- W empik go
Dom pośród sosen - ebook
Dom pośród sosen - ebook
Maya Edwards jest dwudziestopięcioletnią Amerykanką z gwatemalskimi, irlandzkimi i
włoskimi korzeniami. Mieszka ze swoim chłopakiem Danem w Bostonie i choć studiowała
kreatywne pisanie, nie może się zebrać do napisania czegokolwiek. Ma też problem z alkoholem, do którego sama przed sobą nie chce się przyznać. Pracuje w centrum ogrodniczym i marzy o przespanej nocy, ponieważ zmaga się ze skutkami odstawienia leku nasennego, który bierze, odkąd jako siedemnastolatka była świadkiem śmierci najlepszej przyjaciółki. Maya wciąż nie może się pozbierać po tym doświadczeniu. Podobnie jak nie potrafi pozbyć się przekonania, że wie, kto ją zamordował... Postanawia w końcu pojechać do rodzinnego Pittsfield, by uwolnić się od nękających ją demonów przeszłości. Jaką tajemnicę skrywa leśna chata niejakiego Franka? Czy Maya ma rację, obwiniając go o śmierć przyjaciółki? A może cierpi na urojenia? I jak pomoże jej niedokończona książka nieżyjącego już ojca?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-092-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głęboko w tym lesie stoi dom, który łatwo przeoczyć.
Prawdę powiedziawszy, większość osób bez wahania stwierdziłaby, że go tam nie ma, i uparcie obstawałaby przy swoim. I nie byłyby w błędzie. Przynajmniej nie całkiem. Ich oczom ukazałoby się to, co z domu zostało. Sypiące się fundamenty, na których aż roi się od chwastów. Dom, który dawno temu został opuszczony. Przypatrz się dokładnie tej ziemi. Spójrz na ten beton pokiereszowany przez słońce i lód. To tutaj znajduje się kominek. Jeżeli przyjrzysz mu się naprawdę dokładnie, zapłonie w nim iskra. Jeśli na nią dmuchniesz, rozżarzy się. Iskra zamieni się w płomień – ciepłe światło w tym zimnym, ciemnym lesie.
A jeśli podejdziesz bliżej, odsuniesz się od chłodu, ogień zyska na sile. Buchnie ci w twarz dymem o zapachu palonej sosny, który przerodzi się w woń perfum, a następnie złagodnieje do zapachu płaszcza twojej matki, szepczącej w pokoju obok. Odwróć się, a zobaczysz ściany – nieśmiałe jak jelenie wyłaniające się zza drzew. Zamarznięty beton stanie się dywanem. Zdejmij buty. Zostań tu na chwilę. Na zewnątrz wzmaga się wiatr, a w pobliżu słychać trzask – to pewnie okienne skrzydła. Drobny śnieg sypie się z nieba, okrywając ten przytulny dom. Otulając go na noc. „Dobranoc, domeczku, dobranoc, myszorku”¹. Pamiętasz? Choć raz nie ma po co wstawać, nie ma kogo gonić ani przed kim uciekać. Z kuchni czuć zapach domu, dźwięk smażenia _sauté_. Tak kiedyś wyglądał świat. Przed pierwszą kolką, pierwszym oparzeniem, pierwszym zagubieniem. I właśnie dlatego to robisz. „Dobranoc, niktosiu, dobranoc, papko. I dobranoc starszej pani, co szepcze: »Cichutko…«”².
Wyśpij się porządnie, bo kiedy się obudzisz, tego domu już nie będzie.JEDEN
Maya jeszcze o tym nie wiedziała, ale w mediach społecznościowych zaczął krążyć pewien filmik. Sześciominutowy fragment kiepskiej jakości nagrania z kamery monitoringu. Był wystarczająco dziwny i niepokojący, by w dniu wrzucenia dobić do kilku tysięcy wyświetleń, ale nie na tyle okropny, żeby zyskać wielką popularność. Nie dość upiorny, aby zachęcać do ponownego obejrzenia. Przynajmniej nie dla większości ludzi. W przypadku Mai jednak sam fakt jego istnienia był w stanie przewrócić do góry nogami wszystko, co zbudowała przez ostatnie lata. Może czasem nieuporządkowane, ale w przeważającej mierze porządne i solidne życie, które dzieliła z Danem, chrapiącym teraz cicho obok niej w łóżku.
Nie widziała filmiku, ponieważ unikała wszelkich ekranów. Nie chciała, żeby ich niebieskie światło przeszkadzało jej w zaśnięciu. Próbowała już wszystkiego na sen: benadrylu, melatoniny, liczenia wstecz od stu do jednego… odwróciła zegar, by na niego nie patrzeć, wzięła relaksującą kąpiel, a nawet syrop na kaszel, ale nic nie pomogło. To była jej trzecia bezsenna noc z rzędu. Wprowadziła się do Dana dopiero na początku tego miesiąca, a już mogła z łatwością narysować z pamięci kształt każdego zacieku na suficie wraz z układem jego rozgałęzionych pęknięć.
Obracając się na bok, przypomniała sobie o zasłonach. Powinna je kupić. U stóp łóżka włączyła się farelka. Maya zwykle lubiła jej biały szum, ale teraz grzechotanie metalowej kratki nie dawało jej spokoju. Zrzuciła z siebie kołdrę, wstała z łóżka i zarzuciła na bieliznę flanelową koszulę. W mieszkaniu było zimno – centralne ogrzewanie działało tylko częściowo – ale i tak była zlana potem.
Chłodna drewniana podłoga stanowiła ulgę dla jej stóp, gdy szła ciemnym korytarzem. Minęła drugą sypialnię. Stała teraz prawie pusta z wyjątkiem rowerka do ćwiczeń, który Maya i Dan kupili na Craigslist. W żadnym z mieszkań, które dzieliła z różnymi współlokatorami od czasu studiów, nie starała się wprowadzać ulepszeń czy jakoś ich dekorować – zero plakatów, żadnych zdjęć w ramkach. Nic. Jednak ostatnimi czasy zaczęła wpadać do T.J. Maxx po pracy w centrum ogrodniczym Kelly’s. Sklep mieścił się po drugiej stronie parkingu. Kierowała się zawsze prosto do działu dekoracji wnętrz. Kupowała dywany, dywaniki, stoliki i inne rzeczy, na które tak naprawdę nie było jej stać.
