- W empik go
Domek przy ulicy Głębokiej - ebook
Domek przy ulicy Głębokiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 553 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wędrując po Warszawie, po odleglejszych przyrogatkowych ulicach, dla strawienia czasu na łazędze, a cierpliwie przeżuwając wrażenia i spostrzeżenia brukowe, spotyka się po drodze niemało wypadków i przedmiotów najzwyklejszych, najpospolitszych, zawsze jednak przykrych dla oka, nawet niezbyt wrażliwego. Jasnokoścista szkapa jaka ugina się pod ciężarem olbrzymiej fury i pokornie wytrzymuje razy pejsatego woźnicy – pijanego wyrobnika w łachmanach na błocie otacza tłumek ciekawy. Tam sterczą osmalone kominy zgorzałych budynków, tutaj rozwalają jakie domostwa, gdzieby jeszcze długo płacz i śmiech ludzki mógł się rozlegać!
i należy się tylko obawiać, że ulecą te piękne dni – świętujcie je uroczyście, oto rozkaz nieba.
Padają ściany z łoskotem, sypie się gruz i cegła, wiatr buja kłębami starego wapna, które tamuje oddech i gryzie w oczy. Zdaje się, że nieprędko nowe lepianki na miejscu zwalonych powstaną, że dopiero na wiosnę trawka zazieleni szczątki podwalin, bruk pokryje błotniste kałuże i oko przyzwyczai się do nowego widoku. Żal nie tylko białych firanek i wystawionych doniczek z kwiatami, które spostrzegało się z daleka, z daleka w jakim okienku, ale i wszystkich innych ludzi, znanych zaledwie z widzenia lub też nieznanych zupełnie. Dziarskie, jasnowłose dzieciaki nie hasają już na bosaka po bruku ani skrzeczą powalane bachorki w krymkach, nie widać zabawnych dachów spiczastych, szyldów, czasem tak wymownych jak np.: „Magle ogrzane i chłop do kręcenia” albo: „a Paryż. Josek Kuropatwa fabrykant kapeluszów i ram złoconych”, albo: „Tu konie kują, Zdieś skapy kujat". Wkrótce nie będzie tu słychać gwaru ani krzyku, uśmiechów ani swarów, pierzchnie ruch i życie, którego w każdym większym mieście im więcej, tym lepiej, a które tym wydatniejszą ma cechę, im dalej od środka się rozwija.
Na pustym placu zawierucha pobuja swobodnie. Przy każdym bo niszczeniu ubywa jakaś cząstka niepowrotna, której następne czasy nie wynagrodzą, znika na zawsze jakiś odcień samoistny, co choćby tylko istniał w tak szczupłym zakresie jak życie kilku rodzin w odległym zakątku Warszawy, zawsze jednak istniał i ślad swój zostawił.
A oweż drewniane, grzęznące w ziemię dworeczki, grożące co chwila zawaleniem, odrażająco brudne, z facjatkami tak przerażającymi jak stare czapczyska, co je „handel” ze śmieciów podniesie, a tandeciarz zawiesi na szyldzie na Franciszkańskiej – cóż to za niemiły ustęp w podróży po bruku! Patrząc na te bu – dy, zdaje się, nie podobna przypuścić, aby tam uczciwość mieszkać mogła, aby przemawiała z wywiędłych twarzy biedaków, siedzących nieraz po kilka godzin z żabią rezygnacją w jednej, wilgotnej ciupie. Dlatego też najmniejszy dowód uczciwości tamecznej (a bywa ich stosunkowo bardzo wiele) tym szanowniejszy, że tak mało do niej środków. Na wsi murowany budynek, aby niezbyt pretensjonalny, spośród drzew mile wpada w oko; w mieście, na ulicy najuboższej, drewniana buda, nawet zielono pomalowana, nawet z oknami po niemiecku wymytymi (co najczęściej widzieć można u piekarzy lub młynarzy) zawsze ma jakąś lichą i zakazaną powierzchowność.
Za to podczas wędrówki w pogodny ranek, kiedy i w miejskim powietrzu drga woń ogrodów, których dzięki Bogu nie brak jeszcze w Warszawie, patrzmy na wznoszący się gmach jaki, z każdym dniem rosnący widocznie. Co to za życie, co za czynna krzątanina na czerwonych, wzrastających ścianach! Cegły z rąk do rąk jakby dobre nowiny piorunem pocztują ku górze, gwarzą starsi z kielniami i pacami, nucą pod nosem cieśle na wiązaniach dachu, a chłopcy, przy ciężkiej pracy żartując z kobiet, śmieją się częściej niż przy lekkim zarobku w zimie, kiedy z katarynkami lub szopkami chodzili. Brzmią dokoła malownicze wykrzykniki i wyrażenia mularskie: „Pocztuj! walaj! trzymaj do druta! sadź w środku!” Powstaje też wkrótce pokaźna jejmość dwu – albo trzechpiętrowa, częściej z pozorną elegancją niż ze smakiem rzeczywistym przystrojona, która właścicielowi nie tylko da zarobek, od niejakiego czasu diabelnie wycieńczający kieszenie lokatorów, ale i pewność,. że jeśli po jego śmierci spadkobiercy natychmiast nie sprzedadzą domu, to nazwa właścicielska na tablicy zielonej przetrwa jego ziemską wędrówkę. Nic dziwnego zresztą na której z głównych ulic zobaczyć taką wystrojoną elegantkę lub też odświeżoną jejmość, ale na uboższej, na zaułku jakim, pomiędzy zgrzybiałymi, odartymi babulkami, schludny, niewielki domeczek, przybrany w świeży, wapienny kożuszek i magierkę z dachówki – cóż to za miła niespodzianka! Ujrzawszy takiego uczciwca, nie podobna przypuścić, aby nie stanął za pieniądze uczciwie zarobione. Przypuszczenie to, na pociechę okrzyczanych czasów, sprawdza się jednak i u nas – nie taki bo diabeł straszny, jak go malują, i nawet w Warszawie nie tak straszny!II
Roku Pańskiego tysiąc ośmset czterdziestego któregoś na rogu ulicy Głębokiej, w pobliżu dawnego gmachu marcinkanek, tuż przy Wiśle, stał na rogu niewielki, żółtawy domek z facjatką. Z jednej strony była kuźnia, z drugiej sklep, przed którym zamiast szyldu czarne i niebieskie trumny. Na facjatce, w trójkącie pod dachem, pod wyrobionym z wapna godłem Opatrzności Boskiej, świecił napis czerwoną farbą:
Dałeś mi Boże z Twojej opatrzności, Dajże i temu, który mi zazdrości!
