- W empik go
DOM Z DUCHEM - ebook
DOM Z DUCHEM - ebook
Natalia Lipicańska mieszka zagranicą i robi karierę naukową. Za namową dziadka decyduje się na powrót do Polski i założenie na jednej z mazowieckich wsi pensjonatu, którego główną atrakcją ma być stadnina. Okazuje się, że gospodarstwo, które kupiła, ma pewną tajemnicę. Do tego nie wszyscy dobrze życzą nowej właścicielce siedliska. Czy dziewczyna zrezygnuje ze swoich marzeń, czy jednak uda jej się pokonać przeciwności? Historia została zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które miały miejsce wiele lat temu w nieco innej części kraju. W przygotowaniu kolejne części opowiadające o losach Natalii i jej domu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 666 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOM Z DUCHEM
Wyjeżdżając na studia miałam nadzieję, że już na zawsze opuszczam rodzinne Konice. Małomiasteczkowość mieszkańców tej mazowieckiej miejscowości stawała się z roku na rok coraz bardziej uciążliwa. Rodzice na stanowiskach tworzyli w takim środowisku swojego rodzaju elitę. Byli więc na świeczniku. Nikomu nie umknęły najmniejsze poczynania całej naszej rodziny. Stawaliśmy się więc dla jednych obiektami podziwu, dla innych – zazdrości, a właściwie zawiści. Plotkowano niemal każdego dnia, a to odbijało się szczególnie na mnie i moim bracie. Dzieci potrafią być bezlitosne i bez namysłu powtarzają zasłyszane w domach informacje. Szczególnym powodzeniem cieszyły się te, którymi łatwo było nam dokuczyć, zresztą z każdego powodzenia czy niepowodzenia łatwo było stworzyć odpowiednio dotkliwą historię. Ktoś widział, że ojciec przyniósł do domu bukiet róż – na pewno zdradza żonę, kupił nowy samochód – pewnie znów nieźle kombinuje… Takie rewelacje zniechęcały mnie do chodzenia do szkoły. Jacek łatwiej sobie z tym radził. Przyjął, że tak jest i nie przejmował się tym. Miał grono sprawdzonych kolegów, którzy nie zajmowali się plotkami. Ja nie mogłam z tym sobie poradzić. Trudno mi było pogodzić się z tym, że ludzie są tacy okrutni. Koleżanki z satysfakcją powtarzały usłyszane nowości, oczywiście w mojej obecności, niby szeptem, ale takim raczej scenicznym. Tylko Gośka zawsze była przy mnie i tłumaczyła, że powinnam je lekceważyć, to w końcu znajdą sobie inne zajęcie.
Kiedy kończyliśmy ósmą klasę, wszystkie dziewczyny wybierały się do miejscowego liceum. Od razu postanowiłam, że będę się uczyć w sąsiednim miasteczku. Dojazdy były wprawdzie uciążliwe, ale miałam szansę na trochę spokoju. Gośka zdecydowała, że pójdzie moim śladem. Nie miała ochoty spędzać kolejnych lat w tym samym towarzystwie. Tym sposobem zmieniłyśmy otoczenie. Od razu odetchnęłam z ulgą. Zdarzały się oczywiście gorsze chwile, ale w końcu żyłam swoim życiem. A dziewczyny z Konic? Pewnie ciągle miały moje życie za pożywkę do plotek, ale co tam, już mnie to nie obchodziło. Mijałyśmy się na ulicach miasteczka wymieniając zdawkowe „cześć”. Byłam już ponadto.
W liceum miałam wielu znajomych, często spotykaliśmy się poza szkołą, więc w moim miasteczku bywałam głównie wieczorami. W końcu byłam zadowolona z życia, może dlatego te lata minęły tak szybko.
Właściwie od początku wiedziałam, co chcę studiować. Od dziecka każdą wolną chwilę spędzałam u dziadków w pobliskim Zdunowie. Mieli małą hodowlę koni, które od pierwszego spotkania pokochałam miłością bezwarunkową. Rodzice próbowali namówić mnie na studia w Siedlcach. Rzeczywiście miałabym bliżej do domu, jednak zależało mi na warszawskim SGGW i z tą uczelnią postanowiłam związać swoją przyszłość. Bez wahania wybrałam zootechnikę na wydziale nauk o zwierzętach. Konkurencja była duża, ale solidne przygotowania przyniosły zamierzony skutek. Zdałam bez problemu egzaminy wstępne, a rozmowa kwalifikacyjna okazała się tylko formalnością. Właściwie ograniczyła się do opowieści o moim nazwisku i jego rodowodzie. Okazało się, że moja wnikliwość w sprawach genealogii w końcu na coś się przydała.
