- W empik go
Dom w ogrodach marzeń - ebook
Dom w ogrodach marzeń - ebook
Dla panny Luizy Swenson, emerytowanej nauczycielki, nadszedł czas trudnych zmian. Zaczyna podupadać na zdrowiu, a jej wieloletnia opiekunka wyjeżdża ze swoim nowo poślubionym mężem do Ameryki. Zaniepokojona wizją samotnej starości Luiza postanawia sprzedać swój domek w mieście i przeprowadzić się do pensjonatu dla kobiet. Życie płynie tu spokojnym, ustalanym przez codzienne rytuały rytmem, aż do dnia, w którym Luiza łamie nałożone zakazy i wchodzi do miejsca, w którym czas spłata jej figla… Co przyniesie Luizie ta nieoczekiwana metamorfoza: spektakularną katastrofę czy szansę na drugie, piękniejsze życie?
– Muszę przyznać, że jestem zaskoczona! – Karolina po swojemu najpierw uniosła wysoko brwi, by po chwili je zmarszczyć. – Sprzedać dom! Jakże to tak! Gdzie masz zamiar potem zamieszkać, Luizo? Zawsze trzeba mieć jakieś swoje miejsce…
– Poczekaj chwilę.
Luiza wyszła, by po chwili przynieść z gabinetu płaską, zapinaną teczkę. Wyjęła z niej niepozorny kawałek sztywnego papieru.
– Wiem, że się o mnie troszczysz, Karolinko – powiedziała poważnie, a potem z namaszczeniem, jakby to był jakiś skarb, położyła przed przyjaciółką pożółkłą brzegami pocztową kartę.
– Oto jest mój plan!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-666-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Panno Łucjo, panno Łucjo!
Głos prześliznął się po lśniącej posadzce holu, przemknął po chińskich wazach zdobiących konsole rozstawione pod przeciwległą ścianą, odbił się od kryształowej powierzchni wielkiego lustra i ruszył po wypucowanej poręczy krętych schodów; byłby dostał się pewnie na piętro, ale uwiązł w liściach ogromnego rododendrona.
Żadnej odpowiedzi.
Nic dziwnego, wołanie szeptem to nie najlepszy pomysł… Rozalia zawróciła do kuchni; wzruszyła ramionami na pytające spojrzenia siedzących przy ogromnym, zastawionym już do herbaty stole: kucharki, podkuchennej i konstabla (ten, gdy tylko miał nocną służbę, wstępował zwykle „na herbatkę”, ale wszyscy wiedzieli, że przychodził tu ze względu na pannę Łucję).
– Wołajcie ją sami, ja tam nie będę wykrzykiwać po nocy. Jeszcze by panna Felicja w nerwy wpadła!
Widać jednak panna Łucja musiała usłyszeć to szeptane zawołanie, bo wchodząc do kuchni, zaraz zaczęła pokojówkę łajać:
– Jak mówiłam, że przyjdę na herbatę, to przyjdę, po co krzyczeć po domu na darmo!
Rozalia już chciała się tłumaczyć, ale panna Łucja machnęła na to ręką i zasiadając ciężko na krześle, westchnęła:
– Co za dzień!
– Ale śpi już chociaż?
– A gdzieżby! Odesłała mnie tylko, a sama nad czymś duma jeszcze.
Panna Felicja, upewniwszy się, że Łucja, jej dama do towarzystwa i opiekunka zarazem, zamknęła za sobą drzwi salonu, otworzyła stojący na stole kuferek i zaczęła przeglądać zawarte w nim papiery. Musiała dobrze znać ich treść, bo teraz, nie zastanawiając się zbytnio, jedne odkładała na bok, drugie wrzucała do kominka, podsycając tym na chwilę ogień paleniska.
Dopiero mała karta z barwnym widoczkiem obudziła w niej jakieś emocje; trzymała ją długo w dłoni, kiwała głową; patrzyła to na widoczek, to na płonący ogień. W końcu los karty został przesądzony – położyła ją na stół, osobno od odłożonych wcześniej dokumentów, te zgarnęła z powrotem do kuferka, zamknęła go i sięgnęła po dzwonek.
Czekając na pannę Łucję, spojrzała w wiszące nad kominkiem lustro i drgnęła; zobaczyła w nim swoją twarz gładką i młodą jak dawniej, ale wiedziała, że to chwilowa tylko ułuda. Sprawił to blask kominka, drgające światło świec, a nade wszystko gęsta siateczka drobnych zmarszczek pokrywających jej szczupłą, bladą twarz.
Opiekunka weszła po chwili; panna Felicja wstała z kartą w ręku, kazała się prowadzić do sekretery, po czym, skreśliwszy krótki liścik, włożyła go wraz z kartą w kopertę i zaadresowała, kaligrafując starannie.
– Na jutro do wysłania – zadysponowała. – Teraz mogę spokojnie udać się na spoczynek… – I uśmiechając się do siebie ironicznie, dodała w myślach: choćby i wieczny.ROZDZIAŁ 1
Alan Winter trzymał kierownicę swobodnie, a zarazem pewnie. Patrzył na rozwijającą się przed autem drogę i uśmiechał się do siebie z zadowoleniem. Nieczęsto trafiał mu się taki duży kurs, chociaż był jedynym szoferem do wynajęcia nie tylko w miasteczku, ale i w całej okolicy.
Tak naprawdę to nie był szoferem, tylko mechanikiem, też jedynym w tej zapadłej mieścinie, jak z lekką pogardą myślał o miejscu, gdzie jego automobil nazywano jeszcze „maszyną”, a dzieciarnia biegła za nim, pokrzykując hałaśliwie, ilekroć przejeżdżał główną, jako tako wybrukowaną ulicą.
Był tu, czym trzeba: ślusarzem, hydraulikiem, miejscową złotą rączką. Rozeznawał się w każdym mechanizmie, toteż zwożono do niego wszystkie szwankujące maszyny, wołano do wszelkich wymagających naprawy domowych i rolniczych urządzeń.
Potrafił zreperować wszystko.
A ponadto miał swoją pasję.
Były nią automobile, dokładnie jeden: ten właśnie, którym dziś wiózł dwie pasażerki. Innego auta nie posiadał i nie pragnął mieć. Na razie.
Nie tak dawno, bo w czternaste urodziny Alana, jego opiekun, mocno już podstarzały wuj Randy, wręczył mu klucz.
Na zdziwione spojrzenie chłopca powiedział:
– To, Alanie, klucz od mojego warsztatu. Stoi tam zaczęty przed laty prototyp automobilu. Pewnie pamiętasz, pracowaliśmy nad nim razem z twoim ojcem, ale potem… Cóż. Po jego śmierci straciłem cały zapał do tego wynalazku.
Alan obracał klucz w dłoniach.
Dobrze pamiętał ze swego wczesnego dzieciństwa godziny spędzone w najciemniejszym kącie warsztatu. Siedział cichutko, przyglądając się krzątaninie ojca i wuja, wziętych w okolicy ślusarzy, przysłuchiwał się fachowym dysputom. Z zapartym tchem patrzył, jak pod rękami obu braci porozkładane po całym warsztacie tajemnicze konstrukcje stawały się jedną, to składaną, to na powrót rozkładaną maszynerią. Ze swojej kryjówki podziwiał wypucowaną czarną karoserię, lśniące metalicznie reflektory, fotele pokryte pachnącą, brązową skórą i wiele innych tajemniczych części, których funkcji ledwie się domyślał…
Pamiętał swoją dziecięcą ciekawość, jak też będzie wyglądał ten rosnący na środku warsztatu pojazd; ale nade wszystko pamiętał swoje największe marzenie: zasiąść kiedyś za jego kierownicą.