W poczciwym tym domku, w stancyjce od podwórka, z rana, w wilię Wilii Bożego Narodzenia, rumiana panienka lat siedemnastu, a może i więcej, z książką w ręku – i młodzieniec wcale nie blady lat do dwudziestu siedzieli przy okienku wychodzącym na Wisłę.
– Pani już czyta wybornie, panno Marcjanno, doskonale!
– Żartuje pan Marcin.
– Marcelli, pani! Strzeżże mnie, Boże, żebym miał żartować. Encore commencez vous, je prie beaucoup. Zacznij pani raz jeszcze, tylko śmiało!
– Ca-lyp-lyp-so Calipso ne pouvait se con-con-soler du départ d'Ulysse. Czy to imię Kalypso?
– Wybornie! Jak pani już rozumie! Oczywiście, że imię, tak jak na przykład po polsku Kaliksta.
– To Ulysse pewno Julisia.
– Chyba Julian, panno Marcjanno! To był sławny król grecki, co podróżował przez całe życie, a miał żonę Penelopę, która go nadzwyczaj kochała.
– A on ją także?
– I jak jeszcze, i jak jeszcze! – odparł żywo nauczyciel i wzrok jego ślizgnął się nieśmiało po jasnych włosach uczennicy, tak bujnych, że mogłaby podzielić się z dwiema elegantkami, jedną aktorką i jeszcze by starczyło na sążniste nioby, matyldy, warkocze i tym podobne diabełki.
– Panie Marcinie!
– Marcelli, Mamselle! Co pani rozkaże?
– Czy ja mam co rozkazywać?
– Au contraire.
– Dziś post.
– Aujouid'hui carême, uważała pani?
– Boję się, żeby pan nie odmówił.
– Ja?
– Może mama pańska lubi zupę piwną; gdyby się nie rozgniewała…
– Zbytek grzeczności, je non permetrai pas – odparł nauczyciel rumieniąc się nieco, chociaż na propozycję poruszył szczękami, które znakomicie miał rozwinięte, nawet na człowieka z wybornym apetytem.
– Państwo pogardzają!
– Strzeżże mnie! Jak można mówić tak, mamselle Marceline! Zapytam mamy, tymczasem czytajmy dalej, plus loin !
– Co to jest nymphe ?
– Nimfy to były piękne panienki greckie u bogini Kalypso, podobne na przykład do syren. Musiała pani widzieć na szyldach syreny?
– Widziałam na rogu Wójtowskiej ulicy nad kantorem loterii. Więc one także były rybami?
– Bywały, ale nie zawsze – odparł wyrokująco nauczyciel, któremu na to zapytanie pachniała zupa coraz bardziej, a wzrok zatrzymywał się coraz częściej na niskim czole, na różowych ustach szepleniących niegodziwie francuskie wyrazy, na powiekach z gęstymi rzęsami, pochylonych nad książką.
– Czyta pani jak anioł, prawdziwy anioł, angelus po łacinie, po francusku 1'ange.
– Proszę nie żartować. Przepraszam, jak po francusku kościół?
– Un église.
– Czy pan u spowiedzi był w kościele Panny Marii?
– Byłem.
– Naprawdę?
– Nie, panno Marcjanno, naprawdę – encore je ne suis pas ét é, rozumie pani?
– A to pięknie!
– Mais j'irài, j'irài à la confessionale, pójdę niezawodnie – odparł nauczyciel przykładając rękę do serca na znak, że przyrzeczenia dotrzyma.
– Oj, cieszyłabym się, żeby ksiądz surową zadał pokutę!
– Ksiądz? le prêtre, un abbé, un ecclesiaste.
– A proboszcz jak?
– Un probos.
– A kanonik?
– Un canonique, bo to z francuskiego – odparł niezmieszany nauczyciel.
Czas upływa młodym jak sen przy nauce języka powszechnego. Słoneczko zimowe, w lodach Wisły odbite, rozkosznie do nich zagląda przez małe okienko i szczupłą, pobielaną stancyjkę cudownym światłem oblewa; wonne i świeże roztacza życie, przy którym nawet pomarszczone listki muszkatelu w doniczkach pachną dla nich wiosennie i bohomazy na ścianach wydają się cudnymi malowidłami, co opiekuńczo na nich spoglądają.
Uczennica coraz niegodziwiej wymawia okrągłe frazesy wypadków Telemaka , nauczyciel unosi się nad jej postępami coraz wymowniej. Nie widzą, jak drzwi pierwszej izby z lekka się uchyliły i zajrzał krępy mężczyzna, osmolonej twarzy, lat pięćdziesięciu kilku, opasany skórzanym fartuchem.
