- promocja
Dom w butelce. Rozmowy z Dorosłymi Dziećmi Alkoholików - ebook
Dom w butelce. Rozmowy z Dorosłymi Dziećmi Alkoholików - ebook
Wszyscy Polacy to jedna wielka alkoholowa rodzina - mówi jeden z bohaterów książki Agnieszki Jucewicz, dziennikarki "Gazety Wyborczej", autorki bestsellerowych książek (m.in. Czując, Żyj wystarczająco dobrze) oraz Magdaleny Kicińskiej, autorki głośnej "Pani Stefy" oraz redaktorki naczelnej miesięcznika "Pismo". "Dom w butelce" to zbiór mocnych, głębokich rozmów z dorosłymi dziećmi alkoholików. Jakie wyglądało ich dzieciństwo? W jaki sposób uzależnieni rodzice wpłynęli na ich dorosłość? Kiedy rozmówcy uświadomili sobie obecność alkoholowego spadku w swoim życiu? Czy i jak udało im się od niego uwolnić? Kim są dzisiaj? Autorki wiedzą co mówią - jak same przyznają, książka jest również rozprawą z ich własnym, rodzinnym doświadczeniem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3737-1 |
Rozmiar pliku: | 777 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W swoich sercach mamy specjalne miejsce dla wszystkich dorosłych i niedorosłych dzieci wychowanych w rodzinach alkoholowych. I jest to bezpieczny dom.
WSTĘP
To eksperci i ekspertki. Są biegli w odczytywaniu kroków, tonu głosu, sposobu, w jaki rodzic przekręca klucz w zamku. Wypił? Wypiła? Kończy swój ciąg czy dopiero się rozkręca? Będzie się bić i awanturować czy po prostu padnie?
W wieku kilku lat umieją ugotować zupę z niczego.
Wiedzą, jak sprzątnąć wymiociny i mieszkanie po kilkudniowej libacji. Jak przekonująco usprawiedliwić nieobecność matki czy ojca w pracy, w szkole, na ważnej dla siebie uroczystości. A także – jak uchronić ich przed zrobieniem sobie krzywdy.
Ceną za tę ekspercką wiedzę jest gromadzony latami wstyd.
Ten wstyd nie jest wstydem za to, co samemu się zrobiło, ale za to, z jakiego domu się pochodzi.
Jak przetrwać z tym wstydem? Kiedy wszyscy wokół WIEDZĄ? Być może dlatego często takim dzieciom towarzyszy niesłabnąca nadzieja, że jeszcze będzie inaczej? Chociaż inni dawno ją stracili, one wierzą do końca. I kochają do końca.
Skąd to wiemy? Bo to również nasze doświadczenie.
Jedna z nas folder z nagraniami rozmów do tej książki zatytułowała „DDP” – Dorosłe Dzieci Polek i Polaków. Według szacunkowych danych półtora miliona polskich dzieci wychowuje się w rodzinach z problemem alkoholowym. Co z tymi, które dorosły i niosą to doświadczenie dalej? Znikają ze statystyk, ale są dookoła. I za naszymi plecami – należą do pokoleń, które o piciu nałogowym nie mówiły. Tak oczywiste było, że w Polsce się pije. Się pije, się piło. I jeśli nic się nie zmieni – będzie się piło dalej. Bo alkoholizm nie jest wyłącznie chorobą alkoholiczki czy alkoholika. Wikła też jego bliskich – partnerki, partnerów, braci, siostry, dzieci, wnuki. Pojawia się w rodzinach pełnych, niepełnych, zamożnych i ubogich, inteligenckich, pracujących fizycznie. W wielkomiejskiej klasie średniej i w Polsce powiatowej, gminnej, wiejskiej. Chcieliśmy demokracji? Tu ją mamy.
W domu, w którym centrum życia rodzinnego jest alkohol, przeżycia dziecka, jego potrzeby, pragnienia, problemy schodzą na dalszy plan. Powiedzieć, że takie dzieci wychowują się same, to nie powiedzieć nic. Często stają się rodzicami własnych rodziców, matkują i ojcują swojemu rodzeństwu. Koszty niesienia takiego bagażu są gigantyczne. To poza wstydem strach, samotność i brak wiary w siebie. Czasem potrzeba całego życia i wielkiej pracy, żeby ten bagaż zrzucić.
Psychologowie różnią się w ocenach tego, czy istnieje „syndrom DDA (Dorosłych Dzieci Alkoholików)”, czyli zestaw pewnych wspólnych cech, zachowań i postaw, które wynosi się z alkoholowego domu. Niektórzy specjaliści od zdrowia psychicznego twierdzą, że każdy przypadek jest indywidualny i że nie można mówić o żadnym syndromie. Jednak niezależnie od tego sporu, zdecydowałyśmy się użyć tego skrótu, pracując nad tą książką. Korzystałyśmy z niego trochę tak, jak korzysta się z umownego hasła. Bo wiele osób, z którymi rozmawiałyśmy, słysząc je, od razu, instynktownie, wiedziało, o czym mówimy. O jakim doświadczeniu, jakich konsekwencjach i trudnościach.
