Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Domek przy ulicy Głębokiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Domek przy ulicy Głębokiej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 553 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wę­dru­jąc po War­sza­wie, po od­le­glej­szych przy­ro­gat­ko­wych uli­cach, dla stra­wie­nia cza­su na ła­zę­dze, a cier­pli­wie prze­żu­wa­jąc wra­że­nia i spo­strze­że­nia bru­ko­we, spo­ty­ka się po dro­dze nie­ma­ło wy­pad­ków i przed­mio­tów naj­zwy­klej­szych, naj­po­spo­lit­szych, za­wsze jed­nak przy­krych dla oka, na­wet nie­zbyt wraż­li­we­go. Ja­sno­ko­ści­sta szka­pa jaka ugi­na się pod cię­ża­rem ol­brzy­miej fury i po­kor­nie wy­trzy­mu­je razy pej­sa­te­go woź­ni­cy – pi­ja­ne­go wy­rob­ni­ka w łach­ma­nach na bło­cie ota­cza tłu­mek cie­ka­wy. Tam ster­czą osma­lo­ne ko­mi­ny zgo­rza­łych bu­dyn­ków, tu­taj roz­wa­la­ją ja­kie do­mo­stwa, gdzie­by jesz­cze dłu­go płacz i śmiech ludz­ki mógł się roz­le­gać!

i na­le­ży się tyl­ko oba­wiać, że ule­cą te pięk­ne dni – świę­tuj­cie je uro­czy­ście, oto roz­kaz nie­ba.

Pa­da­ją ścia­ny z ło­sko­tem, sy­pie się gruz i ce­gła, wiatr buja kłę­ba­mi sta­re­go wap­na, któ­re ta­mu­je od­dech i gry­zie w oczy. Zda­je się, że nie­pręd­ko nowe le­pian­ki na miej­scu zwa­lo­nych po­wsta­ną, że do­pie­ro na wio­snę traw­ka za­zie­le­ni szcząt­ki pod­wa­lin, bruk po­kry­je błot­ni­ste ka­łu­że i oko przy­zwy­czai się do no­we­go wi­do­ku. Żal nie tyl­ko bia­łych fi­ra­nek i wy­sta­wio­nych do­ni­czek z kwia­ta­mi, któ­re spo­strze­ga­ło się z da­le­ka, z da­le­ka w ja­kim okien­ku, ale i wszyst­kich in­nych lu­dzi, zna­nych za­le­d­wie z wi­dze­nia lub też nie­zna­nych zu­peł­nie. Dziar­skie, ja­sno­wło­se dzie­cia­ki nie ha­sa­ją już na bo­sa­ka po bru­ku ani skrze­czą po­wa­la­ne ba­chor­ki w krym­kach, nie wi­dać za­baw­nych da­chów spi­cza­stych, szyl­dów, cza­sem tak wy­mow­nych jak np.: „Ma­gle ogrza­ne i chłop do krę­ce­nia” albo: „a Pa­ryż. Jo­sek Ku­ro­pa­twa fa­bry­kant ka­pe­lu­szów i ram zło­co­nych”, albo: „Tu ko­nie kują, Zdieś ska­py ku­jat". Wkrót­ce nie bę­dzie tu sły­chać gwa­ru ani krzy­ku, uśmie­chów ani swa­rów, pierzch­nie ruch i ży­cie, któ­re­go w każ­dym więk­szym mie­ście im wię­cej, tym le­piej, a któ­re tym wy­dat­niej­szą ma ce­chę, im da­lej od środ­ka się roz­wi­ja.

Na pu­stym pla­cu za­wie­ru­cha po­bu­ja swo­bod­nie. Przy każ­dym bo nisz­cze­niu uby­wa ja­kaś cząst­ka nie­po­wrot­na, któ­rej na­stęp­ne cza­sy nie wy­na­gro­dzą, zni­ka na za­wsze ja­kiś od­cień sa­mo­ist­ny, co choć­by tyl­ko ist­niał w tak szczu­płym za­kre­sie jak ży­cie kil­ku ro­dzin w od­le­głym za­kąt­ku War­sza­wy, za­wsze jed­nak ist­niał i ślad swój zo­sta­wił.

A oweż drew­nia­ne, grzę­zną­ce w zie­mię dwo­recz­ki, gro­żą­ce co chwi­la za­wa­le­niem, od­ra­ża­ją­co brud­ne, z fa­cjat­ka­mi tak prze­ra­ża­ją­cy­mi jak sta­re czap­czy­ska, co je „han­del” ze śmie­ciów pod­nie­sie, a tan­de­ciarz za­wie­si na szyl­dzie na Fran­cisz­kań­skiej – cóż to za nie­mi­ły ustęp w po­dró­ży po bru­ku! Pa­trząc na te bu – dy, zda­je się, nie po­dob­na przy­pu­ścić, aby tam uczci­wość miesz­kać mo­gła, aby prze­ma­wia­ła z wy­wię­dłych twa­rzy bie­da­ków, sie­dzą­cych nie­raz po kil­ka go­dzin z ża­bią re­zy­gna­cją w jed­nej, wil­got­nej ciu­pie. Dla­te­go też naj­mniej­szy do­wód uczci­wo­ści ta­mecz­nej (a bywa ich sto­sun­ko­wo bar­dzo wie­le) tym sza­now­niej­szy, że tak mało do niej środ­ków. Na wsi mu­ro­wa­ny bu­dy­nek, aby nie­zbyt pre­ten­sjo­nal­ny, spo­śród drzew mile wpa­da w oko; w mie­ście, na uli­cy naj­uboż­szej, drew­nia­na buda, na­wet zie­lo­no po­ma­lo­wa­na, na­wet z okna­mi po nie­miec­ku wy­my­ty­mi (co naj­czę­ściej wi­dzieć moż­na u pie­ka­rzy lub mły­na­rzy) za­wsze ma ja­kąś li­chą i za­ka­za­ną po­wierz­chow­ność.

Za to pod­czas wę­drów­ki w po­god­ny ra­nek, kie­dy i w miej­skim po­wie­trzu drga woń ogro­dów, któ­rych dzię­ki Bogu nie brak jesz­cze w War­sza­wie, pa­trz­my na wzno­szą­cy się gmach jaki, z każ­dym dniem ro­sną­cy wi­docz­nie. Co to za ży­cie, co za czyn­na krzą­ta­ni­na na czer­wo­nych, wzra­sta­ją­cych ścia­nach! Ce­gły z rąk do rąk jak­by do­bre no­wi­ny pio­ru­nem pocz­tu­ją ku gó­rze, gwa­rzą star­si z kiel­nia­mi i pa­ca­mi, nucą pod no­sem cie­śle na wią­za­niach da­chu, a chłop­cy, przy cięż­kiej pra­cy żar­tu­jąc z ko­biet, śmie­ją się czę­ściej niż przy lek­kim za­rob­ku w zi­mie, kie­dy z ka­ta­ryn­ka­mi lub szop­ka­mi cho­dzi­li. Brzmią do­ko­ła ma­low­ni­cze wy­krzyk­ni­ki i wy­ra­że­nia mu­lar­skie: „Pocz­tuj! wa­laj! trzy­maj do dru­ta! sadź w środ­ku!” Po­wsta­je też wkrót­ce po­kaź­na jej­mość dwu – albo trzech­pię­tro­wa, czę­ściej z po­zor­ną ele­gan­cją niż ze sma­kiem rze­czy­wi­stym przy­stro­jo­na, któ­ra wła­ści­cie­lo­wi nie tyl­ko da za­ro­bek, od nie­ja­kie­go cza­su dia­bel­nie wy­cień­cza­ją­cy kie­sze­nie lo­ka­to­rów, ale i pew­ność,. że je­śli po jego śmier­ci spad­ko­bier­cy na­tych­miast nie sprze­da­dzą domu, to na­zwa wła­ści­ciel­ska na ta­bli­cy zie­lo­nej prze­trwa jego ziem­ską wę­drów­kę. Nic dziw­ne­go zresz­tą na któ­rej z głów­nych ulic zo­ba­czyć taką wy­stro­jo­ną ele­gant­kę lub też od­świe­żo­ną jej­mość, ale na uboż­szej, na za­uł­ku ja­kim, po­mię­dzy zgrzy­bia­ły­mi, odar­ty­mi ba­bul­ka­mi, schlud­ny, nie­wiel­ki do­me­czek, przy­bra­ny w świe­ży, wa­pien­ny ko­żu­szek i ma­gier­kę z da­chów­ki – cóż to za miła nie­spo­dzian­ka! Uj­rzaw­szy ta­kie­go uczciw­ca, nie po­dob­na przy­pu­ścić, aby nie sta­nął za pie­nią­dze uczci­wie za­ro­bio­ne. Przy­pusz­cze­nie to, na po­cie­chę okrzy­cza­nych cza­sów, spraw­dza się jed­nak i u nas – nie taki bo dia­beł strasz­ny, jak go ma­lu­ją, i na­wet w War­sza­wie nie tak strasz­ny!II