- Pani Natalia Lipicańska, zgadza się? – zapytał egzaminator.
- Tak, to ja – odpowiedziałam.
- Cóż… Muszę przyznać, że ma pani bardzo interesujące nazwisko.
- Rzeczywiście – przyznałam i pospiesznie zagłębiłam się w historię mojej rodziny. – Z tego, co udało mi się ustalić, moja rodzina pochodzi ze słoweńskiej Lipicy, tej samej, z której pochodzi koń lipicański.
- Można powiedzieć, że ma pani nawet, hmm, pewne elementy urody tego konia – zażartował nieśmiało profesor.
- Tak, też to zauważyłam – podchwyciłam dowcip. – Kiedy osiwieję, będę już zupełnie przekonana, że ta rasa jest mi przeznaczona.
- Mam wrażenie, że już pani doskonale wie, że tak właśnie jest. Wyniki egzaminów wskazują, że łączą panią z tym koniem również inne cechy.
- Ma Pan na myśli posłuszeństwo czy wyniosłość?
- Myślałem raczej o inteligencji…
W tym tonie przebiegła dalsza część egzaminu i – co tu dużo mówić – byłam pewna, że zdałam. Trafiłam na wielbiciela koni, który miał się później okazać moim wzorem do naśladowania. Wielokrotnie dyskutowaliśmy o naszej pasji, jego wiedza imponowała mi, choć szybko zorientowałam się, że jest wyłącznie teoretykiem. Chłonęłam jednak każde jego słowo, wierząc, że kiedyś będę mogła wykorzystać w praktyce to, czego teraz się nauczę.
Studia okazały się pasjonujące, choć wymagały dużego zaangażowania. Musiałam pokochać biologię i chemię, które były tu niezbędne. Zdecydowałam się nawet na równoległe studiowanie chemii. Okazało się to bardzo przydatne w kolejnych latach mojego życia. Przez trzy lata ciężko pracowałam i odnosiłam swoje małe sukcesy. Rodzice byli ze mnie dumni, jednak najbardziej wspierał mnie dziadek, który bezwzględnie podzielał moją pasję i chyba po cichu liczył, że po studiach przejmę jego gospodarstwo. Pewnie tak by się stało, gdyby nie pewien zbieg okoliczności…
Jeden z profesorów zasugerował mi zmianę uczelni. Na wrocławskim Uniwersytecie Przyrodniczym otwierał się nowy kierunek studiów drugiego stopnia: hodowla i użytkowanie koni. Pojechałam, żeby zrobić rozeznanie i zakochałam się w tym mieście. Wiedziałam już, że to dla mnie idealne miejsce, a do tego program studiów zapowiadał się wyjątkowo interesująco. Od razu złożyłam wymagane dokumenty i wróciłam do Konic, aby poinformować rodzinę o zmianie. Dziadek był zachwycony, a rodzice znów zmartwieni, że będę jeszcze dalej.
Październik poza nowymi wyzwaniami naukowymi przyniósł jeszcze jedną niespodziankę. Zauważyłam go na jednym z pierwszych wykładów. Z zapałem dyskutował z wykładowcą na temat koni. Od razu mnie zainteresował. Włączyłam się do rozmowy i tak zaczęła się nasza znajomość.
Dawid pochodził z Janowa i miłość do koni miał we krwi. Posiadał też wiedzę, której mi brakowało, więc z radością go słuchałam. Zaczęliśmy się spotykać i poważnie myśleliśmy o wspólnej przyszłości. Mieliśmy wspólne marzenie – hodowla koni, której chcieliśmy się poświecić bez reszty.
Studia dobiegały końca, a my zastanawialiśmy się, skąd wziąć pieniądze na spełnienie naszych pragnień. Nie mogliśmy liczyć na kredyt, nie zanosiło się też, abyśmy znaleźli pracę, która umożliwiłaby nam zgromadzenie odpowiednich środków. Z pomocą niespodziewanie przyszła nam Gośka, która po trzecim roku studiów wyjechała do Irlandii. Tam studiowała zaocznie chemię i pracowała w laboratorium. Poszukiwali pracowników, którzy zajęliby się nowymi badaniami. Zadowoleni z pracy Polki byli chętni do zatrudnienia jej rodaków.