Dwanaścioro z nich powierzyło nam swoje historie, wierząc mocno, że część z was, drogie czytelniczki i czytelnicy, się w nich odnajdzie i że będzie to dla was pomocne. Dla większości naszych rozmówców i rozmówczyń taka otwartość była możliwa tylko pod warunkiem, że zapewnimy im anonimowość. Zrobiłyśmy to bez wahania. Bo nie imiona, nazwy miejscowości są tu najważniejsze, ale doświadczenie.
Część z nich przeszła terapię albo sięgnęła po jakąś inną formę pomocy. Ale część nie. Nie nam to oceniać. Bardzo dobrze rozumiemy, jak trudne jest konfrontowanie się z taką przeszłością. Jak ciemne bywa to miejsce. Jak bardzo nie ma się ochoty tam wracać. Ale wiemy też dobrze, że to „poradzę sobie sam, sama” jest często naszym drugim imieniem. Nas – wychowanych w „domach w butelce”. Dziecko, które doświadczyło zaniedbania, opuszczenia, zagrożenia, które tak naprawdę pozbawiono dzieciństwa, nie wyrasta raczej na kogoś, kto uważa, że zasługuje na pomoc i kto potrafi o nią prosić. Prędzej na kogoś, kto wypierając swoje emocje i potrzeby, zaciśnie zęby i będzie próbował przeżyć.
Takim osobom chcemy powiedzieć – nie jesteście sami. I wcale nie musicie sami sobie radzić. A także – macie prawo do pełniejszego życia. To przede wszystkim dla was, ale również dla waszych partnerek, partnerów, dzieci i przyjaciół, jest ta książka.
„Opowiadamy sobie historie, żeby żyć”, powiedziała kiedyś pisarka Joan Didion. My wierzymy w to, że opowiadamy sobie historie, żeby żyć lepiej.
Magdalena Kicińska
Agnieszka JucewiczŚWIĘTY POWÓD
Włodzimierz, sześćdziesiąt dziewięć lat
Znasz tę piosenkę? Na pewno znasz. „Wszyscy Polacy to jedna rodzina...”. No, tak myślałem. Mnie się to tak wydaje, że my wszyscy w Polsce to jesteśmy jedna wielka alkoholowa rodzina.
A ty kim jesteś w tej rodzinie?
Synem swojego ojca, który pił, tak jak i jego ojciec. Więc synem i wnukiem pijaków. To się teraz ładnie mówi: „alkoholik”, ale mi to do nich nie pasuje. „Alkoholik” to jest człowiek, który ma problem z alkoholem, a oni żadnego problemu nie mieli. To myśmy mieli problem z tym, że oni piją. A nawet nie z tym, wszyscy wtedy pili dookoła. Myśmy mieli problem z tym, co było potem.
Potem?
Po tym piciu.
Co było po nim?
Dla matki to bicie, dla nas, mnie i brata, potem też, ale nie kiedy byliśmy mali. Dla naszej rodziny to oznaczało też biedę. Ojciec przepijał dużo z tego, co zarobił, więc ciągle na wszystko brakowało. Ale wtedy wszystkim, przynajmniej dookoła mnie, brakowało, bogactwa się nie znało z autopsji, wszędzie raczej średniaki, czasy były powojenne, ty tego nie pamiętasz, ale prawdziwy głód i biedę to ludzie jeszcze w kościach czuli, dzieciom nie wypadało przy starszych narzekać, że czegoś brakuje. To dopiero potem, jak już nastolatkiem byłem, to widziałem, ile matka kombinuje, żebyśmy byli najedzeni i ubrani, uprani.
Jaki to był dom, ten, w którym się wychowałeś?
Skromniutko żyliśmy. Końskie to była taka wieś z miejskimi aspiracjami, w dawnym kieleckim. Ojciec pracował w odlewni, matka w domu, trochę dorabiała, a to szyła, a to chodziła pomagać w kuchni przy weselach. Bardzo byli młodzi, jak się poznali, dwa lata po wojnie wzięli ślub. Ojciec był w lesie, ale o tym się nigdy nie mówiło. Jak się wojna skończyła, to jeszcze się długo ukrywał, zanim wrócił do domu. A tam gospodarka czekała, bo mieli kawałek pola na obrzeżach, dziadek nie dawał rady, a on był jedynym synem. Wrócił, zaczął pole obrabiać, a w soboty do salki takiej w dawnym chyba domu kultury chodził, jak wszyscy młodzi. Tam matkę spotkał, chociaż sprzed wojny pamiętał. Nie mówili nigdy, a ja nie pytałem, jak to się stało, że się pobrali. Na zdjęciu ślubnym już wyglądają jak za karę, ona jakby ją na ścięcie prowadzili, a on poważny i niezadowolony. Nie obejmuje jej nawet, tylko stoi obok jak ten kołek. Więcej żadnych zdjęć ich samych nie ma.