Roku Pań­skie­go ty­siąc ośm­set czter­dzie­ste­go któ­re­goś na rogu uli­cy Głę­bo­kiej, w po­bli­żu daw­ne­go gma­chu mar­cin­ka­nek, tuż przy Wi­śle, stał na rogu nie­wiel­ki, żół­ta­wy do­mek z fa­cjat­ką. Z jed­nej stro­ny była kuź­nia, z dru­giej sklep, przed któ­rym za­miast szyl­du czar­ne i nie­bie­skie trum­ny. Na fa­cjat­ce, w trój­ką­cie pod da­chem, pod wy­ro­bio­nym z wap­na go­dłem Opatrz­no­ści Bo­skiej, świe­cił na­pis czer­wo­ną far­bą:

Da­łeś mi Boże z Two­jej opatrz­no­ści, Daj­że i temu, któ­ry mi za­zdro­ści!

W po­czci­wym tym dom­ku, w stan­cyj­ce od po­dwór­ka, z rana, w wi­lię Wi­lii Bo­że­go Na­ro­dze­nia, ru­mia­na pa­nien­ka lat sie­dem­na­stu, a może i wię­cej, z książ­ką w ręku – i mło­dzie­niec wca­le nie bla­dy lat do dwu­dzie­stu sie­dzie­li przy okien­ku wy­cho­dzą­cym na Wi­słę.

– Pani już czy­ta wy­bor­nie, pan­no Mar­cjan­no, do­sko­na­le!

– Żar­tu­je pan Mar­cin.

– Mar­cel­li, pani! Strzeż­że mnie, Boże, że­bym miał żar­to­wać. En­co­re com­men­cez vous, je prie be­au­co­up. Za­cznij pani raz jesz­cze, tyl­ko śmia­ło!

– Ca-lyp-lyp-so Ca­lip­so ne po­uva­it se con-con-so­ler du départ d'Ulys­se. Czy to imię Ka­lyp­so?

– Wy­bor­nie! Jak pani już ro­zu­mie! Oczy­wi­ście, że imię, tak jak na przy­kład po pol­sku Ka­lik­sta.

– To Ulys­se pew­no Ju­li­sia.

– Chy­ba Ju­lian, pan­no Mar­cjan­no! To był sław­ny król grec­ki, co po­dró­żo­wał przez całe ży­cie, a miał żonę Pe­ne­lo­pę, któ­ra go nad­zwy­czaj ko­cha­ła.

– A on ją tak­że?

– I jak jesz­cze, i jak jesz­cze! – od­parł żywo na­uczy­ciel i wzrok jego śli­zgnął się nie­śmia­ło po ja­snych wło­sach uczen­ni­cy, tak buj­nych, że mo­gła­by po­dzie­lić się z dwie­ma ele­gant­ka­mi, jed­ną ak­tor­ką i jesz­cze by star­czy­ło na sąż­ni­ste nio­by, ma­tyl­dy, war­ko­cze i tym po­dob­ne dia­beł­ki.

– Pa­nie Mar­ci­nie!

– Mar­cel­li, Mam­sel­le! Co pani roz­ka­że?

– Czy ja mam co roz­ka­zy­wać?

– Au con­tra­ire.

– Dziś post.

– Au­jo­uid'hui ca­rême, uwa­ża­ła pani?

– Boję się, żeby pan nie od­mó­wił.

– Ja?

– Może mama pań­ska lubi zupę piw­ną; gdy­by się nie roz­gnie­wa­ła…

– Zby­tek grzecz­no­ści, je non per­me­trai pas – od­parł na­uczy­ciel ru­mie­niąc się nie­co, cho­ciaż na pro­po­zy­cję po­ru­szył szczę­ka­mi, któ­re zna­ko­mi­cie miał roz­wi­nię­te, na­wet na czło­wie­ka z wy­bor­nym ape­ty­tem.

– Pań­stwo po­gar­dza­ją!

– Strzeż­że mnie! Jak moż­na mó­wić tak, mam­sel­le Mar­ce­li­ne! Za­py­tam mamy, tym­cza­sem czy­taj­my da­lej, plus loin !

– Co to jest nym­phe ?

– Nim­fy to były pięk­ne pa­nien­ki grec­kie u bo­gi­ni Ka­lyp­so, po­dob­ne na przy­kład do sy­ren. Mu­sia­ła pani wi­dzieć na szyl­dach sy­re­ny?

– Wi­dzia­łam na rogu Wój­tow­skiej uli­cy nad kan­to­rem lo­te­rii. Więc one tak­że były ry­ba­mi?

– By­wa­ły, ale nie za­wsze – od­parł wy­ro­ku­ją­co na­uczy­ciel, któ­re­mu na to za­py­ta­nie pach­nia­ła zupa co­raz bar­dziej, a wzrok za­trzy­my­wał się co­raz czę­ściej na ni­skim czo­le, na ró­żo­wych ustach sze­ple­nią­cych nie­go­dzi­wie fran­cu­skie wy­ra­zy, na po­wie­kach z gę­sty­mi rzę­sa­mi, po­chy­lo­nych nad książ­ką.

– Czy­ta pani jak anioł, praw­dzi­wy anioł, an­ge­lus po ła­ci­nie, po fran­cu­sku 1'ange.

– Pro­szę nie żar­to­wać. Prze­pra­szam, jak po fran­cu­sku ko­ściół?

– Un égli­se.

– Czy pan u spo­wie­dzi był w ko­ście­le Pan­ny Ma­rii?

– By­łem.

– Na­praw­dę?

– Nie, pan­no Mar­cjan­no, na­praw­dę – en­co­re je ne suis pas ét é, ro­zu­mie pani?

– A to pięk­nie!

– Mais j'irài, j'irài à la con­fes­sio­na­le, pój­dę nie­za­wod­nie – od­parł na­uczy­ciel przy­kła­da­jąc rękę do ser­ca na znak, że przy­rze­cze­nia do­trzy­ma.

– Oj, cie­szy­ła­bym się, żeby ksiądz su­ro­wą za­dał po­ku­tę!

– Ksiądz? le prêtre, un abbé, un ec­c­le­sia­ste.

– A pro­boszcz jak?

– Un pro­bos.

– A ka­no­nik?

– Un ca­no­ni­que, bo to z fran­cu­skie­go – od­parł nie­zmie­sza­ny na­uczy­ciel.

Czas upły­wa mło­dym jak sen przy na­uce ję­zy­ka po­wszech­ne­go. Sło­necz­ko zi­mo­we, w lo­dach Wi­sły od­bi­te, roz­kosz­nie do nich za­glą­da przez małe okien­ko i szczu­płą, po­bie­la­ną stan­cyj­kę cu­dow­nym świa­tłem ob­le­wa; won­ne i świe­że roz­ta­cza ży­cie, przy któ­rym na­wet po­marsz­czo­ne list­ki musz­ka­te­lu w do­nicz­kach pach­ną dla nich wio­sen­nie i bo­ho­ma­zy na ścia­nach wy­da­ją się cud­ny­mi ma­lo­wi­dła­mi, co opie­kuń­czo na nich spo­glą­da­ją.

Uczen­ni­ca co­raz nie­go­dzi­wiej wy­ma­wia okrą­głe fra­ze­sy wy­pad­ków Te­le­ma­ka , na­uczy­ciel uno­si się nad jej po­stę­pa­mi co­raz wy­mow­niej. Nie wi­dzą, jak drzwi pierw­szej izby z lek­ka się uchy­li­ły i zaj­rzał krę­py męż­czy­zna, osmo­lo­nej twa­rzy, lat pięć­dzie­się­ciu kil­ku, opa­sa­ny skó­rza­nym far­tu­chem.

