Domy na dnie morza - ebook
Domy na dnie morza - ebook
Odkąd H.P. Lovecraft zaprosił kolegów, takich jak Frank Belknap Long i Robert Bloch (między innymi), żeby przyłączyli się do tworzenia "Mitologii Cthulhu" (pod wymyśloną przez niego mniej znaną nazwą "Yog-Sothery), dziesiątki autorów z różnym skutkiem próbowało swoich sił w tkaniu tego ogromnego gobelinu. Niektórzy, jak wówczas nastoletni Ramsey Campbell, wykorzystał fikcyjne uniwersum jako punkt wyjścia do własnej kariery i znalazł przy tym swój własny pisarski styl. Inni, jak Stephen King i Neil Gaiman, zrobili to samo w szczycie swoich karier, składając hołd autorowi, który był dla nich tak wielką inspiracją. Ale nikt, absolutnie nikt, nie ma tak błyskotliwego i oryginalnego wkładu w mitologię Cthulhu jak Caitlin R. Kiernan.
Do tego nadzwyczajnego zbioru autorka wybrała ponad dwadzieścia swoich lovecraftowskich opowiadań, poczynając od "Valentii" z 2000 roku po nowszą klasyczną "Górę", ponadto pełny cykl Dandridge, a także nowe opowiadanie "M jak Mars". Krótko mówiąc, jest to fundamentalne dzieło zarówno dla fanów Kiernan, jak i miłośników świata Cthulhu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-76-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lovecraft i ja
Przemowa inauguracyjna
na piętnastym Dorocznym
Festiwalu Filmowym HPL
w Portland, Oregon,
2 października 2010
Od czego zacząć?
Po pierwsze, sądzę, że kiedy jest się gościem honorowym, oznacza to, że zostało się uhonorowanym. Ale prawdę mówiąc, to ja czuję się uhonorowana propozycją wystąpienia jako gość honorowy na Festiwalu Filmowym Lovecrafta. Czuję się również uhonorowana tym, że Festiwal zadał sobie spory trud i nie szczędził wydatków, żeby mnie tutaj sprowadzić. Z pewnością nie udałoby mi się to w inny sposób. Nie pomaga fakt, że jestem raczej odludkiem i nie przepadam za podróżami. Samo wyciągnięcie mnie z domu może być trudnym zadaniem. Przemierzenie całego kraju tam i z powrotem jest czymś, czego nie robiłam od ponad dekady. Ale kiedy dostałam zaproszenie, nie mogłam odmówić. Dzieła Lovecrafta miały zbyt duży wpływ na moje pisarstwo, żebym mogła powiedzieć nie, a poza tym, jak już wspomniałam, jest to dla mnie zaszczyt i honor.
Kiedy więc poproszono mnie, żebym przemówiła na ceremonii otwarcia, zgodziłam się. Przecież to kolejny zaszczyt, więc nie mogłam odmówić. Mimo to nie miałam pojęcia, od czego zacząć ani na czym skończyć. Naprawdę nie jestem dobra w tego rodzaju rzeczach. Ale odbiegam od tematu. Tracę wątek. Zastanawiałam się jednak i zastanawiałam, aż wreszcie w ostatniej chwili – czyli w środę po południu – wymyśliłam.
Zacznę od dnia, kiedy pierwszy raz zetknęłam się z H.P. Lovecraftem. Dziwne, ale znalazłam go w Trussville w Alabamie, w żółtym szkolnym autobusie. Miałam siedemnaście lat. Był deszczowy wiosenny poranek w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku, a Lovecraft leżał samotnie na pustym siedzeniu. Wysiadając, ktoś niechcący zostawił książkę z Biblioteki Publicznej w Birmingham. Było to oryginalne wydanie _Dagon and Other Macabre Tales_ Arkham House z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego. Czarno-biała okładka Lee Browna Coye’a (1907–1981) przedstawia starca o wyłupiastych oczach, ubranego w łachmany. Mężczyzna trzyma harpun, którym, niczym postarzały kapitan Ahab, przebija białego kaszalota. Okazuje się, że Coye miał obsesję na punkcie _Moby Dicka_, a wieloryby są powracającym motywem w jego pracach. Ale człowiek z okładki był gigantem w porównaniu z wielorybem, co, jak się wkrótce przekonałam, wybrzmiewa we fragmencie _Dagona_. Lovecraft pisze:
„Najbardziej porażające wrażenie wywarły na mnie jednak reliefy obrazkowe – z racji olbrzymich rozmiarów widoczne przez wodny przestwór jak na dłoni. Były to płaskorzeźby o tematyce, której nie powstydziłby się sam Doré. Wyobrażały, jak mi się zdaje, ludzi – a przynajmniej pewien rodzaj ludzi; byli oni wszakże przedstawieni w trakcie rybich figli w morskiej grocie lub składania hołdów w skalnej świątyni najwyraźniej również znajdującej się pod wodą. Ich twarzy i cielesnych kształtów nie śmiem opisać w szczegółach – na samo ich wspomnienie robi mi się słabo. Groteskowe ponad wszystko, co zrodziła wyobraźnia Poego czy Bulwer-Lyttona, w ogólnym pokroju zdradzały wstrętne podobieństwo do ludzi – przeczyły mu jednak płetwiaste dłonie i stopy, rażąco szerokie i obwisłe wargi, szkliste, wyłupiaste oczy tudzież inne, jeszcze mniej przyjemne cechy. Co ciekawe, miałem wrażenie, że wyrzeźbiono je z pogwałceniem wszelkich proporcji względem otoczenia: jedno ze stworzeń zostało przedstawione w trakcie zabijania wieloryba, było jednak odeń zaledwie odrobinę mniejsze. Uwagę moją przykuły, jak powiadam, groteskowość kształtów i dziwne rozmiary tych istot; po chwili wszakże uznałem, że są to tylko wizerunki bogów zrodzonych w wyobraźni jakiegoś prymitywnego rybackiego lub żeglarskiego plemienia, którego ostatni potomek sczezł na długo, nim narodził się pierwszy neandertalczyk lub człowiek z Piltdown. Byłem zdumiony i wstrząśnięty, że tak znienacka dane jest mi wejrzeć w przeszłość, o której nie śniło się nawet najśmielszym antropologom; zamyśliłem się tedy, światło zaś księżyca odbijało się dziwnymi poblaskami w cichym kanale u mych stóp”¹.