– Szczęść Boże do roboty, panie Marcinie! – rzekł uchylając rogatywki z barankiem. – Ostro, Marcysiu, ucz się, moje dziecko! Uczcie się, państwo! „Uczcie się, dzieci!” – dodał w myśli i wrócił do pierwszej izby.
– Po francusku, po francusku! – wołał tak uradowany jak Panczykowski w komedii Młynarz i kominiarz z tego samego powodu.
Przy kominie grzał się zakonnik z puszką pod pachą i przyglądał się mu z uśmiechem.
– Ojcze Jakubie, nie odmawiajcie, prosimy z nami, co Pan Bóg dał.
– Ano Bóg zapłać, kumie Szczepanie! Trzeba wracać do klasztoru. Oddajcie jeszcze te opłatki dla panny Marcysi i zażyjcie oto tabaki! Więc ta sucha jejmość, co na facjatce mieszka, to matka tego metra?
– Adyć tak, matka pana Marcina. A bo co?
– Ano tak sobie.
– Onać to czasem, kiedy odpowiada człowiekowi, to się widzi, jakby mu łaskę robiła. Czy o tym chcieliście mówić?
– Ano nie.
– Bo też to, widzicie, była całą gębą pani, mąż był urzędnik nie lada, kontroler, mospanie!
– Gdzie?
– Gdzieś na prowincji, nie wiem tam dobrze.
– Ano tak!
– Myślicie, że wedle niej tak bardzo krucho, choroba tam krucho! Imość dusi grosiwo i ma rację, bo przez grosza źle, a ma komu zostawić. Mądra to kobieta, siarczyście mądra!
– Ano tak! I ten pan Piotr, to jest pan Marcin, uczy tam jeszcze Marcysię?
– Albo co?
– Ano dobrze, że im nikt nie przeszkadza.
– Choroba z wami, mój ojcaszku, bodaj was najjaśniejsze pioruneczki nie zatrzasły! Mówicie zawsze, jakbyście naumyślnie połykali słowa.
– Com wam powiedział, czy na złe kiedy wyszło?
– Albośmy to, ojcaszku, nie z jednych stron i razem prochu nie wąchali? Pamiętacie, kiedy mnie kula palnęła w ten gicałek? – dodał kowal, klepiąc się po kulawej nodze.
– Ano dajmy tam temu pokój, mój kumie poczciwy! Mróz bierze coraz bardziej. Z kuźni od was aż się tutaj sypią iskry. Wam trzeba do roboty, a mnie do klasztoru. Nie zapomnijcie o opłatkach dla mojej chrzesnej. Bądźcie zdrowi!
– Ej, po jednym na drogę, ojcze Jakubie! Choroba z tym zimnem!
– Ano, zresztą, po jednym!III
Na facjatce pod Opatrznością Boską, w pokoiku niskim, ale dość obszernym, po południu w Wilię Bożego Narodzenia Marceli rozmawiał z matką.
– Co by też mamie szkodziło zejść na chwilkę do Szczepaniaków, na chwilkę tylko?
– Marcel! dużo mówić nie lubię. Już raz zdeklarowałam się, jestem niedyspozyt i ryby mi nie służą – odparła czytając przez rogową lornetkę w książce od nabożeństwa.
– A ubrała się mama, jakby miała wyjść gdzie – dodał ciszej, przyglądając się bacznie wiśniowemu szlafrokowi, chustce bagdadzkiej i czepkowi z żółtymi wstążkami, co wszystko zwykle od wielkiego dzwonu przywdziewała.
– Cóż to za inkwizycja znowu?
– Strzeżże mnie, Boże, mamo! Gdzie, jak, skąd inkwizycja? Przykro mi tylko będzie na dole wiedząc, że mama przez cały wieczór sama zostanie na górze – odparł pomnąc przede wszystkim, że pannie Marcjannie przyrzekł odwiedziny matki.
– Oj, ty mądra główko! – zawołała matka głaszcząc po czuprynie jedynaka, który już uśmiechał się, że wygrał sprawę. Nagle wstała, a była prawie tego samego wzrostu co syn, wcale nie ułamek, tylko znacznie suchsza od niego i nieco pochylona. Nos jej był familijny, spory, włosy ni to płowe, ni to siwe, gęsty mech siwawy oprószał wierzchnią wargę i brodę; głos miała niski, męski i twarz żółtej cery, wcale nie polską.
– Nie, Marcel, nie! – rzekła powoli – ty jeszcze nie rozumiesz, jak dalece w komunikowaniu się z ludźmi takiej klasy trzeba być ostrożnym.
– A jednak to uczciwi ludzie, tacy dla nas grzeczni.
– Czy ja kontestuję? – odparła żywiej i usta jej skrzywiły się nieco, jakby z gniewu i niecierpliwości zarazem. – Już nieraz powtarzałam, że co innego lekcja, bo uczciwy zarobek, i do tego tak szlachetny jak udzielanie komu nauki, nie wstydzi nikogo. Zresztą, prawie ty im świadczysz grzeczność, dzień w dzień godzina, prócz niedzieli, za takie honorarium.
– Przepraszam mamę, przecież za mieszkanie dopłacamy tylko rubla miesięcznie i jeszcze nam czasem Jakubowa usługuje. Przecie mama tak cieszyła się z początku, że wpadła na ten koncept i że gospodarz przystał.
– A cicho że! Cóż to za gaduła! Przypomina mi, jakbym nie pamiętała lepiej od ciebie.
– Strzeżże mnie, Boże! Ja tylko tak – wtrącił całując ją w rękę.
– Otóż powiem ci na zakończenie wszystkiego, bo jak wiesz, nie lubię dużo mówić, że lekcja lekcją, ale po co tam przesiadywać, jak ci to nieraz zdarza się po lekcji. Dyskurs z takimi prostakami bez żadnego profitu dla ciebie; gustując w takim towarzystwie, już uchybiasz twojej godności.
