- W empik go
Dom z ogrodem tanio sprzedam - ebook
Dom z ogrodem tanio sprzedam - ebook
Dwa śledztwa komisarza Olovskiego.
Nad brzegiem rzeki Ourcq znaleziono ciało zamordowanego pracownika miejscowego biura notarialnego. Do śledztwa włącza się emerytowany komisarz Serge Olovski. W poszukiwaniu mordercy natyka się na Ewę Wolny. Co wyniknie z ich współpracy?
Olovski z nudów podgląda swoją wiekową sąsiadkę Genevieve Hibou. Kiedy w wypadku samochodowym ginie syn starszej pani, komisarz odkrywa mroczną przeszłość kobiety. Czy doprowadzi ona go do wyjaśnienia podejrzanej śmierci?
Książka ta otwiera cykl kryminalnych opowieści Elizy Veinard o mrocznych tajemnicach sennego pikardyjskiego miasteczka i nieco melancholijnym komisarzu Olovskim, któremu nie dane jest odpocząć na emeryturze.
Eliza Veinard – z wykształcenia politolożka. Była bibliotekarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziennikarką, dekoratorką wnętrz, redaktorką. Książki, podróże, ludzie i ich historie to pasje, które ukształtowały jej sposób widzenia świata. Piętnaście lat temu zamieniła Kraków na Paryż, gdzie nadal mieszka i tworzy, dzieląc czas między malarstwo i literaturę. W obu tych dziedzinach zajmuje się tropieniem banału w sensacyjnych wydarzeniach i magii w zwyczajnym życiu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-73-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten czwartkowy poranek niczym nie różnił się od innych poranków. Monsieur Collard wsadził zrezygnowaną Titi do samochodu, podjechał kilkaset metrów Avenue de Verdun, skręcił w lewo nad Ourcq i zaparkował na skwerku, tuż obok kosza na śmieci. Otworzywszy drzwi swojego granatowego clio, wystawił Titi na trawę, sam zaś usadowił się wygodnie na przednim siedzeniu samochodu i spokojnie zabrał za przeglądanie wczorajszego numeru „L’Union”. Oczywiście upewnił się przedtem, czy w pobliżu nie widać innych spacerowiczów z psami. Titi bowiem, mimo nikczemnego ciała, posiadała nad wyraz waleczny charakter, który objawiał się zajadłymi atakami na wszystkie psy, niezależnie od ich wielkości, płci czy rasy. Ponieważ ludzi ignorowała całkowicie, siedzący na betonowej ławeczce mężczyzna nie wzbudził jej zainteresowania.
Artykuł o planowanej rozbudowie centrum sportowego i międzykomunalnego basenu w Villers-Cotterêts był dość długi, ale jako emerytowanego budowlańca szczególnie pana Collarda zainteresował. Przeczytał go od początku do końca, pozwalając sobie od czasu do czasu na sarkastyczne komentarze względem fragmentów, które wydawały się nierealnie optymistyczne.
Titi, załatwiwszy co trzeba, zwykle sama wracała do samochodu. Tym razem jednak jej przedłużająca się nieobecność nieco Collarda zaniepokoiła. Sięgnął pod siedzenie po smycz i otuliwszy się mocniej kurtką wyszedł z samochodu. Nawoływanie i gwizdanie nie zadziałało, chociaż pies był w zasięgu głosu i wzroku. Siedział nieruchomo, wpatrując się w człowieka, który mimo paskudnej pogody, drzemał na jednej z betonowych ławek. Sytuacja była nieco kłopotliwa. Doświadczenie życiowe podpowiadało panu Collardowi, że osoba, która w styczniowy poranek, przy minusowej temperaturze i nieustającej mżawce, drzemie w najlepsze na skwerku przy brzegu kanału, z pewnością ma za sobą długi i ciężki wieczór. A tacy ludzie różnie reagują na zakłócanie im spokoju. Aurélien zdawał sobie również sprawę, że ten cholerny, uparty pies nie ruszy się, jeśli nie ma na to ochoty, trzeba go więc będzie wziąć na ręce i wrzucić do samochodu. Na tę myśl westchnął ciężko. Kiedy podszedł powoli do ławki, przywołując Titi, ta nawet nie drgnęła. Szczeknęła tylko krótko, niepewnie, żeby nie powiedzieć – histerycznie.