Oczywiście postacie na reliefach nie są wymyślone, a proporcje zapewne nie aż tak przesadzone.
W każdym razie tak zaczął się mój romans z Lovecraftem, od czarno-białej okładki z czerwonym imieniem Dagon. Przyznaję, że jako nastolatka miałam dość naganny zwyczaj osądzania książki po okładce. Jeszcze gorsza byłam pod tym względem jako dziecko. Na szczęście w okładce Coye’a zakochałam się od razu. A książka leżała sobie na siedzeniu szkolnego autobusu i nikt się do niej nie przyznawał. Rozejrzałam się, czy ktoś patrzy. Nikt nie patrzył. Poczułam dreszcz, zabierając ją i pośpiesznie oddalając się z nią w ramionach. Chyba powinnam była oddać ją kierowcy albo zanieść do biura rzeczy znalezionych… albo coś w tym rodzaju. Ale czułam się zbyt zaintrygowana. Musiałam się dowiedzieć, co jest w środku. Tak więc spędziłam kilka dni i nocy, pochłaniając _Dagona_. Siedziałam do późna, choć powinnam spać. Na lekcji ukrywałam ją w podręczniku do algebry. To wszystko brzmi strasznie banalnie, wiem, ale tak było naprawdę. Czytając, zakochałam się w autorze tych opowiadań, tak jak zakochałam się w ilustracjach Lee Browna Coye’a.
Po przeczytaniu zbioru zrozumiałam, jak udanie okładka oddawała nastrój tych opowiadań, ich atmosferę i grozę. Każdy wielbiciel Lovecrafta wie, że dla niego sukces albo porażka dowolnej opowieści niesamowitej zależał przede wszystkim od tego, czy autor zdołał stworzyć nastrój. Żadna liczba podupadających portów Nowej Anglii, tajemnych tekstów czy śliskich macek nie zdoła zastąpić dobrze wykreowanej atmosfery. Tak więc w tym sensie okładka Coye’a jest strzałem w dziesiątkę. Właśnie ona mnie przyciągnęła, a ja odkryłam nie tylko opowiadanie tytułowe, ale również takie mroczne perełki jak _Ogar_, _Dziwny, wysoki dom wśród mgieł_, _Przyczajona groza_, _Zagłada Sarnathu_ i być może najważniejszą z nich: esej _Nadnaturalny horror w literaturze_. Przeczytałam _Dagona i inne opowieści makabryczne_ od deski do deski, a niektóre opowiadania więcej niż jeden raz. Potem niechętnie oddałam książkę do oddziału biblioteki w Trussville. Często żałowałam, że jej nie zatrzymałam. To nie ja zostawiłam ją beztrosko w szkolnym autobusie. To nie ja miałabym kłopoty z powodu jej zgubienia. Jednak jej nie zatrzymałam, postanowiłam ją oddać. Zwróciłam ją światu.
Tak więc była to moja inicjacja, moje wprowadzenie do Lovecrafta. Zgubiona książka z biblioteki z dziwną, groteskową, przyciągającą wzrok okładką, stworzoną przez człowieka, który przypadkiem umarł w tym samym roku.
Nie miałam wtedy pojęcia, że to nie były najlepsze opowiadania Lovecrafta, i miało minąć kilka lat, zanim się tego dowiedziałam, zanim odkryłam _W górach szaleństwa_, _Kolor z innego wszechświata_ i _Widmo nad Innsmouth_. Byłam zachłanną czytelniczką, jednak w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku niełatwo było znaleźć Lovecrafta w Alabamie, a poza tym czas zajmowała mi szkoła średnia, potem college i wielu innych autorów. Absorbowało mnie studiowanie paleontologii, geologii i biologii, tak że nie znalazłam drogi powrotnej do Lovecrafta aż do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego. Lektura wysublimowanej powieści T.E.D. Kleina _Ceremonies_, a potem jego zbioru _Dark Gods_ przypomniała mi o tamtym deszczowym dniu w szkolnym autobusie i o tym, co w nim znalazłam. Na Uniwersytecie Kolorado w Boulder odnalazłam w uczelnianej bibliotece inne książki wydane przez Arkham House i pochłonęłam je natychmiast.