Tym sposobem trafiliśmy na Zieloną Wyspę i zajęliśmy się pracą zawodową. Wkrótce jednak okazało się, że poza miłością do zwierząt niewiele nas łączy. Dawid w końcu zrezygnował z pracy i zamierzał wrócić do Polski. Czy rzeczywiście tak się stało? Nie wiem, nie byłam tym szczególnie zainteresowana. Byłam za to bardzo zawiedziona i bez pamięci rzuciłam się w wir pracy, której teraz miałam za dwoje. Po raz kolejny ogromnym wsparciem była dla mnie Gośka. Zamieszkałyśmy razem i muszę przyznać, że odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo Dawid mnie ograniczał. Owszem, wiele mu zawdzięczałam, w moim życiu wydarzyło się dzięki niemu wiele wspaniałych rzeczy, ale ten etap był już zamknięty. Musiałam nauczyć się znów liczyć tylko na siebie i zaczęło mi się to podobać.
Pracowałam w laboratorium po kilkanaście godzin dziennie, jednak nie zapomniałam o swojej pasji. Każdy weekend spędzałam w stadninie Irish National Sud w okolicach Kildare. Znajdowała się zaledwie godzinę od Londynu. Może to trochę komercyjne miejsce, ale konie, które tam spotkałam, były wyjątkowe. Zresztą to szczególna okolica wyjątkowo sprzyjająca hodowli tych zwierząt. Dość szybko udało mi się nawiązać kontakt z właścicielem, choć trudno było mu zrozumieć, że ktoś chce pracować za darmo. Zwykle Polacy zgłaszali się do niego w innym celu, na pewno nie chcieli być wolontariuszami. Tymczasem ja czerpałam ogromna przyjemność z każdej chwili spędzanej wśród moich ulubieńców. Szczególnie polubiłam zagrodę ogierów – dumę tego miejsca. Przyjemność sprawiała mi także praca z końmi, które były tam umieszczane na krótko, aby przygotować je do sprzedaży. Za każdym razem żal było mi się z nimi rozstawać. Czasem oprowadzałam wycieczki i z pasją opowiadałam o tym, czego udało mi się dowiedzieć o konkretnych osobnikach. Zresztą ten obiekt ma niepowtarzalny klimat, czułam się tam jak u siebie, choć o takiej posiadłości nawet nie mogłam marzyć. Tak mógłby wyglądać raj dla miłośników koni. Jeśli jest jeszcze lepszy, to nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
I tak mijały kolejne tygodnie. Od poniedziałku do piątku laboratorium, weekend w stadninie i właściwie nic poza tym. Nawet, kiedy jeździłam do Polski, tęskniłam za moim INSem. Dziadka zachwycały moje opowieści, taka stadnina to również jego niespełnione marzenie. Znów wspierał mnie całym sercem, ale miał też wiele obaw...
- Ciężko mi tu bez ciebie, Natalko – wyznał któregoś dnia. – Myślałem, że zajmiesz się moimi zwierzętami. Wiem, że nikt nie pokocha ich tak jak ty.
- Dziadku, wiesz, o czym marzę...
- Wiem, bardzo bym sobie tego życzył, tylko boję się, że wciągnie cię ten wielki świat i już do nas nie wrócisz.
- Wrócę na pewno, potrzebuję jeszcze tylko kilku miesięcy.
Rozmawialiśmy jeszcze długo, wspólnie planowaliśmy, dziadek niby wierzył, ale
widziałam, że ma wątpliwości. Oczywiście ja też je miałam. Dość mocno wsiąkłam w irlandzką rzeczywistość, było mi dobrze, ale wiedziałam, że przecież muszę zacząć żyć inaczej.
Wróciłam do Dublina i dalej pracowałam, jednak coraz częściej wracałam myślami do rozmowy sprzed wyjazdu. Czułam, że jednak czegoś zaczyna mi brakować do szczęścia. Starałam się sumiennie wypełniać swoje zadania w pracy i szef był ze mnie bardzo zadowolony. Po kilku miesiącach otrzymałam propozycję awansu. Obiecałam, że rozważę ją w weekend, który oczywiście zamierzałam spędzić w Tully.
Pojechałam tam już w piątek, nawet nie wróciłam po pracy do domu. Czyszcząc konie, zastanawiałam się, jaką podjąć decyzję. Czy przyjąć awans i zostać jeszcze jakiś czas w Irlandii, czy zdecydować się na powrót do Polski? Tylko co dalej? Miałam kilka pomysłów, tylko ciągle nie znalazłam miejsca, w którym mogłabym je realizować.
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz: dziadek! Co się mogło stać, nigdy do mnie nie dzwonił, to zawsze ja się z nim kontaktowałam?! Szybko odebrałam spodziewając się złych wieści. Usłyszałam rozemocjonowany głos:
- Natalko, musisz koniecznie przyjechać!