Myślisz, że się kochali?
Człowiek takich rzeczy o rodzicach raczej nie myśli, nie zastanawia się. Może teraz jest inaczej, ale wtedy to się o uczuciach nie mówiło. A jak się nie mówiło, to się nie myślało. Wiadomo było: to jest ojciec, którego trzeba słuchać i być posłusznym, to jest matka – ciepła, taka miękka, bo była przy kości, do niej się biegło po obronę przed ojcem. A to, że oni są mężem i żoną, to dla dziecka nie istniało. Przynajmniej dla mnie.
Urodziłem się cztery lata po ich ślubie. Dwa lata po mnie – brat. Potem mama jeszcze raz była w ciąży, miała już duży brzuch. Ojciec wrócił z pracy pijany, skopał ją. Przyjechało pogotowie, zabrali. Wróciła bez brzucha i bez dziecka. Nie rozmawialiśmy o tym nigdy. Bo i o czym, wszystko było wiadomo. Ja już byłem dosyć duży, żeby nie musieć pytać.
Miałem jedenaście lat.
To bardzo dużo dla jedenastolatka.
Dużo, niedużo. Mnie się to tak wydaje, że my dzisiaj się z dziećmi cackamy za bardzo. Wtedy nikt nic dziecku nie tłumaczył, ale jak było bystre, to patrzyło i wyciągało wnioski. Na przykład, że jak jest trzecia trzydzieści, a ojca nie ma – to źle. Jak minęła piąta – to bardzo źle. A jak go nie ma o ósmej wieczorem, to najlepiej iść pod kołdrę do łóżka i udawać, że się już śpi, nawet latem. Ojciec kończył pracę o drugiej, bo zawsze chodził na pierwszą zmianę, do domu nie miał daleko, jeździł na rowerze. To znaczy zanim tym rowerem nie wjechał po pijaku w samochód, to jeździł. Ale i bez roweru – godzina najwyżej i powinien być w domu. Nauczył mnie znać się na zegarku. I ja Markowi, mojemu bratu, szybko kazałem się nauczyć, żeby wiedział. To była podstawa.
Co jeszcze?
Porządek. To bez dwóch zdań, miało być czysto. Matka to podłogi szorowała, zapachu pasty nie mogę do dziś, od razu mnie cofa. Ale musiało być wypastowane. Obiad ugotowany, chociaż często nie jadł, nie był w stanie. Ale obiad miał czekać. Jak nie było – awantura. I bicie.
Pamiętasz pierwszy raz?
To się zatarło, jedno na drugie nachodzi. Jak byliśmy mali, to nas nie lał, w ogóle się nami nie interesował. Nie brał mnie na kolana, nie bawił się z nami. Jak z Markiem w wózku wychodził na spacer, to tak wyglądał, jakby do śmietnika kubeł szedł wyrzucać.
Nigdy mi nie powiedział, że mnie kocha. Matka mówiła, przytulała nas, bawiła się, ale jak to matka z chłopakami – nie wiedziała za bardzo jak. Sama miała siostry, więc nas z bratem sadzała na kocu i bawiliśmy się w dom. Albo „w przyjęcie”. Trochę mnie to nudziło, ale nie chciałem robić mamie przykrości. A ten pierwszy raz to musiał być wtedy – bawiliśmy się z mamą, ja nakładałem tort – z piasku – na talerzyk, a tu ojciec wrócił z roboty. I jak mnie nie złapie za rękę, podnosi całego z podłogi. Że mu piachu nanoszę do domu, że kołchoz z domu robię, że nie po to on w zakładzie pracuje, żebyśmy niszczyli to, co w domu jest. Chyba mu o tę zastawę poszło. Że się potłucze i nie do zabawy, a to zwykły fajans był. Dostałem w twarz. Zwyzywał mnie też. To było gorsze niż bicie, to jego mówienie, że „po co mu te dzieci były?”, że „bachory utopić trzeba było jak koty”. Matce też wymawiał, od kurew, od dupodajek, od pizd.
Płakałem wtedy i prosiłem, że ja się poprawię, że przepraszam. Żeby tylko nie krzyczał i nie bił. A on wtedy jeszcze bardziej się darł, że co ze mnie za panienka, że chłop nie płacze. Prowokował mnie. „A co, pokaż ojcu, jaki jesteś silny!”. A ja go nigdy nie chciałem uderzyć, uwierzysz? Mnie się to tak wydaje, że nie chciałem być taki jak on. Chciałem być dokładnie przeciwny.
To znaczy?