– Wiem, Alanie – ciągnął dalej wuj – że teraz cały ten mechanizm nie wygląda najlepiej, ale powiem ci: choć nie było z nas żadnych uczonych inżynierów, ot, dwóch wiejskich ślusarzy-zapaleńców, mieliśmy z twoim ojcem wielkie wobec niego plany. A dziś… Kto wie, może tobie uda się je ziścić. Znajdziesz też w warsztacie wszystkie przygotowane przez nas części, ale niełatwo będzie poskładać to wszystko. Możesz również korzystać ze wszystkich narzędzi, może chociaż tobie przyniosą pożytek.
Alan uradował się bardzo.
Od dawna już zamieszczane w gazetach ryciny przeróżnych samobieżnych maszyn rozbudzały jego ciekawość, poruszały wyobraźnię. Co i rusz dochodziły go pogłoski o różnorakich pojazdach pojawiających się na okolicznych, wiejskich drogach. Wreszcie sam niejednokrotnie obserwował jadące przez pobliskie miasteczko różnej maści automobile. Przybywały nie wiadomo skąd, jechały nie wiadomo dokąd, ale zawsze przy głośnym dźwięku klaksonu, zawsze z dumnie wyprostowanymi za kierownicą automobilistami. Zostawały po nich tumany kurzu i milknący w dali warkot.
A teraz… Teraz on mógłby stać się jednym z nich!
Ucałował w podziękowaniu rękę wuja, popędził do warsztatu.
Otworzywszy ciężkie drzwi, których dawno nikt nie dotykał, poczuł, że z dziecięcych wspomnień nie zostało nic.
W półmroku warsztatu majaczyła ustawiona na kozłach, przykryta byle jak derką żelazna konstrukcja; po zdjęciu zakurzonej płachty ani trochę nie przypominała widzianych w gazetach automobili, tylko wielkie reflektory straszyły pustymi oczodołami.
W ciemnym kącie dostrzegł ustawioną na oddzielnych kozłach karoserię; ta, choć pokryta wieloletnim kurzem, niespodziewanie okazała się w zupełnie dobrym stanie. Na ciągnących się wzdłuż ścian regałach zalegała nieuporządkowana na pierwszy rzut oka rupieciarnia. Po bliższych oględzinach okazało się, że to zakurzone przyrządy i akcesoria o nieznanym mu jeszcze przeznaczeniu.
Każdy inny pewnie sprzedałby ten wyglądający jak wrak zaczątek auta za marne grosze, może nawet po prostu oddał kowalowi jako złom, ale nie Alan. On wpierw dokładnie sprawdził mechanizm, obejrzał mocną ostoję, na której był umocowany i już miał plan.
Odtąd już prawie nie wychodził z warsztatu.
Zaczął od uporządkowania pomieszczenia. Posegregował wszystkie części, w należytej kolejności poukładał je na półkach; w najciemniejszym kącie znalazły się nowiutkie koła złożone w solidnej, drewnianej skrzyni. Ustawił wygodniej podręczny warsztat, dorobił nowy stół i umocnił regały. Dawne roczniki pism dla ślusarzy, pełne technicznych nowinek i porad, niegdyś duma jego ojca i wuja, choć dziś może już przebrzmiałe, jednak w oczach Alana nie straciły na znaczeniu i znalazły się na poczesnym miejscu.
Wieczorami ślęczał nad świeżo zakupionymi fachowymi podręcznikami, a każdy zarobiony na dorywczych pracach grosz wkładał w narzędzia do wyposażenia warsztatu lub przeznaczał na zamówienie brakujących części.
Wuj Randy jakby dostał nowych sił. Długimi godzinami przesiadywał przy Alanie; zwykle milczał, przyglądał się, niekiedy tylko wtrącał coś w krótkiej poradzie.
I tak automobil został wyremontowany; teraz Alan cały wolny czas poświęcał na ćwiczenie niełatwej jazdy.
Wreszcie był gotów.
W ramach pierwszej przejażdżki zawiózł wujostwo do miasteczka po sprawunki, sam też zakupił zapas paliwa w składzie żelaznym u Bena.
Po powrocie ciotka Eulalia pokazała mu kupon nowo nabytego materiału.
– To solidna wełna, w modnym czekoladowym kolorze, jakże pasująca do obicia siedziska w aucie i do twoich kasztanowych włosów. Nie domyślasz się? Chcę ci uszyć uniform, taki jak teraz noszą automobiliści! I jeszcze dołożymy ci z wujem grosza na pasujący do całości kaszkiet.
– Oho! Toż to będziesz już nie tylko mechanikiem w naszym miasteczku, ale i szoferem całą gębą! – zaśmiał się wuj.
Bo okoliczni mieszkańcy już dawno przestali wzywać fachowców z miasta; przyzwyczaili się, że Alan Winter potrafi wszystko naprawić i jest chętny na każde wezwanie. Ani się sam obejrzał, jak przez niespełna dwa lata z młodzika bez fachu zmienił się w miejscowego ślusarza z dobrze wyposażonym warsztatem i, co równie ważne, szoferem z własnym pojazdem do wynajęcia.
A pojazd wreszcie zaczął na siebie zarabiać.
Jadąc wyboistą, wiejską drogą, auto zostawiało za sobą tuman długo wiszącego w powietrzu pyłu. Popatrzył w nowo zamontowane lusterko wsteczne i uśmiechnął się do siebie zadowolony. Te dwie pasażerki, jakie mu na dzisiaj zadysponowała do przewiezienia panna Edwarda, pozwolą na przeprowadzenie dalszych usprawnień w aucie.
Znów rzucił na nie okiem. Siedziały wsparte o siebie ramionami, obie otulone mającymi chronić przed kurzem szalami. Różniły się od siebie bardzo i nie chodziło tylko o wiek. Młodsza, całkiem ładna: ciemne oczy, pełne czerwone usta, czarne włosy ściągnięte wysoko w duży kok; na jego czubku wymyślny mały kapelusik. Musiał być mocno przyszpilony do włosów, bo choć chwiał się i podskakiwał śmiesznie w miarę ruchów jadącego po wybojach auta, nie przesunął się ani trochę.
Ona to uzgadniała z nim zapłatę; widać było, że koniecznie chciała uchodzić za wielką damę, przypomniał sobie z niechęcią. Ilekroć w rozmowie na nią spojrzał, przyjmowała nieprzystępny wyraz twarzy, wydymała grymaśnie usta, a wydając mu polecenia, modelowała sztucznie głos. Teraz też siedziała sztywno, jakby kij połknęła.
Nie tak, jak jej towarzyszka.
Spojrzał na drugą kobietę. Starsza już, o miłej, całkiem jeszcze ładnej twarzy zakrytej teraz gęstą woalką w ochronie przed kurzem, jak na swój wiek wydawała się wciąż pełna życia, nie skrywała swoich uczuć. Otwarcie ekscytowała się jazdą, zachwycała okolicą, jednak swoje opinie wyrażała powściągliwie i z umiarem; rozmawiając z Alanem na stacji kolejowej, patrzyła mu prosto w oczy i spokojnie czekała na odpowiedź.
– Ta jest prawdziwą damą – pomyślał Alan. – Damą, za jaką chce uchodzić jej młoda towarzyszka.
