- W empik go
Dom Wiedźm - ebook
Dom Wiedźm - ebook
Ulubiony autor młodych czytelników nie zwalnia tempa. Mroczna kraina zaskakuje po raz kolejny!
Callen Malloway nie miał w życiu lekko. Kilkukrotnie niemalże zginął przez magię, o której istnieniu do tej pory nawet nie wiedział. Podążał ku niej, a zawracany z toru, szukał nowych ścieżek. Bez pomocy March Sky, Callen nigdy nie pokonałby tylu przeciwności losu. Kiedy stara moc znów ożyje, a najbliżsi przyjaciele nie oprą się manipulacji wrogów, na wszystkich będą czekać nowe wyzwania. Czy March, która w niezwykłym Mieście Snów odkryła swoją prawdziwą naturę, okaże się dość magiczna, by przypomnieć Domowi Wiedźm o drzemiącej w nim sile?
Drogi czytelniku, czekają na Ciebie tajemnice, stare opowieści i kraina, która już nigdy nie będzie taka sama, bo to, co się wydarzy, odmieni jej los na zawsze!
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-86-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Callen Malloway przewracał się z boku na bok, bezskutecznie próbując zasnąć. Przeszkadzało mu nawet tykanie zegara, w ciemności głośniejsze i tak odmienne od nierównego bicia serca. Jeszcze do niedawna zegar, podobnie jak wszystkie inne sprzęty w domu, stał, cierpliwie czekając, aż na nowo uruchomi go dotyk magicznej ręki. Obudził się wraz z całą resztą Domu Czarownic, gdy wróciła tu utracona moc.
Magia była prawdziwa. Zdaniem Callena czasem nawet zbyt prawdziwa. Kilkukrotnie niemal przez nią zginął i to ona doprowadziła do największych paradoksów jego życia. Podążał ku niej, a zawracany z toru, szukał nowych ścieżek, ale to przed magią wciąż musiał uciekać, ścigany przez istoty, które uważał za swoją rodzinę.
Bez wątpienia miał w sobie dwie natury: ludzką, odziedziczoną po matce, i magiczną – spuściznę po ojcu należącym do rasy ferów, które nienawidziły ludzi. Obie te części nieustannie ze sobą walczyły, gnając chłopaka przez dwa światy.
Dom Czarownic również był paradoksem. Naprawdę należał dawniej do wiedźm, sióstr Malloway, przybranych ciotek Callena. Chłopak znał wszystkie zakamarki starego budynku, kochał zapach suszonych ziół w świątyni na strychu i kwiatów zaklętego ogrodu, wiedział, dokąd prowadziły liczne drzwi, których dom był pełen. A mimo to po powrocie z krainy ferów czuł się tu obco. Może dlatego, że wszystko się zmieniło, i to w zaledwie kilka tygodni, a przyczyna tych zmian spała tuż za ścianą.
Gdyby nie March Sky, Callen nigdy nie dotarłby do miejsca, w którym teraz się znajdował. Oczywiście sam do tego wszystkiego doprowadził, ale to dłoń March okazała się dość magiczna, by przypomnieć Domowi Wiedźm o drzemiącej w nim sile. Odkąd tylko dziewczyna pojawiła się w Finfolk, Callen czuł, że jest magiczna. Krótko mówiąc, była taka jak on, tyle że nie miała o tym pojęcia. A on chyba zbyt szybko jej to uświadomił, przez co sprawy wymknęły się spod kontroli. To z pomocą March przeniósł się do Aislingen, gdzie rzucono na nich przekleństwo snu. I tylko ta dziewczyna okazała się dość silna, by się z tego snu uwolnić. Imponowała mu – nie mógł powiedzieć, że nie. Była niezwykła w sposób, którego nie potrafił do końca określić. Jasne, miała w sobie magię. Ale to nie była zwykła magia, było w tym wszystkim… coś jeszcze, coś więcej. Czasem wydawało mu się, że March Sky jest bardziej ferinią niż człowiekiem.
Moce ferów były potężne i przerażające. Callen wolał nie wracać do zesłanych przez nie koszmarów. To one były zresztą jednym z powodów, dla których nie potrafił zasnąć. Ostatnio działo się tak wiele – z trudem mógł uwierzyć w to, że właśnie położył się spać po raz pierwszy od chwili, gdy March wyswobodziła go z klątwy. Bał się, że koszmary wrócą w snach, w wyobraźni słyszał metaliczny odgłos krat, schodził głęboko pod ziemię, w ciemność i duchotę, słyszał śmiech Strażnika Koszmarów, a dookoła migały kolorowe skrzydła.
Wybudzenie, do którego doprowadziła March, przyniosło mu ulgę na krótko. Znaleźli się w samym środku walki między ferami a ich więźniami. Królowa skrzydlatych, choć zdawałoby się, że pokonana, nie dała za wygraną. Podstępem czy nie, pozwoliła March zabrać klucz koszmarów, w którym kryły się największe lęki dziewczyny. Gdy klucz się stłukł, miasteczko Finfolk pogrążyło się w mamiących zmysły czarach Wyrd, władczyni Miasta Snów.
Callen nie chciał myśleć o królowej. Nie bał się jej, a mimo to wzbudziła w nim pewien niepokój. Zawsze towarzyszyła jej nieprzyjemna aura. Choć otaczało ją piękno całego Aislingen, w głębi Wyrd była odrażająca, inaczej nigdy nie wymyśliłaby wizji, którymi potrafiła doprowadzać do szaleństwa.
Chłopak wiedział, że to tylko kwestia czasu, aż lęki opanują wszystkich mieszkańców. Być może w tej chwili, gdy większość z nich już spała, koszmary nabierały mocy, zaglądając w ich umysły i wyciągając z nich to, co najgorsze.
Zapominając o kocie śpiącym w nogach łóżka, Callen gwałtownie zrzucił z siebie kołdrę. Piątek na moment przestał chrapać, ale na szczęście się nie obudził. Chłopak wolał, kiedy kot spał – wtedy przynajmniej nie gadał.
Callen podszedł do okna, wiedziony dziwnym poczuciem, że skoro inni śpią, on powinien czuwać. Odsłonił starą, przykurzoną zasłonę, wpuszczając do pokoju nieco światła. Tylko księżyc rozświetlał szare, nocne niebo, na którym jeszcze kilka godzin temu tańczył mglisty potwór, obejmując zaklęciem Wyrd kolejne części miasteczka. Z pewnością dotarł również do rozciągającego się za Domem Czarownic lasu, by wywabić z niego stare demony.
Gdy Piątek głośniej zachrapał, Callen odskoczył od parapetu, jakby w obawie, że samą myślą przywoła istoty zamieszkujące las. Kot przeciągnął się, ale zamiast wrócić do snu, postawił uszy i przeciągle ziewnął.
– Ale miałem sen! – oświadczył.
– To nie był sen – odparł znudzonym głosem Callen.