Zapewne nie jest zbiegiem okoliczności, że mój sentyment do Lovecrafta utrwalił się w tamtym okresie. Pracowałam jako paleontolog i kontynuowałam studia w tej dziedzinie. Wyobrażanie sobie bezmiaru czasu i przestrzeni stanowiło dla mnie część codziennego życia, choć byłam świadoma, że większość ludzi nie poświęca tym kwestiom żadnej uwagi. Oto jesteśmy, nieskończenie mała kropka w niepoznawalnym i całkowicie obojętnym wszechświecie. Oto jesteśmy, jedynie chwilowe wcielenia materii i energii. Wieczność i nieskończoność rozciągają się wszędzie wokół nas. Widzimy je w gwiazdach, w mechanice kwantowej, w skałach, które już były stare przed ewolucją wielokomórkowego życia, widzimy w obfitości roślin i zwierząt, które zamieszkiwały ten świat przed nami i przetrwały jako skamieliny. Widzimy w powstaniu naszego gatunku i we wszystkich wiekach ludzkiej historii. Dla mnie świadomość tego, co geolodzy nazywają „czasem geologicznym”, była zarówno prozaiczna, jak i cudowna. Nie przywykłam jednak do tego, że znajduję go w literaturze. U Lovecrafta znalazłam, i to bardzo dużo.
Niewielu innych pisarzy fantastycznych, a z pewnością bardzo niewielu przed Lovecraftem, tak dokładnie zrozumiało głębię „czasu geologicznego” i jego konsekwencje dla ludzkości. Lovecraft nie tylko ją pojął, ale spędził życie na pisaniu opowiadań, które między innymi starały się przekazać prawdę o naszym miejscu w kosmosie. Oczywiście potwory, rozpadające się rodowe zamki i zmutowani rybioludzie robili wrażenie. Ale dla mnie liczyło się jego docenianie czasu i umiejętność pokazania kosmicznej perspektywy w beletrystyce. On instynktownie znał potęgę tych odkryć. Czas i przestrzeń – czasoprzestrzeń – to przerażająca rzecz. Gdyby taka nie była, Galileusz nie zostałby zmuszony do odwołania swoich poglądów, a my nie mielibyśmy kreacjonistów jazgoczących o biblijnych mitach półtora stulecia po tym, jak Darwin opublikował swoje wielkie dzieło. Lovecraft nie tylko pisał straszne historie. On na swój sposób obalił religijny dogmat, mówiąc: „Posłuchajcie, jesteśmy malutcy i nie będzie nas, zanim się obejrzymy. I nikogo ani niczego to nie obchodzi. To jest przerażające, ale jednocześnie wspaniałe”.
Pora na podsumowanie. Już wspomniałam, że mam kłopoty z zakończeniami. Ale jestem tutaj dwadzieścia dziewięć lat i kilka żywotów po tamtym dniu w autobusie szkolnym. Teraz mieszkam w Providence w Rhode Island, w mieście Lovecrafta, mieście, które, jak sam twierdził, uosabiał. Z pewnością nigdy nie planowałam, że sprawy tak się ułożą, ale los to dziwna, cudowna i niepokojąca rzecz. Regularnie chodzę tymi samymi ceglanymi chodnikami, którymi on chodził, obok domów, w których mieszkał, odwiedzam biblioteki i muzea, które on odwiedzał. Regularnie mijam obserwatorium, w którym młody Lovecraft obserwował gwiazdy. A czasami zostawiam dowody wdzięczności na jego skromnym nagrobku na cmentarzu Swan Point.
Od czasu mojej drugiej powieści _Threshold_ wydanej w dwa tysiące pierwszym roku porównuje się moje pisarstwo do jego. Nigdy nie wiedziałam, co myśleć o takich porównaniach, oprócz tego, że mi pochlebiają. Kiedy je czytam, naprawdę czuję się uhonorowana. I odczuwam pokorę.
Dziękuję.VALENTIA (1994)
Valentia
(1994)
Cała noc turbulencji i skrętów w czasie lotu z JFK na Shannon, nieprzerwany warkot silników odrzutowych i cała jesienna noc żeglowania przez lodowate chmury wysoko nad wzburzonym Atlantykiem. Wreszcie za oknem poszarpane zachodnie wybrzeże Irlandii niczym szarozielony klejnot, niewypolerowany, nieoszlifowany, a potem lądowanie. Rutynowo podejrzliwe spojrzenie agenta celnego na paszport – krótkie włosy, na zdjęciu nadal blond, teraz rude, kasztanowe. Anne była wdzięczna, kiedy dostrzegła jedną z magistrantek Morrisa, czekającą na nią z tabliczką ze starannie wydrukowanym nazwiskiem dr Campbell, niebieskim na brązowym kartonie. W czasie długiej jazdy do Kerry przysypiała, podczas gdy studentka mówiła, a na zewnątrz przesuwał się nierówny patchwork wiosek i farm.
– To takie straszne – mówi studentka.
Powtórzyła to więcej niż jeden raz, przeprosiła więcej niż jeden raz, jakby cokolwiek z tego mogło być jej winą. Máire, blada, czarnowłosa dziewczyna z Dublina, o oczach jak z katalogu turystycznego, zielonych oczach, które nie odrywają się od drogi, nie patrzy na Anne, kiedy samochód toczy się na południe i zachód, podczas gdy wody Dingle Bay koloru łupka ciągną się na północ aż do morza. Za Killorglin wysoki drogowskaz, czarne litery na pobielonym drewnie, i biała strzałka, do Cahirciveen nadal czterdzieści kilometrów, więc Anne znowu zamyka oczy.
– Wiadomo, jak to się stało? – pyta.
– O Chryste, tak mi przykro, doktor Campbell. – Dziewczyna mówi takim głosem, jakby była bliska łez, więc Anne nie ponawia pytania.
***
Dwie godziny później niebiesko-biały prom samochodowy z Renard Point odbija od nabrzeża i sunie przez port w stronę dużej wyspy Valentia. To zaledwie pięciominutowa przeprawa, ale woda jest na tyle niespokojna, że Anne chciałaby mieć buteleczkę dramaminy w swoim wojskowym plecaku z demobilu, leżącym w bagażniku wypożyczonego auta. Stoi przy relingu, bo uprzejmiej jest wymiotować przez burtę niż na pokład. Po lewej ma zielonooką Máire, jej szmaragdowe oczy i niespokojne dłonie.