Nie są chyba spokrewnione, snuł dalej swoje domysły, to raczej przyjaciółki. Chociaż… Młodsza zwracała się do starszej raz „panno”, to znów po imieniu, Luizo chyba, czy jakoś tak. Ale chwilami też zachowuje się jak jej opiekunka…
Alan przestał zerkać w lusterko. Droga stawała się coraz bardziej wyboista. Z niezadowoleniem zauważył, że przybyło w niej dziur po ostatnich deszczach. Starał się jechać bardzo ostrożnie zarówno ze względu na wygodę pasażerek, jak i na delikatne resory swojego auta.ROZDZIAŁ 2
Krajobraz zmieniał się powoli. Uprawne pola przeszły w porośnięte wybujałą trawą i nietępionym zielskiem ugory; tylko gdzieniegdzie pięło się ku jesiennie już wyblakłemu niebu rachityczne drzewo, tworząc na tle horyzontu całkiem japoński rysunek.
Luiza oderwała wzrok od krajobrazu i popatrzyła na Karolinę. Ta, wyprostowana sztywno, uważnie śledziła okolicę.
Dobra z niej dziewczyna i najlepsza przyjaciółka, ale od początku tak sceptycznie nastawiona do mojego pomysłu! I teraz jeszcze, chociaż klamka już zapadła, jest pełna obaw i podejrzeń, ciągle przewiduje jakieś wyimaginowane trudności… Dlatego, że jako moja opiekunka czuje się za mnie odpowiedzialna! A na dodatek, tak jak i ja, nie chce tego rozstania…
Luiza któryś już raz tego dnia poczuła nieprzyjemne mrowienie w żołądku. Co będzie, jeśli sprawdzą się obawy Karoliny? Może niepotrzebnie spaliłam za sobą mosty?
Westchnęła, spuściła głowę, skubiąc nerwowo spódnicę, ale zaraz wyprostowała się dumnie. Mój wybór, moja decyzja. I trzeba być dobrej myśli…
Znów spojrzała, teraz z czułością, na siedzącą obok niej młodą damę; ta jak kurka zwracała głowę to na jedną, to na drugą stronę drogi; bezwiednie przy tym potrząsała kolorowymi piórami na wymyślnym kapeluszu.
Luiza spotkała ją po raz pierwszy przed ośmiu laty, będąc na proszonej herbatce u przyjaciółki. Karolina, wtedy niespełna dwudziestoletnia, zatrudniona tam jako bona, bawiła dzieci gospodarzy. Jak jej powiedziała pani domu, dziewczyna cieszyła się bardzo dobrą opinią wśród młodych matek, toteż chętnie wynajmowano ją niekiedy, w razie potrzeby, w zastępstwie stałej guwernantki.
Potem Luiza spotykała ją tam jeszcze kilkakrotnie; miała okazję dokładniej jej się przyjrzeć; ujęła ją powagą i odpowiedzialnością, z jaką traktowała swoje zajęcie. Luiza, jako była nauczycielka, umiała docenić jej umiejętność wynajdywania dzieciom pouczających, ale pełnych śmiechu zabaw.
Karolina zapytana z prostotą i taktem opowiedziała o sobie: jest sierotą, nie ma żadnych krewnych, pieniądze, jakie zostawili jej rodzice, ledwie wystarczyły na opłatę podstawowego wykształcenia, teraz utrzymuje się z szycia u krawcowej i opieki nad dziećmi. Szuka stałego zajęcia. Ot, tak często spotykana sytuacja młodych dziewcząt.
Teraz Luiza wróciła myślami do swoich dziewczęcych lat. Już od wczesnej młodości, od dziecięctwa prawie, nie mieszkała we własnym domu. Kiedy jako piętnastolatka udała się do szkoły, „wyfrunęła” z domu rodzinnego, jak to mówił jej ukochany ojciec, i już tam nie powróciła.
Jak daleko sięgała pamięcią, jej życie wyznaczały kolejne etapy szkolne. Najpierw lata jej własnej edukacji: szkoła powszechna, gimnazjum, wreszcie upragniona, dwuletnia nauka na renomowanej pensji panien Grisham, uwieńczona zdobyciem zawodu nauczycielki. Potem rozpoczęła nauczanie na kolejnych pensjach dla panienek.
Niespełna dwudziestoletnia, z doskonałymi ocenami na dyplomie, patrzyła z ufnością w przyszłość. Napełniała ją satysfakcja z uzyskanej niezależności. Wchodząc w dorosłość, nie musiała, jak większość jej rówieśnic, myśleć o przyszłości u boku męża, a co ważniejsze, czynić starań o jego zdobycie, bywać wśród towarzystwa, „pokazywać się”. Mając zawód, nie musiała, jak robiły to inne panny, podporządkować się rodzicom, którzy, w trosce o przyszłość córek nakłaniali je do zamążpójścia. Nie musiała też czynić starań, by przypodobać się bogatym krewnym i znaleźć u nich schronienie na dalsze lata. Zdobyła jeden z niewielu zawodów, kiedy kobieta, będąc samotną, nie budziła zdziwienia czy współczucia.
Luiza westchnęła. Były też bolesne koleje losu. Wtedy to zmarli rodzice, zostawiwszy jej tylko kilka sprzętów; spieniężyła je, zachowując ten niewielki kapitalik „na czarną godzinę”.
Odtąd już przez długie lata mieszkała w stancjach dla nauczycielek. Po dwie, po trzy, wynajmowały pokój, starając się, aby był jak najtańszy i, co ważne, jak najbliżej szkoły, w której wykładały. To, że zamieszkiwały w ciasnocie i bez luksusów, młodym kobietkom nie przeszkadzało wcale. Po pracy zmęczone padały na łóżka, a girlandy rozwieszonej nad ich głowami bielizny nie sprawiały kłopotu. Pewnie, że nie zawsze zgadzały się we wszystkim, ale nauczycielska duma nie pozwalała im na kłótnie. Za to mogły wymieniać się doświadczeniami, kosztownymi jak na ich kieszeń książkami, a ponadto wspierać, gdy brakowało pieniędzy. Co tu gadać, po prostu mogły na siebie liczyć.
Po twarzy Luizy przemknął uśmiech na wspomnienie kochanej Betty. Przez prawie cały rok zabierała wszystkie współmieszkanki na wystawne, niedzielne obiady do swojej bogatej ciotki. Wprawdzie na drugi dzień z trudem sznurowały gorsety, ale pod koniec tygodnia ich figury wracały do normy. Adelina wystarała się nawet o specjalny gorset zakładany przez nią tylko w poniedziałki i wtorki; w następne dni tygodnia okazywał się za duży. Potem jednak bywanie na obiadach skończyło się, choć uwieńczone sukcesem Betty – wyszła za mąż za jednego z kuzynów ciotki, rzuciła pracę nauczycielki i wyjechała z miasta.
Dopiero powrót Luizy na pensję panien Grisham, teraz już jako nauczycielki, podniósł status jej życia. Dostała tam swój oddzielny, mieszkalny pokój, doskonałą pensję, ambitny program nauczania. Poświęciła się zupełnie nauce i wychowaniu młodych dziewcząt, cały czas nieprzerwanie podnosząc również poziom swojej edukacji. Kupowała najnowsze podręczniki dla pedagogów, chodziła do teatru, przesiadywała w bibliotece, zaczytując się nowościami: Aleksandrem Dumasem, Wiktorem Hugo, wzruszając się powieściami Jane Austen i Charlotty Brontë.