– Bardzo pana przepraszam, ale ten pies…
Collard podniósł wzrok, ponieważ przypinając psa, widział tylko buty i dolny odcinek spodni młodego mężczyzny.
– O cholera! Cholera, cholera, cholera! – Trzęsącymi się dłońmi wyszarpywał z kieszeni telefon.
Twarz mężczyzny miała odcień siny, z wyjątkiem ciemnej, brunatnej strużki wypływającej z nosa. Podobne w kolorze plamy widać było na kołnierzyku koszuli i kołnierzu jasnej kurtki. Jednak najgorsze było to, że miał otwarte oczy, które nie poruszyły się, gdy Aurélien Collard dwoma palcami tuż poniżej ucha usiłował doszukać się pulsu.
Zorientował się, że dość bezmyślnie wybrał z pamięci numer telefonu, kiedy w słuchawce usłyszał głos żony. Kazał jej więc natychmiast się ubrać, przyjść na skwerek i zabrać psa do domu, po czym rozłączył się i dopiero wtedy wybrał 112.
***
Kuchnia była najzimniejszym pomieszczeniem w całym domu. Ścienny termometr od kilku dni pokazywał uparcie piętnaście stopni. Na zewnątrz trwała mroźna bezśnieżna zima z temperaturą spadającą chwilami do minus dziesięciu. Słońce miało wzejść dopiero za godzinę, a widoczna za oknem zmrożona, wilgotna zawiesina nie zapowiadała pogodnego dnia.
Serge zaciągnął mocniej pasek grubego, polarowego szlafroka i poprawił zamotany na szyi szal. Nie miał skarpetek, a stare przetarte kapcie z popękanymi podeszwami nie chroniły stóp przed ciągnącym od podłogi chłodem. Objął dłońmi elektryczny czajnik, czekając, aż woda zacznie wrzeć. Potem nasypał do wielkiego pomarańczowego kubka dwie łyżeczki kawy, nalał wrzątku i dolał mleka. Zawsze rano pił kawę przyrządzoną w ten sposób. Kiedy się już ubierze, może zrobi sobie kawę z ekspresu. Może nawet wypije ją z filiżanki. Ale pierwsza poranna kawa od lat była właśnie taka – parzona w wielkim kubku z grubej ceramiki, z dużą ilością mleka, a czasami, kiedy nie miał ochoty nic jeść, z jedną kostką ciemnego cukru.
Szurając kapciami, poszedł do salonu i włączył telewizor na jedyny kanał, który o tej porze nadawał non stop wiadomości i prognozę pogody. Zbliżała się siódma. Ogień w kominku wygasł, więc wcisnął się w poduszki wysiedzianej kanapy i okrył kocem zmarznięte stopy. Popijał gorący płyn, przeglądał bez zainteresowania reklamowe gazetki wyjęte wczoraj ze skrzynki na listy i nieuważnie słuchał wiadomości, spoglądając od czasu do czasu na ekran. Nie spieszył się. Od lat nigdzie się nie spieszył.
Z drzemki obudził go przepełniony pęcherz. Zwlókł się więc z kanapy, wyłączył telewizor i poczłapał do łazienki. Obwąchał skarpety i uznał, że nadają się do ponownego użycia. Pozostałe ubrania poddał podobnej ocenie i w efekcie założył te same rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Chwilę zastanawiał się nad koniecznością golenia, ale w końcu poprzestał na umyciu zębów i przemyciu twarzy.
Kiedy ponownie zszedł na dół, zaczynało świtać. Nadeszła pora na porządną kawę z ekspresu, z odrobiną mleka i herbatnikiem. O ile oczywiście znajdzie jeszcze jakieś herbatniki.
