- promocja
Dom sióstr - ebook
Dom sióstr - ebook
Wyjazd na Boże Narodzenie do Yorkshire, krainy wyżynnych torfowisk w północnej Anglii, miał być prezentem urodzinowym i ostatnią próbą uratowania rozpadającego się małżeństwa. Jednak od początku Barbarze i Ralphowi Ambergom nic się nie układa. Już od pierwszej nocy wynajęta przez nich posiadłość Westhill House zostaje odcięta od świata z powodu śnieżycy. Barbara, myszkując po domu, natrafia niespodziewanie na zapiski byłej właścicielki posiadłości, Frances Gray. Ich lektura ożywia niezwykłą historię sprzed pięćdziesięciu lat. Zagłębiając się w aurę miłości, nienawiści, pogardy i tęsknoty za wolnością, Barbara zaczyna poznawać własną duszę i dojrzewa do najważniejszej decyzji. Decyzji, która nie tylko zmieni jej życie, ale będzie zarazem dopełnieniem losu Frances Gray.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7508-787-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzę przy biurku, stojącym przy oknie, i wyglądam na zewnątrz, na szerokie nagie połacie wysokich torfowisk, po których hula lodowaty wiatr grudniowy. Na niebie pełno szarych, wściekle skłębionych chmur. Podobno w święta ma spaść śnieg, ale nie wiadomo, czy te przepowiednie się sprawdzą. Tu, w Yorkshire, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Żyje się nadzieją, że wszystko będzie lepiej, i czasem ta nadzieja wystawiana bywa na ciężką próbę – zwłaszcza na wiosnę, kiedy zima nie chce odejść jak uciążliwy gość, który zatrzymuje się jeszcze w hallu, zamiast wynieść się wreszcie za drzwi. Powietrze przeszywają przeraźliwe wrzaski głodnych ptaków, zimny deszcz zacina w twarz wędrowca, gdy ten ciepło opatulony podąża błotnistą drogą, niosąc w sobie niczym cenny skarb wspomnienie słońca i ciepła.
Teraz, w grudniu, mamy jeszcze przynajmniej przed sobą Boże Narodzenie. Nie, żeby święta miały dla mnie tak wielkie znaczenie, ale stanowią one jednak świetlisty punkt w okresie ciemności. Dawniej bardzo lubiłam święta. Ale wtedy dom był jeszcze pełen ludzi, pełen głosów i śmiechów, choć także sporów. Ozdabiało się go cały, tygodniami piekło się i gotowało, odbywały się przyjęcia i świąteczne kolacje. Nikt nie potrafił tak dobrze zorganizować świąt jak moja matka. Myślę, że właśnie po jej śmierci Boże Narodzenie przestało sprawiać mi radość.
Laura, poczciwa stara Laura, ostatnia moja towarzyszka, stara się urządzić mi święta jak najpiękniej. Niedawno słyszałam, jak znosiła ze strychu pudełka z ozdobami świątecznymi. Na dole rozbrzmiewają z gramofonu stosowne pieśni, a Laura trudzi się, próbując zawiesić nad kominkami girlandy z jedliny. Przynajmniej ma zajęcie.
To wzruszające, jak jest przywiązana do mnie i do domu, ale często działa mi nerwy, gdy drepcze za mną jak piesek i spogląda na mnie tymi dziecięcymi, wylęknionymi oczami. Laura skończyła pięćdziesiąt cztery lata, lecz w dalszym ciągu ma wyraz twarzy wystraszonej dziewczynki. I to się już nie zmieni. Podczas wojny, kiedy przeżyła zbyt wiele okropności, była jeszcze młoda, a o psychoterapii w leczeniu traumatycznych przeżyć prawie nic wtedy nie wiedziano. Lekarze mieli nadzieję, że wszystko ułoży się samo, lecz czasami wcale tak nie było.
Na tym polegało również nieszczęście mojego brata George’a. Podobnie jak Laura nie potrafił uporać się sam z tymi okropnymi przeżyciami. Zdarzają się tacy ludzie. Nie umieją wygrzebać się ze spustoszeń, jakie los wyrządza w ich psychice.
Na dworze powoli się ściemnia. Nagle pojawiło się parę wirujących płatków śniegu. Z radością wyglądam wieczoru. Będę siedzieć przy kominku i popijać starą whisky, Laura będzie siedzieć obok mnie i robić na drutach, i mam nadzieję, że nie będzie się za dużo odzywać. Jest osobą miłą, ale niezbyt bystrą i dowcipną. Ilekroć zaczyna mówić o polityce albo o jakimś filmie obejrzanym w telewizji, siedzę jak na szpilkach. Wszystko w niej jest zawsze takie przeciętne, zresztą Laura potrafi tylko w kółko opowiadać o tym, co inni przewałkowali już dziesiątki razy. A z drugiej strony nie robi nic, żeby podciągnąć się umysłowo. Nigdy nie przeczyta porządnej książki, tylko ciągle te romanse z serii „Miles & Boone”. Wzdycha wtedy z rozkoszy i całkowicie identyfikuje się z przedstawioną na okładce prześliczną bohaterką w różowych fatałaszkach, która spoczywa w ramionach silnego mężczyzny o ciemnych lokach i podaje mu do pocałunku nabrzmiałe usta. Laura jest wtedy zawsze taka przejęta, że z jej twarzy znika nawet na krótko wyraz strachu i przerażenia.
Potem naleję sobie może nawet jeszcze jedną whisky, choć ona pewnie znowu spojrzy na mnie z dezaprobatą i powie, że nadmiar alkoholu szkodzi. Dobry Boże, jestem starą kobietą! Co to ma za znaczenie, czy i ile piję?
Poza tym mam powód do świętowania, ale Laurze o tym nie powiem, bo zacznie lamentować. Dopiero co napisałam słowo KONIEC pod tekstem mojej powieści, więc czuję się jakby wyzwolona od ciężkiego brzemienia. Nie wiem, ile czasu mi zostało, zresztą nieznośna była dla mnie myśl, że mogę nigdy nie skończyć. Ale dokonałam tego, zatem mogę spokojnie oprzeć się w fotelu i czekać.