– Co? – Oczy Piątka zalśniły w ciemności.
– Byliśmy w Aislingen, jeśli o to ci chodzi…
Kot parsknął.
– Wcale nie o tym mówię. Naprawdę miałem sen.
– Koszmar? – Callen poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Bo ja wiem? Nie był wcale taki najgorszy.
– A co ci się śniło? – Chłopak na poważnie się zaciekawił. Sny zawsze miały znaczenie, ale gdy wróciło się z Aislingen, Miasta Snów, stawały się właściwie kluczowe, by w pełni zrozumieć sytuację, w jakiej wszyscy się teraz znaleźli.
– Apokalipsa – odparł Piątek.
Callen nie znosił jego skłonności do żartów nawet w takich chwilach.
– No – stwierdził wreszcie. – Apokalipsa nie byłaby znowu taka zła. Na pewno mielibyśmy po niej trochę spokoju.
– Nie, nie, to zupełnie nie było tak! – zaprotestował kot, zeskakując z łóżka. Rozległ się cichy odgłos lepkich łapek uderzających o podłogę, po czym Piątek wskoczył na parapet. Wpatrywał się w ciemne niebo niczym wilk. – Nie było żadnego końca świata. To znaczy nie tak jak w filmach o zombie albo w Wojnie światów, albo w tym czarno-białym, który widzieliśmy razem z Cleto, w tym… no wiesz…
– Do rzeczy – ponaglił go chłopak.
Kot prychnął z oburzeniem, ale ciągnął:
– No wiesz, było ciemno, zupełnie jak teraz, a może jeszcze ciemniej. I nagle… pam-pam-pam – zaczął wyśpiewywać. – Rozległ się dzwon. No, jakoś tak to brzmiało. Zadudnił tak trzy razy, a towarzyszył temu podmuch wiatru, silnego, zimnego… I wszyscy zastygli. Nie żebym ich widział, ale po prostu to wiem. Wszyscy na całym świecie zastygli, jakby na coś czekali. Czekali tak i czekali…
– No i? – zniecierpliwił się Callen.
– Chwilę, przecież buduję atmosferę, nie? – warknął kot. Milczał, przez dłuższy czas wpatrując się w księżyc. Sprawiał wrażenie, jakby faktycznie się bał.
– Więc co stało się potem? – spytał spokojniej Callen.
– Chwilę, zdenerwowałeś mnie. Muszę ochłonąć.
Piątek dał sobie jeszcze moment, po czym mówił dalej:
– Kiedy już zapadła noc… Cóż, właściwie nic wielkiego się nie wydarzyło, tylko obudził się jeździec apokalipsy i zaczął wszystkich zabijać. Wyglądał jak prawdziwa bestia. Zamiast stóp miał ciężkie kopyta. Jak się poruszał, ich huk niósł się po całym świecie. Jęzor miał długi jak krowa, a łeb pokryty czarną sierścią, trochę jak ja, tyle że był ode mnie dużo brzydszy. A przechadzał się tuż przed naszym płotem. Przybył z lasu. No i co ty na to?
– Nic – odparł Callen, rozumiejąc, że nie tego oczekiwał kot. – Myślałem najpierw, że fery dostały ci się do głowy i w niej namieszały, ale to mi wygląda na zwyczajne majaki.
– Naprawdę nie widzisz w tym niczego więcej? – zdumiał się kot.
– A powinienem?
Piątek westchnął.
– Kopyta, długi jęzor, czarna sierść…
Callen zastanawiał się przez chwilę, po czym, jakby olśniony, wydobył z pamięci jedną z opowieści sióstr Malloway.
– Ach tak – powiedział bez zbędnego przejęcia. – Bestia z lasu. Więc mamy wytłumaczenie. Wróciłeś tu, położyłeś się w starym łóżku i naszło cię na wspominanie starych historyjek.
– Zobaczymy… zobaczymy…
Coś w tonie kota sprawiło, że Callen nagle się zdenerwował.
– Nie wkurzaj mnie, okay?! – zawołał. – Zachowujesz się, jakby mało ci było kłopotów!
Piątek, zamachnąwszy się ogonem tak, by smagnąć nim chłopaka po twarzy, zeskoczył z parapetu i ruszył w stronę łóżka.
– Mam większe problemy od twoich – oznajmił, wciąż wysoko unosząc ogon, jakby chciał dać Callenowi do zrozumienia, gdzie go ma. – Przypominam ci, że straciłem w Aislingen przedostatnie życie.
Wtulił łepek w poduszkę, ale chyba nie miał już zamiaru spać.
– W najgorszej sytuacji i tak jest March – zauważył Callen. – Przez nas weszła do świata magii w najbardziej beznadziejny sposób z możliwych, w dodatku straciła kontakt z matką i przyjaciółmi. No i ścigają ją za morderstwo.
Nie dodał, że chodziło o zamordowanie jego.
– Przez nas? – Piątek znów poderwał się z łóżka. – Posłuchaj, panie Krótka Pamięć. Nie obwiniaj mnie o swój idiotyczny plan. Sam wszystko załatwiłbym inaczej. Tak pogmatwałeś sprawy, że nawet ja się pogubiłem.
– Ciekawe, jak ty byś to załatwił – prychnął Callen.
– Przede wszystkim od początku mówiłbym jej prawdę. A ty kłamałeś jak najęty.
Callen nic na to nie odpowiedział, bo Piątek miał rację. Rzeczywiście, kłamstw było za dużo. No, może nie kłamstw, ale półprawd. Tyle że chłopak nie miał innego wyjścia – musiał nieco przeinaczyć fakty. Niby co miał zrobić? Powiedzieć March od razu, że w Aislingen mieli go za przestępcę, choć sobie na to nie zasłużył? Przecież by mu nie uwierzyła. I tak cudem było to, że zgodziła się wspólnie z nim rzucić czary.
– Wszystko jej powiem – oświadczył urażony.
– Tylko bez łgarstw – ostrzegł kot. – Przypilnuję cię.
– A ja ciebie. Kto jej wmówił, że jest kotem od urodzenia?
W odpowiedzi Piątek tylko machnął ogonem.
– Mniejsza z tym – dodał Callen. – Jutro wszystkiego się dowie. Na razie niech śpi.
– Niech śpi – zgodził się kot. – I oby nie nawiedziły jej nocą fery. Już i tak się nieźle wpakowaliśmy.ROZDZIAŁ DRUGI
March Sky nie byłaby zadowolona, gdyby ktoś jej powiedział, że to, co się jej ostatnio przytrafiło, było zwykłym snem. Zwykłe sny nie istniały. W przeciągu ostatnich tygodni nauczyła się, że koszmary bywają o wiele bardziej niebezpieczne od rzeczywistości i piekielnie trudno z nimi walczyć. Dlatego gdy obudziły ją dochodzące z dołu trzaski, ucieszyła się, że już nie śpi. Jeśli cokolwiek jej się przyśniło, to na szczęście już tego nie pamiętała.