Któregoś dnia nadeszła wiadomość od notariusza z kancelarii Boyle & Boyle. Ciotka Felicja, daleka krewna matki, zmarła nagle, zostawiając Luizie w testamencie jakiś zapis. Zaskoczona bardzo, jako że nie została powiadomiona o pogrzebie ciotki, udała się do notariusza; robiła sobie przy tym wyrzuty, że ostatnimi laty nie odwiedzała staruszki, nie pisała do niej nawet.
Po wysłuchaniu ostatniej woli ciotki zdumiała się niezmiernie: ciotka w testamencie umieściła tylko ją. Jak oświadczył notariusz, panna Felicja nie miała innych krewnych, jednakże, jak twierdził, cieszyła się, mogąc zapisać Luizie swój niewielki dom w mieście i całkiem sporo gotówki.
I tak oto Luiza po raz pierwszy zamieszkała we własnym domu. Otoczony zadbanym ogródkiem domek, położony w pewnym oddaleniu od głównej ulicy miasta, okazał się wygodny, pełen uroczych mebli, przy tym nie za duży, w sam raz dla niej. W końcu ciotka Felicja, żyjąca jak i ona w panieństwie, również zamieszkiwała tu sama z garstką służby.
Luizę szczególnie zachwyciła przestronna kuchnia pełna przydatnych kuchennych sprzętów, opasłych tomów kucharskich książek i poradników dla gospodyń; postanowiła zatem nauczyć się gotowania.
Od razu też zajęła się pielęgnacją skromnego, przydomowego ogródka. Posługiwała się przy tym wypożyczonymi z biblioteki broszurami, zasięgała porad ogrodników; w pełni rozwinęła dawno już odkrytą u siebie pasję botanika.
Gdy zmrok wyganiał ją z ogrodu, ćwiczyła się w kucharzeniu; gotowanie sprawiało jej radość. Czasem napiekła tyle ciasta, czy nagotowała tyle potraw, że wołała syna ubogich sąsiadów, a ten z ochotą zgarniał wszystko do kosza, po czym dźwigał do domu dla swojego licznego rodzeństwa.
A potem…
Luiza z niechęcią wracała myślą do tego czasu.
Pojawiły się, zrazu małe, potem coraz poważniejsze niedomagania: palpitacje serca, trudności z oddychaniem, a na domiar złego chrypka, atakująca, gdy dłużej wykładała lekcje. Wówczas zaczęły się coraz częstsze wizyty lekarza, wysłuchiwanie jego niekończących się zaleceń i przestróg. Nie wolno tego, nie wolno tamtego, trzeba zwolnić, po prostu – szanować serce, oszczędzać płuca.
Czas było przejść na emeryturę.
Ponadto, aby sprostać zaleceniom lekarza, musiała pomyśleć o przyjęciu pomocy domowej. A tak już przyzwyczaiła się do samotności! Wcale nie miała chęci na to, aby ktoś obcy kręcił się po jej mieszkaniu.
Dotąd z utrzymaniem domu dawała sobie radę bez trudu, co więcej, lubiła to; teraz jednak sama widziała, że męczy się zbyt szybko.
Ile mogła, ociągała się z poszukiwaniem kogokolwiek do pomocy, z niechęcią przeglądała ogłoszenia w miejscowych gazetach. W końcu najęła sprzątającą na przychodne. Ta energiczna, sprawna w swoim fachu kobieta zjawiała się raz w tygodniu. Robiła porządki jak trzeba, cóż, kiedy potem Luiza, bardzo tym poirytowana, musiała szukać swoich drobiazgów poprzekładanych w coraz to inne miejsca.
A jej ukochany ogród? Na tę myśl Luiza ciężko westchnęła. Bo i do jego pielęgnowania zmuszona była wynająć ogrodnika. Ten okazał się silnym, owszem, chętnym do pracy mężczyzną, niemającym jednak żadnego pojęcia o ogrodnictwie. Wszystkie zadania wykonywał należycie tylko wtedy, gdy pracował pod jej nadzorem. Pozostawiony sam sobie kopał i sadził nie to, i nie tu, gdzie trzeba.
Wszystko to razem wzięte stawało się dla Luizy coraz bardziej uciążliwe.
Jednego lekarz jej nie zabronił: spacerów. Chodziła po mieście, włóczyła się ulicami pozornie bez celu, ale zawsze w końcu trafiała do rozległego miejskiego parku. Tu czuła się wspaniale. Oddychała pełną piersią, chłonęła zapachy, kolory, przyglądała się swoim ukochanym roślinom: zarówno tym największym, dębom tworzącym imponującą parkową aleję, jak i tym drobinkom – ledwie wystającym z ziemi, a już szukającym sobie miejsca wśród wszędobylskich traw.
Na jednym z takich spacerów z przyjemnością patrzyła na bawiące się dzieci. Ich matka siedziała opodal na ławce i z uśmiechem, ale czujnym okiem, obserwowała ich zabawę. Być znów takim beztroskim dzieckiem! Mieć kogoś, kto się o nas troszczy, myśli o tych wszystkich przyziemnych, koniecznych do życia sprawach, a na dodatek lubi to…
Odpowiedź nadeszła sama: Karolina!
Od razu wszystko ułożyło się gładko. Dziewczyna, jako że nie znalazła dotąd pracy, a na dodatek kończył jej się najem skromnego pokoiku, z radością i entuzjazmem przyjęła propozycję zamieszkania u Luizy. Energicznie zabrała się do wysprzątania pokoju gościnnego, jaki Luiza przeznaczyła na jej mieszkanie, po czym niezwłocznie wprowadziła się tam, o ile można tak nazwać przyniesienie kilku tobołków.
Do opieki nad Luizą przystąpiła bardzo gorliwie. Na początek skonsultowała się z lekarzem Luizy, przeczytała kilka poleconych przez niego poradników i zaprenumerowała pismo „Tydzień Wzorowej Gospodyni”. Karolina okazała się bardzo systematyczną osobą, ponadto swoją pracę traktowała z wielką uwagą; odtąd już w całym domu panował przykładny porządek. W jadalni o ściśle wyznaczonych porach pojawiały się tylko zdrowe, choć wybierane przez Luizę potrawy, ogrodowe prace i spacery wpisano w rozkład dnia.
W szafach zrobiło się przestronniej po oddaniu nieużywanej odzieży, znad okien ściągnięto ciężkie, zbierające kurz lambrekiny, w ich miejsce zawisły nowomodne, wesołe firanki kupione wspólnie na jednej z wypraw do domu towarowego.
Tylko kładzenie się do snu o wyznaczonej porze nie zawsze im wychodziło, a to z powodu rozmów prowadzonych do późna.
I tak to przed ośmiu laty zamieszkały razem; odtąd to Karolina starała się o potrzebne wiktuały, gotowała dla nich obu, utrzymywała porządek w całym domu. Potrafiła przy tym tak zorganizować domowe zajęcia, że zwykle popołudnia i wieczory miały dla siebie.
A Luiza?
Luiza wreszcie miała z kim wychodzić na ulubione przechadzki. Do tej pory samotne, popołudniowe spacery – czemu nie, samej siedzieć na ławce w parku starszej damie jeszcze jakoś wypadało, ale samotne wyjście do miasta po zmroku, to co innego. Nigdy, przenigdy by się na to nie odważyła.