Spisałam dzieje swojego życia. Czterysta stron maszynopisu. Całe moje życie przelane na papier. No cóż – prawie całe życie. Ostatnie trzydzieści lat pominęłam milczeniem. Niewiele się już wydarzyło, kogo by zresztą interesowały kłopoty i zmartwienia wyznaczające rytm codziennego życia starej kobiety? Nie, żebym zamierzała kiedykolwiek pokazać komuś ten tekst! Ale opisywanie własnej starości nawet dla mnie samej nie byłoby przyjemne. Uczciwie musiałabym wspomnieć o reumatyzmie, coraz słabszym wzroku, gośćcu wykrzywiającym moje palce, które z wolna przypominają już szpony, a na takie wyznania nie miałam ochoty. Z niczym nie należy przesadzać, także ze szczerością.
W swoich wyznaniach zachowałam zresztą wystarczającą uczciwość. Nigdzie nie twierdziłam, że byłam szczególnie piękna, szczególnie szlachetna czy szczególnie dzielna. Naturalnie parę razy bardzo mnie korciło. Byłoby to całkiem łatwe. Tu i ówdzie kilka drobnych poprawek, kilka zgrabnie ukrytych faktów. Pewnie nałożyłabym coś w rodzaju werbalnej nasadki zmiękczającej, uzyskując w ten sposób rozmyte kontury. Gdybym nie powiedziała o pewnych sprawach albo powiedziała o nich inaczej, od razu powstałby upiększony obraz. I siłą rzeczy powstałaby inna historia. Naturalnie można kłamać i podbarwić własną historię, lecz wtedy nasuwa się pytanie, po co w ogóle pisać.
Można też trzymać się prawdy. Prawda bywa okrutna, a czasem bolesna, ale przynajmniej jest prawdą. Dzięki niej cała sprawa ma jakiś sens. Pamiętałam o tym podczas zapisywania każdej strony. Zastanawiam się wprawdzie, czy to, że pisałam o sobie, Frances Gray, nie w pierwszej osobie, tylko w trzeciej, wiązało się z tym, iż nieświadomie miałam nadzieję, że w ten sposób mogę jednak wygładzić to i owo. Pisanie w pierwszej osobie zmusza znacznie bardziej do uczciwych analiz niż używanie formy „ona”. Ale jeśli taki był istotnie mój ukryty, niehonorowy motyw, to mogę powiedzieć, iż nie uległam pokusie upiększania brzydoty. Zapewniam, że obchodziłam się bezlitośnie z fikcyjną Frances w trzeciej osobie. I daje mi to przyjemne poczucie własnej odwagi i siły.
Dobrze ukryję swoje zapiski. Choć Laura bardzo mnie kocha, po mojej śmierci natychmiast zniszczyłaby wszystko; tak się boi, że ktoś mógłby się dowiedzieć o pewnych sprawach. Nie potrafi być inna, ale kto tak naprawdę potrafi? Najbardziej sensowne byłoby z pewnością spalenie tego wszystkiego, bo w końcu na jedno wychodzi, czy tych kilkaset zapisanych stron będzie sobie gnić w jakiejś kryjówce, czy też w ogóle przestanie istnieć. Dla mnie zresztą pisanie spełniło swój cel: pisanie zmusza do precyzji. Mgliste wspomnienia przybierają ostre kontury i wyraźne barwy. Naprawdę musiałam sobie przypominać. I dzięki temu się pogodziłam. Pogodziłam się ze sobą, ze swoim życiem, z losem. Wybaczyłam ludziom, a przede wszystkim wybaczyłam samej sobie. To było dla mnie ważne – i udało się. A mimo to...
Nie mogę tak po prostu powierzyć tego wszystkiego płomieniom. Włożyłam w to zbyt wiele pracy, zbyt wiele czasu. Nie zdobędę się na to. Przeczuwam, że to błąd, ale popełniłam w życiu tyle błędów, że jeden więcej nie ma już znaczenia.
W międzyczasie ściemniło się zupełnie; od dawna pali się lampka na moim biurku. Na dole Laura, przygotowując kolację, puszcza po raz setny te same kolędy. Ucieszy się, gdy po tak długim czasie znów będę jeść z apetytem. Kiedy człowiek nie rzuca się na jedzenie, Laura zawsze z miejsca uważa, że źle gotuje. W miesiącach pisania żyłam jednak w zbyt wielkim napięciu, żeby odczuwać prawdziwy głód. A człowiek pokroju Laury, której fantazja porusza się w obrębie dość ciasnych granic, nie potrafi sobie wyobrazić czegoś takiego. Dlatego w pewnym momencie przestałam jej to wyjaśniać. Po kolacji będzie rozpromieniona i uzna, że wreszcie znowu utrafiła w mój smak. I będzie z tego powodu niezmiernie szczęśliwa.
Laura jest niemal chorobliwie uzależniona od opinii innych ludzi, a najbardziej od mojej. Często zastanawiam się, na kogo będzie patrzeć tym swoim dopraszającym się miłości spojrzeniem, kiedy mnie zabraknie. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Laura wtedy nagle osiągnęła suwerenność i niezależność. Ona potrzebuje osoby, o której względy będzie mogła zabiegać, której będzie chciała we wszystkim dogodzić. W pewnym sensie potrzebuje nawet kogoś, kto wywiera na nią presję, w przeciwnym razie zadręcza się i czuje zagubiona na tym świecie.
Znajdzie się coś dla niej. Znajdzie się ktoś dla niej. Coś lub ktoś. Sprawy się rozwiną. Jak zresztą już wspomniałam: tu, w Yorkshire, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy...
Frances GrayTa podróż od początku stała pod nieszczęśliwą gwiazdą.
Ralph od samego rana był małomówny i zamknięty w sobie, lecz jego nastrój stał się jeszcze bardziej posępny, kiedy na lotnisku, śpiesząc się, zwrócili uwagę na zdjęcie Barbary na stronie tytułowej jakiegoś szmatławca, umieszczonego na obrotowym stojaku przed kioskiem z gazetami. Ralph zatrzymał się i przez chwilę wpatrywał w pisemko, a następnie wyciągnął portmonetkę.
– Daj spokój! – zdenerwowała się Barbara. Popatrzyła na zegarek. – Lada chwila odlatuje nasz samolot!