Nie potrzebowała ani chwili, by zorientować się w nowej sytuacji. Od razu po przebudzeniu przypomniała sobie, gdzie jest i co się wydarzyło. Zamiast tracić czas na rozmyślania, zerwała się z łóżka. Wczoraj mogła kłaść się przygnębiona, za to dziś obchodziło ją jedynie rozwiązanie problemów, a to musiała wydusić z dwóch osób, które prowadziły właśnie małą wojnę w kuchni.
– Prosiłem, żebyś nie łaził po stole jak jakaś małpa! – krzyknął Callen. – To była ulubiona zastawa Cleto!
– Ja za to nigdy jej nie lubiłem – oświadczył Piątek. – Możemy jeść z normalnych talerzy.
– Ty nie dostaniesz żadnego. Nie umiesz jeść jak człowiek, to jedz z kociej miski!
– Dzień dobry? – bardziej spytała, niż powiedziała March. Zdawała sobie przy tym sprawę z tego, że sama wygląda jak kompletne zaprzeczenie dobrego dnia. Włosy miała potargane, a za długa halka, którą musiała pożyczyć z szafy Irmy, wisiała na niej niczym wyświechtana płachta.
Piątek i Callen uspokoili się jak na zawołanie.
– Hej – powiedział chłopak. – Właśnie przygotowujemy… To znaczy ja przygotowuję śniadanie.
Stał przy stole zasypanym mąką, trzymając w ręku dymiącą patelnię, a w pasie miał przewiązany fartuch ozdobiony czarownicami na miotłach. Oczywiście fartuch był za długi. Większość rzeczy zaprojekowanych dla ludzi była za wielka dla Callena i March. Jako ferianie, pół ludzie, pół fery, mieli mniej niż półtora metra wzrostu.
– Super – mruknęła March, obrzucając go wzrokiem od stóp do głów. Minę miała kwaśną. – A co to jest? – Wskazała na patelnię.
– Naleśniki – odparł Callen, patrząc na danie. – No, prawie, bo mamy tu tylko mąkę, cukier i wodę. Myślałem, że coś z tego wyjdzie…
March nachyliła się, by powąchać przypaloną maź.
– Mąkę? – spytała. – To może być trujące. A na pewno przeterminowane.
– Nie, mąka wcale nie leżała tu długo – oznajmił Piątek. – Jakieś czterdzieści lat… Ale bez obaw! Irma i Cleto nakładały na jedzenie czary konserwujące, a z tej mąki robiły nawet maseczki ujędrniające twarz i…
Jedno spojrzenie March wystarczyło, by zamilkł.
– Radzę wam to wywalić – powiedziała, nie przejmując się tym, że rani uczucia Callena. Na pewno się starał, co nie miało znaczenia, skoro była na niego wściekła. Najwyraźniej to wyczuł, bo odłożył patelnię i oświadczył:
– Masz rację. W sumie możemy zjeść coś innego. W ogrodzie zaowocowały już chyba jakieś krzaki.
– Jest lipiec – westchnął Piątek.
– Przecież mówię, że jakieś, tak? – warknął Callen. – Musimy się zadowolić tym, co mamy, póki nie znajdziemy wyjścia z sytuacji. Na razie nie wolno nam wychodzić poza ogród. On jest granicą, do której działają czary ochronne. Potem możemy ewentualnie przenieść się do Jaaru, żeby znaleźć coś do żarcia.
– Albo stać się dla kogoś żarciem – dodał kot. – Co filozoficznie nie stanowi aż tak wielkiej różnicy.
March nie miała ochoty teraz słuchać o kolejnych alternatywnych światach. Jeden stanowczo wystarczał.
– Wyjście z sytuacji – powiedziała, unosząc dłoń. – Właśnie to mnie teraz obchodzi.
Nie była głodna. Chciała tylko, o ile to możliwe, wrócić do normalności, chociaż takiej, na jaką mogła sobie pozwolić po tym, co zobaczyła w Mieście Snów. Trzeba było zacząć od pozbycia się skutków klątwy Wyrd.
– Ale na początek powiecie mi o sobie wszystko, co dotąd ukrywaliście – zastrzegła.
– Chyba czytasz nam w myślach – odparł Piątek – bo właśnie chcieliśmy ci się trochę pozwierzać.
– Nie czytam w niczyich myślach. Po prostu chyba rozumiecie, że lepiej mnie nie wkurzać, zwłaszcza teraz, gdy już wiem, że jestem czarownicą.
Callen odsłonił firanki w salonie, wpuszczając do środka ostre, czerwone światło. Ogród za zakurzonymi szybami wyglądał fantastycznie, zupełnie jakby nie dosięgnął go czar Wyrd, jakby żadna ciemna magia nie miała nad nim władzy.
– Co, jeśli ktoś zobaczy nas przez okno? – zaniepokoiła się March, zasłaniając oczy przed rażącym słońcem.
– Tym się nie martw – odparł Piątek, który usadowił się już na najwygodniejszym fotelu. – Czar chroni dom przed ciekawskimi, zawsze chronił.
– Co to właściwie za czar? Kto go rzucił?
– To stare zaklęcie – powiedział Callen. – Czarownice zwykle zabezpieczają swoje domy ochronnymi urokami. Irma i Cleto rzuciły je, by bronić się przed ferami, kiedy ja… Kiedy zrobiłem pewną głupotę.
March przypomniała sobie o wizji, którą miała po rozbiciu klucza koszmarów Piątka – co zrobiła zresztą na jego własne życzenie. Wśród zmieniających się obrazów zobaczyła dwie czarownice nakładające czar.
– Pewną głupotę? – Spojrzała na chłopaka. – Chciałeś doprowadzić do rebelii w Aislingen, zgadza się? Nazywajmy rzeczy po imieniu.
– No… może faktycznie przesadziłem. – Callen się zaczerwienił. Zważywszy na jego zwykle bladą twarz, wyglądało to niemal komicznie. – Ale idee miałem słuszne.
– Och, my wszyscy mamy słuszne idee – westchnął Piątek – tylko świat ich nie rozumie.
March tak gwałtownie odwróciła się w jego stronę, że aż podskoczył na fotelu.
– Właśnie, powinnam zacząć od ciebie – uznała. – Widziałam twoje wspomnienia, ale nie wszystko zrozumiałam. Kim właściwie jesteś, Ove?
Użyła jego imienia z czasów, gdy jeszcze nie był kotem. Odkrycie jego przeszłości, choć szokujące, wcale nie rozjaśniło spraw, a tylko je pogmatwało. March wiedziała, że Ove został skazany na życie w skórze zwierzęcia, życie, w którym miał dziewięć razy umrzeć. Ale co takiego zrobił? Tego do końca nie rozumiała.
– Mam zacząć od samego początku? – spytał kot.
– Tak! – zawołała od razu March, przekrzykując błagalne „Proszę, nie!” Callena.