– To zbytek dumy, kochana mamo!
– Point du tout. Niewłaściwa duma – to pycha;
a właściwa – to ambicja. Jak wiesz, papa mój nieboszczyk mógłby, gdyby chciał, używać tytułu barona – Kalbfleischowie w Szląsku są baroni – a jednak nie chcąc mu być ciężarem wolałam, jak wiesz, zostać guwernantką – i mam to sobie za prawdziwy honor. Więc o pychę nie można mnie posądzać.
– Strzeżże mnie, Panie!
– Poszłam potem za mąż za przyzwoitego, poczciwego człowieka nie pytając o jego ród ani pochodzenie, chociaż Gulmańcewicze są z dobrej familii. I przeżyłam go – zawołała z głębokim westchnieniem, zatapiając się znów w książce.
Synowi niekoniecznie trafiały do przekonania tym podobne rady i przestrogi, tyczące się mianowicie przedłużanych odwiedzin na dole; słuchał ich jednak tak często, że przez samo wsłuchanie musiały mu utkwić w pamięci, a był to główny cel macierzyńskiej dyplomacji: nie szło jej o to, żeby bezpośrednio wypełniał jej przepisy, tylko, żeby w danym razie przypominając je sobie, we własnych oczach zyskiwał na wartości. Zanadto jednak solennie przyrzekł pannie Marcjannie uprosić matkę, wstyd by mu było nie dotrzymać słowa. Kiedy zastanawiał się, jakiego ostatecznie użyć fortelu, i błądził wzrokiem po zamarzłych szybach, wszedł nagle cioteczny brat jego (po ojcu), Paweł Sarmiewicz, z którym razem u budowniczego pracowali.
– Dzień dobry, Paul! A mój Boże, to przy tym mrozie jednak wilgoć na dworze – zawołała wdowa wyciągając rękę do przybyłego, który przyszedł powinszować świąt wujence. Ze zgrozą zoczyła ślady mokrych butów na podłodze.
– Pewno nigdzie nie jesteś proszony na wilię? – zawołał radośnie Marceli.
– Owszem, do naszego Witruwiusza.
– Tak? – zagadnęła z uśmiechem wujenka, wtajemniczona w przezwisko dane budowniczemu, a z gniewem w myśli, że jej syna nie spotkał ten zaszczyt.
– Myślałem, że nigdzie i że cię dobra myśl natchnęła, abyś przekawęczył z nami familijnie wieczorek.
– Mówiłeś mi przecie, że będziecie państwo u gospodarza – odparł kuzyn.
– Mama cierpiąca, nie wypada zostawić jej samej.
– Marcel! niecierpliwisz mnie już. Powiedz sam, panie Pawle, po co mnie tam jakby wpraszać się do tych jakichś ludzi?
– Poczciwi ci ludziska, jak mi mówił Marcelek, będą sobie pewno mieli za zaszczyt, że ich wujenka odwiedzisz.
– Albo to można się tam spodziewać uczucia delikatności?
– Nieraz prosty człowiek ma go więcej niż wykwintnie wychowany panicz.
– A cóż to za nonsens, panie Pawle! tak jak wszystkie te maksymy wasze o tolerancjach, postępach, równościach i tym podobnych andronach, co tylko w waszej głowie mogą się pomieścić! Ludzie choćby niebiedni, ale zapracowani grubą robotą, mogą mieć czasem popędy szlachetne, ale nie są zdolni à la longue do wznioślejszych uczuć.
– Więc i nas wujenka odsądzą, bo i my przecie biedni i zapracowani.
– Praca pracy nie równa, a co do biedy, to jeszcze się na nią nie uskarżam, kiedy cudzej łaski nie potrzebuję. Grâce à Dieu, może wszystko wkrótce przemieni się na lepsze! – dodała tajemniczo ze szczególniejszym zadowoleniem Marcelka, na którym te słowa: „Przemieni się na lepsze”, od niejakiego czasu często przez matkę napomykane, wywierały wpływ tak magiczny, jakby mu zapachniał wyborny obiad lub jakby mu krawiec miał brać miarę na modny tużurek.
Paweł tymczasem na argument o niepotrzebowaniu cudzej łaski przypomniał sobie, że blisko przez dwa lata dawał bezpłatnie korepetycje Marcelkowi, raz wpis za niego zapłacił i żywić musiał podczas wyjazdu matki przez parę miesięcy. Na argument o nieuskarżaniu się na biedę, logiczniejszą znalazł odpowiedź w sprzęcikach mieszkania na facjatce. Było tam i łóżko mahoniowe, i dywan spłowiały, i toaleta pod staroświeckim lustrem w szklanych ramach, i dosyć porządna sofa, na której sypiał Marceli, przed nią okrągły stolik, kilka krzesełek rozmaitych kształtów, ale w białych, jednostajnych pokrowcach. Nad oknem firanki na czarnym drążku à la strzała ze złoconym piórem i żeleźcem. Mirt, pelargonia, asklepia i oczywiście nieodzowne muszkatele w doniczkach. Prócz tego stała jeszcze szafa, parawan z widokami, osłaniający piec niepolewany, gdzie przez oszczędność gotowano w zimie. Do tego spisu, dalekiego od komorniczej dokładności, przybywa jeszcze nieco szkolnych książek i papierów Marcelka, gratów w drugiej izdebce i sprzętów kuchennych. Wszystko zaś, poustawiane z ładem i porządkiem, może nie miało cechy zamożności, ale też tym mniej ubóstwa. Prędzej by można posądzić takich lokatorów o zbyteczną oszczędność niż o niedostatek.