Oparty łokciami o kuchenny blat, wpatrywał się w strumień kawy lejący się do filiżanki i usiłował zaplanować coś, czym można byłoby wypełnić dzień.
W portfelu miał trochę drobnych. Przeliczał je kilka razy i wiedział, że na pewno wystarczy na bagietkę, a może nawet na lepszy chleb. Od kilku dni miał ochotę na dobry, świeży chleb, kawałek sera i kieliszek wina. Najchętniej zjadłby to, siedząc w ogrodzie, ale ciągle było za zimno. No i ten deszcz. Poszperał w kieszeniach kurtek i płaszczy i znalazł jeszcze dwa euro, co nastroiło go bardzo optymistycznie, bo doszedł do wniosku, że gdyby ograniczył się do zwykłej, najtańszej bagietki, mógłby zaszaleć i kupić sobie paczkę papierosów.
W piekarni na szczęście nie było kolejki. Kupił dwie zwykłe bagietki i stwierdził, że nadal stać go na paczkę cameli.
***
Cholerna ślimacza pogoda – pomyślała Ewa, wieszając na poręczy schodów wilgotną od nieustającej mżawki kurtkę. Droga do piekarni i z powrotem nie zajęła jej więcej niż piętnaście minut, ale to wystarczyło, żeby cała była przesiąknięta wilgocią. Stare zamszowe trzewiki, które donaszała po Piotrku, zdążyły przemoknąć i marzły jej nogi, ale nie miała czasu się przebrać. Musi jeszcze zrobić kanapki, dopilnować, żeby syn spakował porozrzucane po całym domu ładowarki, telefony, dokumenty, no i odprowadzić go na dworzec.
Piotr, wpatrzony w swój nieodłączny telefon, kończył śniadanie.
– Jezu, jak mi się nie chce jechać – stęknął, przeciągając się.
– Mnie też się nie chce, żebyś jechał, ale zmykaj na górę dopakować resztę rzeczy.
Masło, ser, wędlina, ogórek i trochę ketchupu – automatycznie smarowała i obkładała kawałki bułki, zawijając je w folię. Do małej reklamówki dołożyła jeszcze serwetki i jabłko. Wodę będzie sobie musiał kupić na dworcu.
Nie cierpiała, kiedy wyjeżdżali. Najgorszy był pierwszy samotny dzień. Cisza w domu, której nie był w stanie zagłuszyć telewizor ani włączana na siłę muzyka. Na siłę, bo wcale nie miała chęci jej wtedy słuchać. Miała ochotę położyć się, nakryć głowę kocem i czekać, aż coś się zmieni. A najlepiej, żeby czas się cofnął, żeby wszystko inaczej się ułożyło.
Poczekała aż pociąg zniknie za zakrętem i dopiero wtedy wyszła z dworca. Żeby odwlec moment powrotu do pustego domu, poszła na spacer wzdłuż kanału. O tej porze i przy tej pogodzie nie było zbyt wielu spacerujących. Minęła młodą dziewczynę z psem i, starając się nie wpaść w kałuże, szła, kuląc się przed podmuchami wiatru. Postanowiła dojść do wiaduktu i wracać. Wymarznie wystarczająco, żeby nabrać ochoty na gorącą herbatę. A może nawet podgrzeje sobie tę resztkę wina, która została po wczorajszej pożegnalnej kolacji.
Zaskoczył ją warkot silnika tuż za plecami. Weszła między drzewa, żeby przepuścić pojazd, i ze zdziwieniem stwierdziła, że to granatowy renault żandarmerii. Minął ją, zwolnił, ale się nie zatrzymał. Pomyślała, że pewnie robią tu czasami standardowe patrole, ale iść dalej już jej się odechciało. Nie dość, że zamszowe trzewiki były całkiem mokre, to jeszcze, cofając się między rząd drzew, wlazła w psią kupę. Kiedy usiłowała patykiem zeskrobać psie gówno z buta, minął ją kolejny samochód żandarmerii.