Bałem się pić. Ojciec jak nie pił – matka mówiła: jak był niewypity – to był spokojny. Apatyczny wręcz. Przychodził do domu, jadł obiad, szedł spać. Czasem poczytał gazetę, kolegę odwiedził, potem, jak już mieliśmy, to radia posłuchał. Nie pamiętam, żeby coś mówił, ani nawet jaki miał głos. Ale jak się napił, to zupełnie inna osoba. Darł się – nie krzyczał – bardzo był wulgarny. Wymyślał jakieś historie o matce albo o nas, że się szlajamy, że to z tym, to z tamtym matka się puszcza. I bił za to. Im bardziej był pijany, tym bardziej nie trafiał w nas, tylko w meble. Często potem było pobojowisko w domu.
Taką scenę pamiętam: w kuchni kredens, taki stary, dębowy chyba, przewrócony, szkło potłuczone, a na tym wszystkim śpi ojciec i chrapie. A jak chrapie, jak się powietrzem zaciągnie i je wypuszcza, to szkiełka mu na plecach, z tych półek powypadane, pulsują.
Dziwne rzeczy człowiek zapamiętuje. Chciałoby się mieć z ojcem ładniejsze wspomnienie, ale co zrobić, że mam takie. Podobno to lepiej niż nic nie pamiętać.
Co jeszcze zapamiętałeś?
Najgorzej, że nigdy nie było wiadomo, jak będzie. Na co się przygotować. Czy będzie awantura, czy się będzie czepiał, a jak tak, to kogo? Mój brat był bardziej, no, jak to powiedzieć...
Bardziej kruchy?
Tak. On się denerwował aż do bólu żołądka. Jak się zbliżała godzina przyjścia ojca z pracy, to go często ściskało w środku.
Mama z wami o tym rozmawiała?
Nigdy. Wtedy w ogóle się nie rozmawiało za bardzo z dziećmi. Jak nas ojciec lał, to potem przychodziła położyć mokry ręcznik na siniakach, głaskała po głowie. Czasem płakała. Ale o ojcu nie mówiła źle. W ogóle jakby tego bicia nie było, się zachowywała. Jak były święta, to wychodziliśmy do rodziny – u nas to u babci się obchodziło – ładnie ubrani we czwórkę. Można powiedzieć: normalna rodzina. Zresztą na święta czy na imieniny albo jakąś inną okazję to ojciec się nie upijał bardziej niż inni. Wszyscy pili. Wódka na Wigilię musiała być, na Wielkanoc też. Wtedy wujostwo, dziadek, starsi kuzyni – wszyscy. To było normalne, że jest okazja – trzeba wypić. Tylko że w towarzystwie to inaczej, bo częściej na wesoło, jakieś śpiewy, żarty były. To była, no po prostu, część życia. Tak się czas spędzało.
Powiem ci, że jak miałem piętnaście lat, to mnie ojciec poczęstował wódką pierwszy raz. Powiedział: „Synu, jesteś już dorosły chłop”. Nalał duży kieliszek, calutki. Wypiłem na „hejnał”, on się śmiał, ale widziałem, że tak zawsze on pił. Podpatrzyłem. Niedobrze mi było, tak gorąco, paliło od środka. Nie smakowała mi w ogóle. A nogi mi się ciężkie zrobiły, jakby były z ołowiu. Ojciec był zadowolony. Ale potem powiedział, że dzisiaj mi dał, ale następnym razem to muszę zasłużyć. I żeby mnie nigdy nie widział, jak gdzieś po bramach popijam, bo mi da w d... Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Dał mi się napić – ale potem wraz zakazał. Jakby to była jakaś wielka nagroda ten kieliszek wódki, na który trzeba zapracować.
A dziś pijesz czasem?
Chciałem być dokładnie przeciwny względem ojca. I to mi się udało. Nie lubiłem pić, pod tym względem byłem inny niż rówieśnicy. W szkole zawodowej normalne było, żeby pójść na piwo albo kupić wódkę w sobotę, jak ktoś miał więcej pieniędzy i była jakaś okazja. A ja stroniłem. Wolałem do mamy pojechać, pomóc jej, niż zostać na wolną niedzielę, bo też wiedziałem, że wtedy będzie pite. A jak miałem dwadzieścia jeden lat, poznałem żonę. Na zabawie, normalnie. Jedyny niepijący, więc miałem wzięcie, bo się nie lepiłem jak wszystkie chłopaki, tylko kulturalnie: „Można prosić do tańca?”. Joasia, moja żona, jest moją pierwszą i jedyną. Czterdzieści lat jesteśmy razem. Ona też z pijącej rodziny, jej ojciec był poczciwym człowiekiem, księgowym w dużym zakładzie, z nerwów pił – bo wszyscy kradli, a on musiał ich kryć. Jak były nasze zaręczyny i rodziny się poznawały – a jej rodzina to cała wykształcona, elegancka – to postawił na stole butelkę, pierwszą z ojcem wypili od razu, zanim jeszcze teściowa zdążyła zupę nalać. Właściwie to ojciec wypił. Wstyd mi było bardzo, ale Joasia mnie wzięła za rękę, widać było, że rozumie, bo sama nieraz tak miała, chociaż dom zupełnie inny, bogatszy, kulturalny. Ale wstyd taki sam.