Miała plany co do tej przestrzeni. Była zdeterminowana, by uczynić ją przytulną. Chciała poczuć się w niej jak w domu.
Było tuż przed świtem. Szare zimowe światło padało na inne niedawne nabytki, które trafiły do salonu: stolik kawowy, zastępujący ten, który podczas wyprowadzki zabrał współlokator Dana. Nowe półki na masę książek należących do Mai oraz tych zgromadzonych przez jej partnera. Nowiutka kanapa obita ciemnozielonym aksamitem. Nad nią – na ścianie – wisiał jedyny dekoracyjny, artystyczny przedmiot, który przywiozła ze sobą. Jedyny, który zachowała przez ostatnie siedem lat.
Była to majańska tkanina wielkości ręcznika kąpielowego. Gobelin w odcieniach czerwieni, żółci, zieleni i niebieskiego. Przeplatały się na nim symbole przypominające kwiaty i węże. Dla Mai to było coś więcej niż zwykła dekoracja. Nie wiedziała, co dokładnie oznaczają te symbole, ale nie miała wątpliwości, że gdzieś w górach Gwatemali żyją ludzie, którzy potrafią je odczytać. Po ciemku minęła gobelin w drodze do kuchni.
W zlewie leżały brudne naczynia. Talerze poplamione sosem _bolognese_ z kolacji. Uwielbiała gotować z Danem w ich nowej kuchni. Danie pachniało czosnkiem i świeżymi pomidorami, ale nie smakowało tak, jak powinno. A może po prostu nie była głodna.
A może to dlatego, że jej żołądek był ściśnięty jak pięść. Dan spytał ją, czy coś się stało. Odpowiedziała, że wszystko w porządku, ale to nie była prawda. Otworzyła szafkę i odsunęła na bok kilka kubków do kawy, szklanek oraz kieliszków do wina. Wreszcie znalazła to, czego szukała. Kieliszek do szotów. Jedna uncja³. Powiedziała sobie, że właśnie tyle wypije. Nie więcej. A pasek zdjęć, przyczepiony magnesem do zamrażalnika, przypomniał jej dlaczego.
Zdjęcia zostały zrobione z okazji Halloween w fotobudce znajdującej się w barze, gdzie spędzili noc na tańcach z przyjaciółmi. Maya przebrała się za Bajkową Czarownicę – postać, którą wymyśliła w ostatniej chwili, podczas szukania przebrania w Goodwill. Miała błyszczące skrzydła, spiczasty czarny kapelusz, niebieską sukienkę z cekinami na kołnierzyku i jakimś cudem zajęła drugie miejsce w konkursie na najlepszy kostium.
Dan przebrał się za Maxa z _Tam, gdzie żyją dzikie stwory_. Trudno było znaleźć szarą jednoczęściową piżamę, w którą by się zmieścił, a co dopiero taką wyprodukowaną w sposób etyczny, ale zaczął szukać kostiumu z dużym wyprzedzeniem. Następnie przyszył z tyłu puszysty ogon i zrobił sobie koronę ze złotego brystolu z recyklingu.
Maya i Dan wyglądali jak totalne przeciwieństwa. Ona była drobna i miała zaskakująco atletyczną sylwetkę jak na osobę, która nigdy nie uprawiała sportu. Natomiast on należał do wysokich i wyglądał, jakby lubił sobie pojeść, co zresztą było zgodne z prawdą. Miał niebieskie oczy, jasne włosy i krótko przystrzyżoną kasztanową brodę. Nosił okulary. Z kolei ona miała oliwkową skórę i na oko trudno było ocenić jej pochodzenie etniczne. Ludzie zawsze brali ją za Hinduskę, Turczynkę, Meksykankę lub Ormiankę. W rzeczywistości była w połowie Gwatemalką, w jednej czwartej Irlandką i w jednej czwartej Włoszką. Gęste czarne włosy i wysokie kości policzkowe Majów spotykały się na jej twarzy z irlandzkim okrągłym podbródkiem i zadartym nosem. Może i wyglądali z Danem jak przeciwieństwa, ale przyglądając się dokładnie, można było zauważyć, że na każdym zdjęciu wyrażają coś postawą swojego ciała – on pochyla się w jej stronę, a ona zadziera głowę, by spotkać się z nim w połowie drogi. Wyglądali na szczęśliwych. A ona dodatkowo na pijaną – wprawdzie trzymała się na nogach, ale ledwo.
Wyjęła z zamrażalnika butelkę ginu. Biała mgiełka zaczęła unosić się z szyjki po zdjęciu zakrętki. Napełniła kieliszek po brzegi, podniosła go w toaście dla ich roześmianych twarzy, uwiecznionych na zdjęciach podczas wygłupów – Na zdrowie! – i złożyła sobie obietnicę: jutro rano powie Danowi, dlaczego przez ostatnich kilka dni nie była sobą. Dlaczego nie mogła ani spać, ani jeść. Powie mu, że odstawiła klonopin.
Problem w tym, że Dan nie wiedział, że Maya w ogóle przyjmowała ten lek. Kiedy się poznali, brała go już co noc na sen. Przecież to nic takiego – swego czasu dostała nawet receptę – po co miała o tym wspominać? Komuś, z kim randkowała?
Przed Danem nie umawiała się z nikim dłużej niż przez miesiąc. Jednak z nim jeden miesiąc niepostrzeżenie zamienił się w trzy i zanim się zorientowała, minęło dwa i pół roku.
Jak wytłumaczyć, dlaczego tak długo zwlekała z tym wyznaniem? Albo dlaczego w ogóle zdecydowała się brać klonopin?
I co Dan by sobie pomyślał, gdyby się dowiedział, że tabletki pochodzą nie z apteki, tylko od jej przyjaciółki Wendy?
Maya racjonalizowała swoje uzależnienie na wiele sposobów. Wmawiała sobie, że to nie kłamstwo, tylko przeoczenie z jej strony, że trzyma tabletki w torebce, w buteleczce po aspirynie dla wygody, a nie po to, by je ukryć. Zamierzała powiedzieć Danowi. Czekała tylko na odpowiedni moment – kiedy przestanie brać klonopin (co przez cały ten czas planowała zrobić) i jej nałóg stanie się tylko wspomnieniem.