Piątek wziął sobie jej polecenie do serca.
– Pochodzę z bardzo szanowanego norweskiego rodu wiedźm Heksenson, bardzo szanowanego. Nasze początki sięgają pierwszego wieku, a moja prapraprapra… i tak dalej… babka Gutrig potrafiła czytać runy od prawej do lewej, odwrotnie, a nawet od góry do dołu. Kiedy rozłożyła kości, upadło Cesarstwo Rzymskie. Po śmierci praprapra… babka Gutrig została walkirią. Podobno zawsze lubiła patrzeć, jak faceci leją się po mordach.
Callen posłał March znaczące spojrzenie, ale kot dopiero zaczął się rozkręcać.
– I żyliśmy sobie tak przez jedno stulecie, drugie, trzecie, czwarte…
– Zaraz – przerwała mu March w obawie, że będzie tak liczył do dwudziestki. – Ale chyba nie urodziłeś się wtedy, prawda? To znaczy chyba wiedźmy nie mogą tak długo żyć?
Przeczuwając, że kot odpowie pokrętnie, spojrzała pytająco na Callena, który wyjaśnił:
– Długowieczność można osiągnąć na różne sposoby, ale dla ludzi jest to nienaturalne. On – wskazał na Piątka – nie jest długowieczny. Choć zbyt naturalny też nie.
– Urodziłem się w tysiąc dziewięćset siódmym roku – odparł kot z taką dumą, jakby w tej dacie kryło się coś jeszcze.
– Więc może łaskawie przeniesiesz się o te dwadzieścia lat do przodu, kiedy poznałeś Irmę – poprosiła March – bo chyba nic interesującego się do tego czasu nie wydarzyło?
Piątek się obruszył.
– Nie uważam swojego życia za nudne – oświadczył. – Ale skoro nalegasz…
Poprawił się na poduszce i utkwił rozmarzony wzrok w oknie.
– Miłość – westchnął. – Słodka miłość. Poznałem Irmę w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym. Wtedy Londyn był stolicą wszystkiego, co magiczne. Istniało tam Towarzystwo Alchemiczne, a my dwoje byliśmy szalenie zainteresowani tymi sprawami.
– Tak dla jasności – wtrąciła March. – Alchemia to jakaś magiczna forma chemii, zamiana metalu w złoto i takie tam?
– Takie tam? – powtórzył urażony kot. – Od wieków alchemicy mają dwa podstawowe cele: jednym jest faktycznie zamiana ołowiu w złoto. Ale to rzecz drugorzędna. Przede wszystkim zadaniem każdego alchemika jest dążenie do wyższego celu, do stworzenia kryształu alchemików.
– To przecież bajka… no nie?
– Nie do końca – oznajmił Callen. – Co prawda nikomu jeszcze nie udało się go stworzyć, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że w końcu ktoś odniesie sukces.
– I do czego taki kryształ miałby służyć?
– Och, w większości możemy na ten temat tylko gdybać – westchnął Piątek. – Jedną z jego mocy byłaby, jak wspomniałaś, zamiana metali ciężkich w szlachetne. To zrobiłoby z posiadacza kryształu niezłego bogacza, największego w świecie. Ale ponieważ tworzenie Antimonium, czyli właśnie kamienia, kryształu alchemików, opiera się na czystej magii, właściwości klejnotu są praktycznie niezmierzone. Możliwe nawet, że potrafi on pomóc w przekroczeniu bariery życia i śmierci.
– Słyszałaś kiedyś o kamieniu Danu? – spytał Callen i od razu się zreflektował. – Nie, jasne, że nie. W każdym razie istnieje pewna legenda… No, choć dziś właściwie wszyscy już wiedzą, że to nie tylko legenda. W każdym razie to historia o tym, jak Matka Duchów, istota, którą fery nazywają też Danu lub Nią Samą, jeszcze przed powstaniem świata stworzyła kamień zawierający w sobie moce wszystkich żywiołów. Kryształ alchemików to w pewnym sensie kopia tamtego kamienia. Jeśli komuś, tak jak Danu, uda się stworzyć coś podobnego, to stanie się… no, tak jakby wszechpotężny.
– Chodzi o to – uzupełnił Piątek – że odtwarzając akt tak potężnej istoty jak Ona Sama, można posiąść moce równe jej.
– I właśnie to chcieliście posiąść ty i Irma? – March nie wierzyła w tę historię. Słyszała już o Niej Samej i była przekonana, że to wiedźmiarska wersja Boga. W którego nie wierzyła. Albo który był jej obojętny. Magia to jedna sprawa, można było ją zobaczyć, wyczuć, ale wszelkie te mity i opowiastki religijne… Nie, po prostu nie.
Patrzyła teraz na Piątka niemal z wyrzutem.
– Chcieliście przejąć władzę nad światem czy jak? – spytała.
– No wiesz, o co mnie posądzasz?! – prychnął. – Nam zależało tylko na bogactwie, co zresztą ciągle wyrzucała nam Cleto. Przyznaliśmy jej rację dopiero, kiedy wpadliśmy w łapy międzynarodowców.
– Organizacji zrzeszającej wiedźmy z całego świata – wyjaśnił Callen.
– Dlaczego? – March zmarszczyła czoło.
– Poszło o pewną figurę, tak zwanego pierzastego węża – odparł kot. – Aztekowie nazywali go Quetzalcoatlem. Wiadomo, że jeśli ktokolwiek znał się na złocie, to właśnie Aztekowie. W Towarzystwie Alchemicznym sporo się o nich mówiło. Wiedźmy i magowie z naszej organizacji wierzyli, że azteccy kapłani znali sekret zamiany metali ciężkich w złoto. Konkwistadorzy zniszczyli większość ich wiedzy, ale dzięki magii pewne tajemnice udało się zachować. Przetrwała również legenda o pierzastym wężu.
– Bo to znów taka legenda nie legenda – przejął opowiadanie Callen. – W starożytności między mieszkańcami Ziemi i Jaaru istniało o wiele więcej powiązań. Aztecki mit to prawdopodobnie echo opowieści ferów o Neshlirze.
– Czym? – To było dopiero drugie pokręcone imię, które usłyszała dziś March, a już była przerażona, że się zgubi.
– Fery otrzymały kiedyś od Niej Samej jajo, z którego wykluło się coś, co przypominało połączenie ptaka z wężem. Nazwano go Neshlirem i stał się obrońcą skrzydlatych.
– Pewnie nie był zbyt miły… – uznała March.
– To nie do końca tak – odparł Callen. – Jak już wiesz, istnieje więcej niż jedna kraina ferów. Aislingen to nie wszystko. Pozostałe dwie, Tir-na-Nog i Elphame, są w porządku.
– Pewnie sobie myślisz, że wszystkie fery to dupki – wtrącił kot – i ja się z tobą zgadzam, ale poprawność polityczna każe mi poprzeć Callena. Elphamianie i Tirnanie są okay, zwłaszcza odkąd ci drudzy coraz rzadziej mordują ludzi.