Wystarczy tego kontaktu z naturą – pomyślała, szorując podeszwą o trawę i zeschłe liście. I cóż to za przyjemność spacerować, skoro ruch tu jak na autostradzie. Manewry sobie jakieś urządzają czy co? Zawróciła i szybkim krokiem pomaszerowała w stronę wsi.
W domu przywitał ją klasyczny powyjazdowy bałagan, świecące się niepotrzebnie światło na schodach i dwie nieodebrane rozmowy na stacjonarnym telefonie. Sprawdziła – obydwie od nieznanych numerów, zaczynających się na 08. Cholerni naganiacze. Ale skoro już miała w rękach telefon, zadzwoniła do mamy. Potem niechętnie wzięła się za uprzątnięcie kuchni – zawsze to jakiś sposób, żeby dobrnąć do następnego dnia.
***
Nie pamiętał, że jest czwartek – jedyny dzień tygodnia, kiedy Tabac jest zamknięty. Papierosów więc nie kupił i tym bardziej miał ochotę zapalić. Na dodatek wkurzył go komentarz, który zupełnie niechcący usłyszał, wychodząc z piekarni: „Ach, to ten stary, bogaty dziwak”.
Mieszkańcy od dawna uważali Serge’a Olovskiego za starego, bogatego dziwaka. Wprawdzie absolutnie się z tą opinią nie zgadzał, ale też i nie starał się jej w żaden sposób prostować. W ogóle mało przejmował się mieszkańcami i ich poglądami, głównie dlatego, że oprócz kilku osób, z którymi wymieniał niezobowiązujące „dzień dobry”, nikogo tu nie znał i poznawać nie zamierzał. Nie miał również zamiaru obnosić się ze swoimi problemami finansowymi czy też mówiąc wprost – biedą, a tym bardziej przekonywać kogokolwiek, że mimo swoich siedemdziesięciu lat, nadal czuje się młodo. Nie zaprzątał sobie głowy uściślaniem, na czym właściwie miałyby polegać jego dziwactwa.
Dziś szczególnie ubodło go określenie „stary”. Do siedemdziesiątych urodzin brakowało mu jeszcze kilku miesięcy. Oczywiście dostawał zadyszki, zanim wydrapał się na zamkową górę, czasami bolał go kręgosłup, a bez okularów nie był w stanie czytać, ale nie uważał, że to jakaś szczególna cecha starości. Jego żona cierpiała na mnóstwo przeróżnych dolegliwości już w wieku trzydziestu lat, więc nie przejmował się tym wszystkim specjalnie. Nie żeby był jednym z tych żałosnych, wiecznych młodzieniaszków, ale bez przesady.
Nie miał właściwie nic przeciwko określeniu „dziwak”. Jednak w połączeniu ze „stary” jakoś nie najlepiej brzmiało.
– Stary, bogaty dziwak – powtórzył na głos, patrząc na panoramę La Ferté, widoczną z okien salonu.
Śliczne miasteczko, spowite szarą mgiełką mżawki, nawet przy tej pogodzie wyglądało malowniczo. Malowniczo i spokojnie. A tu, tuż pod zamkiem, wąskie brukowane uliczki były szczególnie urokliwe. Jego dom nie należał do tych najstarszych, pochodził pewnie z XVIII wieku, ale za to otoczony był pięknym i dużym ogrodem, ze starymi drzewami i kamiennym murem. Z okien kuchni widział ruiny zamku, a z salonu panoramę miasta, z rzeką Ourcq, jej kanałem, starymi domami i linią lasów Retz na horyzoncie. Poczłapał do piwnicy po butelkę wina. Zbliżało się południe i zaczynało go nieprzyjemnie ssać w żołądku.
Usiadł w zimnej kuchni i nie zawracając sobie głowy talerzami, jadł bagietkę z najzwyklejszym serem brie, popijając tanim winem z Intermarché. Całkiem satysfakcjonujący posiłek. Na kolację może zrobi sobie coś na gorąco, ale teraz wino rozgrzało go wystarczająco, żeby nie myśleć o czyszczeniu paleniska, wynoszeniu popiołu, przynoszeniu drewna i paleniu w kominku. Zwłaszcza że drewno też powinien oszczędzać.