– Jakże, Pawle, zostaniesz z nami?
– Czyż można robić panu Pawłowi tak niedorzeczną propozycję i psuć mu zabawą w przyzwoitym towarzystwie?
Paweł zaczął się namyślać nad odpowiedzią, bo wyglądał, jakby się zawsze nad najkrótszym pojedynczym wyrazem zastanawiał; tymczasem do drzwi zapukano – Marcelek wybiegł i wprowadził dwie osoby, bardziej widać niespodziewane dla niego niż dla matki: przebiegł jej po twarzy leciuchny, nie dojrzany przez nikogo uśmieszek zadowolenia. Niespodzianym tym gościem był gospodarz domu, majster kowalski Szczepan Szczepaniak; wymyty, wyczesany, w długiej, granatowej kapocie, białej chusteczce i kamizelce, z córką, panną Marcjanną, całą w bieli. Dźwigała na tacy opłatki, wódeczkę, śledzie i różne postne przekąski.
– Wielmożna pani Kontrolerowa, a dyć to, mospanie, tak mi radośnie, że pani nami nie pogardziła, jakby mi kto serce miodem posmarował – zawołał Szczepaniak chwytając jej rękę i wyciskając rozgłośnie dwa całusy. Przyjęła je z lukrecjowo-litośnym uśmiechem. Cokolwiek milej, ale zawsze litośnie, spojrzała na Marcysię, co dotknęła różanymi usteczkami suchych i pożółkłych palców.
– Gwiazdeczka niedługo zaświeci. Kiedy wielmożna pani pozwoli, połamiemy się opłatkiem do siego roku – dodał Szczepaniak oglądając się po schludnym mieszkaniu z gospodarskim zadowoleniem.
– A za małą godzinę prosimy do nasz na dół, przyjdziemy po kochaną panią – odezwała się Marcysia.
– Ja to dzisiaj trocha niedyspozyt, moja panno Szczepańska – zaczęła jejmość cedzić przez zęby.
Marcelek nie pozwolił jej dokończyć i szepnąwszy kilka słów, wymógł, że dała się udobruchać.
– Marcel! mon enfant! Pamiętaj, filucie, żem tylko dla ciebie to zrobiła.
Przy łamaniu opłatkami Marceli poznał Pawła z uczennicą i Szczepaniakiem, Marcysia znowu poszepnęła kilka słów ojcu.
– A ma się wie – odparł stary zwracając się do Pawła. – Kochane panisko może nami także nie pogardzi z łaski swojej. Starczy dla nas wszystkich, starczy. To już tam kłopot Jakubowej i Marcysi.
– Byłoby to dla nasz prawdziwą łaską – wtrąciła córka.
– Siostrzeniec mój proszony jest na wilię do pana budowniczego, gdzieby także był i mój syn, gdyby państwu pierwej nie przyrzekł.
– Jeżeli naprawdę nie zrobię państwu przykrości, przyjmuję zaprosiny – odparł Paweł patrząc prawie ze wzruszeniem na szeroką, ogorzałą twarz kowala z potężnym nosem, nieco zadartym, o nozdrzach szerokich, z czołem niskim, pobrużdżonym od pracy i znoju, pod którym błyskały siwe, maleńkie, ale żywe oczy, śmiało i otwarcie. Wąsy podgalał, jak to mówią, z szewcka; sterczący, krótki włos szpakowaty pokrywał pudłowatą łepetynę, osadzoną na krótkiej rozrosłej szyi i atletycznych barkach. Składny buziaczek Marcysi, promieniejący zdrowiem i szczęściem, zadziwił go przyjemnie i zastanowił. A tak mu szczerze dziękowali, że według zwyczaju nic na to od razu nie odpowiedział, tylko szepnął do Marcelka:
– Twoja uczennica wcale, wcale ładna!
– Poczciwyś, Pawle! – zawołał uradowany Marcelek po odejściu kowala z córką.
– Grzeczny kawaler z pana Pawła, że nam dotrzymuje towarzystwa – wtrąciła Gulmańcewiczowa dziwiąc się i poniekąd ciesząc w duszy, że poświęcił wilię u budowniczego z takim lekceważeniem. Była pewna, że jej Marcelek by tego nie zrobił.
Usposobienie tej kobiety i przejścia, które jej los zgotował, nauczyły ją aż nadto najzwięźlejszego traktatu z nauki życia praktycznego; zimnej rachuby, którą często tak mylnie zwyczajni ludzie biorą za jedno z doświadczeniem. Dotychczas jednak zdawało się jej, że traktat ów nieomylny. Nieboszczykowi suszyła głowę za życia tak często, że ją choćby tylko dlatego bardzo chętnie odwilżał. Kapryśna, jakby jaka piękność lub posażna panna, chociaż mężowi nic nie przyniosła w posagu, była poniekąd wyjątkiem w tej mierze; bo z nauczycielek, guwernantek, a nawet bon, bywają najczęściej najlepsze żony, wyrozumiałe towarzyszki doli i niedoli, pobłażające, uległe i rzadko kapryśne. W trudnym zawodzie aż nadto wcześnie przekonywają się, jaką to mozolną pracą dochodzi się do jakiego bądź zarobku, z ilu zawsze przykrościami złączona zależność, choćby ją nawet najmniej uczuwać dawano. Nie podobna więc, żeby nie miały cenić niezależności, którą im praca lub majątek męża zapewni. Cenią ją też najczęściej, a pojmują już położenie swoje i powołanie, kiedy potrafią wnieść w uboższe towarzystwa pod względem ducha albo pieniędzy: popęd do wyższych, umysłowych rozrywek, przy których znośniej i nudom, wreszcie smak lepszy, okrzesanie, wdzięk ów codzienny, tak zachęcający do pracy, tak osładzający troski i kłopoty. Na nieszczęście, pani Barbara z Kalbfleischów Gulmańcewicz, wyszedłszy za mąż dojrzałą, czerstwą już dziewicą, zachowała z dawnego zawodu najwięcej wspomnień pedagogicznej godności i nawyknień przewagi nieodwołalnej.