Callen zgromił go wzrokiem.
– Wróćmy do tematu – poprosiła March. – Skończyłeś na tym upierzonym…
– Pierzastym wężu, tak. No więc uważa się, że ta istota chce ludzkiego dobra. Podobnie jak Neshlir jest obrońcą ferów, tak jego ziemska forma ma być obrońcą ludzi. Alchemicy, może trochę pokrętnie, uważali, że skoro jajo pół ptaka, pół węża zostało stworzone przez Matkę Duchów, to posążek pierzastego węża ukryty w azteckiej piramidzie powinien zawierać cząstkę pierwotnej mocy. No bo wiesz, człowiek znów stworzył coś tak jak Ona Sama.
– Faktycznie – westchnęła March. – Strasznie to pokręcone.
– Dla alchemików nie – uciął kot. – Przynajmniej my z Irmą w to wierzyliśmy. Figurka miała się kryć pod świątynią w mieście Mixcoatl. To jedno z zaginionych miast dla ludzi, ostatnie miejsce, ale czarownice mogą się tam dostawać. Azteccy kapłani zostawili mapę, która prowadziła do skarbu, a Irmie udało się ją odczytać.
– A co na to Cleto? – spytał Callen z takim zaciekawieniem, jakby dotąd nie słyszał tej historii.
– O niczym nie wiedziała. Chyba nie sądzisz, że zaplanowalibyśmy coś takiego pod jej nosem? I tak narzekała, że chcemy wzbogacić się za pomocą magii i że to „niegodne wiedźm”. Irma była zupełnie inna. Nie miała ochoty uprawiać wiejskiego czarostwa, zawsze była bardzo ambitna i…
Oczy Piątka rozbłysły na wspomnienie dawnej ukochanej. March bezlitośnie przerwała ten podniosły moment.
– Co było dalej? Wykradliście tę figurkę?
– Prawie. Nie przypuszczaliśmy, że piramida będzie tak silnie chroniona przez międzynarodowców. Jak tylko dotknęliśmy pierzastego węża, nasze moce zostały zablokowane. Sądziliśmy najpierw, że to stara aztecka klątwa, ale szybko zjawiły się te szuje z WOPZ-u.
– Z czego?
– Wydział Ochrony Przedmiotów Zaklętych – wyjaśnił Piątek z obrzydzeniem. – Zabrali nam figurkę i oskarżyli o kradzież. Dacie wiarę, że wszyscy przedstawiciele Społeczności zebrali się, żeby nas osądzić?
– Jasne, że damy – parsknął Callen. – To znaczy ja dam. To tak, jakby ktoś chciał okraść piramidę w Egipcie.
– Bez przesady. Figurka była niczyja. Poza tym, odkrywając jej zagadkę, działalibyśmy dla dobra całej magicznej społeczności. A sam proces był bezsensowny, bo każdy kraj ma inne regulacje dotyczące nadużyć w czarach, niektóre wcale ich wtedy nie miały. Kilku przywódców, idiotów, domagało się dla nas kary śmierci. W końcu uznano, że musi nas ukarać jedynie szkocka Rada.
March wiedziała, co stało się potem. Widziała, jak Ove zmieniał się w czarnego kota. Ale jak ukarano Irmę?
– Objęto ją aresztem domowym – oznajmił Piątek, gdy o to zapytała. – Nie zabroniono się nam widywać, wręcz przeciwnie, zamieszkałem w domu sióstr. Tyle że mieliśmy żyć osobno, mimo że razem. Miałem nigdy nie kontaktować się z ludźmi, co udało mi się obejść, gdy Cleto znalazła sposób, żebym zaczął mówić. Nie wolno mi było jednak na nowo stać się człowiekiem. Żyłem więc jako kot, a Irma…
Urwał nagle, jakby czymś się zadławił. Odwrócił głowę w stronę drzwi i dokończył:
– Umarła.
March uznała to za koniec tematu. Pamiętała, jak odeszła Irma – w szpitalu, w towarzystwie czarnego kota. O nic więcej nie musiała dopytywać Piątka. Ale opowieść nie była skończona. Teraz przyszła kolej na Callena.ROZDZIAŁ TRZECI
Przez chwilę March miała wrażenie, że Callen spróbuje się wykręcić, zupełnie jakby to wnerwiające mijanie się z prawdą weszło mu w nawyk. Wreszcie spuścił głowę i czerwony na twarzy powiedział:
– Wiesz, że nigdy cię nie okłamałem.
– Po prostu nie wyjawiłeś całej prawdy, wiem – odparła. – Dla niektórych to nie kłamstwo, dla mnie nawet coś gorszego.
Utkwiła w nim świdrujące spojrzenie.
– Opowiem ci wszystko jeszcze raz – zaproponował cicho. – Tym razem niczego nie pominę.
– Oby.
– No właśnie – dodał Piątek.
Callen westchnął i zebrał się w sobie.
– Nie wiem, jak poznali się moi rodzice. Moją matkę, w ciąży i z wysoką gorączką, znalazła w finfolskim lesie Cleto. O tym więcej może ci powiedzieć Piątek.
March powędrowała wzrokiem w stronę kota.
– Nie ma tu co opowiadać – stwierdził. – Nie widziałem tego. Cleto codziennie wychodziła do lasu, miała tam swoje sprawy. Finfolk to jedno z ostatnich miejsc magicznych w Szkocji, więc można tam natrafić na magicznego owada czy roślinę. Któregoś dnia Cleto przyprowadziła ze sobą Angelinę. Biedaczka prawie zaczęła rodzić przed domem. I powtarzała tylko: „Emerald, Emerald”. Uznaliśmy, że tak chciała dać na imię dziecku, ale szczerze mówiąc, ciężko było się z nią dogadać. Ona była… była…
Zerknął ukradkiem na milczącego Callena.
– Oszalała – wycedził ten, zaciskając pięści. Uporczywie wpatrywał się w podłogę. – Fery doprowadziły ją do szaleństwa.
Widząc, że chłopak zaczął coraz mocniej się denerwować, March zadała bardziej rzeczowe pytanie:
– Kiedy właściwie się urodziłeś? Pamiętam twoje koszmary. To było w…
– W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku. Fery dysponują…
– Trzema darami, wiem – przerwała mu. – Snem, młodością i magią. Alogos mi powiedział.
Callen nagle uniósł na nią wzrok.
– Nie ufałbym temu jednorożcowi.
– Gdyby nie on, nadal byśmy siedzieli w Aislingen – odparła spokojnie March. – Albo nie żyli. Poza tym wcale nie ufam Alogosowi, nie bardziej niż wam.
Jednorożec też jej nie okłamał – też zwyczajnie przemilczał ważną część prawdy. Tyle że to dzięki niemu zdołała odkryć swoją moc.