Co się wtedy czuje?
Ja bym się najchętniej zapadł pod ziemię. Udawał, że mnie nie ma. Bo się czułem odpowiedzialny: przyprowadziłem ojca do jej domu, do jej rodziny wprowadzam kogoś takiego. A przecież ja jestem krew z krwi, więc może ona pomyśli, że ja też taki jestem. Przecież znaliśmy się niedługo, cztery miesiące. Nie znała mnie dobrze, ani ja jej, więc się bałem, co ona sobie o mnie pomyśli. A poza tym ojciec pijany czasem plótł trzy po trzy, a czasem wygrażał komu popadło, nie wiedziałem, czy zaraz nie będzie się śmiał z tych wykrochmalonych obrusów z koronki, z wazy, z której teściowa nalewała zupę, z kredensu. Albo jeszcze gorzej – upije się na umór i zaśnie, będę go musiał wynosić. Wszystko się we mnie kotłowało, a wiadomo, dobrze chciałem wypaść, zrobić dobre wrażenie.
I co się stało?
Upił się, ale teść. Powiedział o Joasi: „W końcu kogoś sobie znalazła”. „Byle kogo, ale lepszy taki niż żaden”. Joasia się rozpłakała, on ją tak całe życie poniżał. Śmiał się z niej, śmiał się też wtedy przy stole, to go z moim ojcem połączyło od razu, jeden i drugi śmiali się nad tą wódką. A nasze matki cicho, uszy po sobie. Wstałem, powiedziałem, że mojej narzeczonej nikt nie będzie obrażał i że czy im się to podoba, czy nie, to my się pobieramy.
Zaproszenia wysłaliśmy im telegramem. Przyjechała tylko mama Joasi. Pierwsze nasze wspólne lata były trudne. Mieszkaliśmy w wynajętym pokoju, ja pracowałem jako kierowca, moja żona poszła do studium pedagogicznego, została nauczycielką. Mieliśmy mało pieniędzy, mieszkaliśmy kątem, często się kłóciliśmy.
O co?
Moja żona ciągle mówiła, że jej ojciec ma rację i ja na pewno sobie kogoś zaraz znajdę lepszego. Była bardzo zazdrosna. Robiła mi naloty na nocną zmianę. Wymyślała, że mam kochanki. A ja zawsze tylko za nią, nigdy żadnego skoku w bok. Ciągle ją musiałem zapewniać, że ją kocham. A wiesz, ja jestem prosty chłop... Myśmy się znaleźli, takie dwie dusze podobne. Jedno drugiemu musiało na okrągło dawać znać, że mu zależy.
Tobie też to było potrzebne?
Że mi to było potrzebne, to ja się dowiedziałem na terapii. Czyli ponad trzydzieści lat później. Wtedy to chciałem być w końcu w centrum uwagi. Nie chciałem mieć jeszcze dzieci, tak szybko, od razu po ślubie – a żona chciała. Ja chciałem, żebyśmy trochę pożyli, odłożyli pieniądze, znaleźli mieszkanie, potem pojeździli trochę, poznali Polskę. Ja nigdy nie wyjeżdżałem jako dziecko, chciałem nadrobić. Coś dostać od życia dobrego. A żona inaczej – ona chciała dzieci, jak najszybciej, miała ogromny instynkt macierzyński – opiekowała się córeczką siostry, widać było wtedy po niej, że już sama też by chciała. O to też się kłóciliśmy. Prawie do rozwodu doszło, ale natura czasem za ludzi załatwia i stało się: zaszła w ciążę. I od razu bliźniaki. Tydzień przed piątą rocznicą ślubu się urodzili. Moi synowie.
Bałeś się?
Jak cholera! Całe życie się boję. Że nie sprostam.
Czemu?
Byciu mężem, byciu ojcem. Nawet pracownikiem to jestem takim sobie, na moje miejsce znalazłby się lepszy. Ja to mam mocno wdrukowane, to poczucie, że ktoś inny poradziłby sobie lepiej. Czuję się nawet czasem winny, że nie jestem tym innym kimś, że zabieram miejsce. Rozumiesz coś z tego?
Nawet więcej niż coś. Poczucie, że nie jest się dość dobrym, które choćby nie wiem co nie mija.