- Ale, dziadku, co się stało? Coś z rodzicami albo z babcią?! – zapytałam przestraszona.
- Nie, z nami wszystko w porządku. Znalazłem coś, co musisz zobaczyć. To nie jest rozmowa na telefon. Zresztą kończę już, bo zapłacę fortunę. Przyjedź jak najszybciej.
- Dobrze, postaram się, ale nie wiem, czy dostane urlop...
- Czekam, do widzenia.
- Do widzenia, dziadku.
Nic z tego nie rozumiałam. Nic się nie stało, ale coś się stało. Mam natychmiast
przyjechać, żeby coś zobaczyć, ale nie wiem co. I jeszcze te emocje. Dziadek nie ulegał im bez ważnego powodu. Nie mogłam wyjechać tak po prostu w czasie badań, które prowadziłam. W grę wchodził jedynie weekend. Przerwałam czyszczenie konia i wróciłam do pokoju, żeby zarezerwować bilet. Na szczęście nie był to jeszcze sezon, więc udało mi się znaleźć coś w rozsądnej cenie. Poinformowałam o tym dziadka, który nadal był tak samo tajemniczy.
Kolejne dni były bardzo pracowite, ale ciągle nie dawała mi spokoju sprawa, w której miałam lecieć do Polski. O co mogło chodzić? Cały tydzień nie mogłam się opędzić od tych myśli. Rozważałyśmy z Gośką różne opcje, żadna nie wydawała się prawdopodobna.
- Słuchaj, a może dziadek chce ci zapisać swój majątek – zażartowała Małgosia.
- Chyba zwariowałaś! On nigdzie się nie wybiera. Ma jeszcze kilka marzeń do spełnienia, a pary ma za nas dwie, więc na pewno zrealizuje to, co sobie zaplanował.
W końcu wylądowałam w Polsce. Na lotnisku czekał tata, ale on też nie miał pojęcia, co
kryje się za tym nagłym wezwaniem. Pomyślał nawet, że dziadek zachorował i chce załatwić swoje sprawy, dopóki nie jest za późno. Jednak to wybiłam mu szybko z głowy. To musiało być coś innego, ale teraz przestałam się obawiać. Odnosiłam wrażenie, że wydarzy się coś niezwykłego, co zmieni całe moje życie. Nie wiem, skąd przyszły takie myśli, ale nie mogłam się oprzeć przeczuciu, że to mój wielki dzień.
Kiedy tylko dotarliśmy do Zdunowa, natychmiast ruszyliśmy w dalszą drogę.
- Dziadku, może mi wreszcie powiesz, o co chodzi?
- Zaraz wszystko zobaczysz, to niedaleko. Skręć w lewo.
- O.K. Mam nadzieję, że to rzeczywiście jakaś super niespodzianka.
Jechaliśmy niecałe pół godziny. W końcu dotarliśmy do Sarniewa. Ta nazwa kojarzyła mi
się z dzieciństwem. Dziadkowie często przywozili mnie tu, kiedy odwiedzali swoich przyjaciół. Spędziłam w tym miejscu wiele wspaniałych chwil. Nawet nie marzyłam, że znów tu trafię. Z przyjemnością przekroczyłam próg domu państwa Kosińskich. Przywitaliśmy się wylewnie, pani Basia zaproponowała herbatę, ale dziadek z panem Stafanem uznali, że na to jeszcze będzie czas. Wyszliśmy. Po kilku minutach zobaczyłam piękne gospodarstwo, które znajdowało się właściwie poza wsią. Okazało się, że od kilku lat jest wystawione na sprzedaż, ale nie znalazł się jeszcze amator na taką posiadłość. Nie było w idealnym stanie, ale od razu mnie zachwyciło. Właściciel oprowadził mnie po każdym zakątku. Dziadek oczywiście mi towarzyszył, był tak samo przejęty jak ja. Zaczęłam wyobrażać sobie, że mogłabym tu urządzić polską wersję Irish National Sud. Miejsce było idealne. Wystarczyło tylko ustalić cenę i pomyśleć o powrocie do kraju.