_Nic z tego nie wydaje się realne_, myśli Anne. _Nic z tego nie wydaje się ani trochę realne._
Dziewczyna wyjmuje coś błyszczącego z kieszeni swetra, różaniec: srebrny krzyżyk i czarne koraliki. Anne odwraca głowę i patrzy na horyzont, niewyraźne połączenie szarej wyspy i jeszcze bardziej szarego morza. Powietrze pachnie słoną wodą, rybami i nadciągającym deszczem. Ona skupia się na pytaniach, które przywiozła ze sobą z Nowego Jorku, na nieprzyjemnych myślach, żeby stłumić odwieczny strach przed chorobą morską. Pytaniach, które zrodziły się dwa dni wcześniej wraz z wieścią o śmierci Morrisa Whitneya, wraz z telefonem Randalla w niedzielne popołudnie.
– Możesz przyjechać wieczorem, Anne? – Randall wydawał się zmęczony, niewyspany, jakby nagle dopadło go całe jego sześćdziesiąt lat. – Chodzi o Morrisa. Coś się stało.
Ona nie chciała wysłuchać reszty i mu to powiedziała, zmusiła go, żeby na tym poprzestał do czasu, aż ona dojedzie metrem ze swojego mieszkania w Tribece do muzeum. Aż usiądzie w maleńkim gabinecie na piątym piętrze. Wtedy Arthur Randall przekazał jej wszystko, co wiedział, skąpe i brzydkie szczegóły, które z początku nie składały się w żadną sensowną całość – telefon z policji w Cahirciveen, ciało Morrisa wyciągnięte z morza przez łódź rybacką z Knightstown, zniszczone wykopalisko. Anne słuchała w milczeniu drżącego głosu starszego mężczyzny, a jej oczy bezpiecznie spoczywały na archiwalnym numerze „Journal of Vertebrate Paleontology” leżącym na biurku – lśniąca pomarańczowo-biała okładka, czarny druk, precyzyjny rysunek eoceńskiego okonkowca – same bezpieczne i sensowne rzeczy, żeby nie musieć patrzeć na twarz Arthura.
– Masz pojęcie, co on tam robił po zmroku? – pyta Anne niemal szeptem.
Máire lekko odwraca głowę, nadal patrząc na różaniec, który trzyma w rękach.
– Nie – odpowiada. – Nikt z nas tego nie wie.
Anne patrzy na ląd, coraz mniejszy, w miarę jak mały prom pracowicie posuwa się naprzód, i już wie, że nie powinna była przyjeżdżać, że Arthur miał rację i że prawdopodobnie ona nie znajdzie tutaj więcej odpowiedzi niż na Manhattanie. Jeśli ta płochliwa dziewczyna stojąca obok niej może być jakąś wskazówką. Poza tym jest coś jeszcze, cichy niepokój pod ołowianym ciężarem straty, pod dezorientacją. Niejasny lęk, w miarę jak zbliżają się brzegi Valentii. _On by po ciebie przyjechał_, myśli. A potem Máire znowu się odzywa:
– Doktor Whitney kazał nam wrócić do Knightstown. Mnie i Billy’emu. Powiedział, że martwi się, czy grant zostanie ponownie przyznany. Mówił, że potrzebuje samotności, żeby w nocy popracować nad raportem dla ludzi z „National Geographic”, ale my wiedzieliśmy, że dręczą go koszmary.
– Więc w piątek w nocy nie było cię na stanowisku?
Máire kręci głową.
– W zeszłym tygodniu codziennie rano jeździliśmy tam rowerami i wracaliśmy wieczorem. To tylko pół godziny drogi…
I wtedy wyje syrena promu, przenikliwe, ochrypłe buczenie zagłusza następne słowa Máire. Dziewczyna chowa różaniec z powrotem do kieszeni swetra.
***
Wyspa Valentia, jedenaście na pięć kilometrów, skalisty banita dawno temu odcięty od irlandzkiego lądu stałego przez niespokojny Atlantyk i cienki, zagięty palec kanału Portmagee. Owce i bydło. Wiek wcześniej silni mężczyźni wydobywali łupek z ogromnego kamieniołomu na północnym krańcu wyspy, kamień na płytki dachowe w Londynie i na nawierzchnie kolejowe w Nottingham i Leicester. Mała, ale solidna biała latarnia morska w miejscu, gdzie port Valentia łączy się z oceanem, niegdyś forteca żołnierzy Cromwella, zautomatyzowana przed laty. Dalej na zachód teren wznosi się raptownie w stronę Reenadrolaun na wysokość ponad trzydziestu metrów nad poziomem morza, skalistego cypla wyciosanego przed duże fale. Stamtąd skraj wyspy z czystego antracytu i popiołu ciągnie się od Fogher Cliffs do Beennakryraka Head. Na tych półkach Morris Whitney znalazł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku wydeptaną ścieżkę; dwa miesiące spędzone w Irlandii na grancie NSF poświęconym badaniu kolekcji dewońskich mięśniopłetwych, pancernych ryb w Cork Geology Museum, ale na Valentię zwabiły go uporczywe pogłoski o śladach stóp w kamieniu. Najpierw opowieści miejscowego farmera o „tropach dinozaurów”, potem list do kuratora muzeum od klubu ornitologów amatorów, więc w końcu Morris wziął dzień wolny i wyruszył z Cork. Nie wierzył własnym oczom, kiedy starzec zaprowadził go przez pastwisko na półki. Szczerbaty, dumny uśmiech farmera na widok zdumionej miny paleontologa, kiedy ten zobaczył idealny pojedynczy szlak wijący się przez łupki w stronę morza, wszystkie ślady wyeksponowane na jednej płaszczyźnie uwarstwienia.