Ale teraz skończyły się małe żółte tabletki, a Wendy, przyjaciółka ze studiów, nie odbierała jej telefonów. Maya już kilkanaście razy próbowała się z nią skontaktować – pisała esemesy, wysyłała maile, a nawet dzwoniła, ale zero odzewu. Jeszcze kilka lat po ukończeniu studiów były ze sobą blisko. Głównie dlatego, że obie mieszkały w pobliżu Uniwersytetu Bostońskiego i lubiły imprezować. Rzadko widywały się w ciągu dnia, ale wieczorem i w nocy piły w swoim towarzystwie kilka razy w tygodniu. Jednak teraz, gdy Maya ograniczyła picie, spotykały się coraz rzadziej. Patrząc wstecz, zdała sobie sprawę, że ich comiesięczne brunche od pewnego czasu sprowadzały się do transakcji: pięćdziesiąt dolarów za dziewięćdziesiąt miligramów klonopinu.
Czy to dlatego Wendy nie odpowiadała na jej wiadomości? Nie oddzwaniała?
Im bardziej Maya odczuwała skutki odstawienia leku – bezsenność i wrażenie, jakby jej mózg dosłownie płonął, a po skórze chodziły mrówki – tym częściej zastanawiała się, czy Wendy wiedziała, jakie to będzie piekło.
Maya nie miała pojęcia. Psychiatra, doktor Barry, który siedem lat temu przepisał jej klonopin, nie wspominał nic o potencjale uzależniającym. Powiedział tylko, że tabletki pomogą jej zasnąć. I pomagały. Przez pewien czas. Mijały kolejne miesiące, a ona potrzebowała coraz więcej i więcej leku, by osiągnąć ten sam efekt co wcześniej, a doktor Barry zawsze chętnie służył pomocą. Zwiększał dawkę jednym ruchem pióra. Aż do momentu, gdy Maya skończyła studia i straciła ubezpieczenie. Kiedy nie było jej już stać na sesje, klonopinowe źródełko wyschło i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie zasnąć bez tabletek. Już nie.
Na szczęście Wendy również dostawała recepty na klonopin i nie ufała zbytnio ani psychiatrom, ani psychiatrii jako takiej. Nie brała więc żadnych leków przepisywanych jej przez lekarza. Wolała je sprzedawać lub wymieniać na inne substancje. Maya kupowała klonopin od Wendy przez ostatnie trzy lata. Odkąd skończyła studia. Przez cały ten czas mówiła sobie, że z tym skończy. Wiedziała, że nie będzie łatwo, ale też nie przypuszczała, że może być aż tak ciężko. Wygooglowanie objawów odstawiennych też niespecjalnie jej pomogło. To, co znalazła, nie napawało optymizmem. Bezsenność, spadek nastroju, poczucie niepokoju, drgawki, skurcze mięśni, paranoja, nadmierne pobudzenie… to jeszcze pół biedy. Takie objawy mogła jakoś przeboleć. Natomiast to, czego się obawiała, to możliwość wystąpienia halucynacji.
Użyła całej siły woli do zakręcenia butelki ginu i włożenia jej z powrotem do zamrażalnika. Poszła do łazienki i wzięła łyk nyquilu, krzywiąc się, podczas gdy syrop spływał jej w dół gardła. Odbicie spoglądało na nią z lustra. Wyglądało upiornie w świetle wpadającym przez wysokie okno z matową szybą. Jej skóra była blada i wilgotna, a oczodoły przypominały kratery. Objawy odstawienia klonopinu nie tylko odebrały jej apetyt. Sprawiły, że nie odczuwała łaknienia. Zauważyła, że traci na wadze, a jej kości policzkowe i obojczyki stały się bardziej wydatne. Patrząc w lustro, zmusiła się do rozluźnienia zaciśniętej szczęki.
W salonie zapadła się w kanapę i zdjęła przepoconą flanelową koszulę. Włączyła lampkę do czytania i próbowała zatracić się w powieści – kryminale, w który wcześniej się wciągnęła. Jednak teraz złapała się na tym, że w kółko czyta ten sam akapit. Nawet cisza wydawała jej się za głośna. Wkrótce z ulicy zaczną dochodzić do niej głosy osób czekających na zieloną linię oraz trzaskanie drzwiami samochodowymi przez ludzi, którzy zaparkowali wzdłuż krawężnika.
Usłyszała kroki i odwróciła się, by zobaczyć Dana wyłaniającego się z ciemności korytarza. Wyglądał, jakby był w półśnie. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Późno się położył, bo zakuwał do egzaminów na trzecim roku prawa.
Oboje mieli po dwadzieścia pięć lat, ale Dan robił więcej ze swoim życiem, a przynajmniej ona tak to widziała. Wkrótce skończy studia, podejdzie do egzaminu adwokackiego i zacznie szukać pracy. Tego wszystkiego akurat mu nie zazdrościła w przeciwieństwie do wiary w siebie. Chciał zostać prawnikiem specjalizującym się w ochronie środowiska i odkąd go poznała, właśnie do tego dążył, podczas gdy ona od ukończenia studiów pracowała w centrum ogrodniczym Kelly’s, gdzie zajmowała się klientami i roślinami doniczkowymi.
Nie chodziło o to, że postrzegała tę pracę jako coś poniżej swoich możliwości, ale czasami się martwiła, że Dan tak uważa albo patrzy z góry na jej ewidentny brak zapału i determinacji. Na początku ich znajomości powiedziała mu, że chce zostać pisarką. Starał się ją wspierać w realizacji tego marzenia; od czasu do czasu pytał, kiedy będzie mógł przeczytać jej dzieło. Jednak prawda była taka, że od ostatniego roku studiów Maya niczego nie napisała.
Ostatnimi czasy już o to nie pytał. Jakby przestał wierzyć, że kiedykolwiek zbierze się w sobie i coś napisze.