Niestety cena, którą usłyszałam, ostudziła mój zapał. Miałam spore oszczędności, właściwie wydawałam niewielką część pensji na utrzymanie, nie miałam czasu na rozrywki, więc prawie wszystko odkładałam. Może udałoby mi się zgromadzić pozostałą kwotę, gdybym wróciła do Irlandii i przyjęła nowe stanowisko. Ale to trwałoby kilka lat, a w mojej głowie układało się tyle różnych planów związanych z Sarniewem, że nie miałam ochoty nawet na chwilę wracać na Wyspy. Fakt, w laboratorium zarabiałam bardzo dobrze, szef nie traktował mnie jak pracownika gorszej kategorii i za solidną pracę do stawałam solidną pensję, jednak to wszystko było za mało.
Wracając do domu dziadka, całą drogę zastanawiałam się nad rozwiązaniem. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, a z każdą chwilą coraz bardziej kochałam to miejsce, było po prostu idealne. Na miejscu od razu zajrzałam do internetu, żeby porównać ceny podobnych posiadłości. Rzeczywiście, właściciel mówił prawdę, twierdząc, że cena jest atrakcyjna. Mimo to brakowało mi prawie dwustu tysięcy... Nie miałam szans na kredyt, zresztą początkowo nie miałabym nawet z czego go spłacać. Przyjmując optymistyczną wersję, na jakiekolwiek dochody mogłabym liczyć dopiero po kilku miesiącach, a nawet po roku. Siedziałam przy komputerze, rozważając różne opcje. Nikt mi nie przeszkadzał. Babcia dyskretnie przyniosła herbatę i kilka kanapek. Nie zadawała żadnych pytań, po prostu znikła. Po dwóch godzinach odeszłam od komputera. Dziadek tak bardzo się zaangażował w tę sprawę, musiałam z nim porozmawiać.
- Dziadku, bardzo ci dziękuję za znalezienie tego miejsca. Jest niesamowite. Cena również jest atrakcyjna, ale na razie nie mam takich możliwości finansowych. Wrócę do Irlandii, przyjmę nowe stanowisko i może za jakieś dwa lata będzie łatwiej. To gospodarstwo czeka na kupca tyle lat, więc może zaczeka jeszcze trochę.
- A może właściciel zgodzi się zaczekać na resztę pieniędzy te dwa lata? – zastanowił się dziadek.
- Masz rację, nie pomyślałam o tym. Pojadę tam jutro i porozmawiam z nim. Dziś muszę odpocząć, dopiero teraz czuję zmęczenie po podróży i wrażeniach tego dnia.
- Przygotowałam ci pokój na górze – powiedziała babcia. – Wyśpij się, rano zastanowimy się wspólnie, co możemy zrobić.
Położyłam się, ale w mojej głowie było tyle myśli, że długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam, że dziadkowie również nie śpią, rozmawiali do późnego wieczora. W półśnie widziałam oczami wyobraźni Sarniewo w pełnym rozkwicie. Wyglądało wspaniale, w tym miejscu tkwił niesamowity potencjał.
Obudziłam się w doskonałym nastroju, wierzyłam, że jednak wszystko mi się uda. To musiało być przeznaczenie, dokładnie to, o czym marzyłam, blisko dziadków, czego więcej mogłabym chcieć? Postanowiłam natychmiast zadzwonić do właściciela gospodarstwa. Na szczęście miał czas i umówiliśmy się za pół godziny. Zbiegłam na dół, wypiłam kilka łyków herbaty i bez słowa wyjaśnienia odjechałam samochodem taty. Właściwie nikt nie oczekiwał ode mnie wyjaśnień, moja rodzina przywykła już przez te wszystkie lata, że sama sobie radzę, podejmuję decyzje i dążę do celu za wszelką cenę.
Pan Stefański czekał na mnie przy bramie. Zaprosił mnie do domu. Wchodząc jeszcze raz dokładnie się rozejrzałam po wnętrzu. Wymagało tylko lekkiego odświeżenia i można by się do niego od razu wprowadzać. Właściciel twierdził, że bardzo mu zależy na sprzedaży, dlatego zaoferował niższą cenę. Nie byłam pewna, czy zgodzi się na moją propozycję, ale musiałam spróbować.
- Panie Leonie, bardzo podoba mi się to miejsce, marzyłam o czymś takim. Wiem, że cena nie jest wygórowana, ale powiem uczciwie, że w tej chwili nie mogę zapłacić całej kwoty. Z tego co pan mówi, wynoszę, że nie może pan wstrzymać się ze sprzedażą przez dwa lata, ale może zgodzi się pan na inne rozwiązanie.
- Nie ukrywam, że zależy mi na czasie. Mam problemy finansowe, zainwestowałem w sprzęt rolniczy, miałem rozwijać z synem drugie gospodarstwo, jednak on postanowił wyjechać za granicę i zostawił mnie z kredytami i potężnym gospodarstwem do obrobienia. Przed bankructwem może mnie uchronić tylko sprzedaż Sarniewa.