– Mojej matki nie udało się uratować – podjął znów Callen, choć sprawiało mu to wyraźną trudność. – Zmarła w szpitalu dla obłąkanych i opętanych wiedźm w Anglii. Miałem wtedy sześć lat.
– Cleto zabrała go na pogrzeb, bo nalegałem – wtrącił Piątek. – Uznałem, że powinien w nim uczestniczyć.
– Można by stwierdzić, że nie byłem bardzo zżyty z matką – powiedział chłopak. – Ale mimo tego, że jej nie widywałem, zawsze istniała między nami pewna więź. To matka łączyła mnie ze światem czarownic, no i z ojcem. Na pogrzebie poczułem to bardzo wyraźnie.
– Wińcie za to mnie – westchnął kot.
– Wińcie? – uniósł się Callen. – Gdyby nie ten pogrzeb, być może nigdy bym się nie dowiedział, kim jestem!
– I do czego cię to doprowadziło? – prychnął Piątek.
– Do prawdy.
– Wielka mi rzecz, prawda. Posłuchaj mnie dobrze; oboje mnie posłuchajcie. Ludzie ciągle czegoś poszukują. Ja szukałem magicznej mocy i spójrzcie, co mi z niej zostało. Prawda to tylko głupi frazes. Wolałbym nigdy się nie wychylać i żyć teraz z Irmą. – Zawahał się. – No, albo nie żyć z Irmą, bo pewnie byłbym już martwy.
Callen patrzył na niego niemal z pogardą, ale nie odpowiedział. Zamiast tego wrócił do swojej historii.
– Zacząłem podświadomie wyczuwać, że wokół mojej matki wytworzyła się jakaś tajemnica. Próbowałem jej dociekać, ale ciotki, to znaczy siostry Malloway, mnie zbywały. Za każdym razem, gdy pytałem, mówiły, że niewiele wiedzą o jej przeszłości.
– Bo taka była prawda – zaprotestował Piątek. – Pojawiła się znienacka i miała przy sobie tylko tę kartkę z imieniem.
– Kartkę z imieniem? – zaciekawiła się March.
– No tak. Wyglądało na to, że sama nie wiedziała, jak się nazywa. Trzymała jakiś świstek, na którym napisano: Angelina Callen. Najpierw myśleliśmy, że poszukuje kogoś o tym imieniu, ale w końcu wyjawiła, że sama się tak nazywa. Czy taka była prawda? Nie wiedzieliśmy, bo rzadko mówiła z sensem. Wyobraź sobie, jak się zdziwiliśmy, kiedy po kilku latach wyszło na jaw, że Callen jest półferem.
– To nie zauważyliście tego od razu? – zdumiała się March.
Callen pokręcił głową.
– Badali mnie, bo nie rozwijałem się tak jak inne dzieci. Ferianie rzadko odróżniają się od ludzi czymś więcej niż niskim wzrostem. Ciotki poznały prawdę, gdy miałem trzy lata, ale nie wyznały mi jej od razu. Z niego – wystrzelił palcem w stronę kota – udało mi się to w końcu wyciągnąć.
– Podstępem – mruknął Piątek.
– W jaki sposób? – spytała March.
– Sny. Jak wiesz, mam zdolność przenikania do cudzych marzeń sennych.
– O tak, coś o tym wiem…
– No więc któregoś popołudnia Piątek spał i mruczał coś na temat Angeliny. Dość wcześnie odkryłem w sobie talent do podróżowania astralnego, a dzięki zdolnościom odziedziczonym po ojcu bez trudu wniknąłem w umysł Piątka. Tym, co zobaczyłem, były jego wspomnienia.
– Mały drań łaził mi po głowie – warknął kot. – Za moich czasów złoiliby go za to kosturem.
Callen, zupełnie się nie przejmując tymi słowami, ciągnął teraz żywiej:
– Nie mógł się dłużej wykręcać i wszystko mi powiedział. Miałem dwanaście lat, a przez trzy kolejne planowałem, jak przedostać się do Aislingen. Stan mojej matki jasno wskazywał, że to stamtąd wróciła. Oczywiście dla żadnej wiedźmy nie jest tajemnicą, że portal do Miasta Snów znajduje się w Finfolk, w drzewie, które rośnie na środku parku. Fery je przeklęły, jednak nie były w stanie całkiem zmienić jego natury. Właśnie dlatego raz w roku, tuż przed tym, jak kwiaty mają zmienić się w owoce, czego nigdy nie robią, drzewo staje się portalem. Za pierwszym razem, gdy próbowałem z niego skorzystać, zaskoczył mnie strażnik parku.
– Ten facet, który…
– Nie. Strażnik parku to duch tego miejsca. Dałem się nabrać na głupią sztuczkę, iluzję. W kolejnym roku nie byłem już równie naiwny. Wreszcie, gdy miałem piętnaście lat, udało mi się dostać do Miasta Snów. Fery powitały mnie z wielką radością i od razu zaprowadziły do Ametystowego Snu, pałacu Wyrd.
– Więc wtedy nie chciały cię jeszcze zabić?
Callen się roześmiał.
– One zawsze wolą zabijać, tyle że Społeczność im na to nie pozwala. W każdym razie fery opowiedziały mi historię matki, oczywiście nieprawdziwą. Ale uwierzyłem w nią, musiałem w coś uwierzyć, inaczej moja przeszłość nie miałaby sensu.
– Poznałeś swojego ojca?
– Nie. Za związek z moją matką został wygnany. No, przynajmniej tak sądzę, choć Lei i Leila mówili…
Urwał. March dokładnie pamiętała, co mówili błękitny fer i różowa ferini. „Twój ojciec zdechł zaraz po tym, jak cię spłodził”.
– Niewiele wiedziałem o Mieście Snów – zaczął znów Callen – bo nie przyznałem się siostrom Malloway, że poznałem prawdę, a w książkach, które mogłem zdobyć, nie znalazłem większości informacji. Fery twierdziły, że nie znają tożsamości mojego ojca i że prawdopodobnie się mnie wyrzekł, a matkę porzucił. „Musimy ci to wynagrodzić”. – Callen zmienił barwę głosu. – Tak mi powiedziała Wyrd. Zamieszkałem w Domu Gości, a ona obiecała, że nauczy mnie magii. I oczywiście codziennie piłem eliksir.
March wiedziała, o jaki eliksir chodzi. Sama go piła.
– Dałem się omamić ich czarom. Faktycznie nauczali mnie magii, ale nigdy nie pozwolili poznać prawdziwych tajemnic. Utrzymywali mnie w stanie błogiego snu i młodości przez… – Urwał, by przełknąć ślinę, po czym dokończył: – Niemal czterdzieści lat.
– A w tym czasie tutaj tak wiele się wydarzyło – wtrącił Piątek, patrząc na niego z wyrzutem. – Ciebie nie było, zostawiłeś nas.
– Przecież nie wiedziałem, że rzucą na mnie czar! – zaprotestował chłopak.