– Szczęść Boże do ro­bo­ty, pa­nie Mar­ci­nie! – rzekł uchy­la­jąc ro­ga­tyw­ki z ba­ran­kiem. – Ostro, Mar­cy­siu, ucz się, moje dziec­ko! Uczcie się, pań­stwo! „Uczcie się, dzie­ci!” – do­dał w my­śli i wró­cił do pierw­szej izby.

– Po fran­cu­sku, po fran­cu­sku! – wo­łał tak ura­do­wa­ny jak Pan­czy­kow­ski w ko­me­dii Mły­narz i ko­mi­niarz z tego sa­me­go po­wo­du.

Przy ko­mi­nie grzał się za­kon­nik z pusz­ką pod pa­chą i przy­glą­dał się mu z uśmie­chem.

– Oj­cze Ja­ku­bie, nie od­ma­wiaj­cie, pro­si­my z nami, co Pan Bóg dał.

– Ano Bóg za­płać, ku­mie Szcze­pa­nie! Trze­ba wra­cać do klasz­to­ru. Od­daj­cie jesz­cze te opłat­ki dla pan­ny Mar­cy­si i za­żyj­cie oto ta­ba­ki! Więc ta su­cha jej­mość, co na fa­cjat­ce miesz­ka, to mat­ka tego me­tra?

– Adyć tak, mat­ka pana Mar­ci­na. A bo co?

– Ano tak so­bie.

– Onać to cza­sem, kie­dy od­po­wia­da czło­wie­ko­wi, to się wi­dzi, jak­by mu ła­skę ro­bi­ła. Czy o tym chcie­li­ście mó­wić?

– Ano nie.

– Bo też to, wi­dzi­cie, była całą gębą pani, mąż był urzęd­nik nie lada, kon­tro­ler, mo­spa­nie!

– Gdzie?

– Gdzieś na pro­win­cji, nie wiem tam do­brze.

– Ano tak!

– My­śli­cie, że we­dle niej tak bar­dzo kru­cho, cho­ro­ba tam kru­cho! Imość dusi gro­si­wo i ma ra­cję, bo przez gro­sza źle, a ma komu zo­sta­wić. Mą­dra to ko­bie­ta, siar­czy­ście mą­dra!

– Ano tak! I ten pan Piotr, to jest pan Mar­cin, uczy tam jesz­cze Mar­cy­się?

– Albo co?

– Ano do­brze, że im nikt nie prze­szka­dza.

– Cho­ro­ba z wami, mój oj­casz­ku, bo­daj was naj­ja­śniej­sze pio­ru­necz­ki nie za­trza­sły! Mó­wi­cie za­wsze, jak­by­ście na­umyśl­nie po­ły­ka­li sło­wa.

– Com wam po­wie­dział, czy na złe kie­dy wy­szło?

– Al­bo­śmy to, oj­casz­ku, nie z jed­nych stron i ra­zem pro­chu nie wą­cha­li? Pa­mię­ta­cie, kie­dy mnie kula pal­nę­ła w ten gi­ca­łek? – do­dał ko­wal, kle­piąc się po ku­la­wej no­dze.

– Ano daj­my tam temu po­kój, mój ku­mie po­czci­wy! Mróz bie­rze co­raz bar­dziej. Z kuź­ni od was aż się tu­taj sy­pią iskry. Wam trze­ba do ro­bo­ty, a mnie do klasz­to­ru. Nie za­po­mnij­cie o opłat­kach dla mo­jej chrze­snej. Bądź­cie zdro­wi!

– Ej, po jed­nym na dro­gę, oj­cze Ja­ku­bie! Cho­ro­ba z tym zim­nem!

– Ano, zresz­tą, po jed­nym!III

Na fa­cjat­ce pod Opatrz­no­ścią Bo­ską, w po­ko­iku ni­skim, ale dość ob­szer­nym, po po­łu­dniu w Wi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia Mar­ce­li roz­ma­wiał z mat­ką.

– Co by też ma­mie szko­dzi­ło zejść na chwil­kę do Szcze­pa­nia­ków, na chwil­kę tyl­ko?

– Mar­cel! dużo mó­wić nie lu­bię. Już raz zde­kla­ro­wa­łam się, je­stem nie­dy­spo­zyt i ryby mi nie słu­żą – od­par­ła czy­ta­jąc przez ro­go­wą lor­net­kę w książ­ce od na­bo­żeń­stwa.

– A ubra­ła się mama, jak­by mia­ła wyjść gdzie – do­dał ci­szej, przy­glą­da­jąc się bacz­nie wi­śnio­we­mu szla­fro­ko­wi, chu­st­ce bag­dadz­kiej i czep­ko­wi z żół­ty­mi wstąż­ka­mi, co wszyst­ko zwy­kle od wiel­kie­go dzwo­nu przy­wdzie­wa­ła.

– Cóż to za in­kwi­zy­cja zno­wu?

– Strzeż­że mnie, Boże, mamo! Gdzie, jak, skąd in­kwi­zy­cja? Przy­kro mi tyl­ko bę­dzie na dole wie­dząc, że mama przez cały wie­czór sama zo­sta­nie na gó­rze – od­parł po­mnąc przede wszyst­kim, że pan­nie Mar­cjan­nie przy­rzekł od­wie­dzi­ny mat­ki.

– Oj, ty mą­dra głów­ko! – za­wo­ła­ła mat­ka głasz­cząc po czu­pry­nie je­dy­na­ka, któ­ry już uśmie­chał się, że wy­grał spra­wę. Na­gle wsta­ła, a była pra­wie tego sa­me­go wzro­stu co syn, wca­le nie uła­mek, tyl­ko znacz­nie such­sza od nie­go i nie­co po­chy­lo­na. Nos jej był fa­mi­lij­ny, spo­ry, wło­sy ni to pło­we, ni to siwe, gę­sty mech si­wa­wy opró­szał wierzch­nią war­gę i bro­dę; głos mia­ła ni­ski, mę­ski i twarz żół­tej cery, wca­le nie pol­ską.

– Nie, Mar­cel, nie! – rze­kła po­wo­li – ty jesz­cze nie ro­zu­miesz, jak da­le­ce w ko­mu­ni­ko­wa­niu się z ludź­mi ta­kiej kla­sy trze­ba być ostroż­nym.

– A jed­nak to uczci­wi lu­dzie, tacy dla nas grzecz­ni.

– Czy ja kon­te­stu­ję? – od­par­ła ży­wiej i usta jej skrzy­wi­ły się nie­co, jak­by z gnie­wu i nie­cier­pli­wo­ści za­ra­zem. – Już nie­raz po­wta­rza­łam, że co in­ne­go lek­cja, bo uczci­wy za­ro­bek, i do tego tak szla­chet­ny jak udzie­la­nie komu na­uki, nie wsty­dzi ni­ko­go. Zresz­tą, pra­wie ty im świad­czysz grzecz­ność, dzień w dzień go­dzi­na, prócz nie­dzie­li, za ta­kie ho­no­ra­rium.

– Prze­pra­szam mamę, prze­cież za miesz­ka­nie do­pła­ca­my tyl­ko ru­bla mie­sięcz­nie i jesz­cze nam cza­sem Ja­ku­bo­wa usłu­gu­je. Prze­cie mama tak cie­szy­ła się z po­cząt­ku, że wpa­dła na ten kon­cept i że go­spo­darz przy­stał.

– A ci­cho że! Cóż to za ga­du­ła! Przy­po­mi­na mi, jak­bym nie pa­mię­ta­ła le­piej od cie­bie.

– Strzeż­że mnie, Boże! Ja tyl­ko tak – wtrą­cił ca­łu­jąc ją w rękę.

– Otóż po­wiem ci na za­koń­cze­nie wszyst­kie­go, bo jak wiesz, nie lu­bię dużo mó­wić, że lek­cja lek­cją, ale po co tam prze­sia­dy­wać, jak ci to nie­raz zda­rza się po lek­cji. Dys­kurs z ta­ki­mi pro­sta­ka­mi bez żad­ne­go pro­fi­tu dla cie­bie; gu­stu­jąc w ta­kim to­wa­rzy­stwie, już uchy­biasz two­jej god­no­ści.

– To zby­tek dumy, ko­cha­na mamo!