Zmrużył oczy i spojrzał na nią przez mrok. Siedziała na kanapie w samej bieliźnie, podczas gdy on miał na sobie spodnie dresowe, wełniane skarpety i koszulkę z długimi rękawami.
– Hej… – powiedział zaspanym głosem. – Wszystko dobrze?
Przytaknęła.
– Nie mogłam zasnąć.
Ale Dan nie był głupi. Wręcz przeciwnie. Był szalenie inteligentny – między innymi dlatego go kochała. Wiedział, że coś jest nie tak, a ona chciała mu o tym powiedzieć – w końcu obiecała sobie, że to zrobi – ale to nie był odpowiedni moment (znowu). Podniosła się z kanapy, zarzuciła na ramiona flanelową koszulę, która teraz wydała jej się gryząca, i przeszła przez salon, aby położyć Danowi rękę na ramieniu.
– Właśnie miałam wracać do łóżka – dodała.
Spojrzała w jego zmęczone oczy i przeszła obok niego do sypialni.
Trudno powiedzieć, kiedy zrobił się tam taki bałagan. Żadne z nich nie było z natury czyściochem, ale jakoś udało im się utrzymać porządek w salonie i kuchni. Jednak ponieważ goście nigdy nie mieli powodu, aby wchodzić do sypialni, Maya i Dan zostawiali w niej ubrania na podłodze, brudne kubki, kieliszki do wina i porozwalane wszędzie książki. A ostatnio zrobiło się jeszcze gorzej.
Mai nigdy wcześniej bałagan tak nie przeszkadzał, jednak teraz, kiedy ten pokój odzwierciedlał stan jej umysłu, czuła się w nim nieswojo.
Położyła się i zamknęła oczy. Dan wydał z siebie odgłos, jakby chciał coś powiedzieć. Czekała. Czekała, dopóki jego oddech nie stał się miarowy. Zasnął.
Maya poszła w jego ślady. Od razu pogrążyła się we śnie. W jednej chwili słuchała oddechu Dana, a w następnej była już w drodze do chaty Franka. Na jawie nie pamiętała tego miejsca, ale we śnie znała drogę na pamięć: najpierw wąską ścieżką przez las, a potem przez mostek. Chata znajdowała się na polanie. Była otoczona ścianą drzew. Dwa bujane fotele stały puste na ganku. Drzwi były zamknięte, ale w swoich snach ona zawsze miała klucz.
Weszła do środka, lecz nie dlatego, że chciała. Nie miała wyboru. Jakaś jej część – ta, która śniła – uparcie nalegała, żeby powracała tu co noc, jakby miała w tym miejscu jakieś zadanie do wykonania. Jakby musiała coś zrozumieć. Ogień trzaskał przyjemnie w wysokim kamiennym kominku. Stół był nakryty dla dwóch osób: miski, łyżki i szklanki, które jeszcze nie zostały napełnione. W garnku na kuchence gotowała się kolacja. Jakiś gulasz. Gotowane mięso, rozmaryn, czosnek i tymianek. Pachniało cudownie. Smakowicie. Czuła, że jej ciało zaczyna się odprężać nawet pomimo kiełkującego w niej przerażenia, które owijało się wokół serca.
Miała wrażenie, że to nie sen.
Wiedziała, że Frank tu jest. Zawsze tu był. Zza okna dochodził szum strumyka. Delikatny, spokojny dźwięk. Ale ona wiedziała swoje. Wiedziała o niebezpieczeństwie. Czaiło się tutaj. Tuż pod powierzchnią, wplecione w tkaninę tego miejsca. Niebezpieczeństwo drzemało w jego przytulności. W jego cieple. A nawet w dźwięku strumyka. W delikatnym szemraniu, które stawało się coraz głośniejsze. Woda płynęła po kamieniach w szybkim tempie. Rytmicznym i natarczywym. Wydawany przez nią dźwięk stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy, aż w końcu Maya miała wrażenie, że strumyk stara się jej coś powiedzieć. Ze szmeru zaczęły się wyłaniać słowa, ale znikały, zanim zdążyła je wyłapać.
Słuchała, próbując zrozumieć ten przekaz, aż zdała sobie sprawę, że to nie strumyk do niej mówi, tylko Frank.
Stał za nią i szeptał jej do ucha. Miała gęsią skórkę. Każdy włosek na jej ciele stanął dęba. Serce waliło jak młotem, a w uszach piszczało z przerażenia, gdy powoli zaczęła się odwracać.
Wtedy, zlana potem, otworzyła oczy.
Rzadko kiedy pamiętała swoje sny po przebudzeniu, a jeśli już, to zazwyczaj te wspomnienia były dość mgliste. Jednak odkąd przestała brać klonopin, sypiała płytko, coraz bardziej niespokojnie, a jej sny stały się wyrazistsze. Pozostawiały po sobie mgliste poczucie strachu. Sięgnęła po zegar i obróciła go w swoją stronę. Piąta czterdzieści dziewięć. Ostrożnie, tak by nie obudzić Dana, po raz kolejny podniosła się z łóżka, wzięła laptop z biurka i na palcach przeszła do salonu.
Włączyła playlistę z kojącymi dźwiękami natury i wyciągnęła przepis na niemiecki tort czekoladowy jej mamy. Dziś wieczorem ona i Dan mieli przed sobą dwie godziny jazdy do Amherst na urodziny. Jego mamy. Normalnie cieszyłaby się na takie spotkanie – lubiła rodziców Dana i sama zaproponowała (zanim skończyły jej się tabletki), że upiecze z tej okazji tort – ale teraz zastanawiała się, w jaki sposób podczas kolacji we czworo uda jej się ukryć, że coś jest z nią nie tak.
Chciała, żeby ją zaakceptowali. Kiedy spotkała się z nimi po raz pierwszy, ojciec Dana wpadł na pomysł, że fajnie byłoby porozmawiać z nią po hiszpańsku. Wypadło to dość niezręcznie, ponieważ hiszpański Mai był na żenującym poziomie. Brzmiała jak typowa anglojęzyczna osoba, która uczyła się tego języka w szkole średniej. Przeciągała samogłoski i używała czasowników nie w tym czasie, co trzeba, podczas gdy ojciec Dana potrafił zawsze odpowiednio wymówić „r”. „Przepraszam”, powiedziała w końcu po angielsku i od tamtej pory próbowała zrehabilitować się w oczach rodziców swojego partnera.