Teraz wszystko stało się proste. Zaczęły razem wychodzić na spacery, również wieczorami spacerowały po pełnych przechodniów, rzęsiście oświetlonych ulicach, wspólnie udawały się na wyprawy do sklepów dla pań i Luiza wreszcie odnowiła swoją niemodną już garderobę. Karolina doradzała jej w doborze stroju, dodatków; przy tym, jak zauważyła Luiza, jej młoda przyjaciółka była praktyczna, ale nie pozbawiona fantazji. Aby lepiej nadążać za modą, zaprenumerowały parę kobiecych pism. Studiowały je wieczorami uważnie; snuły przy tym przyjemne marzenia, jakie to by chciały nosić kreacje i dokąd to by mogły się w nich wybrać.
Wtedy też Luiza, zauważywszy duże ogłoszenie w lokalnej gazecie, podjęła pieniądze z konta w banku i zakupiła ostatnią nowość: maszynę do szycia, urządzenie z firmy pana Singera. „Specjalnie do praktycznego, domowego użytku”, co głosił tłusty druk. Krótki kurs maszynowego szycia opanowały bez trudu, posługując się dołączoną do urządzenia książeczką: _Krawiecczyzna – przewodnik dla świeżych modystek_, i rozpoczęły przeróbki sukien, nadając im wygląd całkiem _en vogue_.
Co jakiś czas spędzały wieczór poza domem: Luiza zabierała Karolinę do teatru na wszystkie wystawiane tam sztuki, a raz nawet, mocno wystrojone, poszły do opery. Po każdym spektaklu Karolina długo przeżywała treść dramatu, omawiała grę aktorów; Luiza cieszyła się jej radosnym zachwyceniem.
Z rozbawieniem przypomniała sobie taki wieczór, kiedy to podczas jednego ze spektakli aktorzy wymienili parę dowcipnych zdań po francusku. Na widowni rozległy się wybuchy śmiechu, oklaski. Karolina nie uśmiechała się, zmarszczyła brwi i zerkała na sąsiadów z rumieńcem wstydu na twarzy.
– Czułam się okropnie! – powiedziała po powrocie do domu. – Dlaczegóż wszyscy wiedzieli, o co chodzi, a ja nie? Ty też się śmiałaś! – Popatrzyła oskarżycielsko na Luizę.
– Po prostu znam francuski, Karolinko. Zresztą ty też możesz się nauczyć.
Prosta rada z ust przyjaciółki zaskoczyła Karolinę, ale natychmiast odpowiedziała:
– Dobrze. Inni się nauczyli, ja też mogę. Zechcesz być moją nauczycielką? – Był to bardziej rozkaz, niż pytanie i serdecznie rozbawił Luizę, jednakże potraktowała poważnie zapał Karoliny. Systematyczne lekcje rozpoczęły już następnego dnia.
Luiza z chęcią wróciła do nauczania, nawet nie zdawała sobie dotąd sprawy, jakże jej tego brakowało. Pełna zapału Karolina okazała pracowitość i nieprzeciętny talent, co przecież nieczęsto idzie w parze.
– Mało miałam takich zdolnych i pilnych uczennic jak ty – pochwaliła ją Luiza po jakimś czasie, a Karolina aż pokraśniała z dumy.
Edukacja Karoliny niezauważenie poszerzała się na inne pola. Po codziennej, popołudniowej lekcji francuskiego, wieczory spędzały w salonie. Przeglądały pisma, czytały. Karolina zwykle sięgała do biblioteczki i czytała systematycznie jedną książkę po drugiej.
– Nie znam się na literaturze – mówiła – więc biorę, jak leci.
Metoda okazała się całkiem dobra, bo po jakimś czasie Karolina stanęła przed Luizą z książką w ręce i zapytała:
– Nie masz więcej powieści tego autora? A może nic więcej nie napisał? Nazywa się – Karolina spojrzała na okładkę – Dumas, Aleksander Dumas.
– Wymawia się: _dima_, to francuski pisarz – poprawiła ją Luiza. – Mnie też szalenie podobają się jego powieści; napisał ich bardzo wiele. A ta, _Hrabia Monte Christo_, to moja ulubiona.
– Moja też! A postać Edmonda Dantesa – wspaniała. Wiesz co, Luizo, chciałabym przeżyć kilka takich przygód, a gdybym kiedyś musiała się ukrywać, takie przyjęłabym incognito!
– Zapamiętam to, Karolinko; jeśli kiedyś przyjdzie do mnie tak podpisany, tajemniczy list, będę wiedziała, że to od ciebie!
Z rozbawieniem rozprawiały o barwnym życiu książkowych bohaterów. W końcu Luiza powiedziała:
– Wprawdzie ja mam tylko tę jedną powieść pana Dumasa, ale… Jest takie miejsce, gdzie znajdziesz wszystkie książki świata, więc pewnie i te pozostałe przez niego napisane!
I tak zaczęły chodzić do miejskiej biblioteki najpierw razem, potem Karolina chodziła już sama, spędzając tam długie popołudnia. Odkrywała wiedzę, której nie dostała w dzieciństwie: zagłębiała się w encyklopedie, atlasy, sięgała po książki historyczne.
Po każdej swojej wizycie w czytelni Karolina zdawała Luizie relację z tego, czego się dziś dowiedziała. Przy tym entuzjastycznym chłonięciu wiedzy Karolina nie zaniedbywała swoich domowych obowiązków, ale bywało, że przybiegała do salonu z obieranym właśnie warzywem lub rękami ubielonymi mąką i przepasana fartuszkiem rozpoczynała wypowiedź od: to jak to właściwie jest z tym i z tym? Pytania padały w najdziwniejszych momentach jej zajęć. Potem, uzyskawszy zadowalającą odpowiedź, biegła z powrotem do kuchni, czy do innej przerwanej pracy.ROZDZIAŁ 3
To przesiadywanie Karoliny w czytelni okazało się brzemienne w całkiem nieoczekiwane skutki. Któregoś wieczoru dziewczyna, trochę się ociągając, zapytała:
– Mogłabyś pójść jutro ze mną do biblioteki?
Na pytające spojrzenie Luizy zarumieniła się lekko.
– Poznałam tam kogoś… mężczyznę, w moim wieku – zająknęła się nieznacznie, a rumieniec oblewał już całą twarz. – Często rozmawiam z nim w bibliotece… I wiesz co? Ma takie same poglądy na życie jak ja i – jak ja – nie otrzymał stosownego wykształcenia. Wieczorami nadrabia te zaległości, a w dzień zarabia na życie, pracując ciężko na budowie. Kiedy czytamy te same książki, to potem godzinami o nich rozmawiamy w czytelni. Mówiłam Michałowi, tak ma na imię a na nazwisko Welis, że jestem pod twoją opieką. On bardzo chciałby cię poznać! – Zakończyła i z wyczekiwaniem patrzyła na Luizę.
– Ja też chętnie poznam twojego nowego przyjaciela, Karolinko. – Luiza serdecznie ujęła ją za rękę.
Tak to ich świat wywrócił się do góry nogami. A po tym, jak Luiza zachęciła Karolinę, aby zaprosiła Michała do jej domu, najczęściej tutaj spotykali się młodzi przyjaciele.
Przyjaciele. Patrząc na nich, Luiza nie miała wątpliwości, że Karolina spotkała mężczyznę swojego życia. Prostolinijny, ale ambitny, całkiem przystojny. Wydawał się też szczery i uczciwy. A ponadto wpatrzony w Karolinę. Widać było, że odwzajemnia jej uczucia. Czego chcieć więcej?
To „więcej” nastąpiło niebawem.
Pewnego popołudnia stanęli oboje przed Luizą; ich przejęte, szczere twarze mówiły, że chcą coś oznajmić.