– Po­int du tout. Nie­wła­ści­wa duma – to py­cha;

a wła­ści­wa – to am­bi­cja. Jak wiesz, papa mój nie­bosz­czyk mógł­by, gdy­by chciał, uży­wać ty­tu­łu ba­ro­na – Kalb­fle­ischo­wie w Szlą­sku są ba­ro­ni – a jed­nak nie chcąc mu być cię­ża­rem wo­la­łam, jak wiesz, zo­stać gu­wer­nant­ką – i mam to so­bie za praw­dzi­wy ho­nor. Więc o py­chę nie moż­na mnie po­są­dzać.

– Strzeż­że mnie, Pa­nie!

– Po­szłam po­tem za mąż za przy­zwo­ite­go, po­czci­we­go czło­wie­ka nie py­ta­jąc o jego ród ani po­cho­dze­nie, cho­ciaż Gul­mań­ce­wi­cze są z do­brej fa­mi­lii. I prze­ży­łam go – za­wo­ła­ła z głę­bo­kim wes­tchnie­niem, za­ta­pia­jąc się znów w książ­ce.

Sy­no­wi nie­ko­niecz­nie tra­fia­ły do prze­ko­na­nia tym po­dob­ne rady i prze­stro­gi, ty­czą­ce się mia­no­wi­cie prze­dłu­ża­nych od­wie­dzin na dole; słu­chał ich jed­nak tak czę­sto, że przez samo wsłu­cha­nie mu­sia­ły mu utkwić w pa­mię­ci, a był to głów­ny cel ma­cie­rzyń­skiej dy­plo­ma­cji: nie szło jej o to, żeby bez­po­śred­nio wy­peł­niał jej prze­pi­sy, tyl­ko, żeby w da­nym ra­zie przy­po­mi­na­jąc je so­bie, we wła­snych oczach zy­ski­wał na war­to­ści. Za­nad­to jed­nak so­len­nie przy­rzekł pan­nie Mar­cjan­nie upro­sić mat­kę, wstyd by mu było nie do­trzy­mać sło­wa. Kie­dy za­sta­na­wiał się, ja­kie­go osta­tecz­nie użyć for­te­lu, i błą­dził wzro­kiem po za­mar­z­łych szy­bach, wszedł na­gle cio­tecz­ny brat jego (po ojcu), Pa­weł Sar­mie­wicz, z któ­rym ra­zem u bu­dow­ni­cze­go pra­co­wa­li.

– Dzień do­bry, Paul! A mój Boże, to przy tym mro­zie jed­nak wil­goć na dwo­rze – za­wo­ła­ła wdo­wa wy­cią­ga­jąc rękę do przy­by­łe­go, któ­ry przy­szedł po­win­szo­wać świąt wu­jen­ce. Ze zgro­zą zo­czy­ła śla­dy mo­krych bu­tów na pod­ło­dze.

– Pew­no nig­dzie nie je­steś pro­szo­ny na wi­lię? – za­wo­łał ra­do­śnie Mar­ce­li.

– Owszem, do na­sze­go Wi­tru­wiu­sza.

– Tak? – za­gad­nę­ła z uśmie­chem wu­jen­ka, wta­jem­ni­czo­na w prze­zwi­sko dane bu­dow­ni­cze­mu, a z gnie­wem w my­śli, że jej syna nie spo­tkał ten za­szczyt.

– My­śla­łem, że nig­dzie i że cię do­bra myśl na­tchnę­ła, abyś prze­ka­wę­czył z nami fa­mi­lij­nie wie­czo­rek.

– Mó­wi­łeś mi prze­cie, że bę­dzie­cie pań­stwo u go­spo­da­rza – od­parł ku­zyn.

– Mama cier­pią­ca, nie wy­pa­da zo­sta­wić jej sa­mej.

– Mar­cel! nie­cier­pli­wisz mnie już. Po­wiedz sam, pa­nie Paw­le, po co mnie tam jak­by wpra­szać się do tych ja­kichś lu­dzi?

– Po­czci­wi ci lu­dzi­ska, jak mi mó­wił Mar­ce­lek, będą so­bie pew­no mie­li za za­szczyt, że ich wu­jen­ka od­wie­dzisz.

– Albo to moż­na się tam spo­dzie­wać uczu­cia de­li­kat­no­ści?

– Nie­raz pro­sty czło­wiek ma go wię­cej niż wy­kwint­nie wy­cho­wa­ny pa­nicz.

– A cóż to za non­sens, pa­nie Paw­le! tak jak wszyst­kie te mak­sy­my wa­sze o to­le­ran­cjach, po­stę­pach, rów­no­ściach i tym po­dob­nych an­dro­nach, co tyl­ko w wa­szej gło­wie mogą się po­mie­ścić! Lu­dzie choć­by nie­bied­ni, ale za­pra­co­wa­ni gru­bą ro­bo­tą, mogą mieć cza­sem po­pę­dy szla­chet­ne, ale nie są zdol­ni à la lon­gue do wznio­ślej­szych uczuć.

– Więc i nas wu­jen­ka od­są­dzą, bo i my prze­cie bied­ni i za­pra­co­wa­ni.

– Pra­ca pra­cy nie rów­na, a co do bie­dy, to jesz­cze się na nią nie uskar­żam, kie­dy cu­dzej ła­ski nie po­trze­bu­ję. Grâce à Dieu, może wszyst­ko wkrót­ce prze­mie­ni się na lep­sze! – do­da­ła ta­jem­ni­czo ze szcze­gól­niej­szym za­do­wo­le­niem Mar­cel­ka, na któ­rym te sło­wa: „Prze­mie­ni się na lep­sze”, od nie­ja­kie­go cza­su czę­sto przez mat­kę na­po­my­ka­ne, wy­wie­ra­ły wpływ tak ma­gicz­ny, jak­by mu za­pach­niał wy­bor­ny obiad lub jak­by mu kra­wiec miał brać mia­rę na mod­ny tu­żu­rek.

Pa­weł tym­cza­sem na ar­gu­ment o nie­po­trze­bo­wa­niu cu­dzej ła­ski przy­po­mniał so­bie, że bli­sko przez dwa lata da­wał bez­płat­nie ko­re­pe­ty­cje Mar­cel­ko­wi, raz wpis za nie­go za­pła­cił i ży­wić mu­siał pod­czas wy­jaz­du mat­ki przez parę mie­się­cy. Na ar­gu­ment o nie­uskar­ża­niu się na bie­dę, lo­gicz­niej­szą zna­lazł od­po­wiedź w sprzę­ci­kach miesz­ka­nia na fa­cjat­ce. Było tam i łóż­ko ma­ho­nio­we, i dy­wan spło­wia­ły, i to­a­le­ta pod sta­ro­świec­kim lu­strem w szkla­nych ra­mach, i do­syć po­rząd­na sofa, na któ­rej sy­piał Mar­ce­li, przed nią okrą­gły sto­lik, kil­ka krze­se­łek roz­ma­itych kształ­tów, ale w bia­łych, jed­no­staj­nych po­krow­cach. Nad oknem fi­ran­ki na czar­nym drąż­ku à la strza­ła ze zło­co­nym pió­rem i że­leź­cem. Mirt, pe­lar­go­nia, askle­pia i oczy­wi­ście nie­odzow­ne musz­ka­te­le w do­nicz­kach. Prócz tego sta­ła jesz­cze sza­fa, pa­ra­wan z wi­do­ka­mi, osła­nia­ją­cy piec nie­po­le­wa­ny, gdzie przez oszczęd­ność go­to­wa­no w zi­mie. Do tego spi­su, da­le­kie­go od ko­mor­ni­czej do­kład­no­ści, przy­by­wa jesz­cze nie­co szkol­nych ksią­żek i pa­pie­rów Mar­cel­ka, gra­tów w dru­giej iz­deb­ce i sprzę­tów ku­chen­nych. Wszyst­ko zaś, po­usta­wia­ne z ła­dem i po­rząd­kiem, może nie mia­ło ce­chy za­moż­no­ści, ale też tym mniej ubó­stwa. Prę­dzej by moż­na po­są­dzić ta­kich lo­ka­to­rów o zby­tecz­ną oszczęd­ność niż o nie­do­sta­tek.

– Jak­że, Paw­le, zo­sta­niesz z nami?

– Czyż moż­na ro­bić panu Paw­ło­wi tak nie­do­rzecz­ną pro­po­zy­cję i psuć mu za­ba­wą w przy­zwo­itym to­wa­rzy­stwie?