Greta i Carl, podobnie jak ich syn, byli inteligentami. Intelektualistami. Ona była fotoreporterką, a on – nauczycielem piątych klas i wielojęzycznym poetą. Mai zależało na tym, żeby ją lubili, ale przede wszystkim chciała być taka jak oni. Nie zamierzała wiecznie tkwić w centrum ogrodniczym Kelly’s. Wprawdzie jej mama pracowała w kuchni luksusowego ośrodka odwykowego, w którym zajmowała się pieczeniem chleba, ale ojciec też był pisarzem. Chciała powiedzieć to rodzicom Dana. Jednak wtedy prawdopodobnie by o niego dopytywali, a wtedy Maya musiałaby powiedzieć, że zmarł przed jej narodzinami. Takie wyznanie zawsze prowadziło do niezręczności. Zawsze. Nikt nigdy nie wiedział, co powiedzieć w takiej sytuacji, a ostatnie, czego Maya pragnęła tego wieczoru, to więcej niezręczności.
W razie czego powie im po prostu, że nie czuje się najlepiej, co zresztą jest prawdą. Zakryje makijażem cienie pod oczami i postara się nie wiercić na krześle. Będzie się uśmiechać. Tylko nie za szeroko. I nie za lekko. Wtedy nikt się nie domyśli, że tak mało spała.
Pocierając skronie, próbowała skupić się na dźwiękach wodospadu płynących z głośników. Stworzyła listę składników, których nie mieli, a potrzebowali na tort: grubo rozdrobnionego kokosu, maślanki i orzechów pekan. Następnie, nie mogąc skupić się na książce, weszła na YouTube i przewinęła wiele kanałów, które miała subskrybowane. Potrzebowała czegoś, co przyciągnie i zdoła zatrzymać jej uwagę. Odwróci od nękającego ją pragnienia. Da mózgowi chwilę wytchnienia.
Tyle że nie korzystała z żadnych mediów społecznościowych. Jej przyjaciele uważali to za przejaw ekscentryzmu, Dan twierdził, że to powiew świeżości, a ona zdołała przekonać samą siebie, że chce przez to przekazać pewną ideę, zaakcentować istotny problem społeczny i swoją postawę wobec niego. Może i tak, przynajmniej do pewnego stopnia, ale prawda była o wiele bardziej złożona i nie powinna o tym myśleć teraz, kiedy poziom jej niepokoju sięgnął zenitu.
Obejrzała krótki filmik o kocie, który wychowywał osieroconego beagle’a, a następnie o boston terrierze z talentem do jazdy na deskorolce. Nie miała ani zdjęcia profilowego, ani żadnych innych informacji, które mogłyby identyfikować ją w sieci, ale rzecz jasna nie stanowiło to żadnej przeszkody, by otrzymywała spersonalizowane reklamy i rekomendacje.
Później zastanawiała się, czy to właśnie dlatego ten filmik pojawił się w sugerowanych dla niej treściach. _Dziewczyna umiera przed kamerą_. Oczywiście, że kliknęła. Jak mogłaby nie kliknąć? Zgodnie z tytułem sześciominutowe nagranie pochodziło z kamery monitoringu baru w Pittsfield w stanie Massachusetts, czyli z rodzinnego miasta Mai. Choć wyglądało, jakby powstało w latach pięćdziesiątych, musiało być stosunkowo nowe, ponieważ nie kojarzyła tego miejsca z rzędem błyszczących lóż, w większości pustych, ustawionych wzdłuż ściany z oknami. Wyglądało na to, że nagranie powstało za dnia. Było kolorowe, ale też naprawdę kiepskiej jakości. Wszystko wydawało się rozmyte: podłoga w czarno-białą szachownicę, zdjęcia zabytkowych samochodów na ścianach. Jedynymi klientami baru byli czteroosobowa rodzina i dwóch starszych mężczyzn pijących kawę.
Kamera była skierowana na drzwi wejściowe, aby w razie czego móc możliwie jak najlepiej uchwycić przestępcę, który wejdzie do lokalu z bronią lub ucieknie z ukradzionymi pieniędzmi. Jednak tym razem niczego takiego nie zarejestrowała. Gdy drzwi się otworzyły, kamera uchwyciła całkiem zwyczajną parę – mężczyznę po trzydziestce i nieco młodziej od niego wyglądającą kobietę, która trochę przypominała Mayę. Miała okrągłą twarz z wysokim czołem i ciemnymi oczami. Wyglądała na prostoduszną.
Mężczyzną na nagraniu był Frank Bellamy.
Maya nie miała co do tego wątpliwości. Wprawdzie nie widziała go od siedmiu lat, ale nie pomyliłaby tego wąskiego podbródka i lekko krzywego nosa z żadnym innym. Podobnie jak luzackiego kroku i rozczochranych włosów. Ze względu na jakość nagrania na twarzy Franka nie było widać żadnych oznak starzenia się, przez co wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Jakby upływ czasu zupełnie go nie dotyczył. Maya patrzyła, jak para siada w loży, naprzeciwko siebie i podnosi ze stolika laminowane menu. Następnie do nowo przybyłych klientów podeszła kelnerka z dzbankiem wody i przyjęła ich zamówienia, których nigdzie sobie nie zapisała.
To, co działo się potem, wyglądało jak normalna rozmowa między Frankiem i jego towarzyszką, z tą różnicą, że tylko on mówił. Kobieta słuchała pochylona w stronę kamery. Jej twarz była widoczna, a jego lekko odwrócona w drugą stronę – tak że kamera mogła uchwycić jedynie prawe ucho, policzek, oko i kącik ust Franka.
Płuca Mai objęły zimne macki.
Po pięciu minutach nagrania wciąż właściwie nic się nie działo. Prawdopodobnie wiele osób nie dotrwało do tego momentu i nie obejrzało filmiku do końca. Nawet clickbaitowy tytuł nie wystarczy, by utrzymać uwagę i zainteresowanie większości widzów na tak długo. Taki chwyt działa tylko do pewnego momentu. Ktoś, kto zamieścił nagranie, powinien rozważyć jego edycję. Wycięcie części tej przydługiej, jednostronnej konwersacji. Z drugiej strony możliwe, że rzeczony fragment został pozostawiony celowo. By pokazać, że to, co było później, naprawdę wzięło się znikąd.