Męża i syna kochała bez zaprzeczenia, ale też wymagała za to jak od dzieci, których niegdyś uczyła koniugacji, posłuszeństwa bez granic i bezwarunkowego uznania jej władzy. Bardzo wielu spomiędzy nas lubi lub też z tradycyjnego lenistwa nawyknie do pantofelkowego rządu w domu, zwłaszcza kiedy pantofelki tak zgrabne i eleganckie, że nawet obcasiki wysłane są puszkiem. Jest nas wielu takich znowu, co mniemając, że sami rządzimy, dozwalamy pieszczotliwym kółeczkom przywiązywać sznurek pajęczy do naszej próżności, upodobań, nawyknień, i nie widzimy, jak powoli, ubrawszy nas w krynolinki, oprowadzają po życiu niby Cyganie niedźwiedziów po jarmarkach. Pantofle pani Barbary innego były wyrobu; jak sławne obuwie Kazema snadź gwoździami były podbite i każdy inny małżonek prócz śp. Kontrolera, sumiennie oddanego specjalności kieliszka, byłby je niezawodnie za okno wyrzucił… a niesłusznie, bo Barbara miała znowu przymioty i zasady, których nieraz brak pieszczotliwym koteczkom, wykwintnym szczebiotkom, kosztownym pocieszkom, duszkom, aniołkom itp. Położenie jej atoli po śmierci męża przykre było naprawdę. Nieboszczyk podobno nic nie zostawił prócz szczupłej emeryturki, nie dochodzącej tysiąca złotych. Nie wahając się ani na chwilę, powróciła do dawnego zawodu. Nie mógł jednak tyle przynosić korzyści co przedtem. Jednakże, ile tylko mogła znaleźć lekcyjek w mieście, nieraz bardzo tanich, przyjmowała wszystko, biegała od rana do wieczora w pogodę czy słotę, parę razy nawet przyjęła obowiązek na wsi, aby tylko dokończyć edukacji jedynaka. Wyskomlała, że go przez klasy przepuścili, uczyła go po francusku, chociaż to szło trudno bardzo, bo na przekór jej usiłowaniom natura nie obdarzyła go filologiczną zmyślnością. Mimo zaślepienia macierzyńskiego przyznając w duszy, że w ogóle pod względem zdolności nieodrodnym był synem nieboszczyka, rachowała więcej na takcik, na sprycik praktyczny, który, jako niby odziedziczony po matce, usiłowała w nim kształcić i rozwijać. Teraz bawiła od roku ciągle w Warszawie. Przeniósłszy się do skromnego mieszkania nad Wisłą, dla oszczędności i dla świeżego powietrza, umieściła syna od kwartału u budowniczego, gdzie już od dwóch lat pracował Paweł, celujący zdolnościami pośród rówienników. Pani Gulmańcewiczowa przyznając je, a nawet przystając i na to, że ma ich więcej od Marcelka, zawsze jednak wątpliwiej wyrokowała o przyszłości siostrzeńca:
– Niezdara, niedbały, szorstki w obejściu, wytarto ubrany, nie pójdzie daleko, nie!
Jasno, praktycznie, jak to mówią, rozumowała.IV
Najszczęśliwszy, kto zasiada do biesiady w gronie rodzinnym, przy domowym ognisku; z kim ojciec, matka, rodzeństwo, żona, dzieci, rodzina pożywają chleb powszedni lub świąteczny, którym, według naszych błogosławionych zwyczajów, lubimy dzielić się tak często i hojnie. Wieczerza wilijna jest wtedy prawdziwą uroczystością domową: jakoś nam lepiej, raźniej na sercu i na duszy. Łaska Dzieciątka Bożego, którego narodziny obchodzimy przy srebrzystej gwiazdce, dozwala nam odrodzić się choćby na tę chwilę – i serdeczniej, życzliwiej spojrzyć na świat i ludzi. Dla tej zgody ze sobą samym, dla tego porozumienia bratniego nie dziw, że zachowujemy gościnne podania, właściwe potulnym naszym plemionom słowiańskim. Cudzoziemcy chyba dlatego mogliby je wyśmiewać, że ich serca nie tak żywo biją jak nasze, że słowa nie tak otwarcie z ust płyną, nawet przy wychylaniu toastu braterstwa. Nie dziwota, że nie mogą zrozumieć naszej biesiady, bo sądzą według siebie przypisując ją głównie wybornemu apetytowi, nieustającemu pragnieniu i w ogóle powierzchownym tylko popędom towarzyskości.
Szczęśliwy u nas jeszcze i ten, co choć na samotnika żyje na świecie, ma sposobność przekonać się i na górze, i na dole: i w tych warstwach, co najłatwiej przyjmują obce zwyczaje, i w tych, co najwytrwalej przechowują własne, jak dalece uczucie gościnności jest nam wrodzone i przemożne. Przecie przybysze, nakarmiwszy się chlebem z naszego żytka i pszenicy, czują, że czasem wypada z kimś podzielić się choćby tylko okruszynami. Tak jest! Gościnność u nas jeszcze przetrwała, i zasiadłszy kolejno do stołu możnych i ubogich, okrzesanych i prostych ludzi, najgłówniejsze jej rysy znajdziemy wszędzie te same, oczywiście z właściwymi uwzględnieniami. Gospodarz zawsze i wszędzie bardziej będzie dbał o to, aby się goście uraczyli; gospodyni będzie usiłowała wystąpić przed nimi, pokazać siebie. Chęć ta do wystawności, do pokazu, wrodzona wielkiej pani i chłopce, mieszczce i dygnitarce, ma wdzięk niezaprzeczony, ale czasem wpada w przesadę, a nawet w śmieszność, jeśli który z gości pod jakim bądź względem towarzyskim zanadto się wyróżnia od gospodarstwa, a nie może czy też nie ma daru podnieść się lub zniżyć stosownie.