– Mamy jeszcze dość czasu – odparł. Wziął czasopismo i podał monetę sprzedawcy za kontuarem. – Uważam, że to bardzo dobre zdjęcie. Nie powinniśmy go ignorować.
Zdjęcie rzeczywiście było dobre: Barbara miała na sobie czarny kostium, w którym wyglądała zarówno seksownie, jak i poważnie, głowę miała podniesioną wysoko, a usta lekko otwarte. Rozpuszczone jasne włosy rozwiane na wietrze. Nad zdjęciem widniał napis grubymi czerwonymi literami: ZWYCIĘŻCZYNI.
– Gazeta jest wczorajsza – wyjaśniła Barbara, rzuciwszy okiem na datę. – Zdjęcie zostało zrobione w piątek w sądzie, po zakończeniu procesu Kornbluma. Nie wiem, dlaczego ta sprawa wzbudziła taką sensację!
Brzmiało to tak, jakby się usprawiedliwiała. Zdenerwowało ją to. Dlaczego ma się tłumaczyć przed Ralphem z tego, że wygrała proces i że prasa tak żywo interesuje się sprawą? Dlatego, że Ralph czuje się zażenowany, gdy jego żona bywa przedmiotem sensacyjnych doniesień w prasie bulwarowej, że spektakularne rozprawy są tak czy owak poniżej jego poziomu, że uważa obrońców w procesach karnych za prawników drugiej kategorii? Ralph ściśle rozróżniał adwokatów i obrońców w sprawach karnych. On był oczywiście adwokatem. Pracował w renomowanej frankfurckiej kancelarii i zajmował się głównie wielkimi procesami w branży ubezpieczeniowej, którymi nie interesował się prawie nikt oprócz samych uczestników. Barbara broniła sprawców ciężkich przestępstw i odnosiła tyle sukcesów, że wciąż proponowano jej nowe sprawy, które opinia publiczna śledziła miesiącami z zapartym tchem. Ralph zarabiał więcej pieniędzy, Barbara była ulubienicą dziennikarzy. Każdemu z nich dwojga przeszkadzało to, co wyróżnia drugie.
Gdy w końcu siedzieli już w samolocie – w ostatniej chwili stawili się przy swojej bramce – i stewardesy zaczęły rozdawać napoje, Barbara zadała sobie pytanie, które zadawała sobie już nieraz w minionych miesiącach, kiedy w ich małżeństwie pojawił się ten ton wiecznego rozdrażnienia i ta permanentna agresja. Na pewno nastąpiło to niepostrzeżenie, gdyż nie mogła sobie przypomnieć żadnej konkretnej daty. Ona sama z pewnością nie dostrzegła pierwszych znaków ostrzegawczych. Pamiętała, że Ralph już od dłuższego czasu mówił o problemach.
Jej wzrok padł znowu na gazetę leżącą na kolanach Ralpha. ZWYCIĘŻCZYNI! Tego rodzaju prasa zawsze przesadzała, lecz faktem było, że Barbara rzeczywiście wygrała sprawę i wyciągnęła Petera Kornbluma z naprawdę poważnej opresji.
Kornblum, burmistrz pewnego miasteczka, nie był wprawdzie grubą rybą, lecz niewątpliwie człowiekiem ambitnym, dbającym o swój wizerunek, toteż starał się być stale obecny przynajmniej na łamach prasy lokalnej. Kiedy niespodziewanie posądzono go o zabicie siekierą swej dziewiętnastoletniej kochanki i porąbanie zwłok, stał się w jednej chwili osobą powszechnie znaną. Przy tej okazji także pani Kornblum dowiedziała się, że jej mąż utrzymywał intymne stosunki z dziewczyną ze środowiska prostytutek, co poważnie zachwiało jej poukładanym dotychczas światem. Peter Kornblum przeobraził się w biednego robaczka błagającego o łaskę i zrozumienie, a poza tym żarliwie zapewniającego o swej niewinności. Jak później wyznał Barbarze, zasięgnął rady najbardziej zaufanych kolegów w partii, kogo wybrać na swego obrońcę. Wybór padł jednogłośnie na Barbarę Amberg. „Ona każdego wyciągnie!”
Oczywiście wcale tak nie było. Miała jednak na swoim koncie szereg sukcesów.
– Jak sądzisz: to jego sprawka? – spytał Ralph, pokazując palcem małe zdjęcie Petera Kornbluma na dole strony.
Barbara pokręciła głową.
– Nigdy w życiu. W ogóle to do niego nie pasuje. Mimo to jego kariera polityczna legła w gruzach. Żona wniosła pozew rozwodowy. On jest skończony. – Wzięła gazetę i wsunęła ją do siatki z tyłu fotela znajdującego się przed nią. – Zapomnij teraz o tym – powiedziała – przecież wyjeżdżamy. A za dwa dni święta.
Uśmiechnął się z przymusem. Po raz pierwszy Barbara zaczęła poważnie wątpić, czy dobrym pomysłem było porywanie męża w samotne miejsce, aby ratować ich małżeństwo.
Od szesnastu lat zawsze to samo. Ilekroć Laura Selley opuszczała Westhill House na kilka dni czy tygodni i wynajmowała dom ludziom, którzy płacili za to, żeby móc się tym przechwalać i zachowywać jak gospodarze, tuż przed wyjazdem udawała się na żmudne i deprymujące, bo jak zwykle bezowocne, poszukiwanie czegoś, o czym koniec końców nie wiedziała na pewno, czy w ogóle istnieje. Czyżby ścigała wytwór swej wyobraźni? Czy już dawno nie przeszukała każdego zakątka tego starego wiejskiego domu? Czyż nie szukała ciągle w tych samych miejscach, dobrze wiedząc, że w międzyczasie to nie mogło się tam raczej pojawić?
Zasapana wygramoliła się ze ściennej szafy, do której weszła mimo bólu w kościach, żeby po raz setny wywrócić wszystko wewnątrz do góry nogami. Z siedemdziesiątką na karku nie zaliczała się już do najmłodszych, w dodatku od lat dręczyły ją silne bóle reumatyczne, które szczególnie zimą bywały często nie do zniesienia. Zimne ostre wiatry przewalające się przez doliny Yorkshire na pewno nie poprawiały jej samopoczucia. Dobrze jej zrobi spędzenie świąt i sylwestra u siostry w łagodnym klimacie południowo-wschodniej Anglii. Byle tylko w międzyczasie obcy ludzie...