Maya pochyliła się nad ekranem, próbując odczytać emocje na twarzy kobiety. Wydawała się średnio zainteresowana tym, co mówił Frank. Patrząc na nią, trudno było znaleźć jakiekolwiek wskazówki co do jej myśli i odczuć. Frank mógł opowiadać jakąś historię, najwyraźniej pozbawioną humoru i elementu zaskoczenia. Niewykluczone też, że dawał jej pewnego rodzaju instrukcje czy też objaśniał drogę.
Równie dobrze kobieta mogłaby być studentką siedzącą na tyłach sali wykładowej. Nie zdjęła nawet żółtej puchowej kurtki. Jej łagodne spojrzenie było skupione na jego twarzy. Łokcie i przedramiona oparła o stolik. Maya sprawdziła, że do końca filmiku pozostało tylko dwadzieścia sekund. Wtedy to się stało.
Kobieta zakołysała się na swoim miejscu. Z szeroko otwartymi oczami zgięła się w talii. Nie podjęła żadnej próby amortyzacji upadku. Jej przedramiona wciąż spoczywały na stoliku, podczas gdy głowa opadła. W innych okolicznościach nagłość tej sceny mogłaby się wydać komiczna jak w przypadku klauna, który ląduje twarzą w tarcie z kremem bananowym. Tyle że tutaj nie było ani ciasta, ani śmiechu. Jedynie krótka pauza, zanim Frank zerwał się z miejsca, pośpieszył do kobiety i zaczął coś mówić, prawdopodobnie jej imię. Teraz, gdy miał twarz zwróconą w stronę kamery, łatwo można było dostrzec jego strach i zaskoczenie.
Kiedy przyciągnął ją do siebie, kobieta zawisła całym ciężarem martwego ciała na jego ramieniu. Fragment nagrania monitoringu zakończył się w momencie, gdy do pary podbiegła kelnerka. Jednak na chwilę przed tym oczy Franka się podniosły. Spojrzały w kamerę. Maya miała wrażenie, że patrzy prosto na nią.
Drżącymi rękami zamknęła laptop.
Filmik został wrzucony niecałe trzy dni temu, a już zebrał siedemdziesiąt dwa tysiące wyświetleń. Frank miał wszelkie powody, by sądzić, że Maya go obejrzy. Co oznaczało, że ona miała wszelkie powody do strachu. W końcu nie pierwszy raz widziała, jak ktoś umiera w jego obecności.DWA
Życie Aubrey West zakończyło się w pogodny letni dzień. Była najlepszą przyjaciółką Mai w liceum i zmarła na krótko przed jej wyjazdem na studia. Śmierć Aubrey nie została uwieczniona przez kamerę, ale i tak wzbudziła spore zainteresowanie: kręcono o niej relacje telewizyjne, pisano artykuły do gazet i rozsiewano przeróżne plotki. W końcu zdrowa siedemnastolatka ni stąd, ni zowąd padła trupem. _Skoro jej mogło się przydarzyć coś takiego…_, myśleli ludzie.
Aubrey, podobnie jak dziewczyna z filmiku na YouTubie, tuż przed śmiercią rozmawiała z Frankiem i Maya była przekonana, że to właśnie on zabił jej przyjaciółkę. Podejrzewała, dlaczego to zrobił, ale nie potrafiła wytłumaczyć, w jaki sposób, a ponieważ brakowało jej dowodów (i z czasem także zaufania do samej siebie, swojej percepcji, a nawet poczytalności), ostatecznie nie miała innego wyboru, jak pójść do przodu. Zostawić ten rozdział za sobą.
A przynajmniej spróbować.
Maya zawsze lubiła sobie popić. A przynajmniej od czasu, gdy po raz pierwszy Aubrey zwinęła mamie pół litra wódki. Wypiły ją wymieszaną z Sunny D. Jednak wtedy jej podejście do picia było inne. Jako nastolatki ona i Aubrey szukały wszelkich sposobów na dobrą zabawę. Haj. Jednocześnie uważały, że dzieli je przepaść od szkolnych wykolejeńców. Dzieciaków, które wymykały się na parking między lekcjami, a potem snuły się po korytarzach z czerwonymi oczami i wisiały przy swoich szafkach. Maya dostawała najwyższe oceny bez większego wysiłku. Aubrey, chociaż jej stopnie nigdy tego nie odzwierciedlały, również była na swój sposób niezwykle bystra. Świetnie rozumiała ludzi. Potrafiła właściwie odczytywać ich działania. Przejrzeć na wylot. Kiedy była mała, jej rodzina często się przeprowadzała, więc miała duże doświadczenie w nawiązywaniu znajomości, ale nie umiała ich podtrzymywać.
Kiedy Maya poznała ją w dziewiątej klasie⁴ na angielskim, Aubrey była nową uczennicą – tajemniczą i intrygującą dla wszystkich, zwłaszcza dla chłopaków, których przyciągała swoimi zielonymi oczami i chytrym uśmiechem. W ciągu pierwszych kilku tygodni cieszyła się popularnością. Maya była tylko jedną z wielu dziewczyn, z którymi Aubrey się wtedy zakumplowała. Jednak żadne inne jej przyjaźnie nie przetrwały próby czasu. Tylko tę z Mayą pielęgnowała. Obie o nią dbały.
Miały przygotować w parze projekt o Emily Dickinson i tak połączyła je poezja. To dzięki niej tak dobrze się dogadywały. Obie potrafiły dać się porwać pięknemu wersowi. Poza tym łączył je brak przynależności – Aubrey miała na stałe przyklejoną łatkę „nowej laski”, a Maya przez cały czas siedziała z nosem w książkach. Wyglądała na Latynoskę, ale dorastała z białą samotną matką. Poza tym niewiele wiedziała o swojej rodzinie w Gwatemali. Czuła, że nie pasuje do innych latynoskich dzieciaków. Jednocześnie to, że nie była biała, sprawiało, że wyróżniała się w Pittsfield. Odstawała.