Dzień był szary i senny. Wypite wino spowodowało nieprzyjemną ociężałość, ale bronił się przed myślą o drzemce. Bał się, że w nocy nie będzie mógł spać, a bardzo tego nie lubił. Chodził więc od okna do okna, nie mogąc się zdecydować, co ze sobą zrobić. Porysowane szkła okularów zniechęcały do czytania, telewizja go irytowała, a ogród odstraszał nagimi konarami drzew i trawą uginającą się pod stopami jak dobrze nasiąknięta gąbka.
W końcu założył kurtkę z kapturem i ciężkie buty, których używał do prac w ogrodzie, i wyszedł, nie zamykając drzwi na klucz. Zszedł powoli ulicą Szczurów, ślizgając się na mokrym bruku, minął kościół Notre Dame i z ulicy Meaux skręcił nad kanał Ourcq. Marzł i bardzo go to cieszyło. Ponury nastrój mijał powoli. Świąteczne dekoracje wiszące nad główną ulicą przypomniały o niedawnej wizycie dzieci. Ciągnący się od kanału zapach specyficznej bagiennej zgnilizny uruchamiał migawki wspomnień ze spacerów z Marie-Hélène. Przychodzili tutaj zwłaszcza w pierwszym roku po zakupie domu. Ona była zachwycona każdym kawałkiem miasteczka, a jemu udzielał się jej entuzjazm. Roztaczała wizje sielankowego życia. Kiedy Serge przejdzie na emeryturę, wyremontują to wielkie domiszcze, a Didier z Sylvie i Nathalie będą spędzać u nich wszystkie weekendy, wakacje i święta. Dziś te wspomnienia nie były już ani bolesne, ani tak gorzkie jak kiedyś. Rozczarowanie, wstyd, niedowierzanie, szok, rozpacz – to wszystko gdzieś w nim nadal tkwiło, ale przecież jakoś żył. Z dnia na dzień. Nic go wprawdzie nie cieszyło, ale też i nie groziły mu kolejne rozczarowania. Właściwie uczucie, że wszystko, co go mogło spotkać, już go spotkało, było dość komfortowe.
Zbliżał się do wiaduktu, po którym kiedyś jeździły pociągi do Reims. Teraz torowisko było zaniedbane, a betonową konstrukcję mostu ozdabiały rdzawe zacieki i zarastające mchem pęknięcia. Kilka metrów dalej był niewielki skwer z dwoma betonowymi ławkami. Na tym skwerku, wiosną, między drzewami, żółciły się żonkile i narcyzy. Teraz cała polana była zryta oponami oznakowanych samochodów żandarmerii, kilku małych osobowych wozów i jednego samochodu strażackiego. Serge zatrzymał się niepewny: ma wracać czy kontynuować swoją przechadzkę? Widział żółto-czarne taśmy rozciągnięte między drzewami i na plastikowych palikach aż do brzegu kanału. Wyglądało na to, że droga jest zablokowana. Zanim cokolwiek zdecydował, tęgi żandarm zbliżył się do niego z rękami wspartymi na biodrach.
– Proszę się tu nie zatrzymywać, proszę pana. Proszę odejść – usłyszał.
– Nie mogę przejść dalej? Stało się coś?
– Proszę się oddalić. – Żandarm nie miał zamiaru wdawać się w pogawędki.
Serge wzruszył ramionami i wycofał się na ścieżkę. Po chwili usłyszał tuż za sobą silnik samochodu. W białym nieoznakowanym peugeocie uchyliła się szyba od strony pasażera.
– Przepraszam pana, da się tędy dojechać do centrum La Ferté? – zapytał nieznajomy.
– Tak. Trochę tu wąsko, ale ścieżka jest utwardzona. Wyjedziecie przy parkingu w centrum wsi.
– Dziękuję panu.