Stojąc przed szafą, wyprostowała się powoli, z cichym jękiem przyciskając dłonią krzyże. Jej wzrok powędrował za okno, omiótł pagórki Wensleydale, które latem jako pastwiska były zielone i błyszczące, a teraz wydawały się łyse i szare. Nagie konary drzew wyginały się na wietrze. Niskie skłębione chmury pędziły po niebie. W powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu. Tego ranka w radiu mówiono, że tu, w północnej Anglii, w święta może spaść śnieg.
Zobaczymy, pomyślała Laura, pożyjemy – zobaczymy. Tak czy owak zima będzie długa. Tu, na północy, zimy zawsze bywają długie. Powinnam sprzedać dom i przenieść się do jakiegoś ciepłego kraju.
Od czasu do czasu nosiła się z tą myślą, lecz równocześnie dobrze wiedziała, że nigdy tego nie zrobi. Westhill House był jedyną ojczyzną, jaką kiedykolwiek miała, jej ostoją, jej wyspą w świecie. Była przywiązana do tego domu, do tej krainy, choć nienawidziła samotności, chłodu i wspomnień, które towarzyszyły jej w tym więzieniu. Nie było innego miejsca, w którym potrafiłaby żyć.
– Gdzie mogłabym jeszcze poszukać? – zastanawiała się na głos. W domu było mnóstwo szaf ściennych, alkierzyków i rozmaitych zakamarków. Laura znała wszystkie i grzebała w nich już nieraz, lecz nigdy nie znalazła niczego ważnego. Przypuszczalnie nie było tam nic do znalezienia. Przypuszczalnie w ten sposób doprowadzała się tylko do szaleństwa.
Opuściła pokój i zeszła po stromych schodach na parter, weszła do kuchni. Pod blachą buzował ogień, czuć było zapach świątecznych ciastek, które upiekła przed południem i zamierzała wziąć do siostry. Mimo że od prawie czterdziestu lat w pomieszczeniu stała kuchenka elektryczna, Laura używała najchętniej żelaznej kolubryny z przełomu wieków, na której dawniej gotowano dla całej wielkiej rodziny. Uparcie trzymała się starych rzeczy, tak bojaźliwie, jakby bała się, że straci część samej siebie, jeśli rozstanie się z czymś, co należało kiedyś do jej życia. Wszystko, co nowe, traktowała z wrogością. Uważała, że świat idzie nadzwyczaj ryzykowną drogą, i każdą myśl o tym starała się stłumić jak najprędzej.
Nastawiła wodę, bo poczuła nieodpartą potrzebę wypicia filiżanki gorącej herbaty. Potem musiała się spakować i powlec pościel dla gości, którzy mieli się zjawić następnego dnia. Małżeństwo z Niemiec. Nigdy dotąd nie miała tutaj Niemców. Dla niej byli oni nadal wrogami z dwóch wojen światowych, ale z drugiej strony Peter też był Niemcem. O nim jednak także nie chciała myśleć, naprawdę wolałaby przyjmować tutaj Francuzów lub Skandynawów. Bardzo jednak potrzebowała pieniędzy, a poza tymi Niemcami nie było nikogo, kto chciałby wynająć Westhill House na święta.
Laura dawała regularnie ogłoszenia w katalogu z ofertami domów do wynajęcia dla wczasowiczów. Ze swej skromnej renty nie byłaby w stanie pokryć kosztów ciągłych koniecznych napraw, a stary budynek musiałby stopniowo popaść w ruinę. Wynajmowanie stanowiło jedyną możliwość dodatkowego zarobku, choć Laura po prostu nienawidziła wpuszczania do domu obcych. Teraz na przykład należało pilnie zadbać o nowe pokrycie dachu, najpóźniej przed następną zimą. Znalezienie gości było jednak trudne. Ktoś, kto jechał na północ, wybierał Krainę Jezior albo udawał się od razu do Szkocji. Yorkshire, kraina gór i torfowisk, zimnych wiatrów, masywnych domów zbudowanych z wapienia, nie przyciągało zbyt wielu turystów. Na myśl o Yorkshire ludzie wyobrażali sobie kopalnie ołowiu i węgla, osmalone kominy i posępne osiedla robotnicze w zamglonych dolinach.
Czy ktoś wiedział cokolwiek o przyjemnych, pogodnych dniach wiosennych, kiedy kraj zalewały jaskrawożółte narcyzy? Kto znał jasne szaroniebieskie mgiełki snujące się nad horyzontem w gorące letnie tygodnie? Czy ktoś wąchał kiedykolwiek aromatyczny zapach, który wiatr przynosił jesienią w doliny? Jak zawsze, kiedy Laura myślała o tym wszystkim, miłość do tej krainy wzbierała w niej niczym nagły bolesny skurcz i odbierała jej na chwilę oddech, a ona uświadamiała sobie wtedy znowu, że nigdy stąd nie wyjedzie. Że będzie znosić długie zimy. Samotność. Żyć wspomnieniami. Nie opuszcza się kogoś, kogo się kocha, takie było jej niezłomne przekonanie, choć można się ciągle na niego denerwować. Pewnego dnia można razem z nim zginąć, ale się nie wyjeżdża.
Rozległ się gwizd czajnika. Laura zalała wrzątkiem liście herbaty. Już ten aromatyczny zapach podziałał kojąco na jej nerwy; po pierwszym łyku, wiedziała to z doświadczenia, będzie nowym człowiekiem.
„Laura i jej filiżanka herbaty”, drwiła zawsze Frances, „jako jedyne w świecie lekarstwo na bóle brzucha, kurcze mięśni łydek, koszmary senne i depresje. Dla niej inne lekarstwa mogłyby nie istnieć”.
Frances też lubiła herbatę, lecz nigdy nie potrafiła z jej pomocą łagodzić problemów. Wolała mocniejsze rzeczy.
„Szklaneczka dobrej szkockiej z lodem”, mawiała, „a świat wraca do normy!”.