Na potwierdzenie tego mężczyzna skłonił się i zaczął pełnym namaszczenia tonem:
– Otóż… Szanowna panno Swenson, pozwoli pani, że poinformuję ją o czymś bardzo dla nas ważnym. Jest pani jedyną opiekunką panny Karoliny, a też, jak wiem od niej samej, jej najbliższą przyjaciółką. Otóż… Chcę prosić szanowną pannę Karolinę Werner o rękę…
– A panna Karolina Werner się zgadza! Tak, tak, zgadzam się, Luizo! – Radośnie wykrzyknęła Karolina i rzuciła się przyjaciółce na szyję.
Luiza cieszyła się razem z nimi. To przecież musiało kiedyś nastąpić, doskonale wiedziała, że Karolina nie będzie z nią wiecznie. I słusznie. Taka jest kolej rzeczy. Chciała przecież wszystkiego, co najlepsze, dla tej miłej dziewczyny…
I znowu zmiany.
Michał przychodził teraz tylko w niedziele; w robocze dni pracował od rana do wieczora, aby, jak powtarzał, „zgromadzić fundusze” na ślub. Karolina biegała popołudniami na różne kursy dla kobiet: to kroju, to szycia, to gotowania, a nawet stenografii i maszynopisania.
– Przydadzą mi się takie umiejętności do prowadzenia domu, a może będę musiała pracować? Należy przygotować się do nowego życia pod każdym względem.
Luiza patrzyła na zapał młodych narzeczonych, uśmiechała się, z przyjemnością słuchała, jak z entuzjazmem snują plany na wspólną przyszłość.
Wydawało się, że już nie będzie zaskoczenia. A jednak…
Któregoś dnia Karolina wróciła do domu smutna, weszła do salonu, nawet nie zdejmując w przedpokoju kapelusza, teraz dopiero niedbale rzuciła go na stół.
– Michał wyjeżdża! Musimy się rozstać… – Po dramatycznym szepcie nastąpiło równie dramatyczne łkanie.
Przejęta Luiza usadowiła ją koło siebie na kanapie, otarła łzy. Poczekała, aż się uspokoi.
– Jak to wyjeżdża, dokąd wyjeżdża? Rozstaliście się? Zerwaliście zaręczyny?
Karolina spojrzała na Luizę, pokręciła głową, próbowała się uśmiechnąć, ale łzy znowu napłynęły jej do oczu.
– Nie, nie, to nie tak. Wuj Michała mieszka w Ameryce, wyjechał bardzo dawno, kiedy Michał był jeszcze małym dzieckiem. Teraz nagle napisał do niego, że ma swoje własne przedsiębiorstwo i zaproponował mu pracę. Jeśli Michał się sprawdzi, może bardzo dużo zarabiać! – Po ostatnich słowach wybuchnęła płaczem.
– To źle, że może dużo zarabiać? Przecież to chyba całkiem dobrze, Karolinko.
– Wcale nie dobrze! Nie rozumiesz? – Dziewczyna zerwała się na nogi i zaczęła mówić podniesionym głosem, prawie ze złością: – On uważa, że jeśli ma możliwość dużo zarobić, to musi pojechać! I to sam!
Luiza słuchała, kiwając powoli głową. To o to chodzi.
– A ja muszę tu zostać, muszę czekać, aż on wróci, a on wróci, gdy „zgromadzi fundusze na nasze nowe życie”… – Teraz Karolina przedrzeźniała Michała.
Zrezygnowana usiadła obok Luizy.
– A to jeszcze nie wszystko. Na podróż musi wydać wszystko, co zarobił dotąd. Jeśli mu się nie uda, jeśli wróci bez grosza, trzeba będzie zaczynać od początku – zakończyła ze smutkiem.
Przez najbliższe dni Luiza musiała wysłuchiwać jeszcze wielu skarg Karoliny, argumentów Michała, ich wspólnych dyskusji. Cóż mogła im doradzić? Miała tylko jedno zdanie: jeśli się kochają, przetrwają wszystko. Tak też im powiedziała. W końcu Karolina, chcąc nie chcąc, pogodziła się z myślą o rozstaniu.
Wyjazd narzeczonego poprzedziły wielogodzinne czułe szepty i przysięgi: wrócę, czekaj, będę pisał, będę pisała.
Mijały miesiące. Życie dwóch kobiet znów toczyło się na pozór spokojnie. Przerywnikami były listy od Michała – pisał często, opowiadał o swojej pracy, wszystko układało się zgodnie z planem…
Potem nagle napisał, że awansował, już jest kierownikiem działu, ale musi przedłużyć umowę.
– Dwa lata! – Karolina była zrozpaczona. – Jak ja wytrzymam te dwa lata? A on? Na pewno o mnie zapomni!
Karolina, choć niezadowolona z przedłużającej się rozłąki, nie zaniechała zarówno dalszego swojego dokształcania przez Luizę, jak i rozpoczętych kursów. Co więcej, wynajdywała coraz to nowe specjalności.
– Jesteś chyba najwszechstronniej wyedukowaną kobietą w tym mieście! – śmiała się Luiza.
– Nie mogę być w niczym gorsza od Michała. Ostatnio napisał, że chodzi na kursy wieczorowe; wkrótce zdobędzie uprawnienia budowlane! Wyobrażasz sobie?
I znowu zmiana. Luiza dobrze pamiętała ten dzień.
– Jest list od Michała, przyszedł przed chwilą! – Karolina wbiegła do pokoju z wypiekami na twarzy, wymachując kartą papieru. – Nie uwierzysz, co pisze. Przyjeżdża już za pół roku!
Rozradowana zaczęła tańczyć po pokoju, aż wodzącej za nią wzrokiem Luizie zakręciło się w głowie.
– Wraca? Widzisz, a tak się martwiłaś. Pewnie już dosyć zarobił, skoro wraca wcześniej. – Luiza z uśmiechem patrzyła na przyjaciółkę.
– To nie tak, nie wraca, tylko… – Karolina zatrzymała się w pół obrotu.
– Jak to nie wraca? A powiedziałaś sama przed chwilą…
– Mówiłam tylko, że przyjeżdża. Przyjeżdża za pół roku, aby… wziąć ze mną ślub!
– I potem znów wyjedzie? – Luiza próbowała zrozumieć, ale pełny sens tej wiadomości dotarł do niej, zanim jeszcze Karolina powiedziała następne zdanie.
– Tak, ale już mnie nie zostawi! Potem oboje wyjeżdżamy do Ameryki. Michał szykuje dla nas wygodne mieszkanie, ma pewną pracę w przedsiębiorstwie wuja, wszystko układa się wspaniale… – Karolina zamilkła nagle i zagryzła wargi. – Och, Luizo, co za nieczuła istota ze mnie. Nie pomyślałam, że przecież będziemy musiały się rozstać…
Następne miesiące były pełne przygotowań. Oprócz skromnej sukni ślubnej i płaszcza podróżnego Karolina szykowała sobie wyprawkę; małą, ale zgodną z najnowszą modą.
– Michał mówił, żebym nic nie zabierała, że w Ameryce jest wszystko. Ale przecież nie mogę pojechać jak jakaś prowincjuszka. No i czy mężczyzna może znać się na strojach?
Tak. Życie Karoliny weszło na nowe tory; Luiza wiedziała, że i ona musi podjąć jakieś postanowienia.
– Co dalej ze mną? Co dalej z moim życiem? – Myślała, snując się coraz częściej samotnie po domu. Czuła ogarniające ją zniechęcenie.
