tak co rano… Na propozycję, żeby używał dezodorantu przed domem, nie przystał. I kto tu nie idzie na kompromis?
Sama też bywam sobie winna. Pewnego poranka zgubiłam gdzieś rozum i zdrowy rozsądek. Po porannym prysznicu nasmarowałam się obficie czekoladowym balsamem do ciała pożyczonym od córki. Baaardzo trwały kosmetyk – po kilku spłukaniach nadal pięknie pachniałam. Pozostało mi przestać oddychać.