W izdebce, gdzie się odbywały lekcje francuszczyzny, przy stole osypanym siankiem, wystrojonym w kwiecisty obrus czerwony, zasiedli do wilii u kowala. Łojowe świeczki płonęły w żelaznych lichtarzach, jadła było aż do zbytku (pod względem ilości gastronomia klas roboczych obfitszą jest od możniejszych), talerze fajansowe, miski w kwiaty, łyżki cynowe, prócz jednej srebrnej dla pani Gulmańcewicz, piwa jak wody. Kowal rumienił się z radości i napoju, a Marcysia głównie z obawy, żeby w czym nie uchybić łaskawej pani, co do nich zejść raczyła. Sztywnie jakoś, ceremonialnie rozpoczęli stukać łyżkami i poruszać szczękami na tej wilii. Gospodarstwo nie śmieli odezwać się pierwsi, Gulmańcewiczowa nie raczyła, Marcelek z wzorowym apetytem zmiatał talerze, zerkając czasem na Marcysię, zwłaszcza kiedy świeży półmisek przyniosła, bo sama usługiwała. Paweł przyglądał się jej z wytrwałością godną lepszego losu, gosposia nie zwracała na to uwagi. Wyraziste jego spojrzenie tak jednak uporczywie ją ścigało, że wkrótce to zoczył Marcelek i jego matka. Wysączała właśnie kieliszek lunelku. Skromną buteleczkę tego winka postawiła przed nią przemyślna Marcysia.
– Panno Szczepańska, masz szczęście, siostrzeniec mój prawie nigdy nie obserwuje nikogo, a wzroku od panny nie odlepia – rzekła z niejakim lekceważeniem do zakłopotanej dziewczynki.
– Musiałeś chyba, Pawle, upatrzyć podobieństwo do kogo w pannie Marcjannie – wtrącił Marcelek i przesłał uczennicy spojrzenie uwielbienia tak żywe, jak przed chwilą przyglądał się karpiowi, po którym tylko oście na talerzu zostały.
– Tak jest, podobieństwo!
– Do kogo?
– Nie znaliście państwo tej osoby.
– Tośmy się dużo dowiedzieli, jak zwykle od pana Pawła – rzekła jejmość z głośnym śmiechem, widocznie nakazującym, aby mu zawtórzono.
Jakoż Marcelek, kowal i jego córka natychmiast odezwali się chórem. Pawłowi rumieniec przebiegł po twarzy.
– Czy ci też nie zimno, panie Pawle? Zdaje mi się, że w płaszczu nie przyszedłeś, a pod paltonem nie masz tużurka ani fraka?
– Owszem, ciepło.
– Mama wie przecie, co to za zdrowie żelazne! – wtrącił Marcelek.
– To prawda! ale zawsze trzeba się szanować – dodała po chwili, patrząc jakby litośnie na wytarte palto, pomięty kołnierzyk siostrzeńca i zwracając natychmiast oczy na staranny ubiór jedynaka. Za kierunkiem jej wzroku poszły znowu oczy gospodarza, córeczki, i nie mogło im pomieścić się w głowie, skąd siostrzeniec pani Kontrolerowej, brat cioteczny pana Marcelego, ma taki ubiór i tak jakoś wygląda, że można nań było patrzeć i rozmawiać śmiało, jakby ze swoim: rzemieślnikiem lub rękodzielnikiem – stelmachem, siodlarzem co najwięcej. Ludzie odbierający pieniądze od rozmaitych osób za robotę muszą sądzić o nich koniecznie podług ubioru, a przewija się jednak tylu kupujących, że nie mają czasu zastanawiać się, tylko sobie porównywują w myśli jednych z drugimi. Porównanie mogło tym razem wypaść tylko na korzyść Marcelka. Dla Szczepaniaka wyglądał przynajmniej na panicza, na syna bogatego szlachcica ze wsi, owego summum niezależności na naszej ziemi, a cóż dopiero w oczach córeczki!
Pani Gulmańcewicz, chociaż niedyspozyt, choć się gorzko-słodko krzywiła na gościnne zaprosiny Marcysi, jadła jednak wcale nieźle, co się czasem kobietom w jej wieku przytrafia. Nie zaniedbała przy tym lunelka, który przecie oddziałał skuteczniej na płynność jej mowy i humorek, ale tylko ona sama mówiła; drudzy z uszanowaniem słuchali. Popłynęły też niezliczone historie o wiliach w wielkich domach, gdzie była guwernantką, ale o tym nie napomknęła, o wiliach we własnym domu zaszczycanych obecnością tylu znakomitych dygnitarzy, o świetnych znajomościach, wykwintnych potrawach, ubiorach itp. Nie sympatyzowała niby z tym wszystkim, bo wystawności niby nie lubiła; owszem, skromne, bogobojne życie to jej cel i marzenie, ale wszystko naumyślnie czy też mimo woli tak nakierowała, żeby dać uczuć, co za ustąpienie łaskawe z jej strony, co za dowód dobrego serca, że przyjęła wilię u kowala Szczepaniaka, ona, u której kiedyś taki jegomość zaledwie śmiałby stać w przedpokoju. Któryś Francuz powiedział, że nie ma tak głupiego człowieka, co by nie znalazł głupszego jeszcze od siebie wielbiciela. To prawda! Ale nie ma też człowieka, co by nie potrafił zaimponować drugiemu. Tutaj tyło to nawet bardzo łatwo, bo tylko przychylnych ujarzmić można zupełnie. Szczepaniak i Marcysia już tych odwiedzin nie poczytywali za łaskę, ale myśląc o nich z religijną czcią i obawą, nie uważali, jak wzrok i nos dostojnej pani błyszczał coraz żywiej i czepek zaczął się nieco na bakier zesuwać. Wytrawna dwórka spostrzegła jednak wkrótce, że lunelka w butelce zaledwie na parę kieliszków zostało i że sufit zaczął nad nią krążyć cokolwiek.