Spędzała większość czasu na czytaniu i wymyślaniu historii. Lepiej dogadywała się z nauczycielami niż z rówieśnikami, ale nie miała z tym problemu. Zamierzała pójść w ślady ojca i zostać pisarką. Taki był jej plan: pisać książki i zyskać sławę. Zostawić Pittsfield za sobą.
Dostała się na prawie wszystkie uczelnie, do których złożyła papiery. Wybrała Uniwersytet Bostoński ze względu na tamtejszy program kreatywnego pisania oraz stypendia, które jej przyznano. Jednak tydzień przed rozpoczęciem przez nią studiów Aubrey zmarła.
I tak życie Mai podzieliło się na przed i po.
Straciła najlepszą przyjaciółkę. Widziała śmierć Aubrey na własne oczy, jednak do dziś czuła, że za tym nieszczęśliwym zdarzeniem stało coś więcej. Jakby oglądała sztuczkę magiczną, rozumiejąc, że to była iluzja, ale nie wiedząc, w czym tkwi jej sekret. Jak magik to zrobił.
To wszystko nie trzymało się kupy. Aubrey była zdrowa, nic jej nie dolegało. W przeszłości nie cierpiała na żadne poważniejsze schorzenia. Sekcja zwłok również nie okazała się pomocna. Lekarz medycyny sądowej stwierdził jedynie, że była to „nagła niewyjaśniona śmierć” – najwyraźniej tak określał sytuacje, w których ktoś padał trupem bez żadnego powodu. Najczęściej w podobnych przypadkach tragedię przypisywano arytmii serca lub pewnego rodzaju napadowi lub atakowi.
Ale Maya wiedziała swoje. To był Frank.
Nie potrafiła tego udowodnić, a nawet wytłumaczyć, ale upierała się, że w jakiś sposób zdołał ich wszystkich oszukać. Żadnej broni. Żadnej trucizny. Żadnej krwi. Żadnych ran. Może gdyby miała choć cień dowodu, policja potraktowałaby ją poważnie. Jednak w tej sytuacji jedynie przesłuchali Franka. Nie mieli żadnego powodu, by go zatrzymać. Za to Mayę uczulili na możliwe konsekwencje fałszywych oskarżeń, podkreślając, że w taki sposób można zrujnować człowiekowi życie.
Mama Mai miała dla niej więcej cierpliwości i wyrozumiałości, jednak kiedy okazało się, że podejrzenia córki nie tylko się nie potwierdziły, ale były wręcz bez sensu, zaczęła się martwić o jej zdrowie psychiczne. Miała ku temu powody. Choroba psychiczna była w ich rodzinie jak klątwa, która w ówczesnym wieku Mai – siedemnastu lat – mogła zacząć dawać o sobie znać.
Z tego powodu dziewczyna trafiła pod opiekę doktora Barry’ego. Jej mama znalazła go na jednej z żółtych stron książki telefonicznej.
Już na pierwszym godzinnym spotkaniu doktor Barry zdiagnozował u niej krótkotrwałe zaburzenie psychotyczne. Mogła je wywołać śmierć bliskiej osoby. Powiedział, że Maya cierpi na urojenia i stąd biorą się jej podejrzenia oraz obawy co do Franka. Jednocześnie zapewnił, że nie ona pierwsza reaguje myśleniem magicznym na tak nagłą i niespodziewaną śmierć. To tak w ramach pocieszenia. Mniej niż dwie osoby na sto tysięcy nagle umierają z powodów, których nie udaje się zidentyfikować podczas autopsji.
W niektórych kulturach winą za takie zgony obarcza się złe duchy. Umysł zawsze będzie próbował wyjaśnić to, czego nie może zrozumieć. Będzie wymyślał historie, teorie, a nawet całe systemy wierzeń. A umysł Mai – jak to powiedział doktor Barry – był z gatunku tych, które widziały twarze w chmurach i wiadomości w liściach herbaty. Wzory tam, gdzie inni niczego nie dostrzegali. Była to oznaka bujnej wyobraźni, ale takiej, która może płatać figle.
Leki przeciwpsychotyczne stłumiły niedające jej spokoju poczucie, że Frankowi udało się ich wszystkich wykiwać, ale nigdy nie zdołały sprawić, by zniknęło całkowicie. Czasami wciąż ją nachodziło. Podpełzało do niej w ciemnościach. Trudne do zniesienia przekonanie, że choć wszyscy wierzyli doktorowi Barry_’_emu, ten w rzeczywistości się mylił i Frank naprawdę zamordował jej najlepszą przyjaciółkę.
A z tym przekonaniem wiązał się strach. Maya była dla Franka niedokończoną sprawą, świadkiem tego, co zrobił (cokolwiek to było). Jeśli w istocie był mordercą, miała wszelkie powody, by się bać. A fakt, że nie wiedziała, jak to zrobił, tylko potęgował tę straszliwą niepewność, która nie pozwalała jej ruszyć do przodu. Jednak z czasem nauczyła się, że nie warto rozmawiać o swoich podejrzeniach z doktorem Barrym ani tak naprawdę z nikim innym. Nie mogła znieść, gdy ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę. Zadowolony z tego, że Maya nie ma już urojeń, doktor Barry uznał ją za wyleczoną (choć wciąż lekko niespokojną) i zamienił jej leki przeciwpsychotyczne na klonopin.
Pomogło. Klonopin tłumił jej lęki i sprawiał, że spała jak zabita.
Alkohol również okazał się pomocny. Przez cały okres studiów kilka nocy w tygodniu upijała się do nieprzytomności. Wciąż dostawała dobre oceny, ale tylko dlatego, że starała się wybierać same najłatwiejsze zajęcia – takie jak wykłady, na które uczęszczała masa ludzi i gdzie nikt nie znał jej imienia, więc nie miało znaczenia, czy przychodziła na nie skacowana, czy nie. Wmawiała sobie, że dobrze się bawi, i może naprawdę tak było. Trudno powiedzieć. Mało pamiętała z tego okresu. W sieci widniało natomiast wystarczająco dużo żenujących zdjęć, na których tańczyła na ladach barowych, zawsze z drinkiem lub szotem w ręce. Można było po nich wnosić, że nigdy nie bawiła się lepiej.