Pa­weł za­czął się na­my­ślać nad od­po­wie­dzią, bo wy­glą­dał, jak­by się za­wsze nad naj­krót­szym po­je­dyn­czym wy­ra­zem za­sta­na­wiał; tym­cza­sem do drzwi za­pu­ka­no – Mar­ce­lek wy­biegł i wpro­wa­dził dwie oso­by, bar­dziej wi­dać nie­spo­dzie­wa­ne dla nie­go niż dla mat­ki: prze­biegł jej po twa­rzy le­ciuch­ny, nie doj­rza­ny przez ni­ko­go uśmie­szek za­do­wo­le­nia. Nie­spo­dzia­nym tym go­ściem był go­spo­darz domu, maj­ster ko­wal­ski Szcze­pan Szcze­pa­niak; wy­my­ty, wy­cze­sa­ny, w dłu­giej, gra­na­to­wej ka­po­cie, bia­łej chu­s­tecz­ce i ka­mi­zel­ce, z cór­ką, pan­ną Mar­cjan­ną, całą w bie­li. Dźwi­ga­ła na tacy opłat­ki, wó­decz­kę, śle­dzie i róż­ne po­st­ne prze­ką­ski.

– Wiel­moż­na pani Kon­tro­le­ro­wa, a dyć to, mo­spa­nie, tak mi ra­do­śnie, że pani nami nie po­gar­dzi­ła, jak­by mi kto ser­ce mio­dem po­sma­ro­wał – za­wo­łał Szcze­pa­niak chwy­ta­jąc jej rękę i wy­ci­ska­jąc roz­gło­śnie dwa ca­łu­sy. Przy­ję­ła je z lu­kre­cjo­wo-li­to­śnym uśmie­chem. Co­kol­wiek mi­lej, ale za­wsze li­to­śnie, spoj­rza­ła na Mar­cy­się, co do­tknę­ła ró­ża­ny­mi ustecz­ka­mi su­chych i po­żół­kłych pal­ców.

– Gwiaz­decz­ka nie­dłu­go za­świe­ci. Kie­dy wiel­moż­na pani po­zwo­li, po­ła­mie­my się opłat­kiem do sie­go roku – do­dał Szcze­pa­niak oglą­da­jąc się po schlud­nym miesz­ka­niu z go­spo­dar­skim za­do­wo­le­niem.

– A za małą go­dzi­nę pro­si­my do nasz na dół, przyj­dzie­my po ko­cha­ną pa­nią – ode­zwa­ła się Mar­cy­sia.

– Ja to dzi­siaj tro­cha nie­dy­spo­zyt, moja pan­no Szcze­pań­ska – za­czę­ła jej­mość ce­dzić przez zęby.

Mar­ce­lek nie po­zwo­lił jej do­koń­czyć i szep­nąw­szy kil­ka słów, wy­mógł, że dała się udo­bru­chać.

– Mar­cel! mon en­fant! Pa­mię­taj, fi­lu­cie, żem tyl­ko dla cie­bie to zro­bi­ła.

Przy ła­ma­niu opłat­ka­mi Mar­ce­li po­znał Paw­ła z uczen­ni­cą i Szcze­pa­nia­kiem, Mar­cy­sia zno­wu po­szep­nę­ła kil­ka słów ojcu.

– A ma się wie – od­parł sta­ry zwra­ca­jąc się do Paw­ła. – Ko­cha­ne pa­ni­sko może nami tak­że nie po­gar­dzi z ła­ski swo­jej. Star­czy dla nas wszyst­kich, star­czy. To już tam kło­pot Ja­ku­bo­wej i Mar­cy­si.

– By­ło­by to dla nasz praw­dzi­wą ła­ską – wtrą­ci­ła cór­ka.

– Sio­strze­niec mój pro­szo­ny jest na wi­lię do pana bu­dow­ni­cze­go, gdzie­by tak­że był i mój syn, gdy­by pań­stwu pier­wej nie przy­rzekł.

– Je­że­li na­praw­dę nie zro­bię pań­stwu przy­kro­ści, przyj­mu­ję za­pro­si­ny – od­parł Pa­weł pa­trząc pra­wie ze wzru­sze­niem na sze­ro­ką, ogo­rza­łą twarz ko­wa­la z po­tęż­nym no­sem, nie­co za­dar­tym, o noz­drzach sze­ro­kich, z czo­łem ni­skim, po­bruż­dżo­nym od pra­cy i zno­ju, pod któ­rym bły­ska­ły siwe, ma­leń­kie, ale żywe oczy, śmia­ło i otwar­cie. Wąsy pod­ga­lał, jak to mó­wią, z szewc­ka; ster­czą­cy, krót­ki włos szpa­ko­wa­ty po­kry­wał pu­dło­wa­tą łe­pe­ty­nę, osa­dzo­ną na krót­kiej roz­ro­słej szyi i atle­tycz­nych bar­kach. Skład­ny bu­zia­czek Mar­cy­si, pro­mie­nie­ją­cy zdro­wiem i szczę­ściem, za­dzi­wił go przy­jem­nie i za­sta­no­wił. A tak mu szcze­rze dzię­ko­wa­li, że we­dług zwy­cza­ju nic na to od razu nie od­po­wie­dział, tyl­ko szep­nął do Mar­cel­ka:

– Two­ja uczen­ni­ca wca­le, wca­le ład­na!

– Po­czci­wyś, Paw­le! – za­wo­łał ura­do­wa­ny Mar­ce­lek po odej­ściu ko­wa­la z cór­ką.

– Grzecz­ny ka­wa­ler z pana Paw­ła, że nam do­trzy­mu­je to­wa­rzy­stwa – wtrą­ci­ła Gul­mań­ce­wi­czo­wa dzi­wiąc się i po­nie­kąd cie­sząc w du­szy, że po­świę­cił wi­lię u bu­dow­ni­cze­go z ta­kim lek­ce­wa­że­niem. Była pew­na, że jej Mar­ce­lek by tego nie zro­bił.

Uspo­so­bie­nie tej ko­bie­ty i przej­ścia, któ­re jej los zgo­to­wał, na­uczy­ły ją aż nad­to naj­zwięź­lej­sze­go trak­ta­tu z na­uki ży­cia prak­tycz­ne­go; zim­nej ra­chu­by, któ­rą czę­sto tak myl­nie zwy­czaj­ni lu­dzie bio­rą za jed­no z do­świad­cze­niem. Do­tych­czas jed­nak zda­wa­ło się jej, że trak­tat ów nie­omyl­ny. Nie­bosz­czy­ko­wi su­szy­ła gło­wę za ży­cia tak czę­sto, że ją choć­by tyl­ko dla­te­go bar­dzo chęt­nie od­wil­żał. Ka­pry­śna, jak­by jaka pięk­ność lub po­saż­na pan­na, cho­ciaż mę­żo­wi nic nie przy­nio­sła w po­sa­gu, była po­nie­kąd wy­jąt­kiem w tej mie­rze; bo z na­uczy­cie­lek, gu­wer­nan­tek, a na­wet bon, by­wa­ją naj­czę­ściej naj­lep­sze żony, wy­ro­zu­mia­łe to­wa­rzysz­ki doli i nie­do­li, po­bła­ża­ją­ce, ule­głe i rzad­ko ka­pry­śne. W trud­nym za­wo­dzie aż nad­to wcze­śnie prze­ko­ny­wa­ją się, jaką to mo­zol­ną pra­cą do­cho­dzi się do ja­kie­go bądź za­rob­ku, z ilu za­wsze przy­kro­ścia­mi złą­czo­na za­leż­ność, choć­by ją na­wet naj­mniej uczu­wać da­wa­no. Nie po­dob­na więc, żeby nie mia­ły ce­nić nie­za­leż­no­ści, któ­rą im pra­ca lub ma­ją­tek męża za­pew­ni. Ce­nią ją też naj­czę­ściej, a poj­mu­ją już po­ło­że­nie swo­je i po­wo­ła­nie, kie­dy po­tra­fią wnieść w uboż­sze to­wa­rzy­stwa pod wzglę­dem du­cha albo pie­nię­dzy: po­pęd do wyż­szych, umy­sło­wych roz­ry­wek, przy któ­rych zno­śniej i nu­dom, wresz­cie smak lep­szy, okrze­sa­nie, wdzięk ów co­dzien­ny, tak za­chę­ca­ją­cy do pra­cy, tak osła­dza­ją­cy tro­ski i kło­po­ty. Na nie­szczę­ście, pani Bar­ba­ra z Kalb­fle­ischów Gul­mań­ce­wicz, wy­szedł­szy za mąż doj­rza­łą, czer­stwą już dzie­wi­cą, za­cho­wa­ła z daw­ne­go za­wo­du naj­wię­cej wspo­mnień pe­da­go­gicz­nej god­no­ści i na­wyk­nień prze­wa­gi nie­odwo­łal­nej.