Szyba peugeota podjeżdżała już z powrotem do góry, kiedy z wnętrza samochodu dobiegł pełen niedowierzania okrzyk:
– Serge? Serge Olovski?
Jean-Paul Lefevre uśmiechał się radośnie i zapraszającym gestem pokazywał tylne siedzenie samochodu.
– Z nieba mi spadasz. Wsiadaj, podwieziemy cię.
Komisarz Lefevre objął jego funkcję po tym jak Serge, trzy lata przed całkowitym wycofaniem się z pracy, został wykładowcą w Melun. Niski i okrągły, z lekko zaróżowioną twarzą i krótko, po wojskowemu, ostrzyżonymi włosami, Lefevre niewiele się zmienił. Może trochę przybyło mu kilogramów, a ubyło włosów, ale nadal tryskał energią. Mówił dużo i hałaśliwie, śmiejąc się z własnych dowcipów i irytujących powiedzonek.
– Mamy tu zgon. Młody chłopak, dwadzieścia dziewięć lat. Rozwalona podstawa czaszki, ślady pobicia. My się już rozejrzeliśmy z Gilles’em, ale technicy potrzebują jeszcze około dwóch godzin. Och, przepraszam, nie przedstawiłem was.
Młody inspektor skinął głową. Serge ze swej strony wymruczał jakieś niewyraźne „miło mi” i na chwilę spotkali się wzrokiem we wstecznym lusterku. Tymczasem Lefevre perorował nadal.
– Słuchaj, może siądziemy gdzieś przy kawie, podzielisz się z nami miejscowymi ploteczkami, co? Chłopak nazywał się Jules Duval i podobno pracował w kancelarii miejscowego notariusza.
– Czwartek jest.
– Słucham?
– Czwartek jest, Tabac zamknięty, a La Moustache otwierają koło osiemnastej.
– Aaa. No cóż. Ale chyba można tu gdzieś wypić kawę?
Nie miał wyjścia. Musiał ich zaprosić do siebie. Trochę oszołomiony nieustanną paplaniną Lefevre’a, dzielnie zniósł uwagi w rodzaju „Widać, że brak tu kobiecej ręki” i z zadowoleniem skonstatował, że nie musi odpowiadać na pytania „Jak sobie radzisz, stary?”, bo Jean-Paul wcale odpowiedzi nie oczekuje. Inspektor Gilles Huvet nawet nie zdjął z rękawa policyjnej opaski i w ogóle nie brał udziału w rozmowie, Lefevre zaś dość szybko przeszedł do konkretów.
– To jak? Powęszysz trochę? Ten człowiek, który znalazł ciało, twierdzi, że znał chłopaka z widzenia, wynajmował mieszkanie przy rue de la Cité…
– Dlaczego ty, Lefevre, a nie ktoś z Laon czy nawet Soissons? Dlaczego ciebie w to ubrali?
– No cóż, mój drogi, widziałeś tu kiedyś w pobliżu śluzy samochód z napisem „Merostwo Paryż”? Wyobraź sobie, że kanał i teren wzdłuż kanału należy administracyjnie do Paryża i z automatu wcisnęli tę sprawę nam. A ja mam kilka śledztw w toku, w tym dwa takie, które od ponad roku tkwią w miejscu. Mógłbyś trochę popytać miejscowych, rozeznać się w sytuacji. Gilles będzie z tobą w kontakcie, a zanim ja dostanę protokoły od techników, minie trochę czasu. Nie chcę, żebyś za nas odwalał całą robotę, ale może uda ci się dowiedzieć czegoś, co nam pomoże. Przetrzesz nam ścieżki. Oczywiście nieoficjalnie.
Nie wygląda mi to na jakąś skomplikowaną sprawę. Chłopak młody, puszki po Dessperados znaleźliśmy koło tej ławki. Pewnie jakaś bójka o dziewczynę albo zwykła pijacka kłótnia.