- Rozumiem. To rzeczywiście trudna sytuacja. Jestem poważnie zainteresowana zakupem, ale w tej chwili brakuje mi koło dwustu tysięcy. Myślę, że mogłabym to spłacić w ciągu dwóch lat, jeśli oczywiście odpowiadałoby panu takie rozwiązanie.
- Dziecko, właściwie nie mam wyjścia. Poza tym... – pan Leon wyraźnie się wzruszył – patrząc na Twój zapał i zainteresowanie tym miejscem, nie chciałbym, aby kupił je ktoś inny. Mogę zaczekać na resztę pieniędzy. Kwota, która mi zapłacisz, rozwiąże moje problemy. Mam do ciebie zaufanie, zresztą Stefan Kosiński traktuje cię jak wnuczkę, a to dla mnie najlepsza gwarancja.
- Rzeczywiście, w domu państwa Kosińskich spędziłam spory kawałek dzieciństwa. Mam związane z tym miejscem wspaniałe wspomnienia. Oczywiście wszystko załatwimy formalnie. Zobowiążę się na piśmie do uregulowania pozostałej kwoty w określonym terminie.
- Nie ma takiej potrzeby, nie mam najmniejszych wątpliwości.
- Dziękuję za zaufanie, jednak wolałabym, żeby wszystko było załatwione jak należy.
- Dobrze. Myślę, że się dogadamy. Kamień spadł mi z serca.
- Ja również bardzo się cieszę, choć nie mogę sobie wyobrazić, że jeszcze dwa lata będę daleko stąd.
Opowiedziałam panu Leonowi, jak wygląda moja sytuacja. Zaproponował nawet, że może doglądać MOJEGO (!) majątku, kiedy będę w Irlandii. Liczyłam w tej kwestii na dziadka i pana Stefana, jednak rezerwa w postaci pana Stefańskiego też mogła okazać się cenna. Wiedziałam, że dla niego liczy się czas, więc ustaliliśmy, że umówię się z notariuszem i jak najszybciej załatwimy sprawy formalne. Pożegnaliśmy się i mogłam wracać do dziadków z dobrymi wieściami.
Czekali na mnie z niecierpliwością. Przy śniadaniu opowiedziałam im o tym, co udało mi się ustalić. Chciałam natychmiast dzwonić do notariusza, ale dziadek nieco ostudził mój zapał. To wszystko nie było takie proste. Czekało mnie mnóstwo formalności. Przede wszystkim, żeby kupić gospodarstwo, musiałam mieć konkretne uprawnienia. Zaczęłam szukać odpowiednich przepisów i okazało się, że moje studia wystarczą, więc ten problem odpadał. Ale był jeszcze jeden. Prawo pierwokupu miało państwo. Taką sprzedaż trzeba było zgłosić do Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Cena była atrakcyjna, więc i ryzyko duże. Do tego na odpowiedź trzeba było czekać miesiąc!
Zadzwoniłam do pana Leona. On oczywiście o wszystkim wiedział, był pewien, że ja też jestem tego świadoma. Podjął już odpowiednie kroki, a ja przestraszyłam się, że MOJA posiadłość może się dostać w obce ręce. Jednak nie było wyjścia. Wszystko musiało się odbyć zgodnie z przepisami. Tylko jak wytrzymać cały miesiąc?!
Załatwiliśmy formalności, spisaliśmy umowę przedwstępną i mogłam wracać do pracy. Zanim jednak wyjechałam, dziadkowie poprosili mnie o rozmowę. Podjęli pewną decyzję i mieli dla mnie propozycję.
- Natalko – zaczęła babcia. – Zastanawialiśmy się z dziadkiem, jak ci pomóc. Zresztą myśleliśmy też trochę o sobie...
- Krótko mówiąc, jeśli się zgodzisz, chcielibyśmy sprzedać nasze gospodarstwo, dołożyć się do Sarniewa i zamieszkać w tym mniejszym domku w sadzie.
- Ale, dziadku, nie możecie tego dla mnie zrobić! Ten dom to całe Wasze życie!
- Możemy, co więcej chcemy. To tylko dom, z którym mamy coraz więcej kłopotu. Jak wiesz, ziemi nie uprawiamy już od jakiegoś czasu i tylko mamy problem ze znalezieniem kogoś, kto chciałby się nią zajmować. Są oczywiście konie, ale wydaje mi się, że u Ciebie znalazłoby się dla nich miejsce. Zresztą wiesz, że to nie byle jakie okazy. Każdy ma dobre papiery. Miałabyś cos na początek swojej hodowli.