Starałem się wziąć w garść. Synowie, żona, moja nowa rodzina – to odpowiedzialność. Do książek to się nigdy nie garnąłem, ale czytałem to, co żona przyniosła jeszcze ze studiów. Ale z książek miłości się nie nauczysz, a ja nie bardzo umiałem być dobrym ojcem. Na wszystko pozwalałem, bo nie chciałem być taki jak mój ojciec, a Joasia za wszystko chwaliła – bo nie chciała być taka jak jej. Chłopcy robili, co chcieli, rozpuściliśmy ich strasznie. W podstawówce się zaczęły kłopoty: wagary, papierosy i najgorsze: popijali. U nas nigdy nie było alkoholu w domu, więc pewnie po trochu to z ciekawości, jak to nastolatki, ale dla mnie to był cios. Za pierwszym razem dostali ode mnie lanie. Wiem, że źle zrobiłem, ale z tego strachu to wstąpił we mnie jakiś diabeł. Jak już było po wszystkim, to podszedłem do lustra i zobaczyłem w sobie mojego ojca. Z pasem w ręku, spocony, czerwony na twarzy stałem i patrzyłem. A potem zacząłem płakać i przepraszać moich chłopców. Tego chyba przestraszyli się bardziej niż lania. Ale nie na długo. Potem znów ktoś ich przyłapał na paleniu. Potem była pierwsza kradzież. Joasia załamała się zupełnie. Nie wiedzieliśmy, co robić. Zmieniliśmy im szkołę, żeby mieli inne środowisko, ale szybko ich stamtąd wyrzucili. Próbowaliśmy rozdzielić – też niczego nie zmieniło. Chłopcy zaraz mieli skończyć osiemnaście lat, baliśmy się, że wtedy już zupełnie: hulaj dusza...
Pili?
Pili. Wiesz, to było już w stanie wojennym. Czas był podły, ludzie bali się siebie nawzajem i swojego cienia. Moja mama zmarła, a ojciec już wtedy prawie nie wychodził, chłopcy go odwiedzali i zostawali czasem na noc. Na szczęście szybko im się taka dorosłość znudziła. Mój ojciec to nie był dobry kompan, jak się kończyła wódka, to i jego gościnność. Wrócili skruszeni. Może dobrze się stało, że zobaczyli na własne oczy, od czego ja ich chciałem uchronić.
Co się z nimi dzisiaj dzieje?
Jeden jest chemikiem. Wrócił do szkoły, skończył studia, zaczął doktorat, ale potem przyszedł 1989 i zatrudnili go w niemieckiej firmie. Od kilku lat mieszka w Hamburgu, ma żonę i dwie córeczki. A drugi jest tu z nami, w Warszawie. Jemu trochę gorzej się wiedzie. Nie zrobił matury, pracuje dorywczo, rozwiódł się. Miał problem z hazardem, ale teraz się leczy. Mam wyrzuty sumienia, że byłem dla niego za miękki, że to przez nasze wychowanie jest tak, jak jest, dlatego mu teraz pomagamy. Jesteśmy na miejscu. Do Warszawy przenieśliśmy się, kiedy zmarła teściowa. Najpierw odeszła moja mama, potem ojciec Joasi, mój i ostatnia właśnie ona. W Końskich w latach dziewięćdziesiątych nie było pracy. Pomyślałem, że zrobię kurs, kupię samochód i zostanę taksówkarzem. A gdzie jest większe zapotrzebowanie na taksówki niż w stolicy? Joasia trochę bała się wielkiego miasta, ale obaj synowie jeszcze wtedy tu byli, wnuczki, więc się dała namówić. Jeżdżę na taksówce od 1997 roku, to już trochę lat będzie. Dobry zawód dla abstynenta! Ale dopiero niedawno, parę lat temu, w jednej audycji, nocą, usłyszałem, jak opowiadają anonimowi alkoholicy. Zacząłem tego słuchać regularnie. Im więcej słuchałem, tym bardziej byłem na nich zły!
Bo?
Bo każdy miał Powód. Niech to zostanie napisane z dużej litery. Święty Powód! I ten Powód był ważniejszy od wszystkiego innego, co mieli w życiu: matki, żony, dzieci, pracy, obowiązków. Nawet tam się kiedyś próbowałem dodzwonić, żeby im powiedzieć, że to wszystko to jest za przeproszeniem pieprzenie. Ale się nie dodzwoniłem.
Daleko stąd do terapii.
No okazało się, że dużo we mnie złości. A ja się nigdy nie złościłem, przez całe życie byłem spokojnym człowiekiem. Dopiero ta audycja we mnie to wyzwoliła. Zacząłem na postojach czytać o alkoholizmie. I wtedy, pamiętam dokładnie, że to był 2013 rok, 1 sierpnia, bo rocznica powstania, to mi się wryło w pamięć, przeczytałem, że jest coś takiego jak DDA. Nawet był taki test. Wyszło mi, że jestem.
Opowiedziałem Joasi. Jej też wyszło.