W końcu powiedziała sobie to, co mówiła swoim wychowankom, gdy zdarzało im się upadać na duchu:
– Weź się w garść!
I tak powoli, ułożyła sobie plan.
A plan był dalekosiężny. Bo do końca życia. Wykonanie punktu pierwszego tego planu – wizyta u notariusza – napełniło ją optymizmem. Mniej zapału czuła do punktu drugiego – przejrzenia i uporządkowania nagromadzonego przez lata majątku. Zaczęła od dokumentów. W oddzielnych pudłach układała pliki papierów, które potem przeglądała i segregowała systematycznie. To, co chciała zachować, układała do podpisanych, papierowych teczek, reszta szła do zniszczenia. Chociaż zajęcie okazało się żmudne i szło jej jak po grudzie, półki w gabinecie powoli pustoszały.
Karolina musiała zauważyć jej poczynania, ale na razie nic nie mówiła, biegając za swoimi sprawami. W końcu któregoś dnia przy popołudniowej herbacie oświadczyła:
– Ja już prawie wszystko mam gotowe do wyjazdu. Michał mówi, że wkrótce nasze sprawy będą zapięte na ostatni guzik. Teraz bierzemy się za ciebie, droga przyjaciółko. Opowiedz, jakie masz zamiary. Musimy postanowić, kto ci teraz będzie prowadził dom, kto zajmie się ogrodem. Wiedz, że nie ruszę się stąd, póki wszystkiego nie ustalimy.
Luiza słuchała z tajemniczą miną, nieznacznym uśmiechem, by odezwać się w końcu.
– Ja już wszystko zaplanowałam, Karolinko. Otóż… Domem nie trzeba będzie się zajmować, postanowiłam sprzedać kamienicę. Szukaniem kupca zajmuje się już notariusz, pan Ksawery Boyle, on też przeprowadzi całą transakcję.
– Muszę przyznać, że jestem zaskoczona! – Karolina po swojemu najpierw uniosła wysoko brwi, by po chwili je zmarszczyć. – Sprzedać dom! Jakże to tak! Gdzie masz zamiar potem zamieszkać, Luizo? Zawsze trzeba mieć jakieś swoje miejsce…
– Poczekaj chwilę.
Luiza wyszła, by po chwili przynieść z gabinetu płaską, zapinaną teczkę. Wyjęła z niej niepozorny kawałek sztywnego papieru.
– Wiem, że się o mnie troszczysz, Karolinko – powiedziała poważnie, a potem z namaszczeniem, jakby to był jakiś skarb, położyła przed przyjaciółką pożółkłą brzegami pocztową kartę.
– Oto jest mój plan!
Karolina przyglądała się widokówce. Przesłodzony kolorami pejzaż przedstawiał nieduży pałacyk okolony ogrodem buchającym kwiatami i zielenią drzew. Tłem dla tej architektury były sięgające zaróżowionego nieba wzgórza.
Pokiwała niecierpliwie głową.
– Poznaję ten landszafcik, Luizo, pokazywałaś mi go już kiedyś. Jeśli dobrze pamiętam, dostałaś go od ciotki, tej, która pozostawiła ci ten dom?
– Tak. Od mojej ukochanej ciotki Felicji, a której to, osiągnąwszy dojrzałość, już nie widywałam. Po latach nadszedł od niej ten obrazek z dołączonym liścikiem, ze słowami, których nigdy nie zapomniałam: „Pamiętaj, Luizo, jeśli kiedyś będziesz chciała spełnić swoje marzenia, to jedź właśnie tam”. Zawsze chciałam wiedzieć, czy ciotka kiedykolwiek tam była… W dzieciństwie spędzałam z nią wiele czasu, ale jakoś nie pamiętam, by mi opowiadała o tym miejscu. A popatrz jeszcze, na odwrocie jest tytuł obrazu: _Ogrody_. Czy to nie dziwne? Wiesz przecież, jak ja lubię przyrodę: wszelkie rośliny, zioła, kwiaty, a najbardziej drzewa… Znam niemal wszystkie ich nazwy, wszystkie potrafię naszkicować z pamięci. Mówiłam ci, że już w dzieciństwie nazywali mnie „botaniczką”…
– No i? Bardzo to ciekawe, ale o czym my mówimy, Luizo? Jaki to ma związek ze sprzedażą domu i twoim dalszym losem? – Karolina, która twardo stąpała po ziemi, niecierpliwie domagała się wyjaśnień.
– Otóż wiedz, że teraz postanowiłam odnaleźć ten dom. A jeśli będzie to możliwe, zamieszkać w nim.
– Mówisz to tak stanowczo… A ja widzę w tym tylko marzenia niepoprawnej romantyczki. Wiesz, chyba wdałaś się w tę swoją ciotkę i jak ją, tak i ciebie uwiódł ten widoczek! – Karolina popatrzyła z pobłażliwym uśmiechem na Luizę, a potem, widząc jej przygaszoną twarz, zaraz uściskała serdecznie. – Och, rozchmurz się, kochana przyjaciółko! Bynajmniej nie mam zamiaru odradzać ci tych poszukiwań; przeciwnie, mogę ci w nich dopomóc. Radzę ci jednak, abyśmy rozejrzały się również za jakimiś innymi miejscami. Tak na wszelki wypadek.
Trzeźwa ocena Karoliny nie odwiodła Luizy od jej zamiarów. Ale w jednym przyznała przyjaciółce rację. Jeśli się ma zamiar coś zrobić, trzeba to zrobić z głową. To będzie trzeci punkt planu: odnaleźć to wspaniałe, otoczone ogrodami miejsce.
Co miała na myśli ciotka, przysyłając jej tę pocztówkę? Czy ona sama spełniła tam swoje marzenia? Gdzie szukać odpowiedzi?
A może…
Są jeszcze przecież jakieś pudła i kufry na nieużywanym poddaszu; nigdy dotąd tam nie zaglądała, ale teraz… Trzeba to sprawdzić.
Postanowiła zrobić to od razu, ale ledwo otworzyła drzwi prowadzące do schodów na poddasze, zaraz z krzykiem nadbiegła Karolina.
– A gdzie to się wybieramy, moja pani? Tam pełno kurzu, znów zaczniesz dusić się i krztusić. Pamiętasz, co mówił lekarz? Kurz to twój wróg!
A potem dodała, już łagodniej:
– Czego ci tylko potrzeba stamtąd, przyniosę, wyczyszczę i potem będziesz mogła sama grzebać się do woli w starych papierzyskach.
I Luiza zaczęła się „grzebać”. W przyniesionych pudłach było całe jej rodzinne archiwum. Odłożyła co ważniejsze dokumenty, ale dopiero w trzecim z pudeł znalazła te dotyczące ciotki Felicji. Wśród poukładanych porządnie papierowych teczek zwrócił jej uwagę mały, różowy liścik, nic nieznacząca z pozoru karteczka. Luiza przeczytała i aż krzyknęła z radości.
– Popatrz no tylko, Karolinko. W tym liściku do mojej ciotki jej kuzynka pisze tak, posłuchaj:
_Droga Felicjo, przybywszy do Ciebie, zastałam dom pusty, służba powiedziała mi, że znów, po raz trzeci już tego lata, pojechałaś do Ogrodów! Czekam niecierpliwie na Twój powrót i Twoje nowe opowieści o tym czarownym miejscu. Oddana Ci kuzynka Pelagia._
– Och, Karolinko, jakże wiele można się dowiedzieć z tych paru zdań! Rozwiązanie okazało się takie proste! Na odwrocie widokówki jest napis: _Ogrody_. Oglądałyśmy to, nie przypuszczając, że _Ogrody_ to nie tylko tytuł obrazka, ale pewnie także nazwa tego miejsca!