Męża i syna ko­cha­ła bez za­prze­cze­nia, ale też wy­ma­ga­ła za to jak od dzie­ci, któ­rych nie­gdyś uczy­ła ko­niu­ga­cji, po­słu­szeń­stwa bez gra­nic i bez­wa­run­ko­we­go uzna­nia jej wła­dzy. Bar­dzo wie­lu spo­mię­dzy nas lubi lub też z tra­dy­cyj­ne­go le­ni­stwa na­wyk­nie do pan­to­fel­ko­we­go rzą­du w domu, zwłasz­cza kie­dy pan­to­fel­ki tak zgrab­ne i ele­ganc­kie, że na­wet ob­ca­si­ki wy­sła­ne są pusz­kiem. Jest nas wie­lu ta­kich zno­wu, co mnie­ma­jąc, że sami rzą­dzi­my, do­zwa­la­my piesz­czo­tli­wym kó­łecz­kom przy­wią­zy­wać sznu­rek pa­ję­czy do na­szej próż­no­ści, upodo­bań, na­wyk­nień, i nie wi­dzi­my, jak po­wo­li, ubraw­szy nas w kry­no­lin­ki, opro­wa­dza­ją po ży­ciu niby Cy­ga­nie niedź­wie­dziów po jar­mar­kach. Pan­to­fle pani Bar­ba­ry in­ne­go były wy­ro­bu; jak sław­ne obu­wie Ka­ze­ma snadź gwoź­dzia­mi były pod­bi­te i każ­dy inny mał­żo­nek prócz śp. Kon­tro­le­ra, su­mien­nie od­da­ne­go spe­cjal­no­ści kie­lisz­ka, był­by je nie­za­wod­nie za okno wy­rzu­cił… a nie­słusz­nie, bo Bar­ba­ra mia­ła zno­wu przy­mio­ty i za­sa­dy, któ­rych nie­raz brak piesz­czo­tli­wym ko­tecz­kom, wy­kwint­nym szcze­biot­kom, kosz­tow­nym po­ciesz­kom, dusz­kom, anioł­kom itp. Po­ło­że­nie jej ato­li po śmier­ci męża przy­kre było na­praw­dę. Nie­bosz­czyk po­dob­no nic nie zo­sta­wił prócz szczu­płej eme­ry­tur­ki, nie do­cho­dzą­cej ty­sią­ca zło­tych. Nie wa­ha­jąc się ani na chwi­lę, po­wró­ci­ła do daw­ne­go za­wo­du. Nie mógł jed­nak tyle przy­no­sić ko­rzy­ści co przed­tem. Jed­nak­że, ile tyl­ko mo­gła zna­leźć lek­cy­jek w mie­ście, nie­raz bar­dzo ta­nich, przyj­mo­wa­ła wszyst­ko, bie­ga­ła od rana do wie­czo­ra w po­go­dę czy sło­tę, parę razy na­wet przy­ję­ła obo­wią­zek na wsi, aby tyl­ko do­koń­czyć edu­ka­cji je­dy­na­ka. Wy­skom­la­ła, że go przez kla­sy prze­pu­ści­li, uczy­ła go po fran­cu­sku, cho­ciaż to szło trud­no bar­dzo, bo na prze­kór jej usi­ło­wa­niom na­tu­ra nie ob­da­rzy­ła go fi­lo­lo­gicz­ną zmyśl­no­ścią. Mimo za­śle­pie­nia ma­cie­rzyń­skie­go przy­zna­jąc w du­szy, że w ogó­le pod wzglę­dem zdol­no­ści nie­odrod­nym był sy­nem nie­bosz­czy­ka, ra­cho­wa­ła wię­cej na tak­cik, na spry­cik prak­tycz­ny, któ­ry, jako niby odzie­dzi­czo­ny po mat­ce, usi­ło­wa­ła w nim kształ­cić i roz­wi­jać. Te­raz ba­wi­ła od roku cią­gle w War­sza­wie. Prze­nió­sł­szy się do skrom­ne­go miesz­ka­nia nad Wi­słą, dla oszczęd­no­ści i dla świe­że­go po­wie­trza, umie­ści­ła syna od kwar­ta­łu u bu­dow­ni­cze­go, gdzie już od dwóch lat pra­co­wał Pa­weł, ce­lu­ją­cy zdol­no­ścia­mi po­śród ró­wien­ni­ków. Pani Gul­mań­ce­wi­czo­wa przy­zna­jąc je, a na­wet przy­sta­jąc i na to, że ma ich wię­cej od Mar­cel­ka, za­wsze jed­nak wąt­pli­wiej wy­ro­ko­wa­ła o przy­szło­ści sio­strzeń­ca:

– Nie­zda­ra, nie­dba­ły, szorst­ki w obej­ściu, wy­tar­to ubra­ny, nie pój­dzie da­le­ko, nie!

Ja­sno, prak­tycz­nie, jak to mó­wią, ro­zu­mo­wa­ła.IV

Naj­szczę­śliw­szy, kto za­sia­da do bie­sia­dy w gro­nie ro­dzin­nym, przy do­mo­wym ogni­sku; z kim oj­ciec, mat­ka, ro­dzeń­stwo, żona, dzie­ci, ro­dzi­na po­ży­wa­ją chleb po­wsze­dni lub świą­tecz­ny, któ­rym, we­dług na­szych bło­go­sła­wio­nych zwy­cza­jów, lu­bi­my dzie­lić się tak czę­sto i hoj­nie. Wie­cze­rza wi­lij­na jest wte­dy praw­dzi­wą uro­czy­sto­ścią do­mo­wą: ja­koś nam le­piej, raź­niej na ser­cu i na du­szy. Ła­ska Dzie­ciąt­ka Bo­że­go, któ­re­go na­ro­dzi­ny ob­cho­dzi­my przy sre­brzy­stej gwiazd­ce, do­zwa­la nam od­ro­dzić się choć­by na tę chwi­lę – i ser­decz­niej, życz­li­wiej spoj­rzyć na świat i lu­dzi. Dla tej zgo­dy ze sobą sa­mym, dla tego po­ro­zu­mie­nia brat­nie­go nie dziw, że za­cho­wu­je­my go­ścin­ne po­da­nia, wła­ści­we po­tul­nym na­szym ple­mio­nom sło­wiań­skim. Cu­dzo­ziem­cy chy­ba dla­te­go mo­gli­by je wy­śmie­wać, że ich ser­ca nie tak żywo biją jak na­sze, że sło­wa nie tak otwar­cie z ust pły­ną, na­wet przy wy­chy­la­niu to­a­stu bra­ter­stwa. Nie dzi­wo­ta, że nie mogą zro­zu­mieć na­szej bie­sia­dy, bo są­dzą we­dług sie­bie przy­pi­su­jąc ją głów­nie wy­bor­ne­mu ape­ty­to­wi, nie­usta­ją­ce­mu pra­gnie­niu i w ogó­le po­wierz­chow­nym tyl­ko po­pę­dom to­wa­rzy­sko­ści.