Młody Huvet przypalał kolejnego papierosa, co tylko w niewielkim stopniu pozwoliło mu ukryć grymas niezadowolenia. Nie był zachwycony pomysłem szefa, żeby do śledztwa wciągać amatora, nawet jeśli to emerytowany glina.
– Nie rób mi tu min, Huvet. Olovski to mój były szef. Niejednego mógłbyś się od niego nauczyć. W poniedziałek weźmiesz któregoś wolnego sierżanta i przyjedziesz z wezwaniami _in blanco_, a komisarz Olovski, twoja wtyczka w terenie, przekaże ci wszystko, czego się dowiedział, i wskaże ciekawe osoby, z którymi oficjalnie i formalnie porozmawiasz. Wszystko zgodnie z procedurami. To co, koledzy? Podjedziemy teraz do mieszkania pana Duvala, zobaczymy, co i jak, a potem wpadniemy do notariusza?
***
W piątki rano do pani Bernard przyjeżdżała pielęgniarka. Potem przychodziła Ewa, żeby zrobić zakupy i zabrać do prania pościel i bieliznę. Pranie wolała robić u siebie w domu i odnosić wyprasowane, w poniedziałek rano. Tak było wygodniej dla obu stron. Dostawała za to trzydzieści euro i porcję narzekania na drożyznę, podłą jakość produktów i niedokładnie wyprasowane prześcieradła. Znosiła jednak cierpliwie złośliwości starej kobiety, bo w jej sytuacji każdy zarobiony grosz miał znaczenie, a zdawała sobie sprawę, że niewielkie ma szanse na znalezienie innej pracy gdzieś w okolicy.
Samochód pielęgniarki nadal stał tuż przy bramie, co nawet Ewę ucieszyło, bo zwykle wtedy starsza pani zbyt była zajęta, żeby udzielać szczegółowych wskazówek co do rodzaju mięsa, miękkości serów czy koloru warzyw.
Drzwi otworzyła niezamężna siostra pani Bernard, Josie, która mimo zaawansowanego wieku, pokaźnej tuszy i kłopotów ze stawami, zajmowała się domem, gotowała i tylko do cięższych robót wynajmowała pomoc.
– Wejdź, moja droga, wejdź. Moja siostra jest w salonie, listę zakupów przygotowałam, a zanim wrócisz, pranie będzie w tej dużej niebieskiej torbie. Dołożę jeszcze szlafrok, o ile uda mi się ją namówić, żeby przebrała się w coś innego.
W salonie nad zapachem leków i zastarzałego moczu górował zapach świeżo zaparzonej kawy. Pani Bernard stukaniem laski o podłogę podkreślała każde wypowiadane słowo, a pielęgniarka, chowając do pokrowca ciśnieniomierz, przytakiwała jej zgodnie.
– To już nie jest spokojna okolica, teraz strach wyjść na ulicę. Samochody podobno popalili na parkingu, a tuż przed bożym narodzeniem ktoś zdemolował naszą skrzynkę na listy. Josie próbowała ją jakoś naprawić, ale drzwiczki pokrzywione, zamek uszkodzony. A nowa kosztuje. Skrzynkę na listy! Wyobrażacie sobie? Nie mogę zrozumieć, po co ktoś to zrobił. Nie pierwszy raz coś takiego się wydarza. Latem ktoś nam farbą obsmarował bramę. Jakieś napisy czy rysunki, zupełnie nieczytelne. Po prostu wandalizm i brak kultury. To było tego lata, prawda, Josie?
– Tak, tak, późnym latem.
– Coś się stało? – zapytała Ewa, stojąc w drzwiach, pobieżnie przeglądając listę zakupów i przeliczając pieniądze
– To pani nic nie wie? Wczoraj rano nad kanałem znaleziono zwłoki zamordowanego mężczyzny. Pan Collard go znalazł i zawiadomił policję. Akurat byłam w aptece, jak kupował środki uspokajające dla żony, bo ona też go widziała. Znaczy tego zamordowanego.