– A nie mówiłem? – triumfował starzec. – I co, może to nie dinozaury?
Whitney mógł jedynie pokręcić głową, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech równie szeroki jak u farmera. Potem Morris ruszył w dół, żeby lepiej się przyjrzeć znalezisku, podczas gdy fale głośno rozbijały się o skały.
– Nie, panie O’Shea, to zdecydowanie nie są ślady dinozaurów. Cokolwiek je zostawiło, żyło… – I umilkł, robiąc obliczenia w pamięci, oceniając wiek skał i długość okresów geologicznych. – Cokolwiek je zostawiło, chodziło tu sto czterdzieści milionów lat przed pierwszymi dinozaurami. To coś dużo, dużo lepszego niż ślady dinozaurów.
Farmer usiadł na trawie i zwiesił nogi z niewielkiego urwiska. Oczy zrobiły mu się wielkie i pełne wątpliwości.
– Aha – mruknął. – No to jest cholerny cud, nie uważasz pan?
Morris ukląkł, wyjął z plecaka tani plastikowy aparat Instamatic i spojrzał na skamieniałości przez wizjer.
– Tak – powiedział. – Z pewnością tak. – I wypstrykał całą rolkę filmu, po czym ruszył za starcem przez pole.
***
Dwie godziny po świcie Anne Campbell, zmęczona po długim locie i drżąca na październikowym wichrze, stoi obok śladów. Płaszczyzna uwarstwienia jest wyeksponowana wzdłuż półki o długości dziewięciu metrów, wąski, niemal poziomy pas nagiego kamienia w miejscu, gdzie wyspa jest powoli odzyskiwana przez Atlantyk. W górze mewy i rissy krążą i krzyczą jak zagubione, głodne dzieci. Za nią Máire nadal rozmawia z policjantem o czerwonych policzkach i wydatnym brzuszysku, który eskortował je z Knightstown; ściszają głosy, jakby mówili rzeczy, których Anne nie powinna usłyszeć.
Mimo fal i słonej mgiełki wodnej, mimo tego, co zabójcy zrobili z tym miejscem, zachowały się znaki narysowane kredą przez Morrisa. Białe linie odmierzające długość kroków, słabo widoczne liczby potrzebne do zdjęć; jeszcze dzień albo dwa i morze oczyści półkę. Łzy w oczach, lecz Anne nie jest pewna, czy to z powodu Morrisa, zniszczonych skarbów czy lodowatych palców wiatru.
Na początku było sto śladów, według notatek Morrisa, sto już wyeksponowanych, kiedy pierwszy raz zobaczył półkę, i kolejnych pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt odkrytych później, kiedy on, Máire i Billy podążyli za odciskami w stronę krańca klifu, z saniami i łomami do usuwania ciężkich bloków łupku. Teraz zostało zaledwie pięć czy sześć nieuszkodzonych albo niezniszczonych całkowicie. _Zbezczeszczonych_, myśli Anne. _To miejsce zostało zbezczeszczone_. Jak spalony kościół albo splądrowana świątynia. Siada obok jednego z niewielu śladów, które nie zostały odłupane, zeskrobane albo kompletnie roztrzaskane. Łagodnie pofałdowana powierzchnia skały połyskuje lekko, lśniąco-matowa gra kryształków miki i słońca. Anne delikatnie kładzie palce na płytkim wgłębieniu, dotyka wyraźnego odcisku zostawionego przez istotę, która przeszła tędy trzysta osiemdziesiąt pięć milionów lat temu. Podnosi wzrok na półkę, na zakwity o niezdrowej barwie infekcji, na małe nagromadzenia brązowego piasku, jasnego na tle łupku, na kilka cuchnących sadzawek wody pozostałych w niższych miejscach, czekających na przypływ.
– Wszystko jest na kliszy – odzywa się za nią Máire, siląc się na spokój i pewność siebie. – I mamy odlewy. Doktor Whitney część wysłał do Cork w zeszłym tygodniu, a inne do Dublina.
– Chcę zobaczyć te zdjęcia, Máire. Wszystko, co zostało wywołane. Jak najszybciej, okay?
– Dobrze – odpowiada dziewczyna. – Wszystkie są z powrotem w mieście. Uznaliśmy, że nie jest bezpiecznie zostawiać je na stanowisku.
– Nie jest – mówi Anne, bardziej do siebie. – Pewnie nie.
Potem Máire znowu rozmawia z policjantem, a Anne patrzy na rozległy, zimny ocean.
***
Pokój w Knightstown, brudna tapeta na ścianach i wyblakłe obrazki katolickich świętych, słaby, oleisty zapach ryb, ale przynajmniej jest ciepło i sucho, bo godzinę po zachodzie słońca zaczął padać deszcz. Zimne krople na szybie. Anne siedziała przez jakiś czas przy oknie, czekając, aż doktor Randall do niej oddzwoni, patrzyła na mokre, wąskie ulice, na pub naprzeciwko hotelu i jego okna jaśniejące wśród ulewy łagodnym, żółtopomarańczowym, przyjaznym blaskiem, i żałowała, że nie poprosiła Máire, żeby z nią została. Wymyśliłaby jakiś pretekst, gdyby się postarała: pomoc przy zapiskach Morrisa, pytania o próbki wysłane do Dublina do analizy radiometrycznej, cokolwiek, co uratowałoby ją przed odgłosami burzy i samotnością. Ale przy tej dziewczynie czuła się nieswojo, choć nie umiała określić przyczyny. W drodze powrotnej ze stanowiska Máire nachyliła się do niej i zapytała, czy to prawda, że ona i Morris byli kochankami, szeptem, żeby posterunkowy Bryce nie usłyszał. Anne zarumieniła się zmieszana i odparła:
– To było dawno temu. – Nic więcej, choć jej zaskoczenie szybko zmieniło się w gniew i niezadane pytania, co ta dziewczyna może o niej wiedzieć, co może się jej wydawać, że wie.