Szczę­śli­wy u nas jesz­cze i ten, co choć na sa­mot­ni­ka żyje na świe­cie, ma spo­sob­ność prze­ko­nać się i na gó­rze, i na dole: i w tych war­stwach, co naj­ła­twiej przyj­mu­ją obce zwy­cza­je, i w tych, co naj­wy­tr­wa­lej prze­cho­wu­ją wła­sne, jak da­le­ce uczu­cie go­ścin­no­ści jest nam wro­dzo­ne i prze­moż­ne. Prze­cie przy­by­sze, na­kar­miw­szy się chle­bem z na­sze­go żyt­ka i psze­ni­cy, czu­ją, że cza­sem wy­pa­da z kimś po­dzie­lić się choć­by tyl­ko okru­szy­na­mi. Tak jest! Go­ścin­ność u nas jesz­cze prze­trwa­ła, i za­siadł­szy ko­lej­no do sto­łu moż­nych i ubo­gich, okrze­sa­nych i pro­stych lu­dzi, naj­głów­niej­sze jej rysy znaj­dzie­my wszę­dzie te same, oczy­wi­ście z wła­ści­wy­mi uwzględ­nie­nia­mi. Go­spo­darz za­wsze i wszę­dzie bar­dziej bę­dzie dbał o to, aby się go­ście ura­czy­li; go­spo­dy­ni bę­dzie usi­ło­wa­ła wy­stą­pić przed nimi, po­ka­zać sie­bie. Chęć ta do wy­staw­no­ści, do po­ka­zu, wro­dzo­na wiel­kiej pani i chłop­ce, mieszcz­ce i dy­gni­tar­ce, ma wdzięk nie­za­prze­czo­ny, ale cza­sem wpa­da w prze­sa­dę, a na­wet w śmiesz­ność, je­śli któ­ry z go­ści pod ja­kim bądź wzglę­dem to­wa­rzy­skim za­nad­to się wy­róż­nia od go­spo­dar­stwa, a nie może czy też nie ma daru pod­nieść się lub zni­żyć sto­sow­nie.

W iz­deb­ce, gdzie się od­by­wa­ły lek­cje fran­cusz­czy­zny, przy sto­le osy­pa­nym sian­kiem, wy­stro­jo­nym w kwie­ci­sty ob­rus czer­wo­ny, za­sie­dli do wi­lii u ko­wa­la. Ło­jo­we świecz­ki pło­nę­ły w że­la­znych lich­ta­rzach, ja­dła było aż do zbyt­ku (pod wzglę­dem ilo­ści ga­stro­no­mia klas ro­bo­czych ob­fit­szą jest od moż­niej­szych), ta­le­rze fa­jan­so­we, mi­ski w kwia­ty, łyż­ki cy­no­we, prócz jed­nej srebr­nej dla pani Gul­mań­ce­wicz, piwa jak wody. Ko­wal ru­mie­nił się z ra­do­ści i na­po­ju, a Mar­cy­sia głów­nie z oba­wy, żeby w czym nie uchy­bić ła­ska­wej pani, co do nich zejść ra­czy­ła. Sztyw­nie ja­koś, ce­re­mo­nial­nie roz­po­czę­li stu­kać łyż­ka­mi i po­ru­szać szczę­ka­mi na tej wi­lii. Go­spo­dar­stwo nie śmie­li ode­zwać się pierw­si, Gul­mań­ce­wi­czo­wa nie ra­czy­ła, Mar­ce­lek z wzo­ro­wym ape­ty­tem zmia­tał ta­le­rze, zer­ka­jąc cza­sem na Mar­cy­się, zwłasz­cza kie­dy świe­ży pół­mi­sek przy­nio­sła, bo sama usłu­gi­wa­ła. Pa­weł przy­glą­dał się jej z wy­trwa­ło­ścią god­ną lep­sze­go losu, go­spo­sia nie zwra­ca­ła na to uwa­gi. Wy­ra­zi­ste jego spoj­rze­nie tak jed­nak upo­rczy­wie ją ści­ga­ło, że wkrót­ce to zo­czył Mar­ce­lek i jego mat­ka. Wy­są­cza­ła wła­śnie kie­li­szek lu­nel­ku. Skrom­ną bu­te­lecz­kę tego win­ka po­sta­wi­ła przed nią prze­myśl­na Mar­cy­sia.

– Pan­no Szcze­pań­ska, masz szczę­ście, sio­strze­niec mój pra­wie nig­dy nie ob­ser­wu­je ni­ko­go, a wzro­ku od pan­ny nie od­le­pia – rze­kła z nie­ja­kim lek­ce­wa­że­niem do za­kło­po­ta­nej dziew­czyn­ki.

– Mu­sia­łeś chy­ba, Paw­le, upa­trzyć po­do­bień­stwo do kogo w pan­nie Mar­cjan­nie – wtrą­cił Mar­ce­lek i prze­słał uczen­ni­cy spoj­rze­nie uwiel­bie­nia tak żywe, jak przed chwi­lą przy­glą­dał się kar­pio­wi, po któ­rym tyl­ko oście na ta­le­rzu zo­sta­ły.

– Tak jest, po­do­bień­stwo!

– Do kogo?

– Nie zna­li­ście pań­stwo tej oso­by.

– To­śmy się dużo do­wie­dzie­li, jak zwy­kle od pana Paw­ła – rze­kła jej­mość z gło­śnym śmie­chem, wi­docz­nie na­ka­zu­ją­cym, aby mu za­wtó­rzo­no.

Ja­koż Mar­ce­lek, ko­wal i jego cór­ka na­tych­miast ode­zwa­li się chó­rem. Paw­ło­wi ru­mie­niec prze­biegł po twa­rzy.

– Czy ci też nie zim­no, pa­nie Paw­le? Zda­je mi się, że w płasz­czu nie przy­sze­dłeś, a pod pal­to­nem nie masz tu­żur­ka ani fra­ka?

– Owszem, cie­pło.

– Mama wie prze­cie, co to za zdro­wie że­la­zne! – wtrą­cił Mar­ce­lek.

– To praw­da! ale za­wsze trze­ba się sza­no­wać – do­da­ła po chwi­li, pa­trząc jak­by li­to­śnie na wy­tar­te pal­to, po­mię­ty koł­nie­rzyk sio­strzeń­ca i zwra­ca­jąc na­tych­miast oczy na sta­ran­ny ubiór je­dy­na­ka. Za kie­run­kiem jej wzro­ku po­szły zno­wu oczy go­spo­da­rza, có­recz­ki, i nie mo­gło im po­mie­ścić się w gło­wie, skąd sio­strze­niec pani Kon­tro­le­ro­wej, brat cio­tecz­ny pana Mar­ce­le­go, ma taki ubiór i tak ja­koś wy­glą­da, że moż­na nań było pa­trzeć i roz­ma­wiać śmia­ło, jak­by ze swo­im: rze­mieśl­ni­kiem lub rę­ko­dziel­ni­kiem – stel­ma­chem, sio­dla­rzem co naj­wię­cej. Lu­dzie od­bie­ra­ją­cy pie­nią­dze od roz­ma­itych osób za ro­bo­tę mu­szą są­dzić o nich ko­niecz­nie po­dług ubio­ru, a prze­wi­ja się jed­nak tylu ku­pu­ją­cych, że nie mają cza­su za­sta­na­wiać się, tyl­ko so­bie po­rów­ny­wu­ją w my­śli jed­nych z dru­gi­mi. Po­rów­na­nie mo­gło tym ra­zem wy­paść tyl­ko na ko­rzyść Mar­cel­ka. Dla Szcze­pa­nia­ka wy­glą­dał przy­najm­niej na pa­ni­cza, na syna bo­ga­te­go szlach­ci­ca ze wsi, owe­go sum­mum nie­za­leż­no­ści na na­szej zie­mi, a cóż do­pie­ro w oczach có­recz­ki!