W piciu potrafiła przetrzymać każdego mężczyznę. Wydawało się, że ma wątrobę z gumy, zupełnie niewrażliwą na ból.
Laura zaciągnęła grube wzorzyste zasłony, zabraniając w ten sposób wstępu zapadającym ciemnościom i wiatrowi wyjącemu za oknem. Na myśl o Frances ogarnęła ją z powrotem nerwowość. Ponownie nasunęło się dręczące wyobrażenie, że zjawią się obcy i przez dwa tygodnie dzień w dzień będą mogli szperać w jej domu. Ludzie byli ciekawscy. Lubili odkrywać rzeczy związane z innymi. Laura wiedziała o tym, bo i ona czasami zaglądała do cudzych szuflad. Kiedyś listonosz zostawił u niej omyłkowo list do Leighów z dworu w Daleview. Przez pół dnia krążyła wokół listu, w końcu nie wytrzymała i otworzyła go nad parą. Była gorzko rozczarowana, gdy okazało się, że zawiera tylko zaproszenie na święto powitania wiosny od jakiejś rodziny z Hawes.
Laura przeszła z filiżanką w ręku do jadalni, sprawdziła w kredensach, czy porcelana i kieliszki do wina są ustawione jak należy. Białe lniane obrusy leżały uprasowane i złożone równo kant przy kancie na odpowiedniej półce w komodzie. Srebrne sztućce, podzielone na łyżki, noże i widelce, umieszczono według wielkości w wyłożonych aksamitem przegródkach. Laura z zadowoleniem pokiwała głową. Niemcy nie powinni mieć powodu do marszczenia swych delikatnych nosów.
Także tutaj zasunęła zasłony i ruszyła do wyjścia. Przez cały czas miała jednak wzrok spuszczony, bacząc na to, żeby ani przez chwilę nie wodzić już oczyma po pokoju. Ale gdy wychodziła, jej wzrok zatrzymał się na gzymsie kominka i zobaczyła stojącą na rogu dużą fotografię w pozłacanej ramce. Nie mogła się powstrzymać, musiała się zbliżyć. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało siedemnastoletnią Frances Gray. Dziewczyna miała na sobie strój marynarski, który sprawiał bardzo obyczajne wrażenie, gładkie czarne włosy sczesane na boki. Była osobą w typie wybitnie celtyckim, świadczyła o tym blada cera i jasnoniebieskie oczy. Na zdjęciu uśmiechała się dosyć wyniośle: ten uśmiech służył jej nieodmiennie do onieśmielania innych, nie rozstawała się z nim nawet w najcięższych czasach, gdy ludzie mówili, że doprawdy nie ma już chyba rzeczy, do której mogłaby się z dumą odwołać. W rzeczywistości chodziło jedynie o to, że nigdy nie okazała słabości. Jej dzielność doceniło niewielu bliźnich. Większość ludzi uważała, że spokojnie mogłaby być trochę skromniejsza i trzymać się raczej w cieniu.
Frances i skromność! Laura omal nie wybuchnęła śmiechem. Popatrzyła na młodą dziewczynę na zdjęciu i powiedziała na głos:
– Powinnaś była mi powiedzieć! Po prostu powinnaś była mi powiedzieć, gdzie to ukryłaś!
Ale Frances uśmiechała się tylko i zachowywała milczenie.
Samolot wylądował w Londynie około siedemnastej. Barbara i Ralph zamierzali spędzić noc w hotelu, a następnego ranka wyruszyć do Yorkshire wynajętym wozem. Barbara sądziła, że przyjemnie byłoby pospacerować wieczorem po przystrojonym już świątecznie mieście, a później pójść na kolację do jakiejś przytulnej restauracji. Kiedy jednak wysiedli z samolotu, lało jak z cebra, a wieczorem nastąpiło jeszcze pogorszenie pogody. W takiej sytuacji nawet Regent Street ze swymi neonami i wielką choinką nie zachęcała do dłuższego zatrzymania się.
Zupełnie przemoczeni uciekli w końcu do taksówki i kazali się zawieźć do Covent Garden. Udało im się zdobyć ostatni wolny stolik u Maxwella. Było głośno i tłoczno, ale przynajmniej także ciepło i sucho. Ralph odgarnął z twarzy mokre włosy i marszcząc czoło, przeglądał menu.
– Wybierz sobie coś naprawdę dobrego – powiedziała Barbara. – Przez następne dwa tygodnie będziesz zdany na moją kuchnię, a wiesz, co to znaczy.
Ralph roześmiał się, ale nie wyglądał na wesołego.
– W Yorkshire też będą restauracje – zauważył.
– Z tego co zrozumiałam z opisu domu, wylądujemy mniej więcej pośrodku zupełnego pustkowia – wyjaśniła Barbara. – W pobliżu jest wprawdzie jakaś wioska, ale... – Nie dokończyła zdania, tylko wzruszyła ramionami.
Przez chwilę milczeli oboje, po czym Ralph zapytał cicho:
– Uważasz, że to wszystko naprawdę ma sens?
– To ty zawsze zachwycałeś się Anglią! Ty zawsze mówiłeś, że kiedyś chciałbyś pojechać do Yorkshire! To ty...
– Oczywiście, wcale nie o to chodzi – przerwał jej Ralph – tylko o nas. W tym stanie rzeczy... czy koniecznie musimy się tam zagrzebywać we dwoje na dwa tygodnie? Kisić się we własnym sosie i mierzyć ze wszystkim, co...
– Tak jest! Problem polega przecież na tym, że nigdy nie mamy czasu dla siebie. Że oprócz „dzień dobry” i „dobry wieczór” nie mamy sobie prawie nic do powiedzenia. Że każde z nas żyje tylko własną pracą i nie ma pojęcia, co przeżywa drugie!
– Dobrze wiesz, że chciałem inaczej.
– Owszem – odrzekła z goryczą Barbara – wiem o tym. Moim kosztem.
Oboje zamilkli, a po chwili Ralph zaczął znowu:
– Równie dobrze mogliśmy jednak porozmawiać w domu. Teraz, przez święta.
– Kiedy? Dobrze wiesz, jak mieliśmy rozplanowane całe święta!