Tak więc ulga, kiedy zadzwonił telefon, głos po drugiej stronie dochodzący z daleka, przefiltrowany przez kabel i odległość, ale i tak przynoszący ulgę. Przynajmniej na kilka minut przepędzającą tęsknotę za domem. Arthur Randall zapytał, czy wszystko w porządku, czy Anne jakoś się trzyma.
– Tak – odpowiedziała. – Jasne. – Nieprzekonujące kłamstwo.
Randall westchnął głośno. Anne usłyszała, jak on zapala papierosa, wydmuchuje dym, a potem pyta o ślady. Czy w ogóle zostało coś, co da się uratować.
– Tylko jeśli zachowało się pod nadkładem. W życiu byś nie uwierzył, Arthurze. Nigdy nie widziałam miejsca tak kompletnie… – Słowa z klifu znowu do niej wróciły: _tak kompletnie zbezczeszczonego_, ale nie chciała mówić tego na głos, więc powiedziała: – Zniszczyli wszystko. – I dodała: – To po prostu nie ma sensu.
– Więc nie uważasz, że komuś chodziło o te ślady?
– Nie. Jeśli ktoś próbował ukraść skamieniałości, byłaby to najbardziej spaprana próba, jaką można sobie wyobrazić. Zresztą nic nie wskazuje na to, żeby zamierzali coś zabrać. Zupełnie nic. Ktokolwiek to był, chciał zniszczyć odciski, Arthurze, a nie je ukraść.
Teraz siedzi na łóżku, słucha deszczu bębniącego o dach i okno, przed sobą ma rozłożone wszystkie fotografie Morrisa, lśniącą dokumentację 8 x 10 z miesiąca spędzonego na Valentii, każdy centymetr śladów pieczołowicie utrwalony, zdjęcia jako dodatek do map i wykresów Máire, starannie wykonanych rysunków ukazujących wielkość odcisków stóp i ich wzajemne położenie. Więc przynajmniej dane zostały uratowane. Same skamieniałości przepadły, ale nie informacje. Wystarczy ich, żeby mogła skończyć to, co zaczęła: opis najstarszych znanych skamieniałości śladowych czworonogów, najwcześniejszych przodków wszystkich ziemskich kręgowców, odcisków pozostawionych przez istotę o długości nie większej niż metr, nie dłuższej od ryby, ale nadal odległej od stworzeń lądowych. Do tej pory znany był tylko jeden zestaw tak starych śladów, z rzeki Genoa w Australii, opisanych w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku.
Anne odkłada zdjęcie i bierze następne. Na tym ujęciu nie ma żadnych odcisków, tylko skamieniałe riplemarki łożyska prastarego strumienia. Przez chwilę myśli, że to wszystko. Muł i piasek ukształtowane przez prądy ciepłych paleozoicznych wód, ich wzór utrwalony przez czterysta tysięcy milleniów. Już ma odłożyć zdjęcie, kiedy zauważa coś w lewym dolnym rogu. Coś zatopionego w łupku, błyszczącego w słońcu jak metal. Podnosi fotografię do lampy przy łóżku, żeby lepiej się przyjrzeć.
Jej pierwsze wrażenie jest takie, że Morris położył monetę dla pokazania skali, może irlandzką siedmiokątną pięćdziesięciopensówkę. Nachyla się bardziej, mruży oczy, nosem niemal dotyka papieru i widzi, że powierzchnia tej rzeczy jest gładka, że to nie jest moneta, i nie ma wątpliwości, że jest zatopiona w kamieniu, a nie tylko na nim leży. Anne przygryza dolną wargę, odwraca zdjęcie do góry nogami i pod tym kątem widzi, że jednak powierzchnia nie jest idealnie gładka, ale są leciuteńkie wypukłości, fałdy i wgłębienia niemal wyrównane przez lata ekspozycji na działanie wiatru i morza. Pojedyncza płytka liliowca oderwana od kielicha albo jakiś inny skamieniały szkarłupień, siedmiokątny kawałek krzemionki, a do tego gra światła i cienia, tak że wygląda metalicznie.
_Nie, to nie jest liliowiec. Ani liliowiec, ani szkarłupień, ani płytka pierwotnego jeżowca, bo te warstwy leżały w świeżej wodzie_. Może to kawałek pancerza plakodermy. Czy nie widziała w papierach Morrisa jakiejś wzmianki albo czy Máire nie wspomniała przelotnie, że w pobliskich warstwach znaleźli szczątki _Bothriolepis_? Ale w słabym świetle lampy ta rzecz zdecydowanie wygląda metalicznie, a pierwsze wrażenie, że to moneta, uparcie nie chce jej opuścić. Anne pociera zmęczone oczy.
– Jezu – szepcze, nadal wyczerpana po locie, a potem długim dniu na stanowisku, więc nic dziwnego, że nie potrafi myśleć jasno.