– Moja panno Szczepańska, czyby nie można lufcika otworzyć albo zakadzić, odór od kapusty strasznie mi działa na nerwy – szepnęła do Marcysi – ale nie, nie otwierajcie lufcika, będzie cug, a kadzidła przyślą wam z góry, królewskiego kadzidła. Odprowadź mię z łaski swojej z Marcelkiem, chyba już nie zejdę, bo doprawdy jestem niedyspozyt. Dziękuję bardzo, panie Szczepański. Jak mi będzie lepiej, to bądźcie pewni, że wrócę.
– Wielmożna pani Kontrolerowo!
– W naszym wieku już się trzeba szanować, poczciwy majstrze! – dodała z widoczną łaskawością.
– Ach! Jaśnie wielmożna pani – odparł jak najpokorniej kowal, kłaniając się po wiejsku do stóp lokatorce. Chociaż żal mu było serdecznie, że odeszła, jakby mu jednak ciężar spadł z piersi, i gwałtem prawie zatrzymał Pawła, co chciał wyjść z wujenką.
– Marcysiu! zróbcie no tam z Jakubową arbaty – zawołał do córki, wracającej właśnie z Marcelkiem. W oczkach tak jej coś mile błyskało… nauczyciel sprowadził ją pod rękę ze wschodów. – A harak jest? To dla panów arbaty z harakiem, a ja sobie palnę krupnika.
– I ja krupniku, jeżeli łaska – bąknął Paweł, przyglądając się kolej nie Marcysi i bratu.
– Jakiego to krupniku? – skłamał zapytanie Marceli.
– Musiałeś przecie pić gdzie na wsi.
– To zaszkodzi panu Marcelowi, lepiej arbaty!
– Strzeżże mnie, Panie! mademoiselle Marceline, żadnej subiekcji dla mnie, bardzo proszę.
– Nic mu nie będzie, może się napić z nami – dodał Paweł.
– Choroba tam krupnik komu zaszkodzi! A panisko kochane, widać, to lubi, oto mi gość, mospanie! – rzekł Szczepaniak patrząc z koleżeńskim porozumieniem i nieco jednak zdziwiony na Pawła.VI
– Wracaj lepiej do domu, Sierocki! Okropna zawierucha.
– Pan profesor pozwoli, że odprowadzę tylko do Fary, już tak blisko.
– Zgoda, chodźmy! Chyba, że wracając wstąpisz do kogo po drodze. Pewno masz rodziców albo krewnych w Warszawie? Dzisiaj jeszcze nie śpią.
– Nie mam rodziców ani krewnych.
– Jak to, w Warszawie?
– Kum Szczepan powiada, że znał mojego ojca i matkę, ale ja u Dzieciątka Jezus byłem dawniej…
– Widać bardzo poczciwy człowiek z kuma Szczepana – zagadł Paweł żałując, że przed chwilą dotknął najdrażliwszej strony w sercu takiego sieroty, któremu z pogrobowego wyrazu nadano nazwisko żałobne.
– Do rany przyłożyć, sprawiedliwy i poczciwy człowiek. Teraz…
– Cóż teraz?
– Teraz już niby nie to co dawniej, nie wiem jak dla kogo, ale…
– Ale?
– Ale dla mnie się zmienił. Wybaczy pan profesor, że ufam tak i mówię jak do ojca.
– Bóg zapłać za zaufanie, mów śmiało!
– Wiem, że wszystko między nami zostanie.
– Gdybyś nie wiedział, to byś nie ufał. Cóż więc?
– Dawniej to jakoś tak dobrze z nim było, jakby nie przymierzając z równym sobie. Kiedy robotę skończono w warsztacie, szedłem do nich, pisywałem rachunki, czytałem książki pannie Marcjannie, słuchał i stary.
Józiak zatrzymał się, jakby w obawie, że powiedział za wiele, ale w dziewiętnastym roku życia trudno nie wyspowiadać się z boleści lub ułudy sercowej, zwłaszcza też chłopcu, co nie ma przed kim zwierzyć się, a tak potrzebował wyjawić choćby setną część tego, co mu ciężyło na myśli. Widząc, że Paweł milczy, zaczął mówić dalej:
– Kum Szczepaniak tak był dla mnie, proszę pana profesora, jakby ojciec dla dziecka, lepiej niż moja majstrowa dla swojego Fidryka.
– A teraz?
– Teraz jakoś człowiek już i nie tak śmiały do niego. Wymówił mi nawet kiedyś, że on majster i bogaty, a ja biedny czeladnik bez ojca i matki.
– Może ci się zdawało, musisz być drażliwy, Józiaku!
– O nie, nie zdawało mi się, proszę pana profesora. Wyraźnie mi powiedział, żebym oto nie włóczył się do nich tak często wieczorami, a lepiej pracy własnej pilnował.