Dom z dwiema wieżami - ebook
Dom z dwiema wieżami - ebook
Jako dziecko Maciej był dumny z rodowego herbu i przodka, który zwyciężył pod Grunwaldem. Kiedy miał siedemnaście lat, usłyszał od matki: „Wyjeżdżamy. Jestem Żydówką”. Był grudzień 1968 roku, a on poznał właśnie pierwszą z wielu tajemnic swojej rodziny.
Dom z dwiema wieżami to fascynująca próba rekonstrukcji rodzinnej historii, która dotąd pełna była przemilczeń. To rzecz o rodzicach – ojcu, reformatorze polskiej psychiatrii, piłsudczyku, jeńcu oflagu, matce – oddanej pracy lekarce pochodzącej z zasymilowanej rodziny żydowskiej. O dziadkach, o pewnym upadłym dworku, kolei transsyberyjskiej i uliczkach przedwojennych Krzeszowic i Tarnowa. A także o getcie ławkowym i o tym, że niedługo przed drugą wojną światową polscy studenci medycyny nie dopuszczali do pracy w prosektorium żydowskich kolegów, bo polskie zwłoki miały być tylko dla Polaków.
W opowieści Macieja Zaremby Bielawskiego historia, nawet ta znana, nie jest wcale oczywista i odsłania gorzkie paradoksy. Autor opisuje splot żydowskich i szlacheckich losów, przygląda się różnym obliczom etosu rycerskiego, zastanawia się nad źródłami polskiej ideologii narodowej i antysemityzmu. Jego wielostronna – szlachecka i żydowska, polska i szwedzka – perspektywa sprawia, że jest to refleksja świeża, wnikliwa, a zarazem pełna zaangażowania.
Niewiele jest książek, które w tak poruszający sposób obejmują cały ogrom ludzkiego doświadczenia – od pierwszych erotycznych inicjacji, poprzez młodzieńcze transgresje, decydujące życiowe decyzje, po mierzenie się z rodzinnymi traumami, lękiem i wypartą historią. W brawurowo napisanym Domu z dwiema wieżami mieści się wszystko: powaga i groza, humor i autoironia, powściągliwość i liryzm. I ocalająca moc literatury.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-43-3 |
Rozmiar pliku: | 9,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Legendy
FRAGMENT
Tata nie mówi nigdy, że ci z herbem są lepsi od innych, tylko że nam nie wolno go pokalać. Trzeba być wielkodusznym wobec słabych i hardym wobec możnych, walczyć z otwartą przyłbicą, dotrzymywać słowa i szanować damy. Noblesse oblige, potrafi westchnąć tata, kiedy w tramwaju ustępuje miejsca dużo młodszej kobiecie. Noblesse oblige, słyszę, kiedy wygląda na to, że chcę pozwolić babci wynieść kubeł ze śmieciami.
Lecz w książkach ci herbowi są cenieni wyżej. Nawet ten najuboższy jest zawsze więcej wart od jakiegoś bogatego kramarza. Kupiec mówi „wasza wielmożność pozwoli”, ściąga czapkę i kłania się do samej ziemi. To wielki zaszczyt dla niego, móc udzielić gościny jego łaskawości. Kupcowi oczywiście wstyd, że sprzedaje drogo to, co kupił tanio, jak jakiś Żyd. Herbowi nigdy tak nie robią, dla nich liczy się tylko honor; grosze niech ściubią ludzie małego ducha. Jedynie u Balzaca ci herbowi żenią się czasem dla pieniędzy, ale to przecież Francja.
W polskich książkach herbowi nie zawsze są dobrzy. Książę, na cześć którego Jarema dostał swoje imię, nabija ludzi na pal, ale wyłącznie za najgorsze wykroczenia. Bywają gwałtowni, porywczy i okrutni, ale prawie żaden z nich nie jest podły. Chyba że nosi imię Zygfryd albo Ulrich i szwargocze po niemiecku.
Herb pomaga. O ile ciężko jest bez przerwy – z racji pochodzenia – musieć zmywać naczynia i usługiwać mamie, o tyle kompensuje to z nawiązką znudzona mina, jaką przybieram, gdy kolega z klasy chwali się, że mają auto. Samochód może kupić sobie każdy. Lecz tego, co ja mam, nie można dostać za pieniądze. Nie mówię tego, bo herbowi nigdy się nie przechwalają, nawet samochodami.
Nie muszą. Każdy wie, że to herbowi stoczyli wszystkie wojny i napisali wszystkie książki. „Autor urodził się w 1505 roku, w zamożnej rodzinie szlacheckiej”, można przeczytać o tych dawnych, a o tych nowych, że „autor urodził się w roku 1897, w zubożałej rodzinie szlacheckiej”. W szkolnych podręcznikach piszą, że wszyscy ludzie rodzą się równi, ale każdy słyszy, że „rycerski” brzmi lepiej niż „chamski”. Wieśniacy są okrutni, głupi i zapici, i ledwie umieją się wysławiać, tak wynika z najpopularniejszych szlagierów. Mieszkamy w „rzeczypospolitej ludowej”, w której „wieśniak” jest wyzwiskiem.
W domu nie mówi się nigdy o pieniądzach. Nie przy dzieciach. Pięćdziesiąt lat później, w archiwum, ściska mnie za gardło. Kiedy zaczynam szkołę i mogę porównać, nie zdaje mi się, byśmy byli biedniejsi od innych. Mieszkamy wśród pięknych orzechowych mebli, Księstwo Warszawskie, polski rodzaj empire’u, choć nie tak wystawny. Na zdjęciach z tych lat pięciolatek ubrany jest w niebieski aksamit i białe getry, mama nosi futro. Ale jesteśmy już bez grosza. Doktor Oskar Bielawski, były dyrektor szpitala, zalega z opłatą rachunków w wysokości dwóch rocznych pensji, komornik już wycenił jego biurko i obrazy. Widzę, że dostał z łaski etat w jakiejś przychodni, ale teraz rozważa się zakaz prowadzenia prywatnej praktyki. Oficjalnie dlatego, że w Polsce lat pięćdziesiątych jest za wielu lekarzy. Prawdziwy powód jest zapisany niewprawnym charakterem pisma na marginesie tej decyzji: „Negatywnie nastawiony do nowego ustroju”.
Mama musi wiedzieć, że jej mąż, który kupuje jej naszyjniki z pereł, jednocześnie pożycza na jedzenie. Myślę, że ona protestuje, ale nie za bardzo. Ona także wie, że noblesse oblige.
Chyba już jestem nastolatkiem, gdy się dowiaduję, dlaczego musieliśmy opuścić jasne mieszkanie w przyszpitalnym parku i przeprowadzić się do ponurego budynku w Poznaniu, gdzie na schodach czuć uryną, a przy drzwiach są trzy dzwonki, jeden dla każdej rodziny. Ale dopiero czterdzieści lat później odkrywam w archiwum, że być może nie było to nieuniknione. Wiosną 1957 roku Oskar dostaje propozycję: Partia gotowa jest przymknąć oko na jego brak entuzjazmu dla osiągnięć psychiatrii radzieckiej. Może pozostać dyrektorem szpitala, który zbudował od podstaw. Pod warunkiem, że wyrzuci z pracy żonę.