Wiedział. W Wigilię mieli być u rodziców Barbary. W pierwszy dzień świąt u jego matki. W drugi dzień u brata Barbary. A następnego dnia, dwudziestego siódmego grudnia, wypadały jego, Ralpha, czterdzieste urodziny. I znowu rodzina. Ta podróż była zresztą prezentem urodzinowym od Barbary. I dlatego też nie mógł odmówić. Wszystko już zaplanowała, zorganizowała, opłaciła. Odbyła rozmowy ze wszystkimi członkami rodziny, udobruchała ich, wyjaśniła sytuację. Nie powiedziała prawdy, to oczywiste! „Wiecie, Ralph i ja, otóż nasze małżeństwo może się lada chwila rozlecieć i dlatego...” Nie, Ralph potrafił sobie wyobrazić, jak tego dokonała: jak złożyła wszystko na karb jego marzeń i własnego życzenia, aby te marzenia się spełniły. „Ralph zawsze marzył o czymś takim. Samotny domek na wsi w północnej Anglii. W Yorkshire, krainie sióstr Brontë. Jego czterdzieste urodziny to przecież godna okazja, nie uważacie? Musicie to zrozumieć. W przyszłym roku znów będziemy świętować Boże Narodzenie razem!”.
Jeśli dla nas dwojga będzie jeszcze jakiś przyszły rok, pomyślał Ralph.
Oni sami w osobliwy sposób zamienili się rolami. Barbara przez długi czas nie zauważała, że coś się między nimi psuje, i bojkotowała każdą jego próbę zdefiniowania i wyartykułowania problemu. Albo nie miała czasu bądź ochoty i była zbyt zmęczona, albo była przekonana, że w ogóle nie ma problemu. Wydawało się, iż nie dostrzega, że widują się praktycznie tylko w biegu.
W trakcie mijającego roku najwidoczniej zdała sobie jednak sprawę, że istnieją pewne poważne trudności, i teraz postanowiła sama je usunąć. Przyzwyczajona do chwytania byka za rogi i pokonywania przeciwności zabukowała wyjazd do odległego zakątka Yorkshire, gdzie przez dwa tygodnie nie powinni im przeszkadzać przyjaciele i krewni, a poza tym będą wolni od obowiązków zawodowych. Tak czy inaczej udało jej się zupełnie zawojować Ralpha, co było absolutnie typowe dla niej – a jego tylko irytowało. Odebrał to w ten sposób, że dała poniekąd sygnał startowy. Cel: uratowanie naszego małżeństwa. Czas: dwa tygodnie.
Czuł się niczym kandydat w quizie telewizyjnym. „Ma pan dokładnie sześćdziesiąt sekund!”. Ostatnimi laty, kiedy ogarniała go coraz większa frustracja, miał wrażenie, że został pozostawiony samemu sobie, i czuł, że zaczyna mu brakować tchu. Może też po prostu przestał wierzyć w to, że cokolwiek może się zmienić. Teraz to on nie chciał już mówić. Nie chciał prosić o coś, czego i tak by mu nie dała.
Barbara zaczęła studiować menu. Jej ciche pomruki zdradzały, że koncentruje się na tym. Zawsze robiła wszystko maksymalnie skoncentrowana. Kiedy pracowała, obok niej mogła wybuchnąć bomba, a ona nie zauważyłaby tego.
On wiedział, że od pewnego czasu za bardzo skłonny jest do litowania się nad sobą, lecz tak naprawdę nawet nie próbował z tym walczyć. Czasami dobrze mu robiło głaskanie własnej duszy i zapewnianie siebie o tym, że jest mu dosyć źle.
Barbara podniosła wzrok znad menu. – Znalazłeś już coś? – zapytała w końcu. Ralph wzdrygnął się.
– Och, przepraszam. Zamyśliłem się.
– Jest tu przekąska dla dwóch osób. Pomyślałam, że moglibyśmy się nią podzielić.
– W porządku.
– Naprawdę? Nie musisz, jeśli nie chcesz. Znajdę też coś innego.
– Barbaro, absolutnie byłbym w stanie powiedzieć, gdybym nie chciał – skontrował dość gwałtownie. – Jest okay!
– Z tego powodu nie musisz od razu tak na mnie wsiadać. Czasem mam wrażenie, że umyślnie pozwalasz mi postawić na swoim, żeby móc później twierdzić, że nie liczyłam się z twoim zdaniem.
– To absurd!
Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Było jak zawsze: o wiele za często tłumiona agresja wyładowywała się na jakiejś zupełnie nieważnej sprawie i groziła eskalacją konfliktu: niewinna sytuacja mogła prędko przerodzić się w wielką kłótnię.
– W każdym razie ja nie wezmę tej przystawki dla dwojga osób – oświadczyła Barbara. – Znajdę sobie coś innego.
Wiedziała, że zachowuje się dziecinnie. I chciała się tak zachowywać.
– Przypuszczalnie masz rację – odpowiedział. – Dlaczego mamy dzielić się przystawką, skoro w życiu nie dzielimy się niczym.
– Co za głębokie spostrzeżenie! I jakie dowcipne! – Jak więc mam reagować na twoje dziwne humory?
– W ogóle nie musisz reagować. Po prostu mnie nie słuchaj!
– Sądziłem, że musimy wyjechać na dwa tygodnie właśnie po to, żebym cię słuchał – odparł chłodno.
Barbara nic nie odpowiedziała, tylko ponownie wsadziła nos w menu. Ale tym razem nie udało jej się skoncentrować, ledwo docierało do niej, co czyta. Ralph widział to po gniewnych błyskach jej oczu. On sam stracił apetyt. Kiedy obok nich pojawił się kelner, wyciągnął ołówek i spojrzał na nich wyczekująco, Ralph tylko westchnął.
– Jeszcześmy się nie zdecydowali – oświadczył.Laura obudziła się o szóstej rano i natychmiast uzmysłowiła sobie, że nie zdoła już zasnąć. Deszcz młócił głośno o szyby okna w jej pokoju. Laura zastanowiła się przez moment, czy wstać i zrobić sobie herbaty, bo to przywróciłoby jej na trochę spokój duchowy, lecz zaraz pomyślała, że mogłaby wtedy obudzić Marjorie. Nie miała jednak ochoty oglądać już teraz niezadowolonej miny siostry i wysłuchiwać jej ciągłego zrzędzenia. Pozostanie więc w łóżku. Wzdychając, obróciła się na drugi bok.