Ach, to pewnie było to. Te samochody żandarmerii… – pomyślała Ewa, słuchając jednym uchem coraz bardziej szczegółowych relacji. Nie wszystko rozumiała, bo trzy kobiety mówiły szybko i przerywały sobie nawzajem.
W Intermarché nie było tłoku. Kilka osób kręciło się nieśpiesznie między półkami, więc panie przy kasach rozprawiały głośno o morderstwie, a klienci włączali się do rozmowy. Ponieważ od wczoraj nie pojawiły się żadne nowości, zwykle kończyło się to podobnymi wnioskami – nie jest już tak bezpiecznie jak kiedyś, młodzi ludzie piją, palą samochody, a gdzieś nad Ourcq, w pobliżu śluzy, podobno wieczorami kwitnie w najlepsze handel narkotykami.
W Tabacu, gdzie Ewa kupowała gazety odłożone dla pani Bernard, sytuacja wyglądała podobnie – morderstwo było głównym tematem pogawędek przy piwie bądź kieliszku białego wina.
Koszyk z zakupami jak zwykle postawiła na zadaszonych schodkach przy tylnym wejściu, zabrała torbę z praniem i nie dzwoniąc do drzwi, poszła do siebie. Ze skrzynki na listy wyjęła urzędowo wyglądającą kopertę, ale nawet jej nie otworzyła. Wieczorem zobaczy, czego znowu chcą. Pewnie dosłania jakichś brakujących dokumentów.
Włączyła czajnik i czekając na herbatę, podgryzała suchą bułkę, która od wczoraj leżała na kuchennym blacie. Po wyjeździe Piotrka niewiele jadalnych rzeczy zostało w lodówce, poprzestała więc na różowym i nijakim plastrze wędliny i kawałku ementalera.
Z kubkiem parującej herbaty w ręku miała właśnie włączyć komputer, żeby sprawdzić, czy nie ma wiadomości od dzieci, gdy zadzwonił dzwonek.
– Dzień dobry. Pani Ewa Wolny?
W drzwiach stał starszy pan sprawiający wrażenie ogólnie zaniedbanego. Z pewnością nie golił się dziś rano, a najprawdopodobniej wczoraj też nie i dobrych kilka dni nie mył włosów, których zresztą nie było zbyt wiele.
Znała go z widzenia, czasami robił zakupy w Intermarché i kilka razy wpadła na niego w Tabacu. Kupował ten sam rodzaj papierosów, który i ona lubiła. I wtedy, i teraz ubrany był w ciemną, dość długą kurtkę z kapturem i luźne, wypchane na kolanach dżinsy. Za to na szyi miał niedbale zamotany długi szal w ciepłych odcieniach brązów, rudości i żółci. Nie mogła od tego szalika oderwać oczu – z pewnością był miękki i ciepły, no i nie wyglądał na jeden z tych tanich, kupowanych na pchlim targu.
– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam… Eee, nazywam się Serge Olovski i mieszkam tu, w La Ferté. Eee… może słyszała pani, że zamordowano tu u nas młodego człowieka, niejakiego Jules’a Duvala. Znała go pani? Pracował w kancelarii notarialnej u pana Webera.
– Niestety. To znaczy tak, widywałam go czasami na ulicy, ale właściwie go nie znałam. Nawet nie wiedziałam, jak się nazywa.
– Hm, czy mimo to moglibyśmy chwilę porozmawiać? Mógłbym wejść na chwilę? Albo może pozwoli pani zaprosić się na kawę do PMU?
– No dobrze, niech pan wejdzie, ale naprawdę nie wiem, co mogłabym…
– Proszę mi dać pół godziny.
Olovski przepraszającym gestem uniósł obie ręce do góry, ale jednocześnie wlazł w tych swoich buciorach z Decathlona na jasne linoleum w kuchni i w najlepsze mościł się na krześle. Kurtkę zdjął i powiesił na oparciu, odsłaniając tym samym szary sweter z szalowym kołnierzem, który może nadal byłby całkiem elegancki, gdyby ktoś go porządnie wyprał i przyszył nadprutą kieszeń.
***
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_