Realność śmierci Morrisa jeszcze do niej nie dotarła. Zbiera zdjęcia i chowa je z powrotem do dużej koperty. Tajemnicza fotografia leży na wierzchu. Rano zapyta Máire o dziwną skamieniałość, albo Billy’ego, jeśli będzie na śniadaniu. Ale do tego czasu sprawa może poczekać. Zegar na stoliku nocnym pokazuje dziesiątą dwadzieścia pięć. Anne wyłącza lampkę i siedzi przez chwilę w ciemności, myśląc o domu, podczas gdy wiatr grzechocze szybą.
***
We śnie jest z powrotem na Manhattanie, stoi na marmurowych schodach Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, przez pięćdziesiąt lat wygładzonych przez stopy odwiedzających. Na brązowym spatynowanym posągu Teddy’ego Roosevelta bez szacunku siadły gołębie, a Wielki Biały Człowiek dumnie dosiadający konia, ze szlachetnymi zaśniedziałymi dzikusami po lewej i prawej stronie, prowadzi ich ku cywilizacji i zagładzie. Ale tam, gdzie powinna być ulica, jest płytki potok obrzeżony chodnikami z piaskowca, a jego niespokojne wody iskrzą się w nowojorskim słońcu. Anne przenosi wzrok za potok, spodziewając się jesiennego pożaru parku, niezliczonych znajomych odcieni pomarańczowego, złota i czerwonawych brązów, ale zamiast nich widzi zieleń gęstą i pierwotną, nienaruszoną zieleń pierwszych lasów świata, Eden po Upadłym Świecie. Kiedy schodzi po stopniach, bosymi stopami cicho stąpając po kamieniu i wyrzuconych opakowaniach po hot dogach, nie potrafi oderwać oczu od dziwnych roślin wyrastających z popękanego cementu po drugiej stronie potoku, od szalonej bujności listowia. Wysoki baldachim obcych „drzew” – _Wattieza_, _Archaeopteris_, _Lepidosigillaria_, _Pseudoporochnus_ – i słońce padające katedralnymi snopami spomiędzy niemożliwych gałęzi na łuskowatą korę i nieprzenikniony gąszcz skrzypów i paproci. Zaledwie kilkanaście metrów w głąb las jest tak gęsty, że zieleń zmienia się w czerń.
_Wszystko może tutaj żyć_, myśli, _dosłownie wszystko_.
Staje na brzegu za Rooseveltem, Indianami i człowiekiem sprzedającym soki i gorące precle: beton i piasek, żadnego brutalnego ryku klaksonów, nieustannego gwaru ludzkich głosów; letni wiatr między drzewami, chłodne szemranie wody między prostymi brzegami, bzyczenie ważek wielkości kruków. Ziemia wróciła do czasów sprzed epoki lodowcowej, do czasów straszliwych jaszczurek i skrzeczących pterodaktyli o skrzydłach jak latawce; do kontynentów rozdzielonych w tych minionych dniach, zanim cały świat został ściśnięty w superkontynent Pangei.
To nie jest nowy sen. Całe dorosłe życie spędziła na ściganiu duchów, jej podświadomość zawsze wskrzeszała i udoskonalała pierwotną dzikość. Ale tamte sny nigdy nie były nawet w połowie tak realne jak ten, dźwięki i zapachy tak ostre, światło słoneczne tak jaskrawe. Ona klęczy nad strumieniem i patrzy na kłody stłoczone tuż pod powierzchnią, na wodne rośliny, których nazw nie zna. Małe rybki śmigają w podwodnej plątaninie rozłupanych pni i konarów. Woda nie jest tutaj głęboka, na mulistym dnie są ślady, odciski zostawione przez płetwy, które kiedyś będą palcami stóp, palcami, które jeszcze nie zapomniały o płetwach. Jej oczy podążają za tymi śladami do miejsca, gdzie coś dużego zsuwa się z płycizny na głębszą wodę. Głowa szeroka jak u ropuchy przecina powierzchnię, czujne czarne oczy obserwują ją przez chwilę, a potem znikają: jedno machnięcie ogona i wężowe stworzenie znika w chmurze mułu.
Anne Campbell wie, gdzie jest tym razem, a nie tylko kiedy. Ta puszcza będzie pewnego dnia skalistym irlandzkim wybrzeżem. Znowu spogląda na las. Las ciemniejszy i gęściejszy niż wszystkie pomieszane sny ludzkości. Zamyka oczy, słyszy zimny deszcz padający na dach hotelu odległego o eony.
– Jeszcze nie, Anne – mówi za nią ktoś o głosie Morrisa.
Ona otwiera oczy, ale nikogo tam nie ma oprócz sprzedawcy precli, a on chyba nawet jej nie zauważył. Anne wstaje i otrzepuje piasek z dżinsów. I wtedy dostrzega srebrną rzecz błyszczącą na brzegu potoku, siedmiokątny dysk, który nie jest monetą. Ona teraz to wie, i wie, że nie jest to również część żyjącej kiedyś istoty. Coś zrobionego z metalu, zaprojektowanego. Schyla się i podnosi to coś: jest lodowate w dotyku, dostatecznie zimne, żeby sparzyć wnętrze jej dłoni. Ale ona musi zobaczyć znaki wyryte w tej rzeczy, symbole, których nie rozpoznaje i nie potrafi odczytać, runy albo nieznane pismo klinowe wokół obrazu pośrodku dysku: twarzy otoczonej mackami, z dziobem papugi i skrzydłami smoka. Nagle ogłuszający trzask pioruna z jasnego nieba i Anne upuszcza tę rzecz, a ona wpada do wody z cichym, ale wyraźnym pluskiem i zanurza się między martwe gałęzie, gdzie zniknęły małe rybki. Chce po nią sięgnąć, ale myśli o ostrych jak brzytwa szczękach zawiasowców, o ząbkowanych pazurach wielkoraków (truchtających na odnóżach jak u skorpiona), i spogląda w nieskończone błękitne sklepienie.