Przypomniała sobie, że śniła jej się Frances, choć nie potrafiłaby już powiedzieć, o co chodziło w tym śnie. Pozostało – jak zawsze, kiedy chodziło o Frances – niewyraźne uczucie smutku i złości. Laura nie potrafiła myśleć o Frances bez rozdrażnienia. Bez rozdrażnienia i tęsknoty. Nigdy nie przestanie myśleć o tym, żeby wróciły tamte wspólnie spędzone lata, i nigdy nie pozbędzie się tego tlącego się w jej wnętrzu gniewu, kiedy wspominała swoje skazane na niepowodzenie starania o względy Frances i jej chłodną reakcję na nie. Zabiegała o uznanie, sympatię, miłość i wszystkiego dostawała po trochu, ale zawsze o tę odrobinę za mało, która sprawiała ból. Frances zbliżała się do niej, by niespodziewanie zatrzymywać się w pewnej odległości i nie ruszyć się już dalej do przodu. Nie dopuszczała do tego, by powstała między nimi prawdziwa przyjaźń. A już na pewno nie chciała przejąć wobec niej roli matki, choć Laura pragnęła tego z całego serca. Ostatecznie była pracodawczynią, a Laura pracownicą.
W pewnym momencie Laura pojęła, że nie zdoła już tego zmienić, tym bardziej więc walczyła o status osoby niezastąpionej, żeby Frances nigdy nie miała powodu do odprawienia jej. I Frances faktycznie nigdy jej nie odprawiła, ale też nigdy nie padły z jej ust słowa w rodzaju: „Nikt, Lauro, nie potrafi tego lepiej od ciebie”. Laura mogła stawać na głowie – i tak nie dostawała tego, na czym jej tak bardzo zależało.
Nagle przypomniała sobie pewne zdarzenie, które miało miejsce pod koniec lat siedemdziesiątych. Listopad w Westhill, dzień był cichy, zimny i mglisty. Właśnie zabrała się do pracy w ogrodzie, usunęła obumarłe pędy i gałązki na krzakach róż, obłożyła rośliny jedliną, żeby zabezpieczyć je przed zbliżającymi się nocnymi przymrozkami. Widziała własny oddech, ale było jej ciepło od pracy, policzki jej płonęły. Kochała ogród, otaczała go opieką i pielęgnowała niestrudzenie, i wiedziała, że może być dumna z rezultatów.
Tego dnia tak była pogrążona w pracy, że w ogóle nie zauważyła zbliżającej się Frances. Przestraszyła się więc, gdy usłyszała za plecami jej głos.
– Nawet w listopadzie ogród jest piękny – powiedziała Frances, wodząc dokoła przenikliwym orlim spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. – Bardzo zadbany!
Laura wyprostowała się i stłumiła jęk wywołany rwącym bólem w krzyżach.
– No cóż – odparła skromnie, podczas gdy jej policzki pokraśniały z dumy i szczęścia.
– Ale nigdy już nie będzie taki jak wtedy, kiedy żyła moja matka – ciągnęła Frances. – Miała nieprawdopodobne podejście do roślin. Nawet z nimi rozmawiała... z tym swoim okropnym dublińskim akcentem, którego nikt z nas nie rozumiał. Czasami wydawało się, że musi tylko przekonać jakiś kwiat, a ten zaraz zaczynał kwitnąć. Jej ogród był sławny w całej okolicy.
Radość zgasła. Rozsypała się, jakby ktoś podeptał ją butami. Pozostała w sercu głęboka rana.
Dlaczego nigdy nie potrafisz być naprawdę miła? – krzyknęłaby najchętniej Laura. Dlaczego nigdy nie mogę ci dogodzić? Dlaczego nie widzisz nawet tego, kiedy zadajesz mi ból?
Mruknęła coś i szybko się odwróciła, żeby Frances nie zobaczyła łez, które stanęły jej w oczach. Ukrywanie zmartwienia przed Frances nie było trudne. Rzadko zauważała, kiedy komuś wiodło się źle.
Tylko dlaczego ta rana tak piecze do dzisiaj! Laura wstała, sięgnęła po szlafrok i podeszła do okna. Na dole paliły się latarnie uliczne. W ich świetle widziała deszcz, który szumiał za oknem. Podłoga była zimna, więc podkurczyła palce u nóg.
Nagle przypomniała sobie, że tego samego dnia przyszła Lilian Leigh z Daleview. Po prostu wparowała do kuchni, gdzie Frances i Laura siedziały przy kolacji. Frances nigdy nie zamykała drzwi domu, co Laura uważała za lekkomyślność. Lilian była blada jak ściana. Przyciskała do ust poplamioną krwią chusteczkę i zanosiła się histerycznym płaczem. Miała pękniętą wargę i straciła ząb. Jak się okazało, była to sprawka Fernanda, któremu Lilian sprzeciwiła się w jakiejś błahej kwestii.
– Za każdym razem to samo – szlochała. – Za każdym razem. Kiedy nie wszystko idzie tak, jak on chce. Wtedy zupełnie traci panowanie nad sobą!
– To dlaczego, na miłość boską, godzi się pani na to? – spytała osłupiała Frances, a tymczasem Laura wzięła czystą serwetkę i zmoczywszy ją, obmywała ranę Lilian.
– A jak mam się bronić? – łkała Lilian. – Jest dziesięć razy silniejszy ode mnie!
– No cóż, w ostateczności pozostaje przynajmniej to jedno rozwiązanie, że rozwiedzie się pani i odejdzie od niego – rzekła Frances – a przy tej okazji oczywiście uderzy go porządnie po kieszeni.
– Nie mogę odejść od niego – wyszeptała Lilian.
– Dlaczego?
– Bo go kocham.
Frances zamurowało, tymczasem Laura pomyślała, że ona sama potrafi to zrozumieć. Dla Frances takie sprawy były jasne i proste. Ona nigdy nie potrafiłaby wniknąć w tak skomplikowany splot psychiczny jak stosunek zależności. I zawsze odnosiłaby się do niego jedynie z pogardą.