Pamiętam, że wtedy poczułem, jakbym coś zaczął rozumieć. Jeszcze nie wiedziałem co, ale zacząłem drążyć. Dowiedziałem się, że jest terapia dla takich osób. I to za darmo, na NFZ. Poszedłem się wypytać. Okazało się, że na indywidualną trzeba było wtedy czekać chyba z siedem miesięcy, ale kobieta w rejestracji powiedziała mi, że za chwilę rusza taka grupowa, właśnie zamykali zapisy. Wyobraziłem sobie, że to jak na amerykańskich filmach: siedzi się w kółku i opowiada. Nie dla mnie. Wstydziłbym się. Ale pomyślałem, że z Joasią byłoby raźniej. Tyle że ona nie chciała. Zamknąłem temat.
Nie na długo.
No bo to jednak było coś – takie poczucie, że ktoś inny też tak ma. Byłem tego bardzo ciekawy. Poza tym jak się tak długo jeździ na taksówce, to człowiek trochę sam jest terapeutą, co się nasłucha ludzkich dramatów, to jego. Miałem takie klientki – i klientów też – którzy mnie jak spowiednika traktowali. Widziałem, że im to potrzebne, tak się wygadać przez kurs – i wysiąść, i iść do swojego życia. Też tak chciałem. Coś mnie tam ciągnęło.
W 2014 roku podjąłeś terapię grupową DDA.
Pierwszy raz pójść do tego budynku było mi trudno. Na szczęście była jesień, szybko robiło się ciemno, więc jak człowiek wysiadł i szybko przeszedł ten kawałek chodnika, to można było zostać niezauważonym. Bo to jednak był wstyd. Na drzwiach napisane, że to ośrodek terapii uzależnień, a przecież ja nie byłem uzależniony, nie chciałem, żeby ktoś tak o mnie pomyślał. Co z tego, że ja tam przychodzę w innym celu. Zresztą samo to, że chodzę na jakąkolwiek terapię, to nie jest coś, czym się należy chwalić. Przecież to znak, że sobie nie radzę z czymś.
Nadal tak myślisz?
Wiesz, że nie zmieniłem zdania? Terapia pomaga, jak się chce sobie pomóc oczywiście, bo są tacy, co umieją skorzystać z wyciągniętej ręki, i tacy, co ją odtrącą, nie potrafią się przełamać. Ale ja z tego pokolenia, które jednak nie jest takie wylewne. Mnie wszyscy gratulowali, że chodzę na grupę, bo właśnie ludzie w moim wieku to się boją psychologów jak diabeł święconej wody, takie odium jest, że żółte papiery, że to dla mięczaków. Teraz to ja wiem, że jest wręcz przeciwnie, trzeba siły, żeby sobie pomóc. Ale mówienie o tym tak otwarcie, jak tu mówię, co z tego, że nie pod nazwiskiem, to nie dla mnie.
Jak się odnalazłeś na terapii?
Byłem najstarszy w grupie. Głównie to słuchałem. Ale potem dziewczyny – bo poza mną w grupie był tylko jeden facet – się zbuntowały, że to nie może tak być, że one się otwierają, a ja nie. Że to nie fair, że ich oszukuję. Nie rozumiałem tego: jak to oszukuję? Przecież nie komentuję, nie udaję nikogo innego. Mnie to słuchanie dużo dawało, bo sobie kiwałem w myślach głową i mówiłem: no tak, no tak, znam to... I od samego słuchania było mi lepiej. A potem taka jedna z tych, które kiedyś na mnie naskoczyły, powiedzmy, że Ania jej było, powiedziała takie jedno zdanie: „Nad sobą samym nikt za ciebie nie zapłacze”. A ja jej na to: „Ale nad kim tu płakać, przecież ze mną już wszystko dobrze, to, że tu przyszedłem, przecież o tym świadczy”. I już miałem wychodzić, wstałem z krzesła, zły na nią i na grupę, że mnie nie poparła, ale jakoś nie mogłem. Jakby mi sił zabrakło. Usiadłem i zacząłem szlochać. Nagle. Nie wiadomo skąd, ale to, co ta Anka powiedziała, zaszło mi pod skórę jak drzazga i dawaj, nie chciało wyjść do końca sesji.
No i w końcu zacząłem mówić. Niektórych rzeczy to nawet Joasia wcześniej nie słyszała. Różne sceny się przypominały, czasem nie wiadomo skąd przychodziły obrazy, jakby to się komuś innemu przydarzyło: wyświetlały mi się przed oczami jak film. Nie pamiętałem, że to było moje. A jak już zacząłem mówić, to bez przerwy: na terapii, w domu, w taksówce tylko się ograniczałem, bo nie każdy klient lubi słuchać.
Długo to trwało?
Prawie pół roku. A potem nagle zamilkłem. Już nie miałem nic do powiedzenia. Tylko siedziałem z tymi moimi historiami jak słup soli. Joasia się o mnie bała. Mówiła, że chodziłem po domu nieobecny, coś mówiłem przez sen, miałem jakieś nerwowe tiki.