– Mogłeś się domyślić! – Kot zeskoczył z fotela i syknął ostrzegawczo. – Mogłeś nam powiedzieć o swoich planach! Byliśmy rodziną!
– Ale nie prawdziwą! Chciałem odkryć swoje…
– Nie prawdziwą! – prychnął Piątek. – Masz siedemdziesiątkę na karku, a jesteś głupszy od dzieciaka! Co to jest prawdziwa rodzina? To kwestia krwi czy więzi?
– W moim przypadku to krew – oznajmił chłodno Callen. – Krew ferów, moje dziedzictwo.
Piątek wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się w stronę March.
– Widzisz, jaki z niego dureń?
Dziewczyna była zdumiona, że ich emocje wybuchły właśnie teraz. Przecież powinni mieć już całą masę okazji, by je przepracować.
– Co stało się tutaj, w Domu Czarownic? – zapytała. – Oczywiście wiem o wściekłym tłumie…
– Tak, mieszkańcy nas zaatakowali – odparł kot. – Próbowaliśmy się bronić, potem uciekać i… – Przerwał, najwyraźniej nie chcąc do tego wracać. – Sama wiesz, co było potem, widziałaś moje wspomnienia. Straciliśmy to miejsce. Irma i Cleto od dawna nie żyją, a on wrócił. – Wskazał na chłopaka, który niespokojnie się poruszył.
– Jeśli to dla ciebie takie trudne, pomyśl, co było ze mną – powiedział. – Gdy fery z powrotem wrzuciły mnie do tego świata, nie miałem pojęcia, co się wydarzyło. To był tak wielki szok, że przez miesiące tylko leżałem. Czułem się, jakby otaczała mnie ciemność, nawet w najjaśniejsze dni. To bolało tak… prawdziwie, mocno, jakby ktoś mi dłubał w sercu. Straciłem jedną możliwość życia, potem kolejną. Tylko chęć zemsty na ferach trzymała mnie przy zmysłach.
Właśnie tego bała się March – że ta historia będzie wymagała głębokiego kopania w zbyt mrocznych miejscach. Mimo to nie miała zamiaru odpuszczać.
– Dlaczego wyrzucili cię z Aislingen? – spytała.
Callen wzruszył ramionami.
– Za bunt.
– A dokładniej? – Jego swoboda w mówieniu o tym rozjuszała March.
– To stało się wtedy, gdy czary mamiące zaczęły tracić na sile. Odkryłem, że Wyrd doskonale wiedziała, kim był mój ojciec.
– Bratem Leia i Leili – dopowiedziała March.
– I jej synem. Właściwie wszystkie aislingeńskie fery są po części jej dziećmi, ale mój ojciec jest, można powiedzieć, dzieckiem w prostej linii, jej fizycznym, nie tylko duchowym, synem. A dzieciom tego rodzaju nie wolno zakochać się w człowieku. Przypuszczam, że nawet w Elphame i Cienistej Krainie byłoby to niemile widziane. Co prawda mój ojciec, jako mężczyzna, nie mógł dziedziczyć tronu…
– Którego Wyrd pewnie nigdy nie odda – wtrącił Piątek. – Jest najstarszą królową wśród ferów i świetnie się trzyma, jak Cher.
– W każdym razie – mówił dalej Callen – królewskiej krwi nie należy mieszać. Nie myśl, że Wyrd wybaczyłaby coś takiego komukolwiek, nawet najukochańszemu synowi czy córce. Jej nienawiść do ludzkiej rasy jest większa niż miłość do ferów, a przede wszystkim Wyrd dba o swoje interesy. Potrafi zabijać bez mrugnięcia okiem, a jedyną osobą, której ufa, jest ona sama.
– Zdążyłam się już przekonać, kim jest Wyrd – mruknęła March. – Dzięki za przypomnienie.
Callen westchnął.
– Cóż – podjął na nowo. – Fery bardzo pilnowały, żebym nie poznał prawdy. Oczywiście nie miały pojęcia, że im dłużej mnie mamią, tym większych nabieram podejrzeń. Ich czary świetnie działają na ludzi, ale ferianin prędzej czy później się z nich wyswobodzi. Uśpiłem ich czujność i udało mi się zbadać umysł Leia. Zobaczyłem nie tylko swojego ojca, ale też Komnatę Więźniów, to pomieszczenie w Bibliotece Snów, gdzie trzymają zaklętych wrogów.
March wzdrygnęła się na wspomnienie tego miejsca. Było równie posępne co same koszmary.
– Obmyśliłem plan, jak ich uratować. W ogrodzie Wyrd stworzyłem portal, przez który ściągnąłem rodziny więźniów i różne istoty, nie zawsze wspaniałe, przyznaję. Powinienem był lepiej to przemyśleć…
– Ale jak? – przerwała mu March. – Przecież żeby zaatakować Ametystowy Sen, trzeba było pewnie całej armii. Jakim cudem udało ci się ją zgromadzić w pałacowym ogrodzie pod nosem Wyrd?
– Jak lepiej poznasz magię, przestaniesz się dziwić – odparł Piątek. – Istnieją sposoby, by upchać wiele rzeczy w czymś małym, ludzi też.
Callen machnął ręką.
– Mniejsza z tym. Oczywiście niewiele wskórałem. To był szalony pomysł. Zupełnie nieprzygotowana armia nie miała szans na wygraną z ferami. Od razu przegraliśmy, a mnie zesłali tutaj.
– Do sierocińca? – spytała March. – To znaczy do więzienia, tak? Pamiętam, że zmienili ci imię i…
– Panują tam specyficzne zasady. Odbierając komuś imię, nakłada się blokadę na jego moce, choć nie na wszystkie. Te, które są wrodzone, moce siddhe, pozostają. W moim przypadku były to projekcja astralna i przenikanie do snów.
– Ale dlaczego nie odebrali ci daru młodości?
Chłopak gorzko się zaśmiał.
– To była ich forma… łaski. Dali mi wyrok pięćdziesięciu lat, twierdząc przy tym, że skoro się nie zestarzeję, to tak, jakbym wcale nie został ukarany. Wzięli pod uwagę okoliczności łagodzące.
– Kto?
– Społeczność.
– No właśnie! – podchwyciła March. – Co z nimi? Przecież wiedzą, co się dzieje w Aislingen. Czemu nikt się tym nie zajmie?
Piątek westchnął.
– Jak by ci to najlepiej wytłumaczyć… Słyszałaś o czymś takim jak polityka?
– Nie rozumiem. – March zmarszczyła brwi.
– Miasto Snów rządzi się własnymi prawami, a wiedźmy muszą utrzymywać z Wyrd stosunki dyplomatyczne. Myślisz, że gdyby zaatakowano Aislingen, to Elphame i Tir-na-Nog nie stanęłyby po jego stronie? Nie chcemy wojny ze skrzydlatymi. Są od nas silniejsi.