Laura była wstrząśnięta, słysząc o Fernandzie takie okropności. Widziała, jak dorastał, gotowała mu ulubione potrawy, kiedy przychodził z wizytą, i pakowała mu ciasto, kiedy po feriach musiał wracać do internatu. Lubiła go, był częścią jej małego świata, który tak bardzo starała się zawsze zachować w spokoju. Jako dorosły Fernand był tak atrakcyjnym mężczyzną, że Laura czasami czuła budzące się w niej odruchy, których natychmiast sobie zabraniała. Była kobietą o osiemnaście lat starszą, a poza tym niepozorną, szarą myszką. Dla Fernanda nie była niczym więcej jak sympatyczną, przyszywaną ciotką Laurą, która w dalszym ciągu gotowała mu ulubione potrawy. Pewnie nigdy nie znaczyła dla niego nic więcej. A on nie mógł być dla niej nikim innym, jak miłym chłopcem, miłym mężczyzną z sąsiedztwa.
Tamtego dnia pokazał swą inną twarz, o której Laura nie miała pojęcia. Wydawało się, jakby zatruty kolec przebił idyllę – albo obraz idylli, którego Laura trzymała się tak uparcie.
Do dzisiaj, pomyślała teraz, do dzisiaj...
Kiedy tak stała przy oknie i patrzyła na deszcz, poczuła, jak w górę jej ciała wspina się lodowaty chłód. Jednak zrobi sobie teraz herbaty, bez względu na to, czy Marjorie się obudzi czy nie. Wspaniałej gorącej herbaty. To jedyna obrona przed dreszczami, które wypełzły z jej wspomnień.
O wpół do siódmej rano Barbarę zbudził głód. Dręczące poczucie pustki w brzuchu prześladowało ją nawet we śnie. Śniło jej się, że zabłądziła w jakimś wymarłym wielkim mieście, błąkała się między niekończącymi się rzędami domów, ale nigdzie nie odkryła światła za czarnymi, martwymi szybami, nie widziała żadnych ludzi ani nie słyszała żadnych głosów. Wysoko w górze, między dachami drapaczy chmur, wypatrzyła wąski skrawek nieba, szarego, nieruchomego, nieprzystępnego nieba. Męczyło ją bolesne poczucie samotności, ale mocniej doskwierał jej głód. Samotność miała w sobie coś abstrakcyjnego, głód był uchwytny i realny. Jej żołądek kurczył się gwałtownie co chwila, a pomiędzy tymi atakami ogarniała ją panika, bo bała się, że już nigdy nie dostanie nic do jedzenia.
Kiedy się przebudziła, przez sekundę myślała z ulgą, że tylko jej się śniło, lecz po chwili poczuła znowu ból żołądka i wiedziała, że przynajmniej fragmenty snu zgadzają się całkowicie z rzeczywistością. Zamiast w opuszczonym mieście utknęła na śnieżnej pustyni, ale miała przynajmniej Ralpha przy sobie, nie była więc całkiem sama. Mimo oszczędnego gospodarowania ich zapasy jednak drastycznie się kurczyły i jeśli wkrótce nic się nie zmieni w ich sytuacji, znajdą się w poważnych tarapatach. Pomyślała o czekającym ją śniadaniu – kawa, po kromce chleba dla każdego, jajko na twardo do podziału na dwoje – i westchnęła. Za oknem słychać było wycie wichury, widziała też, jak pada śnieg. Koniuszek nosa miała lodowaty; w międzyczasie temperatury we wszystkich pomieszczeniach z wyjątkiem kuchni i jadalni wyraźnie spadły. Mury dawno oddały ciepło zmagazynowane w ciągu minionych tygodni. Wkrótce będzie musiała przykrywać się pięcioma kocami jeden na drugi, żeby móc zasnąć.
Pomyślała, co ją czeka tego drugiego dnia świąt: skąpe śniadanie, które na pewno nie uśmierzy burczenia w żołądku, rozpalenie w kominku i podtrzymywanie ognia, odgarnianie śniegu, wciąż na nowo odgarnianie śniegu, żeby nie zasypało z powrotem ścieżki do szopy. Przyniesienie drewna z szopy do domu. Ugotowanie kolacji, która nie wystarczy nawet na przekąskę. Zmywanie w zimnej wodzie, stojąc przy tym w jeszcze zimniejszej łazience...
Postanowiła zostać jak najdłużej w łóżku.
Po omacku znalazła leżące na nocnym stoliku zapałki i zapaliła wszystkie osiem świec w dużym miedzianym świeczniku, który zabrała na górę. Obok świecznika leżał stos kartek z szopy. Nie zdążyła zabrać się do czytania; razem z Ralphem przegadali pół nocy i w końcu oboje byli kompletnie wyczerpani. Kiedy potem zerknęła w lustro, patrzyła na nią stamtąd wydłużona blada twarz o bardzo dużych, czerwonych ze zmęczenia oczach. Padła na łóżko i w następnej sekundzie zasnęła.
Nie miała takich skrupułów jak Ralph, ale gdy wzięła do ręki plik kartek z samego wierzchu, ogarnęło ją jednak na moment dziwne uczucie. Oto trzymała w rękach coś bardzo osobistego. Możliwe, że Frances Gray będzie niekiedy w swoich opisach bardzo szczera. Z drugiej strony ona sama, Barbara, była w tym wypadku osobą zupełnie neutralną. Gdyby Frances była jej matką lub babką, powstrzymałoby ją od czytania to, że może dowiedziałaby się przy okazji rzeczy, których nie chce się wiedzieć o bliskich osobach. A tak wydawało jej się, że zajmuje się relacją o życiu klientki, że studiuje akta procesu.
Zaczęła czytać prolog, który Frances Gray napisała w grudniu 1980 roku, poprzedzając nim swoje zapiski.
„Siedzę przy biurku, stojącym przy oknie, i wyglądam na zewnątrz, na szerokie nagie połacie wysokich torfowisk, po których hula lodowaty grudniowy wiatr. Na niebie pełno szarych, wściekle skłębionych chmur. Podobno w święta ma spaść śnieg, ale nie wiadomo, czy te przepowiednie się sprawdzą. Tu, w Yorkshire, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Żyje się nadzieją...”.
Ciąg dalszy w wersji pełnej