Czułem wtedy, jakbym tych wszystkich chłopców z przypomnianych scen miał ciągle ze sobą, ale nie mogłem ich dosięgnąć, chociaż bardzo chciałem. Uciekali mi ciągle.
Chciałeś ich dotknąć?
Chciałem ich przytulić. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale poczułem, że oni tego potrzebują. W końcu mi się to udało. Na grupie. Oj, ale był szloch... Zresztą pamiętasz, „Anka”, prawda? Bo chyba mogę powiedzieć, że się znamy z grupy? Mój jak dotąd ostatni w życiu. To nie tak, że się od nich uwolniłem na zawsze, czasem gdzieś tam wychodzi. Najczęściej w okolicy moich urodzin. Bo wtedy nachodzą mnie te moje myśli, że kolejny rok, a ja czegoś nie zrobiłem. Albo zrobiłem, ale nie tak, jak sobie zamierzyłem. Wyrzuty sumienia, że synowi się nie układa, bo jestem złym ojcem, mógł trafić na lepszego.
Co z nimi robisz?
Nic. Przeczekać trzeba. Mam świadomość, że robię tyle, ile mogę. Na terapii się tego nauczyłem. Chodziłem prawie dwa lata. Wiem, że niektóre rzeczy w życiu mogłem zrobić inaczej, ale niektóre – nie, bo brakuje mi odwagi, pewności siebie. Nikt mnie za nic nie pochwalił, kiedy byłem mały, to skąd miałem ją wziąć? Jak się o sobie słyszy tylko złe rzeczy, to człowiek w końcu sobie to bierze do głowy. Czym skorupka za młodu... prawda? No to ja też nasiąkłem. Tę skorupkę trudno z siebie zrzucić. Ona tam po coś jest zresztą.
Opancerza.
Człowiek się przyzwyczaja, że nic go dobrego nie spotka, to się za tym przestaje rozglądać. A jak coś dobrego się dzieje, to nie wiadomo, co z tym zrobić. Jak Joasia mi powiedziała, że zostanie moją żoną, to ja długo nie mogłem uwierzyć, że to prawda. „Z takim jak ja?”. Coś podejrzanego. Przecież mnie nikt nie chce, nic we mnie szczególnego. No i jeszcze: „Co ja jej mogę dać?”. Przecież niczego nie umiem, nie mam. Tego się właśnie najbardziej bałem, kiedy miałem zostać ojcem. Nie mam czego przekazać chłopakom. Dlatego im kupowałem te prezenty, rozpieszczałem. Człowiek nadrabia, czym może – nie zarabiałem za dużo, ale brałem dyżury, nadgodziny, żeby tylko dawać im najnowsze rzeczy, wystarać się w Pewexie o prezenty na urodziny. Mogłem sam chodzić w złachanych ciuchach, ale moja rodzina miała mieć wszystko, co najlepsze. Dlatego nie rozumiałem, dlaczego chłopaki tego nie doceniają, po co im te papierosy, te wagary.
Brakowało im dyscypliny?
Chyba tak, tego, żeby im ktoś powiedział czasem „nie”. Ja nie umiałem. Nie chciałem, żeby jeden albo drugi się poczuł kiedyś tak, jak ja zawsze, że „nie, nie, nie”. Zasługiwali na wszystko, co najlepsze, co ja rozumiałem jako: zasługiwali na wszystko. Wiesz, gdybym ja był wtedy taki mądry jak teraz, to by nasze życie wyglądało inaczej. Ale skąd miałem wiedzieć, jak wychowywać dziecko? Tego powinni uczyć w szkołach. Dla takich dzieci jak ja, które nie mają dobrych wzorów, powinny być lekcje. Temat pierwszy: jak chwalić. Temat drugi: jak karać. Temat trzeci: jak przytulać. Ja nie umiałem. Mogłem potrzeć ręką włosy, dać kuksańca, klepnąć po plecach i powiedzieć: „Dobra robota!”, ale to tyle. Z Joasią to co innego, ona zresztą śmielsza była, bardziej wylewna, do mnie i do dzieci. A mnie przytulanie nie wychodziło.
Dopiero jak mój syn się zaczął leczyć ze swojego uzależnienia i przyszedł przeprosić, to mnie objął. On pierwszy, mnie. Za pierwszym razem to było dziwne: ręce mi zwisały wzdłuż tułowia, on mnie trzymał jak manekina. Ale potem było łatwiej. Syn powiedział: „Kocham cię, tato”. Wtedy rozmiękłem. Bo my sobie nie mówiliśmy tego wcześniej. Nawet jak chłopcy byli mali. Kocham ich, ale nie umiałem tego powiedzieć.
A to ważne, żeby mówić. Nie tylko okazywać, ale też powiedzieć. Im częściej to słyszałem, tym bliżej mi było do uwierzenia, że to prawda.