– Społeczność zawarła z Wyrd umowę – dodał Callen. – Zgodnie z nią każdy człowiek, którego Aislingen o coś oskarży, ma być najpierw sądzony przez ludzi, a dopiero gdy nadal będzie łamał prawo, fery będą mogły wydać własny wyrok.
– No dobrze, ale co z więzieniem ludzi w Mieście Snów? – ciągnęła March. – Z tym całym mamieniem?
– Jaki masz dowód na to, że sama nie poprosiłaś ferów, by cię zaczarowały? – spytał nagle kot.
– C-co?
– No, czy jesteś w stanie udowodnić, że nie wyruszyłaś do Miasta Snów na własne życzenie, żeby uczyć się magii? A może zakochałaś się w jakimś ferze?
Był tak przekonujący w zadawaniu tych pytań, że przez chwilę March miała wrażenie, jakby robił to na poważnie.
– Co ty pleciesz? – prychnęła. – Niby kto byłby tak głupi…?
– O, zdziwiłabyś się! Mnóstwo wiedźm na własne życzenie przedostaje się do Aislingen, a Społeczność działa w tej kwestii zgodnie z najstarszą magiczną zasadą.
– Jaką zasadą?
– O wolnej woli. W skróconej wersji brzmi tak: umiesz wdepnąć w gówno, to naucz się z niego wyłazić.
– Więc mają nas gdzieś? – upewniła się March.
– Można tak powiedzieć, choć nie oficjalnie.
– Nie ma co na nich liczyć – stwierdził Callen. – Zresztą założę się, że już nas ścigają, bo zawaliliśmy sprawę w Komnacie Więźniów. Wielu z tych, których uwolniłaś, faktycznie było przestępcami.
March nic na to nie odpowiedziała. Nie dbała teraz o Społeczność, choć niesprawiedliwość tego, o czym usłyszała, w innych okolicznościach kazałaby jej krzyczeć ze wściekłości. Ale miała inne zmartwienia. Przyszła pora na pytanie, które cisnęło się jej na usta od dłuższego czasu, a którego nie odważyła się jeszcze zadać.
– A co ze mną? – Zmusiła się, by je wypowiedzieć. Poczuła się, jakby wnętrzności przewracały się jej na drugą stronę.
Było tak wiele spraw czekających na wyjaśnienie, a historie Piątka i Callena stanowiły tylko niewielką ich część. Jednak teraz, gdy już lepiej je zrozumiała, musiała poznać własną tajemnicę, równie niezwykłą.
– Niestety, tego nie wiemy. – Callen ze smutkiem potrząsnął głową.
– Jak to? Przecież badałeś historię mojej matki. Ona jest jeszcze starsza… dużo starsza od twojej matki, nawet od Irmy i Cleto. Widziałam to w twoich koszmarach. I ja sama… ja też muszę być starsza…
W tym momencie strach chwycił ją za gardło. Wewnątrz niej odezwało się coś, czego nie umiała jeszcze nazwać, a co wywoływało smutek, niemal paraliżujące uczucie osamotnienia i bezradności. Przed oczami stanął jej kłąb czarnej energii, mały pasożyt zamieszkujący jej brzuch i blokujący magię.
– Musisz wiedzieć – zaczął powoli, jakby ze strachem Callen – że niewiele wiadomo o ofiarach działań aislingeńskich ferów. Siostrom Malloway nigdy nie udało się odkryć przeszłości mojej matki. Grzebanie w tych sprawach mogłoby wywołać konflikt z Miastem Snów. To, co wiem na temat twojej matki, pochodzi z pewnych zapisków…
– Więc mi o nich opowiedz – nalegała March. – Mów wszystko, co wiesz!
– Nie ma tego wiele – zaczął chłopak, uważnie śledząc zmiany na jej twarzy. – Wyczułem twoje pojawienie się w Finfolk, wiesz o tym. Miałem pewność, że gdzieś niedaleko pojawił się ktoś podobny do mnie. Któregoś dnia podczas podróży astralnych zobaczyłem twoją matkę. Skojarzyłem jej twarz. Przejrzałem wszystkie zapiski o uprowadzonych przez fery i dotarłem do tego, który opisywał Emmę Sky.
– Ona widziała fera, prawda? – March dokładnie pamiętała krótką notkę na temat swojej matki. – Czy to dlatego ją uprowadzono?
– No wiesz, twoja matka nie była wtedy wiedźmą, pewnie stała się nią dopiero w Aislingen. Z informacji na jej temat wynika, że w dzieciństwie faktycznie zobaczyła fera i ta wizja nigdy jej nie opuściła. Emma długo badała fery, pisała artykuły do całkiem poważnych gazet.
– Co nikomu się nie podobało – wtrącił Piątek. – Ani ferom, ani Społeczności. Jeśli uprowadzono ją do Miasta Snów właśnie dlatego, a jakoś żaden inny powód nie przychodzi mi do głowy, to wiedźmom było to na rękę.
March patrzyła na towarzyszy z rosnącym niepokojem. Nawet jeśli nie wiedzieli nic więcej, ona wiedziała. Miała dwie wizje związane z matką – wynikało z nich, że Emma Sky była zakochana w ferze i że wymazano jej pamięć.
– Urodziła cię po tym, jak wróciła na Ziemię, niestety nic więcej nie wiemy – oznajmił Callen, patrząc na March niemal z litością. Nienawidziła tego. Niby jak miało jej pomóc jego współczucie?
– Sama dowiem się więcej – warknęła. – A teraz: jak mamy wyjść z tego bagna?
Udała, że rozczarowanie całkiem z niej spłynęło. Naprawdę było odwrotnie; miała pewność, że ta dziwna pustka będzie jej jeszcze długo towarzyszyć.
– Wpadliśmy w koszmar, nawet jeśli na jawie. Dobrze to rozumiem? – spytała.
– Dokładnie tak – odparł Piątek. – Kula, która się rozbiła, należała do ciebie, ale Wyrd zaklęła w niej swoją magię, co wzmocniło koszmar i sprawiło, że ogarnął całe miasto. Jasne, ty jesteś najbardziej poszkodowana, w końcu uznano cię za morderczynię, ale to też lęki wszystkich mieszkańców. Póki koszmary są uwięzione w kluczu, dotyczą jednej osoby, za to ten rozbił się na otwartej przestrzeni, w niekontrolowanych warunkach, więc nie mamy pojęcia, do czego może doprowadzić. To precedens.
– Ale już trochę o tym myślałem – dodał Callen. – Jeśli mamy wiedzieć, jak działa urok, musimy zbadać Finfolk. Do wszystkiego trzeba dochodzić małymi krokami…
– Żeby na końcu urżnąć Wyrd ten wstrętny łeb – uzupełnił Piątek.
– Oczywiście nie możemy poruszać się między ludźmi jako… no, my – ciągnął chłopak nieco nerwowo. – Dobrze byłoby zmienić nieco kształty.
Ciąg dalszy w wersji pełnej