- Nie ma byle jakich koni! Ale te są Twoje.
- Masz rację, każdy koń jest wyjątkowy. Tak, te są moje i mam zamiar się nimi zajmować, ale sama wiesz, że nie staję się coraz młodszy i sił też mi ubywa. Byłbym szczęśliwy, wiedząc, ze trafiają w dobre ręce.
- Nam też byłoby łatwiej, gdybyś była blisko – wtrąciła babcia.
- W takim razie zamieszkacie razem ze mną, w dużym domu.
- Nie – sprzeciwił się dziadek - chcielibyśmy być niezależni. Mamy swoje nawyki, przyzwyczajenia, które wzajemnie akceptujemy. Jest nam dobrze we dwoje, a mały domek będzie dla nas idealny.
- Dobrze, możemy o tym pomyśleć. Ale nie chcę od was pieniędzy, zarobię je.
- Właśnie o to chodzi, żebyś już nie wyjeżdżała. Dziadek zakochał się w tym miejscu i chciałby ci pomóc je rozwinąć. Szkoda czasu. A przecież nasz dom i tak kiedyś miał być Twój. Będziemy mieli swój wkład w Sarniewo, więc będzie tez trochę nasze.
- Skoro tego chcecie... – zaczęłam ulegać. – Tylko sami wiecie, jak trudno sprzedać teraz nieruchomość.
- To akurat najmniejszy problem – dziadek znów odzyskał zapał. – Już od kilku lat sąsiad namawia mnie na odsprzedanie gospodarstwa. Ma jakieś plany i to miejsce najbardziej mu pasuje. Proponował nawet rozsądne pieniądze. Całkiem niedawno znów mnie zaczepiał w tej sprawie. Możesz być spokojna.
- Widzę, że już wszystko zaplanowaliście. Ale ja i tak potrzebuję trochę czasu, żeby pozamykać wszystkie sprawy. Muszę dokończyć badania, złożyć wymówienie, nie mogę też tak bez słowa zostawić Gośki, bo przecież razem wynajmujemy mieszkanie.
- Masz na to wszystko czas. Na razie rób swoje, bo i tak musimy zaczekać na odpowiedź agencji. Wstępnie porozmawiam z sąsiadem, ale ze sprzedażą nam się nie spieszy, Stefański obiecał, że zaczeka na resztę pieniędzy.
- Masz rację, nie wiem, jak wytrzymam ten miesiąc! Jestem taka szczęśliwa! Dziękuję wam bardzo! I tobie, dziadku, że znalazłeś to miejsce, zawsze wiedziałeś, co lubię.
- Zawsze wiedziałem, że miłość do koni odziedziczyłaś po mnie. Twój ojciec nigdy do nich nie lgnął, marzyło mu się coś innego. Swoją drogą ciekawe, co powie na nasze plany?
- Na razie nie będziemy o tym mówić rodzicom. Poinformuję ich, kiedy będę znała konkretne decyzje. Do tego czasu Sarniewo zostaje jedynie naszym marzeniem.
Decyzje zapadły. Musiałam wrócić do pracy, bo i tak ten niespodziewany urlop nie był na rękę mojemu szefowi. Prowadziłam ważne badania i musiałam je dość szybko zakończyć. Lecąc do Dublina, robiłam listę spraw do załatwienia. Trochę się tego uzbierało. Oczywiście na razie nie mogłam zrezygnować z pracy, bo gdyby agencja zdecydowałaby się na zakup, nie miałabym po co wracać do Polski. Wprawdzie pan Leon zapewniał mnie, że to tylko formalność, nie miałam jednak takiej pewności.
Na lotnisku czekała na mnie Gośka.
- Co ty tu robisz? – zapytałam zaskoczona.
- Przez telefon byłaś taka tajemnicza, że nie mogłam się doczekać, kiedy mi wszystko opowiesz.
- Na razie to nic pewnego, ale oczywiście ci opowiem, to dotyczy też trochę ciebie.
Rozmawiałyśmy w drodze do domu. Gośka wcale nie miała mi za złe, że zostawię ją samą, uznała, że poradzi sobie finansowo z wynajęciem, bo nie chciała innego współlokatora. Przyznała się, że coraz częściej myśli o powrocie do Polski. Lubiła Dublin, jednak nie mogła się w nim nigdy do końca odnaleźć. Praca, jacyś przypadkowi znajomi, nic co trzymałoby ją w tym miejscu. Miałam pewien pomysł, ale było za wcześnie, żeby o tym mówić.