Po studiach chętnie podjęła pracę w centrum ogrodniczym Kelly’s. I choć od czasu do czasu siadała przy biurku, aby coś napisać, nigdy nie udało jej się przebrnąć przez pierwszą stronę. Problem polegał na tym, że przestała lubić przebywanie sam na sam z własnymi myślami. Kiedy poznała Dana, od ponad roku pracowała w centrum ogrodniczym i dzieliła mieszkanie ze swoją przyjaciółką Laną.
Poznali się na imprezie akurat o takiej porze, kiedy wszyscy albo tańczyli w kółeczku cali spoceni, albo zdecydowanie za głośno bełkotali w kuchni, albo leżeli rozwaleni na łóżku gospodarza i wciągali koks. Maya założyła, że oboje byli na haju, gdy zaczęli rozmawiać w kolejce do łazienki. Jak inaczej wytłumaczyć, że następnego dnia rano, podczas śniadania, siedząc naprzeciwko siebie w jej ulubionej meksykańskiej restauracji, nadal byli pochłonięci konwersacją?
Przy _huevos rancheros_ i przyprawionej cynamonem _café de olla_ rozmawiali o wszystkim, ale ona najbardziej zapamiętała to, że Dan, podobnie jak ona, czytał kiedyś _Iliadę_ w wydaniu dla dzieci i od tego czasu miał obsesję na punkcie mitologii greckiej.
Może chodziło o pewnego rodzaju intymność, która towarzyszy przebywaniu z kimś, kto uwielbia te same opowieści. A może o to, że rozmawiając o nich, tak naprawdę mówili o sobie. Maya od lat nie otwierała się przed nikim na temat największej traumy swojego życia. I chociaż wtedy na pewno nie wspomniała o niej Danowi, znalazła pewne pocieszenie we wrażliwości, z jaką mówił o Kasandrze – kobiecie przeklętej, głoszącej prawdę, w którą nikt nie wierzył.
Dopiero na trzeciej lub czwartej randce zdała sobie sprawę z tego, że Dan prawie w ogóle nie pije – co najwyżej dwa drinki na całą imprezę – i nie bierze narkotyków. A to oznaczało, że ich pierwsza rozmowa nie była wcale napędzana kokainą (przynajmniej nie ze strony Dana), co wydawało się jej naprawdę ważne.
Oznaczało to również, że był przy niej całkowicie trzeźwy w przeciwieństwie do większości mężczyzn, z którymi umawiała się do tej pory, a którzy z perspektywy czasu wydawali jej się bardziej kumplami od kieliszka. Myśl o tej całej uwadze poświęcanej jej na trzeźwo była wykańczająca nerwowo. Jednak z czasem – podczas brunchów i kolacji, długich rozmów i coraz bardziej komfortowego siedzenia w ciszy – Maya również zapragnęła być przy nim trzeźwa, by możliwie jak najlepiej pamiętać spędzone razem chwile. Nie tracić ich czasu we dwoje. Przejażdżek rowerowych wzdłuż Charles River. Maratonów _Iron Chefa_ spędzonych na kanapie. Przygotowywania razem wyszukanych dań w jego kuchni, kiedy to robili niezły bałagan.
Z początku spędzanie tylu chwil na trzeźwo nie było dla niej łatwe. Czasami, nie wiadomo skąd i dlaczego, budziły się wspomnienia, które jak lewiatan po długim śnie groziły powstaniem i połknięciem jej w całości. Aubrey upadająca na schodach. Mroczny błysk w oczach Franka. Przerażenie wynikające z faktu, że żadne wysiłki Mai, by nie rzucać się w oczy, nie będą miały znaczenia, jeśli tylko Bellamy zechce ją odnaleźć.
Jednak nie tylko to ją dręczyło. Niedawno zdała sobie sprawę, że w ciągu niemal dekady pozostawania w stanie ciągłego upojenia alkoholowego zapomniała, jak radzić sobie z codziennymi problemami, takimi jak kładzenie się spać o rozsądnej porze. Kiedy była sfrustrowana, czuła się aż dziwnie z tym, że nie pije.
Od czasu do czasu łapała się na tym, że bez powodu naskakuje na Dana. Miała wtedy do siebie żal. Gryzły ją wyrzuty sumienia. Z obawy, że mogłaby go odtrącić lub do siebie zniechęcić, starała się, jak mogła, ukryć swój niepokój. Nigdy nie wspominała o zimnych potach, które budziły ją o świcie, ani o bezsenności. Jednak w końcu wszystko to ustąpiło, w czym pomógł jej klonopin. Zastępowała nim teraz alkohol – wódkę lub gin – którego normalnie używała, by zwalić się z nóg.
Bywało, że brała klonopin także w ciągu dnia. Wraz ze wzrostem tolerancji na lek zwiększała jego dawkę. Wbrew temu, czego się obawiała, dawne lęki nie były w jej życiu tak wszechobecne. Tylko to się dla niej liczyło. Przez większość chwil miała spokój od natrętnych myśli. A może po prostu upłynęło wystarczająco dużo czasu? Dobrze się odżywiała i ćwiczyła. Rzadko piła więcej niż jednego drinka w ciągu całego wieczoru (wraz z kilkoma tabletkami klonopinu z buteleczki, którą trzymała w torebce, tak by Dan nigdy przypadkowo żadnej nie wziął, myśląc, że to aspiryna).
A kiedy myślała o Aubrey lub Franku czy też śniła o powrocie do chaty w lesie, pocieszała się słowami doktora Barry’ego, który zapewniał ją, że nic nie mogła zrobić. W żaden sposób nie mogła pomóc przyjaciółce. Nikt nie mógł. I nie była to niczyja wina. Nawet Franka.
Powtarzała to sobie za każdym razem, gdy dzwonił telefon, a ona nie rozpoznawała numeru albo gdy słyszała za sobą kroki podczas przechodzenia ciemną ulicą. Tylko jak to możliwe, że dwie kobiety umarły bez żadnego wyraźnego powodu podczas rozmowy z tym samym mężczyzną?