– Co miałam zobaczyć? – pyta we śnie bezchmurnego nieba, z którego jednak uderzył piorun, tak jak wcześniej słyszała bezcielesny głos Morrisa Whitneya.
Po raz pierwszy zaczyna się bać, chce się obudzić, bo coś porusza się w paprociach po drugiej stronie potoku, coś ogromnego, i znowu ten grzmot, który nie jest prawdziwym grzmotem, brzmi jak rozdarcie w niebie. Pada, ale to nie woda leci z góry. Anne mocno zaciska powieki. Nie ma magicznych czerwonych pantofelków, więc powtarza imię Morrisa, raz po raz, podczas gdy piekące brudne krople sieką jej twarz, a sadzawka u jej stóp robi się czerwona i paruje.
***
Teraz jest ranek, burza ustała, przewiana na południe do Bantry i Skibbereen, nad Morze Celtyckie. Niebo jest idealnie błękitne, kiedy Anne jedzie sama na klify. Zardzewiały fioletowy rower pożyczony od hotelowego kucharza, kręta droga na północ przez las Glanleam, obok latarni morskiej, a potem węższym szlakiem na zachód, bardziej ścieżką dla owiec, obok stromego wzniesienia Reenadrolaun i dalej do Culloo. Morskie powietrze chłodzi jej twarz, dłonie, nogi ją bolą, zanim dociera na miejsce.
Widzi stojącą przy klifach dziewczynę na długo przed tym, jak zbliża się na tyle, by rozpoznać Máire, jej zmierzwione czarne włosy i gruby wełniany kardigan. Studentka patrzy na spienione grzywacze, w prawej ręce trzyma coś ciemnego. Anne zatrzymuje się, stawia rower na nóżkach i przechodzi ostatnich dziesięć czy dwadzieścia metrów. Ale jeśli Máire ją słyszy, nie daje tego po sobie poznać. Stoi zupełnie bez ruchu i obserwuje niespokojne, burzowe morze.
– Máire?! – woła Anne. – Cześć! Nie spodziewałam się ciebie tutaj.
Dziewczyna odwraca się powoli, sztywno, jak ktoś na wpół śpiący, a Anne myśli, że może płakała, oczy ma zaczerwienione, mokre zielone oczy i ciemne sińce pod nimi, jakby od dawna nie spała.
– Chcę zadać ci pytanie o jedno ze zdjęć. Mam je…
I nagle Anne dostrzega, co dziewczyna naprawdę trzyma w ręce: mały czarny pistolet. Máire uśmiecha się do niej.
– Dzień dobry, doktor Campbell.
Mija chwila, zanim Anne odpowiada, dwa uderzenia serca przed tym, jak udaje się jej oderwać wzrok od pistoletu. Słońce odbija się od krótkiej chromowanej lufy.
– Dzień dobry, Máire – mówi w końcu. W ustach ma sucho, słowa wydobywają się z nich ciche i bezdźwięczne.
– Dobrze pani spała? – pyta ona, a Anne kiwa głową. Máire odwraca się z powrotem w stronę morza. – Bałam się, że będzie pani miała złe sny. Wie pani, po obejrzeniu tych wszystkich fotografii.
– Co to za dysk na zdjęciu, Máire? Wiesz, co to jest, prawda? – Anne robi krok w jej stronę, krok bliżej do miejsca, gdzie kończy się miękka ziemia, a zaczyna szary kamień.
– Nie zabiłam go – mówi dziewczyna. – Chcę, żeby pani to wiedziała. Nie zrobiłam tego. I Bill też nie. – Jej drżący palec zaciska się wokół spustu, kiedy Anne jest zaledwie metr od niej, kiedy dzielą je jeszcze dwa albo trzy kroki. – To, co zrobiliśmy, jest wystarczająco złe. Ale to nie było morderstwo.
– Będziesz musiała mi wyjaśnić, o czym mówisz. – Anne boi się poruszyć, boi się również stać bez ruchu.
Máire znowu się do niej odwraca.
– Nie miała pani zobaczyć tych zdjęć, doktor Campbell. Zamierzałam je spalić. Po tym, co zrobiliśmy ze śladami, mieliśmy spalić wszystko.
Z jasnych zielonych oczu płyną świeże łzy, a Anne widzi, że pogryziona dolna warga jest czerwona, na brodzie świeża krew. Anne robi następny krok.
– Dlaczego mieliście spalić zdjęcia? Czy Morris kazał ci je spalić, Máire?
Pusty, zdziwiony wyraz twarzy i krzywy uśmiech, a potem Máire kręci głową i pociera lufą pistoletu o sztruksowe spodnie.
Mówi coś, czego Anne nie rozumie, a co brzmi jak: _Theena dow’an_.
– Nie znam irlandzkiego. – Anne błaga, chce zrozumieć.
Widzi urazę i gniew w oczach Máire, bezdenne poczucie winy rosnące jak rak. Dziewczyna unosi pistolet i przykłada lufę do swojej prawej skroni.
– O Boże, nie, Máire.
Dziewczyna znowu szepcze te dwa słowa:
– _Theena dow’an._
Potem odwraca się do morza i w tej samej chwili naciska spust. Huk wystrzału brzmi jak grzmot z koszmaru Anne Campbell i jest to dźwięk rozdzieranego nieba, odgłos fal rozbijających się o poszarpany skalisty brzeg.