Następnego dnia wróciłam do pracy. Miałam sporo zaległości. Na razie nie wspominałam o swoich planach, chociaż wiedziałam, że w końcu będę musiała odpowiedzieć, czy przyjmuję awans. Sytuacja nie była łatwa. Jeśli miałabym zrezygnować z pracy, nie mogłam przyjąć nowego stanowiska, ale gdyby nic nie wypaliło z Sarniewem, nie miałam innego planu i ten awans byłby mi na rękę. Musiałam odwlec decyzję najdłużej jak się dało. Szef nie naciskał, wiedział, że potrzebuję czasu, bo miałam wziąć na siebie dużą odpowiedzialność. Poza tym dotychczasowy kierownik miał pracować jeszcze dwa miesiące, więc do tego czasu wszystko powinno się wyjaśnić.
Weekend spędziłam oczywiście w Tully. Tym razem przyglądałam się tej stadninie pod zupełnie innym kątem. Była dla mnie wzorem, taki obiekt chciałabym stworzyć. Oczywiście na znacznie mniejszą skalę, bo niestety polskie realia są nieco inne. Stęskniłam się za moimi podopiecznymi, ale pracując z nimi, myślałam o tych, które miały zamieszkać w Sarniewie. Marzyło mi się miejsce, w którym konie będą szczęśliwe. To takie wyjątkowe zwierzęta, należy im się to. Zresztą tak wspaniale potrafią okazywać wdzięczność. A do tego są takie piękne!
Od kiedy wróciłam z Polski, pracowałam w laboratorium, w stadninie i snułam plany. Zaczęłam myśleć realnie i pogodziłam się z tym, że mój pobyt na obczyźnie będzie musiał potrwać dłużej, niż bym tego chciała. Sercem byłam oczywiście w Sarniewie, ale rozsądek musiał podjąć inne decyzje.
Po kilku tygodniach szef ponownie zaprosił mnie do swojego gabinetu. Tym razem był bardziej konkretny i zapytał wprost:
- Natalio, chciałbym otrzymać od ciebie wreszcie odpowiedź. Nie naciskałem, ale nie mamy już czasu. Jeśli nie zdecydujesz się na nowe stanowisko, muszę znaleźć kogoś innego. Czy podjęłaś już decyzję?
- Tak, panie dyrektorze, ale chciałabym, żeby pan wiedział, że planuje powrót do Polski.
- Rozumiem, a kiedy konkretnie? W tej sytuacji może powinienem jednak szukać innego kandydata...
- Myślę, że najwcześniej za rok.
- To mi odpowiada. Jesteś najlepsza w laboratorium, na razie nie wyobrażam sobie nikogo innego, kto poprowadziłby naszą firmę lepiej niż ty. W takim razie przygotuję kontrakt.
- Bardzo się cieszę, mam nadzieję, że sobie poradzę.
- Jestem pewien.
- Dziękuję bardzo.
Pożegnaliśmy się i miałam czekać na podpisanie nowej umowy. Byłam zadowolona, że mam już z głowy tę rozmowę, teraz nie mogłam się już wycofać. Musiałam odłożyć jak najwięcej pieniędzy, przecież czekały mnie kolejne inwestycje, a pierwsze zarobki były odległą przyszłością.
Wkrótce podpisałam kontrakt i przejęłam obowiązki kierownika. Okazało się, że czeka mnie bardzo dużo pracy. To jednak mnie nie martwiło, nadgodziny były dobrze płatne, a pracowałam także w soboty. Niedziele spędzałam oczywiście w Tully. Właściwie nie odpoczywałam. Cały czas byłam nakręcona tym, co czekało na mnie w Polsce. To mi dawało motywację do ciągłej pracy. Poza tym dzięki temu szybciej mijał czas, który dzielił mnie od Sarniewa.
Decyzja agencji była dla nas pomyślna, więc po miesiącu mogłam podpisać dokumenty u notariusza i stałam się właścicielką najpiękniejszego miejsca na ziemi. Dziadkowie również szybko sfinalizowali transakcję dotyczącą ich domu i całej posiadłości. Trochę było mi szkoda miejsca, z którym wiązały się moje dziecinne wspomnienia, jednak uznałam, że to już najwyższy czas, żeby ktoś zaopiekował się babcia i dziadkiem. Zawsze patrzyłam na nich w ten sam sposób, w moich oczach to byli ludzie pełni energii, kochający ziemię, zwierzęta i pracę z nimi. Dopiero teraz dostrzegłam, że mają coraz mniej sił.