- W empik go
Don Juan raz jeszcze - ebook
Don Juan raz jeszcze - ebook
Pełna zwrotów akcji reinterpretacja legendy o uwodzicielu spleciona z wątkiem miłości Joanny Kastylijskiej do trupa męża.
Akcja rozgrywa się na początku XVI w. Królowa Joanna Kastylijska nie może pogodzić się z nagłą śmiercią męża króla Filipa i z jego zwłokami podróżuje po Hiszpanii. Tymczasem Don Juan pokutujący w klasztorze za dawne grzechy, otrzymuje misję nakłonienia królowej do zakończenia tej makabrycznej wyprawy. Utwór napisano z dbałością o realia historyczne i ironicznym dystansem wobec głównych bohaterów. Jeśli lubisz barwne, postmodernistyczne opowieści przygodowe obfitujące w wymyślne intrygi, pomysłowe pojedynki i grozę godną tej z ,,Imienia róży", z pewnością przypadnie ci do gustu ,,Don Juan raz jeszcze". Nominowana w 2007 r. do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-2664-0 |
Rozmiar pliku: | 504 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ziewnięcie biskupa Costy na nikim nie uczyniło wrażenia. Nie tylko bowiem w tym towarzystwie uważany był za ignoranta, który w poezji nie odróżnia heksametru od aleksandrynu, i to o jego umyśle pisał Beneficio Bembo, że lotny jak utuczona gęś. Co innego kardynałowie Giovanni Medici czy Alessandro Farnese, ci mieliby prawo ziewać, bo znali się na sztuce, a teraz kilkakrotnie uraczono ich zapomnieniem tekstu, dwukrotnie sepleniono w ich dostojnej obecności, a raz nawet próbowano przestraszyć, kiedy to powietrze nabrane w płuca przez jednego z kandydatów długo nie chciało powrócić na salę, a on sam nie mógł wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
W Tajnej Radzie Sześciu, powołanej z pominięciem wszelkich procedur, uczestniczył też Pedro Martinez, generał zakonu augustianów, równolatek i zaufany papieża jeszcze z czasów młodości. Obok niego siedział Pablo da Procida, niegdyś zmyślny naśladowca najlepszych poetów, a teraz mnich znany z surowości. Najważniejszy wydawał się jednak człowiek, którego sutanna była skromna nie tylko przy kardynalskiej purpurze, ale nawet przy mnisich habitach. Szczupły, niewysoki, nie odzywał się prawie wcale, za to często wstawał od stołu, przechadzał się, jakby chcąc oglądać kandydatów z każdej możliwej strony. Jeżeli Pedra Martineza można było nazwać zaufanym, to brakuje słowa na określenie, kim był dla papieża Diego Herrera. Na pewno miał wtedy czterdzieści dwa lata, choć dwie pionowe bruzdy i ciemne plamy pod oczyma sprawiały, że wyglądał poważniej. Mówiono, że uśmiech na jego wąskich ustach zagościł po raz ostatni, kiedy był dzieckiem. On sam nie pamiętał tego, lecz wydarzenie poświadczone zostało późniejszą opowieścią obojga rodzeństwa.
Choć tajność w Watykanie nie mogła dziwić, to zastanawiająca była przewaga Hiszpanów w tym towarzystwie. Po śmierci Aleksandra VI Borgii wielu z nich przecież uciekło w popłochu, ratując życie i resztki uciułanego mienia. Nie trzeba więc było przenikliwości, aby zrozumieć, że obecni musieli cieszyć się wyjątkowymi względami nowego papieża, a sprawa, dla której się zebrali, mogła tyczyć ich kraju.
Długa, wąska sala, w której się zebrali, ściśnięta była między dziedzińcem, galerią i dwoma przedsionkami. Należała do ulubionych sal papieża Borgii i nikt by się nie zdziwił, gdyby Juliusz II kazał ją zamurować. On jednak postanowił ją tylko odnowić. Nie wybrał jeszcze malarza do scen przedstawiających dysputy astrologów i filozofów, ale już zwieziono sznury i drewno na rusztowania. Było więc trochę brudno, a kurz wzbijany przez wchodzących kolejno mężczyzn opadał długo w promieniach zachodzącego słońca. Wybór tej właśnie sali nie mógł być przypadkowy. Nic lepiej od bałaganu nie zmniejsza zainteresowania postronnych. Przed stołem, za którym siedzieli mający dokonać wyboru, ustawiono obraz, podtrzymywany z dwóch stron drewnianymi imadłami. Wiele wskazuje na to, że został namalowany przez Andreę Bartolomeo Solteriniego. Solterini z różnych względów nigdy nie był dobrze widziany w Rzymie i bardzo możliwe, że kiedy trzeba było uszkodzić obraz, wybrano właśnie jego dzieło. Bo nie można nie zauważyć, że ustawiony przed komisją, a wymalowany z pewnym talentem szlachcic hiszpański był pozbawiony głowy. A mówiąc ściśle, samej twarzy, którą starannie wycięto z płótna, pozostawiając śnieżnobiały kołnierz, bujne włosy i kapelusz.
W momencie kiedy biskup Costa ziewał, w otworze po nieznanym obliczu tkwiła twarz żywa. Należała do mężczyzny, który stał za obrazem. Twarz nalana, ledwo się w nim mieszcząca, z dużymi, mięsistymi ustami, które recytowały właśnie wiersz, jaki wielki Pietro Bembo napisał do jednej ze swoich wybranek:
Junge lubella parum est: altius insere linguam
Sic, ah, sic facies oscula mollicula.
Lude intus, non ore exi, pro millibus unum
Basiolum da, quo se insinuent animae
Sic, ah, sic animae miscentur...
Mężczyzna wkładał w deklamację wiele uczucia. Przy słowach: „zanurz głębiej język i tak składaj słodkie pocałunki. Igraj nim, niech nie opuszcza mych ust”, dla odpowiedniego efektu złożył usta w zalotny ryjek, a potem rozciągnął je w grymasie cierpienia.
— Dziękujemy ci, bracie. — Kardynał Farnese, w niczym jeszcze niepodobny do siebie z portretu Tycjana, na którym jest sędziwym już Pawłem III, doszedł do wniosku, że nie zniesie dłużej takiego stężenia miłosnej gorączki. — Wezwij, proszę, następnego, a sam nie oddalaj się z pałacu, bo skarbnik będzie zwracał pieniądze za podróż.
Człowiek, który wyłonił się zza obrazu, był mnichem, wcale nie grubym, jak można było sądzić. Skłonił się nisko. Potem otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś powiedzieć, zrezygnował jednak. Wychodził, klapiąc głośno sandałami. Po chwili do sali wszedł mnich, chudy i bardzo wysoki. Trzymał w ręku kartkę, na którą zerknął przy drzwiach.
— Bracie Jacobello, wiemy, że przybyłeś do nas z Pesaro. Dużo słyszeliśmy o twoich niegdysiejszych czynach. Stań się teraz, proszę, hiszpańskim szlachcicem i wygłoś nam, co masz wygłosić swoją płomienną mową...
Mnich musiał schylić się, aby zmieścić twarz w otworze. Przez chwilę zastanawiał się, czy rudą brodę wypuścić na zewnątrz, aby spływała po namalowanej kryzie, czy schować ją za obrazem. Zanim się zdecydował, skorzystał z chwili ukrycia za płótnem i jeszcze raz spojrzał na kartkę.
— Wyobraź sobie, że masz przed sobą kobiety, i spraw, abyśmy w ich imieniu zadrżeli z przejęcia.
Ruda broda przykryła biały kołnierz z obrazu i Jacobello rozpoczął recytację. Powiedział już nawet: _Lo amor me ha fatto cieco, e non ha tanto,_ ale po tych słowach musiał wyjąć głowę i znowu zajrzeć do kartki.
_— De carita che me conduco in via —_ Pablo da Procida podpowiedział mu z nieoczekiwaną jak na niego uprzejmością.
_— Me conduco in via —_ powtórzył mnich i zaciął się ostatecznie. Można przypuszczać, że już nigdy potem nie próbował miłosnej poezji.
*
Dwaj strażnicy trzymający wartę przy północnej bramie od niedawna służyli w Watykanie, bo dopiero pół roku temu Juliusz II uznał, że żołnierze szwajcarscy najlepiej mu usłużą. Śmiano się z tego w Rzymie i prorokowano, że nie potrwa to długo. Ci dwaj jednak nie wyglądali na takich, których by to nurtowało. Teraz z daleka przyglądali się zbiegowisku, które wywołał młody złodziejaszek próbujący sił w zawodzie. Połakomił się na duży precel w kształcie krzyża, lecz kramarka Elisabetta Valori, mimo że odwrócona plecami, zdążyła go złapać za ramię, a kiedy się wyrwał, zostawił w zastaw rękaw kaftana. Uciekał w stronę Tybru, a przy jego szczęściu można by sądzić, że wpadnie do rzeki. Obojętność na twarzach strażników obserwujących zajście mogłaby być wzorcem dla kamieni polnych. Dobrze wyuczony brak zainteresowania czymkolwiek, co nie jest dobrem papieża, przenieśli po chwili na zbliżającą się sylwetkę mnicha, który wydostał się z tłumu i szedł prosto na nich. W jego chodzie i ruchach było coś, co pozwalało myśleć, że człowiek ten przebrał się tylko w zniszczony habit, a już na pewno nie chodził w nim przez całe życie. Zwykle przed kimś takim skrzyżowaliby halabardy i dobrze wypytali, jednak rozkaz na dzisiaj był: witajcie najdziwniejsi z dziwnych.
Zbliżył się i zobaczyli twarz niegdyś może piękną, ale teraz już tylko interesującą. Interesującą zresztą w tym sensie, w jakim dla niektórych malarzy ciekawsze od drzew kwitnących bywa drzewo trafione piorunem. Orli nos, wysokie czoło i włosy zaczesane do tyłu, w których biel zaczynała wyraźnie wygrywać z czernią. Krótka broda, także już prawie siwa i niedbale przycięta. Do tego wszystkiego oczy patrzące tak, że strażnicy jeszcze bardziej się wyprostowali. Jednak dopiero kiedy wskazywali mu drogę, gdy ich słuchał, pochylając się niby uprzejmie, a może tylko aby lepiej słyszeć, zrozumieli, że spojrzenie nie było władcze i nie nakazywało stawania na baczność. Mężczyzna po prostu patrzył jak oni. Doskonale obojętnie. Jedno było pewne: nigdy nie musiał się tego uczyć.
Miarowym krokiem żołnierza, piechura lub tylko człowieka wewnętrznej dyscypliny przechodził przez dziedziniec, idąc w stronę północnej części zamku. Strażnicy spojrzeli na siebie. Do zmiany warty zostały jeszcze dwie godziny.
*
Tym razem to Diego Herrera przerwał popis mnicha, który pastwił się nad Dantem i który uparł się, aby podniesieniem głosu dodawać znaczenia dwóm ostatnim słowom każdego wiersza. Mniej więcej w tym samym czasie, bo nie chodzi o godzinę czy dwie, papież Juliusz II, z miną Juliusza Cezara, wjeżdżał do Perugii. Jej krwiożerczy tyran Giampolo Baglione, nie lękający się dotąd niczego, poddaje miasto bez zwłoki. Sędziwy papież wojownik, który dzień i noc potrafi iść w pełnym uzbrojeniu, jedzie teraz na olbrzymim wozie pod baldachimem z purpury. Wiwatom nie ma końca. Powodzenie pierwszej kampanii papieskiej, którą pochlebcy nazwą krucjatą, jest piorunujące. Do zdobycia pozostała jeszcze nieposłuszna Bolonia, ale i ona podda się równie szybko, i za chwilę Michał Anioł odleje pomnik nadnaturalnej wielkości, na którym papież gestem wyciągniętej dłoni upomni Bolonię, aby zachowała spokój po wieczne czasy. Już po kilku latach bolończycy przetopią posąg na armatę, z której będą strzelać do wojsk papieskich, a Michał Anioł zapodzieje gdzieś szkice do niego. Na tym się oczywiście nie skończy, bo papież weźmie wkrótce srogi odwet. To wszystko jednak ma znaczenie drugorzędne, a opowiedziane zostało dla pokazania, jak ważna musiała być sprawa, dla której Juliusz w tym akurat czasie nakazuje szukać odpowiedniego człowieka.
— Dziękujemy ci, bracie, że się do nas fatygowałeś — powiedział uprzejmie Diego Herrera, krążąc po sali. — Wracaj do Neapolu i nie zapomnij powiedzieć wszystkim, że bardzo się nam tu w Rzymie podobałeś.
Zza obrazu wytoczył się potężny grubas w habicie. Nie należał do nieśmiałych. Zanim wstąpił do zakonu, oszukiwał kobiety, sprzedając im obietnice odzyskania młodości. Co obiecywał jako mnich, trudno wyrokować.
— Czy mógłbym coś jeszcze dodać?
— Masz na myśli interpretację Dantego?
— Chodzi o coś, co, być może, wpłynie na ocenę mojej osoby.
— W takim razie chętnie cię wysłuchamy.
— Nie wiem, czy to się może przydać, ale na wszelki wypadek wyznam, że moim przyrodzeniem mógłbym opasać habit niczym sznurem.
— To rzeczywiście ciekawe... — kardynał Farnese z miną doskonale nieokreśloną patrzył gdzieś w przestrzeń. — Jednak, aby nie siać zgorszenia, pamiętaj, bracie, przepasywać się sznurem. I poproś następnego kandydata.
— Czyż nie mówiłem, że trzeba raczej szukać wśród świeckich galantów? — przypomniał Pedro Martinez, kiedy gruby mnich wystarczająco się oddalił.
Herrera zatrzymał się nagle w swoim nieustającym spacerze po sali i spojrzał na niego zdziwiony.
— A zaufanie? Tylko głęboka wiara i podległość hierarchii są gwarantem dyskrecji... Nie muszę chyba przypominać, czyje to słowa?
Fabio Tassi na co dzień był osobistym sekretarzem Pedra Martineza. To on w imieniu Tajnej Rady Sześciu napisał okólnik, w którym proszono opatów o wybranie i wysłanie do Rzymu mnichów o takiej, a nie innej przeszłości. To wiele lat później dzięki jego starczej niedyskrecji obdarowani zostaliśmy opisem tego konklawe, jak zechciał się wyrazić w swoich, na szczęście nigdy nie wydanych, pamiętnikach. Żył długo i niczym wspomniany już Michał Anioł przeżył jeszcze sześć prawdziwych konklawe, bo umarł dopiero trzy dni po wyborze Piusa IV. Nie ma co ukrywać, że dużo mu zawdzięczam.
Teraz, ubrany skromnie, aby się niczym nie wyróżniać, uwijał się wśród oczekujących mnichów. Sprawdzał listę, doradzał niekiedy, a nawet przepytywał z wiersza, jeżeli któryś go o to poprosił. Przede wszystkim jednak wpuszczał i wypuszczał kolejnych kandydatów. Miał już do czynienia z dwoma hrabiami, z których tylko jeden był prawdziwy, za to obaj wybrali klasztor, aby uciec przed wyrokiem sądu. Było też kilku poważnych grzeszników, którzy zanim zostali mnichami, z uwodzenia kobiet uczynili proceder. Jeden z nich, aby ukazać, jakim był niegdyś pięknym mężczyzną, wymalował sobie węglem wąsy, których cienkie końce podchodziły mu do oczu. Szczęśliwie był tam także Diego Lopez Marrades de Haro, w swoim zakonie zwany już tylko bratem Lopezem. Fabio Tassi intuicyjnie liczył właśnie na niego i się nie omylił. Kiedy wszedł na salę, wyprostowany, szczupły, o rasowej twarzy i z wystarczającą żarliwością, a bez zbędnej afektacji wypowiedział trzecią bukolikę Petrarki, członkowie tajnej rady ożywili się. Na pytania odpowiadał śmiało i rozsądnie. Zadziwił nawet komisję znajomością nauk ścisłych i dużą wiedzą o ruchach Słońca. Diego Herrera kilkakrotnie go okrążył, potem wrócił do stołu i zerknął w papiery.
— Byłeś żeglarzem, zanim zdecydowałeś się wstąpić do klasztoru?
— Pływałem po wielu morzach.
— Pod czyją banderą?
— Najczęściej własną.
— Byłeś więc armatorem? — Uprzejme zdziwienie kardynała Medici świadczyło, że nie chciało mu się czytać leżących na stole dokumentów. Miał siedemnaście lat, kiedy został kardynałem, za siedem lat od chwili, kiedy tak ładnie się zdziwił, zostanie papieżem Leonem X i dowie się, co niejaki Luter myśli nie tylko o nim. Nie przeżyje tego.
— Przypominam szanownym zebranym, że mamy do czynienia z niegdysiejszym piratem — powiedział Pedro Martinez. — Głośne spalenie najpiękniejszej dzielnicy Kadyksu to jego robota.
— Nigdy tego nie ukrywałem — Lopez nie sprawiał wrażenia zarozumiałego, ale też nie było w nim cienia uniżoności, co mogło się podobać.
— Trudno, żeby było inaczej. Twoja sława zawsze wyprzedzała twoje czyny.
— Czy byłeś w Nowym Świecie? — zainteresował się Medici.
— Ten świat zabrał mi dwa lata życia.
— Zapewne znasz się, bracie, na kobietach? — Herrera szybko przeszedł do konkretów.
— Różnych krain i ras. — Po raz pierwszy w głosie brata Lopeza zabrzmiała chełpliwa nuta.
— Rozumiem, że łatwo je uwodziłeś?
— W każdym razie mogłem wśród nich wybierać.
— Czy miałeś jakiś sposób, dzięki któremu tak łatwo ci ulegały?
— Najwięcej złych przygód miałem na swoim okręcie. Byłem tam panem i królem wszelkiego stworzenia... A mówię złych, bo teraz wszystko, co związane z kobietami, uważam za złe.
— To zrozumiałe, jesteś przecież mnichem. Powiedz nam jednak, co mówiłeś ofiarom swoich chuci, że tak chętnie ci ulegały? W jaki sposób próbowałeś wydać się interesującym?
— Nie musiałem nic mówić ani robić. Miałem przy sobie kuternogę z hakiem w miejscu dłoni. Wyglądał tak strasznie, że sam bym się go obawiał, gdybym przedtem osobiście go nie oszpecił. Wystarczyło więc, że je odpowiednio postraszył, a zaraz wpadały w omdlenie. Kiedy się budziły, było już po tym pierwszym, najgorszym dla uczciwych kobiet przeżyciu.
Diego Herrera zamknął oczy, wyraźnie zaniepokojony.
W przyległej sali czekało jeszcze kilku mnichów wyglądających na ludzi po ekscytujących przejściach w młodości, a nawet później. Spacerowali, przepowiadając sobie teksty z trzymanych w rękach kartek, a jeden z nich spał na siedząco, opierając głowę o fragment szaty Anioła Gabriela, wymalowanego przez Pinturicchia.
Z Camera della Segnatura szybkim krokiem wyszedł Lopez, albo w tej chwili raczej kapitan Diego Lopez Marrades de Haro, bo wściekły i jakby szukający czegoś przy boku. Zniknął za następnymi drzwiami, nawet nie pozdrowiwszy tych, z których jeszcze niedawno próbował żartować.
Już nie ziewanie czy rozpacz, ale ukryty śmiech przeszedł wśród dostojników, kiedy najniższy z mnichów daremnie próbował umieścić twarz w wyciętym otworze. Kiedy stanął na palcach, widać mu było tylko czoło, a jakby na złość nigdzie śladu taboretu.
— Stań, bracie, obok — powiedział Herrera — i wypowiedz swoją kwestię z odpowiednią żarliwością.
— Albo tylko postój chwilę przed nami, bo poezja to przecież nie wszystko. — Kardynał Farnese musiał przypomnieć sobie o czekającej go kolacji. — O tak, właśnie. Bardzo ci dziękujemy. Oddałeś nam przysługę i będziemy o tym pamiętać...
— To był dobry uczynek — powiedział Pedro Martinez, kiedy mnich już wyszedł. — Proponuję przyznać się do porażki i oszczędzić wstydu nam i tym nieborakom.
Herrera odwrócił się od okna, do którego zawędrował, i powiedział tylko: — Prosiłem o lwy, niechby i wyleniałe, ale lwy... — Jeżeli nawet zabrzmiało to jak usprawiedliwienie, to usprawiedliwiał się tak przed samym sobą.
— To najlepszy dowód, że do klasztoru idą albo święci, albo ludzie średniego rozumu. — Farnese przyglądał się koronkom na mankiecie z miną człowieka, który odkrył, że musi zmienić krawca.
— Nie zgadzam się, ci ze średnim rozumem zostają biskupami. — Biskup Costa odezwał się po raz pierwszy i od razu zdradził się, że nie jest tak głupi, jak o nim mówiono.
— Nie najlepszy to moment do oceniania stanu szarej gwardii Kościoła — przerwał te rozważania Medici. — Krok dalej i zaczniemy oceniać jej przełożonych. Ilu nam jeszcze zostało chętnych?
Fabio Tassi potrząsnął za ramię ostatniego z czekających, który spał na siedząco. Śpiący natychmiast otworzył oczy i z przepraszającym uśmiechem zdjął jego rękę ze swojego ramienia. To, że uczynił to dwoma palcami, mogło też być dowodem poszanowania. Wstał zaraz i ruszył we wskazanym kierunku.
Kiedy wszedł, ku zdumieniu obecnych nie dosłyszał polecenia nakazującego mu włożyć głowę w wycięty otwór. Nie był przy tym głuchy, bo zrozumiał, że ma wyrecytować przygotowany tekst miłosny. Stanął blisko obrazu i o dziwo, ta poufałość źle dla niego nie wypadła. Mimo nędznego habitu, w jego postawie i geście więcej było pańskości niż w namalowanym strojnisiu. Recytował miłosne strofy z miną obojętną, lecz wystarczająco sugestywnie, aby chciało się ich słuchać. Twarz, jakby wykuta z mocno zwietrzałej skały, złagodniała nieco, choć oczy nadal patrzyły bez chęci zobaczenia czegokolwiek. Wydawało się, że tylko głos pozostał mu z dawnych czasów, bo brzmiał dźwięcznie, chwilami tylko wpadając w zbyt chrapliwe tony. Słowa o jutrzence, do której podobna była wybranka poety, o jej spojrzeniu, które mogłoby rozkochać nawet nagrobny kamień, wypowiedział na tyle wiarygodnie, że każda wrażliwa istota nadstawiłaby ucha.
Skończył, skłonił się przed zebranymi i zrobił krok w stronę wyjścia.
— Nie kazano ci odejść — rzucił za nim Herrera.
Mężczyzna zatrzymał się, ale nie wrócił na swoje miejsce.
— To dopiero początek naszego spotkania. Podejdź bliżej, bracie — Herrera wskazał miejsce blisko stołu.
— Czyje to strofy recytowałeś? Petrarki czy Dantego? — w głosie kardynała Medici brzmiało prawdziwe zaciekawienie.
Mężczyzna zawahał się, jakby nie chciał skłamać.
— Wstyd powiedzieć, ale mojego dawnego sługi.
— Był poetą?
— Kiedy go o to poprosiłem.
— Czy także wstąpił do klasztoru?
— Myślę, że nie. Nie miał za co pokutować.
— Nie miał za co? — Pedro Martinez aż uniósł się w krześle. — Służył pomocą cynicznemu uwodzicielowi, obmierzłemu całemu katolickiemu światu. Uważasz, że będzie mu to puszczone płazem?
Człowiek nazwany cynicznym uwodzicielem otworzył usta. Nie wiadomo, co chciał powiedzieć, bo natychmiast je zamknął. Jednak w jego oczach po raz pierwszy pojawiło się zainteresowanie. Trwało krótko.
— Nie słyszę! — Pedro Martinez wypowiedział te słowa głośniej.
Znowu nie doczekał się odpowiedzi. Spojrzenie mężczyzny błądziło gdzieś w okolicach czoła generała augustianów, aby po chwili przenieść się trochę wyżej i tam już pozostać. Chyba nikt nie lubi, kiedy mu się patrzy ponad głową, nic więc dziwnego, że Martinez niebezpiecznie się zaczerwienił. Ci, którzy znali jego gwałtowną kompleksję, mogli się obawiać zarówno o jego zdrowie, jak i przyszłość niesubordynowanego mnicha. Żaden z członków Tajnej Rady nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy i sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna. Tylko Diego Herrera sprawiał wrażenie zadowolonego i choć na jego ustach na pewno nie pojawił się uśmiech, to jednak zadziwiająco je wykrzywił.ROZDZIAŁ II
Podmuchy wiatru rozwiewały mgłę, która jednak ani myślała ustępować. Było zimno i nieprzyjemnie, jak bywa w grudniu, także w hiszpańskich portach. Rybacy, kupcy, a nawet celnicy wyszli na brzeg, aby obserwować zmagania „Lisabetty”, która bezskutecznie próbowała wpłynąć do zatoki. Drogę do tej oazy o wodach tak spokojnych, że przypominały zastygłą lawę, zagradzały ryczące fale, tworzące się za cyplem północnym. To one miotały statkiem i odrzucały go na otwarte morze. Kapitan Agostino Nardo wykorzystał już wszystkie sposoby znane marynarskiemu światu, lecz silny wiatr zmieniał kierunek szybciej, niż ktokolwiek mógłby przewidzieć. Na brzegu już od dawna przyjmowano zakłady, ale mało kto stawiał na zwycięstwo „Lisabetty”. Wśród obserwatorów wyróżniał się mężczyzna, który przez sześć godzin zmagań marynarzy nie odszedł ani na chwilę. Nie wyglądał na człowieka morza ani też na kupca, choć tego ostatniego chciał udawać strojem.
Niepostrzeżenie zbliżał się zmierzch i mgła powoli wygrywała z wiatrem. Nikt już nie wierzył, że statkowi uda się przed nocą wejść do portu. Za każdego skuda postawionego na szczęśliwy finał można było zarobić pięćdziesiąt, a i tak znalazło się tylko dwóch ryzykantów. Wtedy właśnie zdesperowany kapitan Agostino nakazał opuścić żagle i nastąpiło coś, co nie tylko okoliczna ludność lubi nazywać cudem. Statek, nie kierowany już ludzkim rozumem, niczym pęcherz wypełniony powietrzem rzucony został raz w jedną, raz w drugą stronę. Przechylił się przy tym tak bardzo, że kilka kobiet na brzegu zakryło sobie oczy. Jednak trzeci podmuch wiatru, który mógł być już dla statku śmiertelny, wbił go między potężne fale, a te niespodziewanie wepchnęły „Lisabettę” w spokojne wody zatoki. Ludzie na brzegu zaczęli wiwatować i krzyczeć z radości, a szczęśliwy zwycięzca zbierał wygrane pieniądze, których musiała być niezła sumka. Jeszcze chwila i na brzegu zostali tylko ci, którzy spodziewali się czegoś po „Lisabetcie”. Kupiec Raimondo Zurita przez Genuę sprowadzał z Florencji partię szkła koloryzowanego. Pablo Loys czekał na zamówioną i opłaconą z góry dostawę włoskiego aksamitu. Mężczyzna udający kupca także na kogoś czekał.
Trzech mnichów zeszło po wąskim trapie na brzeg. Dwaj pierwsi mniej więcej w tym samym wieku, trzeci, wyraźnie młodszy, o szczerej plebejskiej twarzy, dźwigał za nimi ciężkie skórzane sakwy. Na morzu łatwiej widać o sprawiedliwość, bo wszyscy trzej, bez żadnego wyjątku, słaniali się na nogach i byli zielonkawi na twarzach. Mężczyzna udający kupca pokłonił się nisko pierwszemu mnichowi, grzecznie pozdrowił drugiego, a na najmłodszego nawet nie spojrzał. Wszystkich za to przeprowadził przez komorę celną tak szybko i sprawnie, jakby sprawa była wcześniej umówiona.
W gospodzie „Pod Tłuczkiem” czekały już rozpalony ogień, kolacja i wygodne posłania. Najmłodszy z mnichów poszedł spać bez jedzenia, drugi udał się na spoczynek po kolacji, natomiast Diego Herrera, człowiek, przed którym skłoniono się najniżej, jeszcze długo w noc wysłuchiwał meldunku mężczyzny udającego kupca. Skoro świt wszyscy ruszyli w drogę. Trzeba tu wspomnieć, że konie, które na nich czekały, mogły być ozdobą każdej stajni. Mężczyzna udający kupca odczekał godzinę i odjechał w przeciwnym kierunku.
Kapitan Agostino Nardo obudził się późno i pierwsze, co zobaczył, to dwie bezzębne, choć niebrzydkie kobiety i co najmniej tuzin pustych butelek. Po latach wyzna na łożu śmierci, że sfingowaną walką z falami dorabiał sobie dla zapewnienia godziwej starości. Nigdy jednak w żadnym porcie nie stosował jej częściej niż co pięć lat. Zapewnił też, że nic nie odłożył, bo jak się przekonał, nie miał oszczędnego charakteru.
*
Margrabia Gonsalvo, zwany przez okoliczny lud komandorem, ze względu na jezioro, które bez końca kazał powiększać, nie ukrywał rozczarowania. Obrażono jego najlepsze intencje, a jeszcze ukochana córka Maria wymogła na nim pozwolenie na coś, co przejmowało go największą niechęcią. Trzymał za rękę popłakującą Micaelę, swoją młodszą córkę, i patrzył, jak dostojni goście w pośpiechu opuszczają zamek. Udzielenie gościny królowej Joannie, dostojnym szczątkom jej męża i towarzyszącym osobistościom uważał za zaszczyt i powinność hiszpańskiego szlachcica. Nie wierzył więc własnym uszom, kiedy królowa kazała wynosić dopiero co wniesione kufry. Na szczęście zdążył jeszcze podesłać do karet chleba, mięsa i wina, a wszyscy mu dziękowali i dawali do zrozumienia, jak niechętnie opuszczają jego progi. Królowa także wyraziła wdzięczność za te, jak powiedziała, pół dnia spokoju, ale w jej spojrzeniu było coś niepokojącego. Kiedy jednak szła w szpalerze zgiętej w ukłonach służby, jego urażona duma ustąpiła litości. Nie widział już bowiem majestatu, a tylko wychudzoną do granic możliwości kobietę w widocznej ciąży, ciągnącą za sobą podarty i zabłocony ogon sukni. A jednak chciał wiedzieć więcej i pewnie dlatego złapał za połę przechodzącego ochmistrza. Znał Rubellę jeszcze z wojny przeciw Maurom i uważał za człowieka o dużym doświadczeniu.
— Naprawdę nie domyślasz się, drogi margrabio? — Rubella, który osobiście pilnował wyjazdu, wyglądał na zmęczonego. — Prosiłem przecież, aby wszystkie kobiety usunęły się na czas pobytu królowej...
— Dopilnowałem tego, panie.
— Czy to jest suknia? — Rubella wskazał na strój dwunastoletniej Micaeli.
— Specjalnie przyozdobiona na chwałę królowej.
— Wybacz, książę, ale czy twoja córka ma pod nią płeć niewieścią?
— Cóż za pytanie!
— Więc trudno byłoby nazwać tę uroczą istotę młodym mężczyzną czy nawet chłopcem. Dlatego proszę uniżenie w imieniu królowej, abyś, książę, nie zmieniał wyroków boskich.
— Ale...
— Co innego twój syn... — Rubella widać zdawał sobie sprawę, że jego argumentacja nie do końca jest precyzyjna. — Z przyjemnością spełnię jego prośbę...
Mówiąc to, wskazał na Marię, która zbliżała się właśnie, prowadząc konia za uzdę. Ubrana w męski strój, do którego dla najnowszej mody zdążyła doszyć drugi rząd guzików, wyglądała jak młodziutki chłopak, mający jeszcze naturalne prawo przypominać piękną dziewczynę. Dla dodania sobie powagi wydęła wzorem ojca dolną wargę i ściągnęła brwi nad migdałowymi oczami.
— Dziękuję — powiedziała tylko.
Rubella wiedział jednak, że jeszcze komuś coś się od niego należy. Pochylił się nad Micaelą i głaskając ją po głowie, powiedział:
— Nie płacz, dziecko, królowa kocha wszystkich swoich poddanych, a więc także i ciebie. Teraz jednak jest tak bardzo pogrążona w smutku, że wszelkie przyrodzone piękno ją irytuje... A ty jesteś i będziesz bardzo piękna...
Ze skrzydła oddanego do dyspozycji królowej czterech mnichów wyniosło trumnę ze zwłokami króla i umieściło ją na wozie zaprzężonym w sześć koni. Wóz odjechał zaraz w stronę drugiego dziedzińca, aby zająć miejsce na czele uformowanego orszaku. Słychać było komendy dawane wojsku i koniom. Mnisi zaczęli śpiewy. Kawalkada ruszyła w drogę.
— Żegnam cię, panie, i w imieniu królowej jeszcze raz dziękuję za gościnę. — Rubella dosiadł konia. — A ty, młodzieńcze, nie musisz się śpieszyć, bo poruszamy się wolno, za to, jak widać, bez przerwy...
Odjechał. Koń Marii, spłoszony zawodzeniem mnichów, tulił uszy i nerwowo bił kopytami. Uspokoił się, kiedy przejechała mu ręką po szyi.
— Sam nie wiem, dlaczego ci na to pozwalam — margrabia Gonsalvo nie był jednak spokojny.
— Bo kochasz swoją królową i wiesz, że powinna mieć przy sobie kobietę, nawet jeżeli tego nie chce.
— Widać nie tak bardzo kocham królową, bo podobna myśl nie przyszła mi do głowy.
— W takim razie kochasz swoją córkę i wiesz, że przywdziewa męski strój nie z ciekawości, lecz z chęci niesienia pomocy drugiej kobiecie.
— Obym nie został za to ukarany. Opuszczasz dom i tak już ciężko doświadczony. Nie ma wśród żywych ani twojej matki, ani brata, którego tak kochałaś. Powinniśmy się więc wspierać wzajemnie, a i twojej siostrze należy się od ciebie szczególna opieka...
— Zawsze powtarzałeś, ojcze, że przede wszystkim trzeba być dobrym dla innych, a siebie traktować surowo. Zresztą powrócę szybciej, niż ci się wydaje.
Gonsalvo zrezygnowany wzruszył ramionami. — Tylko nie próbuj aby domalowywać sobie wąsów...
Maria pocałowała go w rękę i przytuliła do siebie Micaelę, której oczy były już suche, jakby nigdy nie płakała. Jeszcze nie wyjechała za bramę, a Gonsalvo już kazał sobie podać lunetę, której dawno nie używał, gdyż po śmierci żony stracił wszelkie zainteresowanie obserwacją jeziora. Tupał i krzyczał, bo długo jej szukano, a potem szybko pobiegł na wieżę. Micaela nie odstępowała go ani na krok.
Zapadał zmierzch, jednak zdążył jeszcze zobaczyć Marię, która jechała za karetą królowej i, co stwierdził z dumą, trzymała się w siodle lepiej od niejednego żołnierza. Może i ona pomyślała, że ojciec patrzy na nią w tej chwili, odwróciła się bowiem w siodle i wyciągnęła rękę w niemym pozdrowieniu. Gonsalvo także uniósł dłoń, ale źle podtrzymywana luneta utraciła wtedy pole widzenia. Gdy ją z powrotem ustawił, widział już tylko migające ogniki pochodni, a kiedy odjął szkło od oka, zobaczył, że Micaela nie wygląda na zmartwioną, a nawet się uśmiecha.
*
Jechali już trzeci dzień. Długie płaszcze pokryte zaschłym błotem i kaptury szczelnie okrywające twarze upodabniały ich do zjaw, z którymi spotkanie różnie może się skończyć. Nic więc dziwnego, że kiedy przemknęli obok zbierających chrust małżonków Basilias, ci zgodnie upadli na kolana, a potem pościli przez dziesięć dni. Trzej jeźdźcy wjechali wreszcie na równiny i góry skąpane w cieniu stały się niemal niewidoczne. Tylko kiedy zza ołowianych chmur na chwilę wydostawało się słońce, przestrzeń przed nimi nabierała koloru ochry, gdzieniegdzie rozbielonej leżącym śniegiem. W Quintanar de la Sierra czekały nowe konie i człowiek tym razem wyglądający na mulnika, którego jedynie udawał. Był to Pedro de Valdés, od trzech lat agent papieski. Jego wnukowie służyli potem dworowi angielskiemu, co mogło świadczyć o pewnej tradycji rodzinnej. Otrzymany meldunek do tego stopnia wzburzył Herrerę, że nie spał w nocy, a rano obudził towarzyszy jeszcze wcześniej niż zwykle. Tylko jeden z nich próbował protestować. Wyruszyli przed szarością świtu. Dwukrotnie padał śnieg, raz lodowaty deszcz, a najczęściej towarzyszyła im mgła, w której ledwie się wzajemnie widzieli. Nieliczne chaty z gliny, które mijali, zlewały się barwą z otoczeniem.
Do Mazariegos dojechali przed zmrokiem. W strugach deszczu znaleźli gospodę, gdzie oczekiwał ich kolejny agent.
Donna Mencia de Moñino pochodziła z zacnego rodu, który wybrał jedyną słuszną religię na długo przed jej przyjściem na świat. Była piękną kobietą, choć urodę mąciło wyraźne zgorzknienie, wywołane zapewne wspomnieniem palącego się na stosie ojca. Herrera dowiedział się od niej, że nie ma co jechać do Arcos, gdyż królowa ruszyła z orszakiem w stronę Torquemady. Podała jeszcze parę pożytecznych szczegółów, które tylko kobiety mogą dostrzec i zrozumieć. Podziękował i nakazał, aby Antonio przestał ogrzewać się przy kominku i dopatrzył koni.
— Jeżeli królowa podróżuje tylko nocą, to i my ruszajmy...
Najmłodszy z jeźdźców miał więc na imię Antonio. To on, schodząc z pokładu „Lisabetty”, dźwigał skórzane sakwy. Wszystko zatem wskazywało, że został stworzony, aby służyć innym. On sam także był o tym przekonany, bo na dziecinnej twarzy widać było radość i pogodę ducha. Nic więc też dziwnego, że zaraz wybiegł do stajni.
— Jest tak zazdrosna o trupa, że kondukt omija nawet żeńskie klasztory... — dopowiada jeszcze Menda de Moñino, a kiedy odjeżdżają, zostaje z obietnicą, że może liczyć w Rzymie na bezpieczne schronienie.
Podróży nocą przez bezdroża Kastylii nie ułatwiał nawet księżyc, co jakiś czas wyłaniający się zza chmur. Zabrany z gospody przewodnik na mule po kilku godzinach tylko wskazał ręką kierunek i zawrócił bez słowa. Na szczęście w jednej z wiosek po dumnym napisie „Venta de Trigueros” rozpoznali gospodę. Herrera ruchem palca wskazał zamknięte drzwi. Antonio zsiadł z konia i zaczął się do nich dobijać. Szybciej, niż się można było spodziewać, usłyszeli słowa:
— Już otwieram, otwieram...
Uchyliła się górna połowa drzwi i oberżysta jakby od razu pożałował swoich słów. Zakapturzone postacie odcinające się od księżycowego nieba mogły przestraszyć każdego.
— Nie trudź się, dobry człowieku. — Hererra uchylił kaptura i ukazał jedną ze swoich najuprzejmiejszych twarzy. — Chcemy tylko wiedzieć, czy przejeżdżała tędy królowa Joanna.
— Nikt tu dziś nie spał, bo każdy chciał zobaczyć kondukt. Chcesz, panie, wiedzieć, w którą stronę pojechali?
— Przyjacielu, myślisz szybciej od błyskawicy.
— Powinni zbliżać się już do klasztoru Montealba.
— Czy to daleko stąd? — zapytał niespodziewanie trzeci z jeźdźców.
— Pięć godzin w siodle.
— W takim razie otwieraj. Czas odpocząć. — Trzecim jeźdźcem był mnich, który już w Rzymie popisał się niesubordynacją. Trudno więc zgadnąć, czym kierowała się Tajna Rada, właśnie jemu powierzajączadanie. Fabio Tassi wyznał po latach, że przeważył głos Herrery.
— Wracaj do łóżka, panie oberżysto. Naszym obowiązkiem jest jak najszybciej złożyć hołd królovej — Herrera przypomniał, kto tu wydaje rozkazy.
— Szlachetni panowie, jeżeli pojedziecie drogą na skałę, którą widać nawet w ciemności, zyskarie może i dwie godziny.
— Poczciwcze, przyrzekamy opowiedzieć o tolie królowej. — Herrera spiął konia i ruszył, nie oglądając się za siebie.
Czas może na słowo o nim. Archiwa watykańskie zaświadczają, że pochodził z Walencji. Trzykrotnie zmienił zakon, by za czwartym razem powrócić do dominikanów. Zauważony przez Rodriga Borgię, arcybiskupa Walencji właśnie, zaszczycony został jego protekcją. Kiedy Borgia stał się papieżem Aleksandrem VI, Herrera pojechał za nim do Rzymu. Studiował teologię, a swoją pierwszą opublikowaną pracę zadedykował synowi papieża Cezarowi Borgii, podówczas kardynałowi. Nie najlepiej świadczyłoby to o jego charakterze, a jednak po śmierci protektorów nie tylko nie dotknęły go żadne represje, ale jakby cieszył się jeszcze większym zaufaniem kolejnych papieży. W czym potrafił być użyteczny, nie wiadomo, gdyż nie pełnił żadnej oficjalnej funkcji.
*
W migotliwym świetle rzucanym przez wielkie pochodnie ludzie i konie wyłaniali się z cienia, by za moment znowu zniknąć w ciemności. Wiatr omiatał równinę, hucząc niczym grzmot, a przenikliwe zimno wdzierało się wszędzie. Żołnierze kulili się w siodłach, mnisi dawno zaprzestali śpiewu, ale Maria nawet przez chwilę nie żałowała podjętej decyzji. Okryta płaszczem swojego dzielnego brata, myślała tylko o tym, czy królowa nie marznie i czy może zasnąć podczas jazdy.
Nie zważając na fatalne światło, należałoby ją wreszcie opisać, i to nie posiłkując się pamięcią o rzeźbie nagrobnej z białego alabastru, która według dużego prawdopodobieństwa właśnie Marię przedstawia. Mimo że dożyła godnego wieku, anonimowy artysta wyobraził ją sobie tak młodą i nieznośnie piękną, że gdyby żyła, obiłaby go niechybnie za nadmierne pochlebstwo. Trudno się jednak dziwić, że właśnie przed tą rzeźbą w madryckim kościele zawsze pełno jest ludzi. Jeden z wikarych opowiada, nie ukrywając zresztą rozradowania, że wielu turystów oglądających pod koniec życia fotografie ze swoich urlopów może nie mieć pewności, czy aby nie byli w Weronie. W rzeczywistości Maria była piękna na drugi rzut oka raczej, choć baczne spojrzenie natychmiast dostrzegłoby wdzięczny wykrój ust, któremu można by zarzucić tylko zbytnią dumę, niezbyt przecież odpowiednią dla wieku i szlachetnego serca. Piękne, doskonałe czarne oczy patrzą na świat jakby bez wiedzy, że bywa okrutny, a dołeczki w policzkach świadczą, że lubiłaby się śmiać więcej, gdyby nie narzucona sobie powaga. Co do włosów, to trzeba poczekać, aż zdejmie szkaradne nakrycie głowy, które wybrała, aby stać się brzydszą.
Królowa Joanna otworzyła oczy. Spojrzenie miała przenikliwe, choć była to raczej przenikliwość skupiająca się na tym, co niewidzialne. Nie zmieniając wyrazu twarzy, sięgnęła ręką do zwisającego sznura i pociągnęła mocno trzy razy. Dzwon umieszczony na dachu ozdobnego drewnianego furgonu, który wypada już nazywać karetą, miał więcej niż pół metra średnicy. Dla kościoła w Astordze wykonał go znakomity ludwisarz Pedro Cambiaso, ale na rozkaz królowej w ciągu tygodnia przysposobił do podróży. Bicie dzwonu w nocnej ciszy zabrzmiało tak potężnie, że spłoszone konie nieomal zrzuciły kilku zasypiających żołnierzy. Musiał to być umówiony znak, bo orszak zatrzymał się i natychmiast przystąpiono do ustalonych czynności. Kilku mnichów weszło na wóz i otworzyło trumnę, a pozostali podjęli głośne śpiewy. Do karety królowej podeszło dwóch żołnierzy z drewnianą lektyką. Była to prosta konstrukcja, jak się można domyślać, także wykonana z myślą o tej właśnie podróży. Królowa stanęła na stopniu karety i rozejrzała się. Marii wydawało się, że nie ominęła jej wzrokiem, ale było zbyt ciemno, aby być tego pewnym. Z drugiej karety wysiadł zaspany Rubella i przybiegł truchtem. Żołnierze pomogli Joannie zająć miejsce w lektyce i ponieśli ją na ramionach w stronę stojącej na wozie trumny. Pochodnie uniosły się wyżej, oświetlając katafalk, a mnisi zaczęli śpiewać jeszcze głośniej. Królowa pochyliła się nad trumną i dotykając trupa, zalała się łzami. Młodszy z żołnierzy trzymających lektykę zamknął z wrażenia oczy. Drugi, nieustraszony widać, patrzył obojętnie gdzieś w ciemność. W innych pudłach podróżnych uchyliły się skórzane firany, ale opadły zaraz. Maria chciała podjechać bliżej, lecz jej koń, nie bojący się nawet wilków, stanął dęba i zarżał głośno.
*
Świtało już, kiedy inny koń przewrócił się i zrzucił jeźdźca z siodła. Sprawił to sznur rozciągnięty między drzewami. Potem wystrzał i przestraszone ptaki wzbiły się z hałasem w zamglone niebo. Ze ścian wąwozu zsunęło się kilku mężczyzn uzbrojonych w cepy, dzidy i długie noże. Jeden z nich miał nawet rusznicę, z której właśnie wystrzelił. Ich obdarte stroje świadczyły, że albo nie mają szczęścia, albo są okolicznymi wieśniakami wprawiającymi się dopiero w rozbójniczym fachu. A może o jednym i drugim. W każdym razie krzyczeli tak głośno, jakby chcieli dodać sobie otuchy.
Antonio podnosił się z ziemi skrzywiony z bólu, lecz wyraźnie dumny, że nie wypuścił wodzy z ręki. Herrera, ściągnięty z konia przez dwóch opryszków, z których tylko jeden miał buty, nie udawał zucha, ale też nie okazywał przestrachu. Zrzucił jednak płaszcz, pod którym ukazał się mnisi habit.
— Szlachetni rycerze, rozumiem waszą potrzebę posiadania, ale obawiam się, że nie mogliście trafić gorzej. My, sługi Kościoła, żyjemy w takim ubóstwie, że gdyby nie strach przed piekłem, sami szukalibyśmy szczęścia na gościńcu.
— Wygadany klecha! — krzyknął z podziwem bandyta, którego oko, a właściwie dziura po nim, pełne było obrzydliwie ropiejącej materii.
— I bogaty! — dodał drugi, klepiąc skórzane sakwy przytroczone do koni.
— To przedmioty służące bożej posłudze. Na nic się wam nie przydadzą. — Herrera zwrócił się do przywódcy, bo zrozumiał, że dymiąca rusznica pełnić musi rolę berła.
Hersztem bandy rekrutującej się spośród pastuchów i najbiedniejszych chłopów był José Cano. W wyroku sądu z marca 1513 roku, skazującym go na dwadzieścia lat ciężkich robót w kajdanach, wymienia się też jego liczne przydomki. Co dziwne, wszystkie są zdrobnieniami i nie dodają mu znaczenia. Sentencja wyroku podaje liczbę przestępstw, których było trzynaście, a z których najpoważniejszym i udowodnionym była kradzież trzydziestu świń z zagrody niejakiego Sáncheza Maelli. Mniejszy od swojej rusznicy, zarośnięty także na czole, miał José Cano w twarzy mądrość człowieka, który dobrze wie, co to pech. Był także konkretny i zdecydowany. Bez najmniejszego wahania podszedł do konia objuczonego dwiema największymi sakwami.
— Otwórz — powiedział.
Stojący przy koniu mnich wpatrywał się w herszta z łagodnym zaciekawieniem i nie ruszył nawet palcem.
— W tej torbie trzymamy krzyże — wtrącił szybko Herrera — co prawda ze szlachetnego bukszpanu, ale przecież to tylko drewno. O, takie właśnie...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.