Karolina uśmiechała się sceptycznie, a Luiza chodziła po domu, podśpiewując ze szczęścia.
Pora sfinalizować punkt trzeci planu.
Odbyła kilka wizyt u notariusza, by w końcu oświadczyć przyjaciółce:
– Mówiłam z panem Boyle'em, moim notariuszem, o Ogrodach. Odnalazł tę miejscowość bez trudu, położona jest całkiem niedaleko. Wyobraź sobie, że to stary dwór, a jego nazwa nie zmieniła się do dziś. A co jeszcze, to w tym dworze, choć ja wolę go nazywać pałacem, prowadzony jest pensjonat dla pań! I co najważniejsze, Karolinko… – Luiza znacząco zawiesiła głos. – Co najważniejsze, postanowiłam tam zamieszkać.
– To pojedźmy tam, zobaczmy, jak to wygląda z bliska. Na obrazku to ostoja spokoju, ale… Takie domy trzeba sprawdzać gruntownie. Tyle się słyszy o oszustach żerujących na starszych osobach… – przekonywała Karolina niezbyt zachwycona tym nagłym, jak jej się wydawało, pomysłem. – Muszę ci się przyznać, że ja też poczyniłam pewne rozeznania. Mam na uwadze kilka pensjonatów tu, w mieście…
– Nie trzeba, sprawy zaszły już za daleko.
– Jak to za daleko? – Karolina aż podskoczyła.
– Wszystko już załatwiłam. Ale naprawdę nie masz się czym niepokoić. Nie robiłam tego sama, większość spraw zleciłam mojemu notariuszowi. Pan Boyle sprawdził referencje pensjonatu; okazały się doskonałe. Uzgodnił wszystko z tamtejszym notariuszem…
– Tamtejszym?
– Tamtejszym panem Benedictem; on to prowadzi sprawy pensjonatu o nazwie, posłuchaj tylko… – Luiza stanęła przed Karoliną z uroczystą miną. – Pensjonat nazywa się Dom w Ogrodach! Pięknie, prawda? I już nawet jest tam przygotowane dla mnie miejsce, rozumiesz to? A wcale nie było łatwo, o nie. Zamieszkuje tam już czternaście pań; prowadząca pensjonat, panna Edwarda Chomsky, niezbyt chciała się zgodzić na przyjęcie jeszcze jednej osoby. Musisz to wiedzieć, że nie mają tam licznej obsługi; dyrektorka obawiała się zbyt dużego obciążenia dla służby. Zmuszona byłam rozmawiać z nią kilkukrotnie przez telefon z kancelarii pana Boyle’a, aż w końcu ją przekonałam. Teraz kiedy przez mojego notariusza została wpłacona zaliczka, pozostaje mi…
– Zadysponowałaś wpłatę zaliczki, znając to miejsce tylko z jakiegoś obrazka i rozmów przez telefon? A jeśli jednak to jacyś oszuści? No i co z twoim domem, kto się nim będzie zajmował?
– Powtarzam ci, uczciwość prowadzących została dokładnie sprawdzona. A mój dom… No cóż, na dom jest już kupiec. Zapłaci natychmiast, gdy podam mu datę wyjazdu.
Karolina milczała, zagryzając tylko wargi i marszcząc brwi, zdumiona zaradnością Luizy; wyraźnie nie podobało jej się to wszystko.
– Data wyjazdu… – powiedziała w końcu. – To od kiedy chcesz tam zamieszkać?
– Mogę w każdej chwili, ale…
– Musisz być na naszym ślubie, bo… – Słowa Karoliny zabrzmiały jak rozkaz, ale na koniec głos jej się załamał.
– …bo bardzo tego pragnę – dokończyła Luiza łagodnie. – Dlatego też mam zamiar wyjechać dopiero po uroczystości.
– A ja zawiozę cię tam osobiście! Och, Luizo! Tyle zmian nas czeka… Nasz świat wywraca się do góry nogami!
Przyjaciółki zabrały się do porządkowania domu. Luiza zgromadziła w jednym pokoju to, co zamierzała zabrać ze sobą; nie chciała brać za wiele.
– Widzisz Karolinko? Zaczynamy nowe etapy życia – i ja, i ty. Myślę, że obie zrealizujemy swoje marzenia. To jak przygoda. Pamiętasz bohaterów powieści Aleksandra Dumasa? Teraz, choć na starość, mogę poczuć się jak jeden z nich. Nie zamierzam ciągnąć ze sobą starych sprzętów. Chcę się poczuć jak Edmond Dantes i być całkiem nową osobą! A ty, jeśli chcesz, wybierz dla siebie, co ci się tylko spodoba.
Karolina wydawała się pogodzona z decyzją Luizy, jednak nie było dnia, żeby nie próbowała wyperswadować przyjaciółce jej zamiarów.
Wysuwała coraz to nowe argumenty i pomysły:
– Może najpierw pomieszkaj tam jakiś czas, a jeśli ci się spodoba, dopiero wtedy sprzedasz swój dom. Nie zamykaj sobie drogi powrotu.
Albo:
– Może jednak lepiej znaleźć coś bliżej miasta, a najlepiej w mieście? Nie wierzę, że chcesz mieszkać tak daleko od cywilizacji!
Na koniec Karolina znalazła jeszcze jedno wielkie „ale”:
– A lekarz? Co na to twój lekarz? Musimy się go poradzić.
Co na to lekarz? Doktor tylko przyklasnął planom Luizy. Od dawna już zalecał wyjazdy na wieś.
– Dobrze wpłynie na panny zdrowie dłuższy pobyt z dala od fabrycznych dymów, odoru rynsztoków i pyłów ulicy. A jeszcze te duszące wyziewy zostawiane przez pojawiające się coraz liczniej na ulicach samojezdne maszyny! Nikt nie zna ich wpływu na nasze zdrowie!
– Ten pensjonat – ciągnął doktor – to dla pani bardzo odpowiednie klimatycznie miejsce. Pobyt w takim czystym powietrzu może zdziałać cuda. Wiadomo mi również o występujących w tamtej okolicy źródłach bardzo dobrej wody, bogatej we wszelkie minerały, wręcz leczniczej. Może na takie miejsce tam pani trafi. Ze swej strony napiszę kilka zaleceń dla tamtejszego lekarza, ale już jestem pewien, że zmniejszą się pani kłopoty z oddychaniem, a i serce wtedy lepiej zacznie pracować.
Usłyszawszy to Karolina, próbowała przekonywać jeszcze, że co innego używać wsi miesiąc czy dwa dla rekreacji, a co innego tam zamieszkać; wreszcie dała za wygraną. A tak w cichości ducha musiała przyznać, że to dobrze, że nie pozostawia przyjaciółki samej. W grupie kilkunastu rówieśniczek na pewno znajdzie pokrewną duszę.
Teraz ze zdwojoną energią zabrała się do pracy. Segregowała, czyściła, pakowała. Korzystając z propozycji Luizy, wybrała sobie z jej rzeczy wszystkie książki kucharskie, podręczniki do nauki francuskiego i różnorodne wokabularze.
Reszta książek i odzieży została spakowana w kufry i pudła – miały być później przekazane okolicznym domom opieki, jak również niesprzedane meble z całym wyposażeniem domu.
Do pensjonatu Luiza wysłała pocztą parę ulubionych mebelków i kilka wypełnionych różnościami skrzyń.