Pani Gul­mań­ce­wicz, cho­ciaż nie­dy­spo­zyt, choć się gorz­ko-słod­ko krzy­wi­ła na go­ścin­ne za­pro­si­ny Mar­cy­si, ja­dła jed­nak wca­le nie­źle, co się cza­sem ko­bie­tom w jej wie­ku przy­tra­fia. Nie za­nie­dba­ła przy tym lu­nel­ka, któ­ry prze­cie od­dzia­łał sku­tecz­niej na płyn­ność jej mowy i hu­mo­rek, ale tyl­ko ona sama mó­wi­ła; dru­dzy z usza­no­wa­niem słu­cha­li. Po­pły­nę­ły też nie­zli­czo­ne hi­sto­rie o wi­liach w wiel­kich do­mach, gdzie była gu­wer­nant­ką, ale o tym nie na­po­mknę­ła, o wi­liach we wła­snym domu za­szczy­ca­nych obec­no­ścią tylu zna­ko­mi­tych dy­gni­ta­rzy, o świet­nych zna­jo­mo­ściach, wy­kwint­nych po­tra­wach, ubio­rach itp. Nie sym­pa­ty­zo­wa­ła niby z tym wszyst­kim, bo wy­staw­no­ści niby nie lu­bi­ła; owszem, skrom­ne, bo­go­boj­ne ży­cie to jej cel i ma­rze­nie, ale wszyst­ko na­umyśl­nie czy też mimo woli tak na­kie­ro­wa­ła, żeby dać uczuć, co za ustą­pie­nie ła­ska­we z jej stro­ny, co za do­wód do­bre­go ser­ca, że przy­ję­ła wi­lię u ko­wa­la Szcze­pa­nia­ka, ona, u któ­rej kie­dyś taki je­go­mość za­le­d­wie śmiał­by stać w przed­po­ko­ju. Któ­ryś Fran­cuz po­wie­dział, że nie ma tak głu­pie­go czło­wie­ka, co by nie zna­lazł głup­sze­go jesz­cze od sie­bie wiel­bi­cie­la. To praw­da! Ale nie ma też czło­wie­ka, co by nie po­tra­fił za­im­po­no­wać dru­gie­mu. Tu­taj tyło to na­wet bar­dzo ła­two, bo tyl­ko przy­chyl­nych ujarz­mić moż­na zu­peł­nie. Szcze­pa­niak i Mar­cy­sia już tych od­wie­dzin nie po­czy­ty­wa­li za ła­skę, ale my­śląc o nich z re­li­gij­ną czcią i oba­wą, nie uwa­ża­li, jak wzrok i nos do­stoj­nej pani błysz­czał co­raz ży­wiej i cze­pek za­czął się nie­co na ba­kier ze­su­wać. Wy­traw­na dwór­ka spo­strze­gła jed­nak wkrót­ce, że lu­nel­ka w bu­tel­ce za­le­d­wie na parę kie­lisz­ków zo­sta­ło i że su­fit za­czął nad nią krą­żyć co­kol­wiek.

– Moja pan­no Szcze­pań­ska, czy­by nie moż­na luf­ci­ka otwo­rzyć albo za­ka­dzić, odór od ka­pu­sty strasz­nie mi dzia­ła na ner­wy – szep­nę­ła do Mar­cy­si – ale nie, nie otwie­raj­cie luf­ci­ka, bę­dzie cug, a ka­dzi­dła przy­ślą wam z góry, kró­lew­skie­go ka­dzi­dła. Od­pro­wadź mię z ła­ski swo­jej z Mar­cel­kiem, chy­ba już nie zej­dę, bo do­praw­dy je­stem nie­dy­spo­zyt. Dzię­ku­ję bar­dzo, pa­nie Szcze­pań­ski. Jak mi bę­dzie le­piej, to bądź­cie pew­ni, że wró­cę.

– Wiel­moż­na pani Kon­tro­le­ro­wo!

– W na­szym wie­ku już się trze­ba sza­no­wać, po­czci­wy maj­strze! – do­da­ła z wi­docz­ną ła­ska­wo­ścią.

– Ach! Ja­śnie wiel­moż­na pani – od­parł jak naj­po­kor­niej ko­wal, kła­nia­jąc się po wiej­sku do stóp lo­ka­tor­ce. Cho­ciaż żal mu było ser­decz­nie, że ode­szła, jak­by mu jed­nak cię­żar spadł z pier­si, i gwał­tem pra­wie za­trzy­mał Paw­ła, co chciał wyjść z wu­jen­ką.

– Mar­cy­siu! zrób­cie no tam z Ja­ku­bo­wą ar­ba­ty – za­wo­łał do cór­ki, wra­ca­ją­cej wła­śnie z Mar­cel­kiem. W oczkach tak jej coś mile bły­ska­ło… na­uczy­ciel spro­wa­dził ją pod rękę ze wscho­dów. – A ha­rak jest? To dla pa­nów ar­ba­ty z ha­ra­kiem, a ja so­bie pal­nę krup­ni­ka.

– I ja krup­ni­ku, je­że­li ła­ska – bąk­nął Pa­weł, przy­glą­da­jąc się ko­lej nie Mar­cy­si i bra­tu.

– Ja­kie­go to krup­ni­ku? – skła­mał za­py­ta­nie Mar­ce­li.

– Mu­sia­łeś prze­cie pić gdzie na wsi.

– To za­szko­dzi panu Mar­ce­lo­wi, le­piej ar­ba­ty!

– Strzeż­że mnie, Pa­nie! ma­de­mo­isel­le Mar­ce­li­ne, żad­nej su­biek­cji dla mnie, bar­dzo pro­szę.

– Nic mu nie bę­dzie, może się na­pić z nami – do­dał Pa­weł.

– Cho­ro­ba tam krup­nik komu za­szko­dzi! A pa­ni­sko ko­cha­ne, wi­dać, to lubi, oto mi gość, mo­spa­nie! – rzekł Szcze­pa­niak pa­trząc z ko­le­żeń­skim po­ro­zu­mie­niem i nie­co jed­nak zdzi­wio­ny na Paw­ła.VI

– Wra­caj le­piej do domu, Sie­roc­ki! Okrop­na za­wie­ru­cha.

– Pan pro­fe­sor po­zwo­li, że od­pro­wa­dzę tyl­ko do Fary, już tak bli­sko.

– Zgo­da, chodź­my! Chy­ba, że wra­ca­jąc wstą­pisz do kogo po dro­dze. Pew­no masz ro­dzi­ców albo krew­nych w War­sza­wie? Dzi­siaj jesz­cze nie śpią.

– Nie mam ro­dzi­ców ani krew­nych.

– Jak to, w War­sza­wie?

– Kum Szcze­pan po­wia­da, że znał mo­je­go ojca i mat­kę, ale ja u Dzie­ciąt­ka Je­zus by­łem daw­niej…

– Wi­dać bar­dzo po­czci­wy czło­wiek z kuma Szcze­pa­na – za­gadł Pa­weł ża­łu­jąc, że przed chwi­lą do­tknął naj­draż­liw­szej stro­ny w ser­cu ta­kie­go sie­ro­ty, któ­re­mu z po­gro­bo­we­go wy­ra­zu nada­no na­zwi­sko ża­łob­ne.

– Do rany przy­ło­żyć, spra­wie­dli­wy i po­czci­wy czło­wiek. Te­raz…

– Cóż te­raz?

– Te­raz już niby nie to co daw­niej, nie wiem jak dla kogo, ale…

– Ale?

– Ale dla mnie się zmie­nił. Wy­ba­czy pan pro­fe­sor, że ufam tak i mó­wię jak do ojca.

– Bóg za­płać za za­ufa­nie, mów śmia­ło!

– Wiem, że wszyst­ko mię­dzy nami zo­sta­nie.

– Gdy­byś nie wie­dział, to byś nie ufał. Cóż więc?

– Daw­niej to ja­koś tak do­brze z nim było, jak­by nie przy­mie­rza­jąc z rów­nym so­bie. Kie­dy ro­bo­tę skoń­czo­no w warsz­ta­cie, sze­dłem do nich, pi­sy­wa­łem ra­chun­ki, czy­ta­łem książ­ki pan­nie Mar­cjan­nie, słu­chał i sta­ry.

Jó­ziak za­trzy­mał się, jak­by w oba­wie, że po­wie­dział za wie­le, ale w dzie­więt­na­stym roku ży­cia trud­no nie wy­spo­wia­dać się z bo­le­ści lub ułu­dy ser­co­wej, zwłasz­cza też chłop­cu, co nie ma przed kim zwie­rzyć się, a tak po­trze­bo­wał wy­ja­wić choć­by set­ną część tego, co mu cię­ży­ło na my­śli. Wi­dząc, że Pa­weł mil­czy, za­czął mó­wić da­lej:

– Kum Szcze­pa­niak tak był dla mnie, pro­szę pana pro­fe­so­ra, jak­by oj­ciec dla dziec­ka, le­piej niż moja maj­stro­wa dla swo­je­go Fi­dry­ka.

– A te­raz?

– Te­raz ja­koś czło­wiek już i nie tak śmia­ły do nie­go. Wy­mó­wił mi na­wet kie­dyś, że on maj­ster i bo­ga­ty, a ja bied­ny cze­lad­nik bez ojca i mat­ki.

– Może ci się zda­wa­ło, mu­sisz być draż­li­wy, Jó­zia­ku!

– O nie, nie zda­wa­ło mi się, pro­szę pana pro­fe­so­ra. Wy­raź­nie mi po­wie­dział, że­bym oto nie włó­czył się do nich tak czę­sto wie­czo­ra­mi, a le­piej pra­cy wła­snej pil­no­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: