Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Donia Perfecta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Donia Perfecta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 388 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I VIL­LA­HOR­REN­DAL… PIĘĆ MI­NUT PO­STO­JU!

Po­ciąg oso­bo­wo-to­wa­ro­wy, nu­mer 65, ja­dą­cy z głę­bi kra­ju – nie­waż­ne, o jaką li­nię ko­le­jo­wą w tym wy­pad­ku cho­dzi – za­trzy­mał się na ma­łej sta­cyj­ce, po­ło­żo­nej mię­dzy sto sie­dem­dzie­sią­tym pierw­szym a sto sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim ki­lo­me­trem: nie­mal wszy­scy pa­sa­że­ro­wie dru­giej i trze­ciej kla­sy albo spa­li, albo też w dal­szym cią­gu zie­wa­li w prze­dzia­łach, gdyż przej­mu­ją­cy ziąb po­ran­ka nie za­chę­cał do prze­chadz­ki po pu­stym pe­ro­nie. Je­dy­ny pa­sa­żer, któ­ry je­chał pierw­szą kla­są, wy­siadł po­śpiesz­nie z po­cią­gu i zwra­ca­jąc się do ko­le­ja­rzy za­py­tał, czy to sta­cja Vil­la­hor­ren­da (na­zwa ta, po­dob­nie jak wie­le in­nych nazw w tej po­wie­ści, jest praw­nie za­strze­żo­na przez au­to­ra).

– Tak, Vil­la­hor­ren­da – od­po­wie­dział kon­duk­tor, a głos jego zmie­szał się z gda­ka­niem kur, któ­re wła­śnie w tej chwi­li ła­do­wa­no do wa­go­nu. – Za­po­mnia­łem pana wy­wo­łać, se­nior de Rey. Zda­je mi się, że ko­nie już cze­ka­ją.

– Ależ tu zim­no, dia­bel­nie zim­no – po­wie­dział po­dróż­ny otu­la­jąc się płasz­czem. – Czy­by nie moż­na tu gdzie wy­po­cząć i ode­tchnąć przed kon­ną jaz­dą przez' ten mroź­ny kraj?

Nie skoń­czył jesz­cze, gdy kon­duk­tor, wzy­wa­ny przez na­glą­ce obo­wiąz­ki swo­je­go za­wo­du, od­szedł nie udzie­liw­szy od­po­wie­dzi.

Za­raz jed­nak pod­szedł do na­sze­go ca­bal­le­ra dru­gi ko­le­jarz, z la­tar­nią uwie­szo­ną u pra­wej ręki. Lam­pa po­ru­sza­ła się w rytm kro­ków, rzu­ca­jąc sno­py świa­tła. Pa­da­ło ono na pe­ron two­rząc zyg­zak po­dob­ny do śla­du wody wy­le­wa­nej z po­le­wacz­ki na zie­mię.

– Czy przy sta­cji w Wla­hor­ren­dzie nie ma ja­kie­goś za­jaz­du albo też po­koi noc­le­go­wych? – spy­tał po­dróż­ny czło­wie­ka z la­tar­nią.

– Ni­cze­go tu nie ma – su­cho od­po­wie­dział za­py­ta­ny, bie­gnąc do ła­du­ją­cych. Tak ich ob­rzu­cał wy­zwi­ska­mi i prze­kleń­stwa­mi, tak ła­jał, że na­wet kury, obu­rzo­ne jego or­dy­nar­ną bru­tal­no­ścią, ode­zwa­ły się znów ze swo­ich ko­szów.

– Naj­le­piej chy­ba bę­dzie, jak so­bie stąd pój­dę – mruk­nął ca­bal­le­ro pod no­sem. – Kon­duk­tor mó­wił mi coś o ko­niach.

W tej sa­mej chwi­li po­czuł, że ktoś de­li­kat­nie i z sza­cun­kiem po­cią­ga go za płaszcz. Od­wró­cił się i zo­ba­czył przed sobą ciem­ną bry­łę odzia­ną w sza­re suk­no, ja­kąś nie­fo­rem­ną po­stać, przy­po­mi­na­ją­cą czar­ną to­po­lę wśród krze­wów. Za­uwa­żył chy­trą, po­marsz­czo­ną twarz ka­sty­lij­skie­go chło­pa o mą­drych oczach, błysz­czą­cych pod sze­ro­ki­mi skrzy­dła­mi wy­tar­te­go ka­pe­lu­sza z ak­sa­mi­tu. W ciem­nej, sil­nej dło­ni nie­zna­jo­my trzy­mał zie­lo­ny kij, a gdy się po­ru­szał, u jego du­żych bu­tów brzę­cza­ły że­la­zne ostro­gi.

– Czy to pan jest don José de Rey? – za­py­tał pod­no­sząc rękę do ka­pe­lu­sza.

– Tak, to ja. A pan jest pew­nie słu­żą­cym do­nii Per­fec­ty i przy­był, aby mnie za­pro­wa­dzić do Or­ba­jo­sy – od­po­wie­dział ca­bal­le­ro z ra­do­ścią.

– Tak. Je­stem do pań­skich usług… Klacz szyb­ka jak wiatr, a zda­je mi się, że jest pan, don José, do­brym jeźdź­cem. Prze­cież ma pan to we krwi…

– Gdzie tu wyj­ście? – za­py­tał znie­cier­pli­wio­ny po­dróż­ny. – Chodź­my, chodź­my stąd… Jak się pan na­zy­wa?

– Je­stem Pe­dro Lu­cas – od­po­wie­dział czło­wiek odzia­ny w sza­re suk­no, pod­no­sząc znów rękę do ka­pe­lu­sza – na­zy­wa­ją mnie jed­nak wuj­kiem Li­cur­giem. A gdzie pań­ski ba­gaż?

– O, tam pod ze­ga­rem. Trzy pa­kun­ki. Dwie wa­liz­ki i paka ksią­żek dla don Cay­eta­na. Pro­szę, tu jest kwit.

W chwi­lę po­tem pan i słu­ga znaj­do­wa­li się już za ba­ra­kiem, zwa­nym sta­cją ko­le­jo­wą, na dro­dze gi­ną­cej mię­dzy po­bli­ski­mi, go­ły­mi wzgó­rza­mi, wśród któ­rych moż­na było za­uwa­żyć kon­tu­ry nędz­nych za­bu­do­wań osa­dy Vil­la­hor­ren­da. Trzy ko­nie cze­ka­ły na lu­dzi i ba­ga­że. Pięk­na klacz prze­zna­czo­na była dla ca­bal­le­ra. Wu­jek Li­cur­go do­siadł god­nej jesz­cze za­ufa­nia cha­be­ty, a ba­ga­że miał dźwi­gać nie­spo­koj­ny muł, któ­re­go mło­dy pa­ro­bek trzy­mał za uzdę.

Za­nim ka­ra­wa­na ru­szy­ła w dro­gę, po­ciąg od­je­chał le­ni­wie, za­cho­wu­jąc wciąż sta­tecz­ną po­wa­gę po­cią­gu oso­bo­wo-to­wa­ro­we­go. Jego tur­kot, od­bi­ja­jąc się co­raz to dal­szym echem, wy­wo­ły­wał głu­che, pod­ziem­ne od­gło­sy. Wjeż­dża­jąc do tu­ne­lu na sto sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim ki­lo­me­trze lo­ko­mo­ty­wa wy­pu­ści­ła parę i przej­mu­ją­cy świst roz­legł się w po­wie­trzu. Tu­nel, wy­rzu­ca­jąc z czar­nej pasz­czy bia­ła­wy ob­ło­czek, gło­śno ha­ła­so­wał. Od­gło­sy te bu­dzi­ły ze snu wsie, mia­sta, mia­stecz­ka, pro­win­cje. Pia­ły ko­gu­ty. Za­czy­na­ło świ­tać.ROZ­DZIAŁ II PO­DRÓŻ PRZEZ SER­CE HISZ­PA­NII

Wy­ru­szy­li w dro­gę po­zo­sta­wia­jąc z boku cha­łu­py Vil­la­hor­ren­dy. Don Jośe, czło­wiek mło­dy i do­brze się pre­zen­tu­ją­cy, za­czął roz­mo­wę:

– Niech mi pan po­wie, se­nior So­lon…

– Na­zy­wa­ją mnie Li­cur­giem…

– Wła­śnie, wła­śnie, se­nior Li­cur­go. Wie­dzia­łem, że nosi pan imię mą­dre­go pra­wo­daw­cy sta­ro­żyt­no­ści. Pro­szę mi wy­ba­czyć tę po­mył­kę. Ale do rze­czy. Niech mi pan po­wie, co u mo­jej cio­ci?

– Jak zwy­kle pięk­na – od­po­wie­dział chłop, wy­su­wa­jąc się nie­co na swym ko­niu – moż­na po­wie­dzieć, że dla do­nii Per­fec­ty lata nie mi­ja­ją. Słusz­nie mó­wią lu­dzie, że do­bre­mu czło­wie­ko­wi Pan Bóg daje dłu­gie ży­cie. Niech więc ta aniel­ska isto­ta żyje nam ty­siąc lat. Gdy­by bło­go­sła­wień­stwa ludz­kie mo­gły się stać pió­ra­mi, na­sza pani nie po­trze­bo­wa­ła­by skrzy­deł, aby ule­cieć do nie­ba.

– A moja ku­zyn­ka, se­nio­ri­ta Ro­sa­rio?

– Szczę­śli­wy, kto jest po­dob­ny do swo­ich bli­skich! Cóż mogę panu po­wie­dzieć o pan­nie Ro­sa­rio? Chy­ba tyl­ko to,że jest ży­wym por­tre­tem swej mat­ki. Do­brą żonę bę­dzie pan miał, don José, je­śli praw­dzi­we są po­gło­ski, że przy­by­wa pan, by się z nią oże­nić. Pa­su­je­cie do sie­bie i dziew­czy­na nie może na­rze­kać. Do­bra­li­ście się jak w kor­cu maku.

– A don Cay­eta­no?

– Jak za­wsze za­grze­ba­ny po same uszy w książ­kach. Jego bi­blio­te­ka jest chy­ba więk­sza od ka­te­dry. Poza tym grze­bie się w zie­mi szu­ka­jąc ka­mie­ni z dia­bel­ski­mi gry­zmo­la­mi, któ­re wy­pi­sa­li po­noć jesz­cze Mau­ro­wie.

– Kie­dy bę­dzie­my w Or­ba­jo­sie?

– O dzie­wią­tej, je­śli Pan Bóg po­zwo­li. Jak się też pani ucie­szy, gdy zo­ba­czy swe­go bra­tan­ka… Se­nio­ri­ta Ro­sa­rio już wczo­raj przy­go­to­wa­ła po­kój, w któ­rym bę­dzie pan miesz­kał… Nig­dy pana nie wi­dzia­ły, to­też tak mat­ka, jak i cór­ka umie­ra­ją z cie­ka­wo­ści, jak wy­glą­da don José. Czas już skoń­czyć z li­sta­mi i otwo­rzyć usta. Ku­zyn­ka zo­ba­czy ku­zy­na i wszyst­ko za­mie­ni się w świę­to i ra­dość. Je­stem pew­ny, że Pan Bóg wam po­bło­go­sła­wi.

– Po­nie­waż ciot­ka i ku­zyn­ka jesz­cze mnie nie zna­ją – po­wie­dział don José uśmie­cha­jąc się – nie jest zbyt roz­sąd­nie ukła­dać ja­kieś pla­ny.

– To praw­da. Dla­te­go też mówi się, że co in­ne­go my­śli buła – nek, a co in­ne­go ten, kto go sio­dła – od­po­wie­dział chłop – ale z twa­rzy wszyst­ko moż­na wy­czy­tać… Praw­dzi­wy klej­not weź­mie pan so­bie za żonę! A ona pięk­ne­go chłop­ca!

Ca­bal­le­ro nie sły­szał ostat­nich słów wuj­ka Li­cur­ga, gdyż je­chał za­my­ślo­ny i nie­co roz­tar­gnio­ny. Na jed­nym z za­krę­tów chłop zmie­nił kie­ru­nek jaz­dy mó­wiąc:

– Mu­si­my te­raz po­je­chać ścież­ką. Most jest uszko­dzo­ny, a prze­je­chać rze­kę w bród moż­na tyl­ko koło Cer­ril­lo de los Li­rios.

– Cer­ril­lo de los Li­rios – po­wtó­rzył don José, wy­rwa­ny z za­my­śle­nia. – Jak­że czę­sto spo­ty­ka, się w tej brzyd­kiej oko­li­cy po­etycz­ne na­zwy. Od­kąd po­dró­żu­ję w tych stro­nach, za­ska­ku­je mnie strasz­li­wa iro­nia nazw. Miej­sco­wość, któ­rej kra­jo­braz jest po­nu­ry su­ro­wo­ścią i bez­na­dziej­nie smut­ny, na­zy­wa się Val­le­ame­no. Nędz­ne zbio­ro­wi­sko le­pia­nek na ja­ło­wej rów­ni­nie, któ­re w prze­róż­ny spo­sób wy­sła­wia swo­ją bie­dę, ma czel­ność zwać się Vil­la­ri­ca. Mamy tu też ska­li­sty i piasz­czy­sty wą­wóz, gdzie na­wet oset nie może ro­snąć, na­zwa­ny Val­de­flo­res. Przed nami znaj­du­je się Cer­ril­lo de los Li­rios, gdzie jed­nak są te li­lie, na Boga! Ja wi­dzę tyl­ko ka­mie­nie i jak­by wy­pło­wia­łą tra­wę. Na­zwij­cie go Cer­ril­lo de la De­so­la­ción, wte­dy przy­znam wam słusz­ność. Z wy­jąt­kiem Vil­la­hor­ren­dy, któ­ra zda­je się już w chwi­li swe­go po­wsta­nia zo­sta­ła wła­ści­wie na­zwa­na, wszyst­kie na­zwy za­kra­wa­ją tu na kpi­ny. Sło­wa pięk­ne, rze­czy­wi­stość na­to­miast pro­za­icz­na i nędz­na. Śle­pi by­li­by szczę­śli­wi w tej oko­li­cy, któ­ra jest ra­jem dla ję­zy­ka, ale dla oczu pie­kłem.

Li­cur­go albo nie sły­szał słów don Jo­ségo, albo też nie zwró­cił na nie uwa­gi. Męt­na i wzbu­rzo­na rze­ka pły­nę­ła z nie­cier­pli­wym po­śpie­chem, jak­by ucie­ka­jąc ze swo­ich wła­snych brze­gów. Gdy prze­je­cha­li ją w bród, chłop wy­cią­gnął ra­mię w kie­run­ku wi­docz­nych po le­wej stro­nie roz­le­głych i na­gich pól.

– To Ala­mil­los de Bu­sta­man­te – po­wie­dział.

– Moje pola – za­wo­łał z ra­do­ścią don José, wo­dząc wzro­kiem po smut­nej zie­mi, roz­ja­śnio­nej pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca. – Po raz pierw­szy wi­dzę zie­mię, któ­rą odzie­dzi­czy­łem po mat­ce. Bie­dacz­ka tak wy­chwa­la­ła ten kraj, tyle cu­dów opo­wia­da­ła mi o nim! Bę­dąc dziec­kiem my­śla­łem, że żyć tu­taj zna­czy to samo, co żyć w raju. Owo­ce, kwia­ty, po­lo­wa­nia, góry, je­zio­ra, rze­ki, po­etycz­ne stru­my­ki, po­kry­te łą­ka­mi wzgó­rza, wszyst­ko to było w Ala­mil­los de Bu­sta­man­te, na tej zie­mi bło­go­sła­wio­nej, naj­lep­szej i naj­pięk­niej­szej ze wszyst­kich… Do dia­bła! Lu­dzie tego kra­ju żyją wy­obraź­nią! Je­śli­by mnie w dzie­ciń­stwie, gdy ży­łem jesz­cze my­śla­mi i en­tu­zja­zmem mo­jej za­cnej mat­ki, za­pro­wa­dzo­no tu­taj – i dla mnie by­ły­by wte­dy cu­dow­ne te gołe pa­gór­ki, piasz­czy­ste albo pod­mo­kłe rów­ni­ny, te sta­re cha­łu­py, w któ­rych lu­dzie miesz­ka­ją ra­zem ze zwie­rzę­ta­mi, te roz­kle­ko­ta­ne koła wod­ne, z któ­rych ka­pie tyle tyl­ko wody, że moż­na nią pod­lać po­let­ko ka­pu­sty, ta nędz­na pust­ka, na jaką te­raz pa­trzę.

– To naj­lep­sza zie­mia w oko­li­cy – po­wie­dział wu­jek Li­cur­go. – Nie znam lep­szej od niej pod cie­cior­kę.

– Bar­dzo się z tego cie­szę, gdyż ta sław­na gle­ba, od cza­su gdy ją odzie­dzi­czy­łem, nie dała mi ani gro­sza.

Imien­nik mą­dre­go pra­wo­daw­cy spar­tań­skie­go po­tarł ucho i wes­tchnął.

– Po­wie­dzia­no mi jed­nak – cią­gnął don José – że nie­któ­rzy są­sie­dzi za­czę­li wo­ry­wać się w moje wło­ści, osku­bu­jąc mnie po­wo­lut­ku. Nie ma tu ka­mie­ni gra­nicz­nych ani miedz, ani też po­czu­cia cu­dzej wła­sno­ści, se­nior Li­cur­go.

Za­pa­dła chwi­la mil­cze­nia, moż­na by od­nieść wra­że­nie, że sub­tel­ny umysł chło­pa po­grą­żo­ny był w głę­bo­kich roz­wa­ża­niach. Wy­po­wie­dział się w koń­cu na ten te­mat:

– Wu­jek Pa­so­lar­go, zwa­ny przez nas Fi­lo­zo­fem ze wzglę­du na swo­ją za­po­bie­gli­wość, za­czął wo­ry­wać się w Ala­mil­los ód stro­ny pu­stel­ni. Tu tro­chę, tam tro­chę… wy­szar­pał so­bie sześć fa­ne­ga­das.

– Cóż to za nie­zrów­na­na szko­ła! – za­wo­łał śmie­jąc się don José – za­ło­żę się, że nie był on je­dy­nym… fi­lo­zo­fem.

– Słusz­nie po­wie­dział ktoś, że każ­dy gar­bu­je, jak umie, a je­śli w go­łęb­ni­ku nie brak je­dze­nia, nie zbrak­nie w nim rów­nież go­łę­bi… Pan jed­nak, don José, wie o tym, że oko pań­skie ko­nia tu­czy. A po­nie­waż pan już tu jest, może pan od­zy­skać swo­ją zie­mię.

– To chy­ba nie przyj­dzie tak ła­two, se­nior Li­cur­go – od­po­wie­dział don José,. gdy wje­cha­li na dróż­kę. Po obu jej brze­gach pięk­na, buj­na psze­ni­ca cie­szy­ła oczy swo­ją wcze­sną doj­rza­ło­ścią. – To pole było, zda­je się, do­brze upra­wia­ne. Wi­dzę, że w Ala­mil­los nie wszyst­ko jest smut­ne i nędz­ne.

Chłop zro­bił minę wy­ra­ża­ją­cą za­kło­po­ta­nie i si­ląc się Ha po­gar­dę wo­bec chwa­lo­nych przez po­dróż­ne­go pól, po­wie­dział bar­dzo po­kor­niut­kim to­nem:

– To moje pole, pro­szę pana.

– Prze­pra­szam – od­parł żywo don José – już chcia­łem ciąć swo­im sier­pem w cu­dzych wło­ściach. Jak z tego wi­dać, fi­lo­zo­fia jest tu za­raź­li­wa.

Wkrót­ce wje­cha­li w jar bę­dą­cy ło­ży­skiem nędz­ne­go, są­czą­ce­go się wśród ka­mie­ni po­to­ku. Za ja­rem zna­leź­li się na ka­mie­ni­stym polu, na któ­rym nie było naj­mniej­sze­go śla­du ro­ślin­no­ści.

– Kiep­ska tu zie­mia – po­wie­dział don José od­wra­ca­jąc się do swe­go to­wa­rzy­sza i prze­wod­ni­ka, któ­ry po­zo­stał nie­co w tyle. – Trud­no tu chy­ba wła­ści­cie­lo­wi ze­brać ja­kiś plon. Nic, tyl­ko pia­sek i spa­lo­na słoń­cem gli­na.

Li­cur­go znów od­po­wie­dział po­kor­nie:

– To… pań­ska zie­mia.

– Wi­dzę, że tu wszyst­ko, co złe, to moje – stwier­dził don José uśmie­cha­jąc się po­błaż­li­wie.

Tak roz­ma­wia­jąc, zno­wu wje­cha­li na go­ści­niec. Świa­tło dnia, ra­do­śnie wy­do­sta­jąc się przez wszyst­kie okna i szcze­li­ny hisz­pań­skie­go ho­ry­zon­tu, za­le­wa­ło pola wspa­nia­łą ja­sno­ścią. Zda­wa­ło się, że nie­zmie­rzo­ne, bez­chmur­ne nie­bo roz­sze­rza się co­raz bar­dziej, od­da­la od zie­mi, aby wi­dzieć i po­dzi­wiać ją z jesz­cze więk­szej wy­so­ko­ści. Pu­styn­ny pra­wie te­ren, na któ­rym nie ro­sły drze­wa, miej­sca­mi pło­wy, miej­sca­mi bar­wy kre­do­wej, po­prze­ty­ka­ny żół­ty­mi lub czar­nia­wy­mi, to sza­ry­mi lub zie­lon­ka­wy­mi trój­ką­ta­mi i czwo­ro­ką­ta­mi, przy­po­mi­nał nie­ja­ko ka­po­tę ob­szar­pań­ca wy­grze­wa­ją­ce­go się na słoń­cu. Na tej nędz­nej ka­po­cie is­lam i chrze­ści­jań­stwo to­czy­ły nie­gdyś god­ne epo­pei boje. Sław­ne pola – bez­sprzecz­nie. Lecz pro­wa­dzo­ne nie­gdyś wal­ki uczy­ni­ły je strasz­li­wy­mi.

– Zda­je mi się, se­nior Li­cur­go, że słoń­ce do­brze nas dziś przy­grze­je – po­wie­dział don José i roz­piął nie­co płaszcz. – Cóż to za smut­na dro­ga! Gdzie tyl­ko się­gniesz wzro­kiem, nie uj­rzysz ani jed­ne­go drze­wa. Tu wszyst­ko jest na opak. Wszyst­ko za­pra­wio­ne iro­nią. Dla­cze­go oko­li­ca ta na­zy­wa się Ala­mil­los, je­śli nie ma tu ani wiel­kich, ani też ma­łych to­pól?

Li­cur­go nie od­po­wie­dział, gdyż z wiel­kim na­tę­że­niem ło­wił da­le­kie od­gło­sy, ja­kie nie­spo­dzie­wa­nie dały się sły­szeć. Nie­cier­pli­wym ru­chem za­trzy­mał ko­nia, ba­da­jąc za­sę­pio­nym wzro­kiem dro­gę i da­le­kie pa­gór­ki.

– Co się sta­ło? – za­py­tał po­dróż­ny i też za­trzy­mał ko­nia.

– Ma pan przy so­bie broń, don José?

– Re­wol­wer. Ach, ro­zu­miem… Ban­dy­ci?

– Może… – od­po­wie­dział Li­cur­go z za­kło­po­ta­niem – Ktoś, zda­je się, strze­lił.

– Za­raz zo­ba­czy­my… Na­przód! – po­wie­dział ca­bal­le­ro, spi­na­jąc klacz ostro­gą. – Na pew­no nie tacy znów strasz­ni…

– Tro­chę spo­koj­niej, se­nior don José! – za­wo­łał chłop, po­wstrzy­mu­jąc go – ci lu­dzie są gor­si od dia­błów. Nie­daw­no temu za­mor­do­wa­li dwóch pa­nów, któ­rzy je­cha­li do sta­cji ko­le­jo­wej… Tu nie ma żar­tów. Ga­spa­rón el Fu­er­te, Pe­pi­to Chi­spil­las, Me­ren­gue i Ahor­ca-Su­egras nie zo­ba­czą mo­jej twa­rzy, póki żyję. Po­jedź­my le­piej po­lną dróż­ką.

– Na­przód, se­nior Li­cur­go!

– Za­wra­caj­my, se­nior don José – od­po­wie­dział chłop zbo­la­łym gło­sem. – Nie wie pan jesz­cze, co to za lu­dzie. W ubie­głym mie­sią­cu skra­dli z ko­ścio­ła kar­me­li­tów mon­stran­cję, ko­ro­nę Mat­ki

Bo­skiej i dwa świecz­ni­ki. Przed dwo­ma laty ob­ra­bo­wa­li po­ciąg ja­dą­cy do Ma­dry­tu.

Don José sły­sząc o tych smut­nych wy­pad­kach po­czuł, że jego od­wa­ga nie­co słab­nie.

– Wi­dzi pan ten wiel­ki i wy­nio­sły pa­gó­rek, hen da­le­ko? To tam wła­śnie ukry­wa­ją się ci ło­trzy­ko­wie, w ja­ski­niach zwa­nych Es­tan­cia de los Ca­bal­le­ros.

– Es­tan­cia de los Ca­bal­le­ros!

– Tak, se­nior. Wy­cho­dzą na szo­sę, gdy po­li­cja nie zwra­ca na nich uwa­gi, i ra­bu­ją, co się da. Wi­dzi pan krzyż za za­krę­tem? Po­sta­wio­no go na pa­miąt­kę śmier­ci sę­dzie­go z Vil­la­hor­ren­dy, za­mor­do­wa­ne­go przez nich pod­czas wy­bo­rów.

– Tak, wi­dzę ja­kiś krzyż.

– Jest tam sta­ry dom, w któ­rym ukry­wa­ją się cza­tu­jąc na woź­ni­ców. Ta oko­li­ca na­zy­wa się las De­li­cias.

– Las De­li­cias!

– Gdy­by wszy­scy za­bi­ci przez nich i ob­ra­bo­wa­ni zmar­twych­wsta­li, moż­na by sfor­mo­wać całą ar­mię.

Gdy tak roz­ma­wia­li, strza­ły roz­le­gły się bli­żej, co zwięk­szy­ło nie­po­kój w ser­cach męż­nych po­dróż­nych, z wy­jąt­kiem tyl­ko mło­de­go pa­rob­ka, któ­ry nie­cier­pli­wie pod­ska­ku­jąc po­pro­sił pana Li­cur­ga, aby po­zwo­lił mu po­biec tam i po­pa­trzeć na wal­kę, jaka się wy­wią­za­ła. Wi­dząc tę po­sta­wę chło­pa­ka, don José za­wsty­dził się swo­je­go lęku, a co naj­mniej re­spek­tu dla ban­dy­tów. Krzyk­nął Więc, da­jąc kla­czy ostro­gi:

– Po­je­dzie­my tam wszy­scy, może bę­dzie­my mo­gli po­móc nie­szczę­śli­wym po­dróż­nym, któ­rzy zna­leź­li się w po­trze­bie. Po­ka­że­my tym „ry­ce­rzom”!

Li­cur­go sta­rał się prze­ko­nać mło­de­go czło­wie­ka, że jego za­mie­rze­nia są zu­chwa­łe, a szla­chet­ne my­śli nie­po­trzeb­ne, gdyż na­pad­nię­ci po­dróż­ni są już na pew­no ob­ra­bo­wa­ni, być może i po­zba­wie­ni ży­cia, nie po­trze­bu­ją więc już ni­czy­jej po­mo­cy. Don

José jed­nak na­le­gał, głu­chy na roz­trop­ne prze­stro­gi, ale i chłop sta­wiał za­cię­ty opór. Kres dys­pu­cie po­ło­ży­li do­pie­ro woź­ni­ce, któ­rzy zbli­ża­li się spo­koj­nie z tam­tej stro­ny. Nie­bez­pie­czeń­stwo nie było wi­docz­nie wiel­kie, sko­ro szli przy wo­zie z budą tak bez­tro­sko, śpie­wa­jąc we­so­ło. Tak też i było. Twier­dzi­li, że strza­ły zo­sta­ły od­da­ne nie przez ban­dy­tów, ale przez po­li­cjan­tów, pra­gną­cych w ten spo­sób „pod­ciąć skrzy­dła” kil­ku „ptasz­kom”, któ­rych za­ku­tych w kaj­dan­ki pro­wa­dzi­li do wię­zie­nia w mie­ście.

– Już ja tam do­brze wiem, co to było – po­wie­dział Li­cur­go, wska­zu­jąc na lek­ki ob­ło­czek, któ­ry moż­na było za­uwa­żyć z pew­nej od­le­gło­ści na pra­wo od dro­gi. – To tam ich za­mor­do­wa­li. W ta­kich wy­pad­kach róż­nie bywa, raz się uda, a raz nie.

Don José nie zro­zu­miał.

– Za­pew­niam pana, don José – do­dał ener­gicz­nie la­ce­de­moń­ski pra­wo­daw­ca – że sta­ło się bar­dzo do­brze, jak się sta­ło. Wy­ta­cza­nie pro­ce­su tym ban­dy­tom nie ma żad­ne­go sen­su. Sę­dzia po­czy­ni im tro­chę wstrę­tów, a po­tem pusz­cza ich wol­no. Je­śli po sze­ścio­let­nim pro­ce­sie wsa­dza­ją w koń­cu któ­re­goś z nich do ciu­py, to ni stąd ni zo­wąd ucie­ka, albo też uła­ska­wia­ją go i wra­ca do Es­tan­cia de los Ca­bal­le­ros. Naj­le­piej więc – paf! i zgad­nij, kto to zro­bił. Pro­wa­dzi się ich do wię­zie­nia, a na dro­dze, w ja­kimś od­po­wied­nim miej­scu: „Ach, ty psie, chcesz uciec!!! – paf! paf! Za jed­nym za­ma­chem wy­sta­wia się akt oskar­że­nia, prze­słu­chu­je świad­ków, do­ko­nu­je wi­zji lo­kal­nej i wy­da­je wy­rok… Wszyst­ko w jed­nej chwi­li. Mają ra­cję lu­dzie mó­wiąc, że je­śli lis dużo wie, to jesz­cze wię­cej wie ten, kto go zła­pał.

– A więc ru­szaj­my i przy­śpiesz­my kro­ku, gdyż im dłu­żej trwa ta na­sza po­dróż, tym mniej przy­jem­ną się sta­je.

Prze­jeż­dża­jąc w po­bli­żu las De­li­cias za­uwa­ży­li nie­da­le­ko go­ściń­ca po­li­cjan­tów, któ­rzy przed paru mi­nu­ta­mi wy­ko­na­li dziw­ny wy­rok, zna­ny już czy­tel­ni­ko­wi. Pa­ro­bek bar­dzo zmar­twił się tym, że nie po­zwo­lo­no mu przy­pa­trzyć się z bli­ska drga­ją­cym jesz­cze tru­pom ban­dy­tów, któ­re, zwa­lo­ne na strasz­li­wy stos, już z od­da­li moż­na było za­uwa­żyć. Ru­szy­li da­lej.

Nie uje­cha­li na­wet dwu­dzie­stu kro­ków, gdy usły­sze­li za sobą tę­tent ko­nia, ga­lo­pu­ją­ce­go za nimi tak szyb­ko, że wnet zbli­żył się do nich. Nasz po­dróż­ny od­wró­cił się i zo­ba­czył czło­wie­ka," wła­ści­wie zaś mó­wiąc cen­tau­ra, jako że nie moż­na było wy­obra­zić so­bie bar­dziej har­mo­nij­ne­go po­łą­cze­nia jeźdź­ca z ko­niem. Czło­wiek ten od­zna­czał się po­tęż­ną, mu­sku­lar­ną bu­do­wą cia­ła, oczy miał wiel­kie, ciem­ne, gło­wę wiel­ką, wąsy czar­ne: był w śred­nim wie­ku, z wy­glą­du ra­czej gwał­tow­ny i po­pę­dli­wy. Cała jego po­stać była uoso­bie­niem siły. Sie­dział na wspa­nia­łym ko­niu o sze­ro­kiej pier­si, po­dob­nym do koni z Par­te­no­nu. Uprząż ko­nia była ma­low­ni­cza, cha­rak­te­ry­stycz­na dla tych oko­lic, a na za­dzie zwi­sa­ła mu skó­rza­na tor­ba pocz­to­wa, na któ­rej wi­dać było z da­le­ka wiel­ki na­pis „pocz­ta”.

– Dzień do­bry, se­nior Ca­bal­lu­co – po­wie­dział Li­cur­go po­zdra­wia­jąc nad­jeż­dża­ją­ce­go. – Wy­prze­dzi­li­śmy pana! Ale je­śli pan ze­chce, to jesz­cze nas mi­nie

– Wy­pocz­nę tro­chę – od­po­wie­dział se­nior Ca­bal­lu­co zwal­nia­jąc kro­ku swo­je­go ko­nia i przy­pa­tru­jąc się bacz­nie naj­god­niej­sze­mu z po­dróż­nych. – Gdy tra­fia się taka do­bra kom­pa­nia…

– Ten pan – po­wie­dział Li­cur­go uśmie­cha­jąc się – jest bra­tan­kiem do­nii Per­fec­ty.

– Ach! Na­resz­cie po­zna­ję wiel­moż­ne­go pana!…

Obaj wy­mie­ni­li ukło­ny. Na­le­ży do­dać, że Ca­bal­lu­co uczy­nił to z ozna­ka­mi wy­nio­sło­ści i dumy, któ­re świad­czy­ły co naj­mniej o tym, że zda­wał so­bie spra­wę ze swej wiel­kiej war­to­ści względ­nie też wy­so­kiej po­zy­cji spo­łecz­nej w tych stro­nach. Gdy dum­ny jeź­dziec po­zo­stał nie­co w tyle, aby po­roz­ma­wiać z dwo­ma po­li­cjan­ta­mi, któ­rzy wła­śnie wje­cha­li na dro­gę, po­dróż­ny za­py­tał swe­go prze­wod­ni­ka:

– Co to za gość?

– Jak to? Ca­bal­lu­co.

– Kim­że więc jest ten Ca­bal­lu­co?

– Nie­moż­li­we!… Nie sły­szał pan o nim? – po­wie­dział chłop, zdzi­wio­ny roz­bra­ja­ją­cą nie­wie­dzą bra­tan­ka do­nii Per­fec­ty. – To dziel­ny czło­wiek, świet­ny jeź­dziec i naj­więk­szy na całą oko­li­cę znaw­ca koni. Bar­dzo go w Or­ba­jo­sie lu­bi­my, gdyż jest on, praw­dę mó­wiąc, tak do­bry jak bło­go­sła­wień­stwo Boże… To wiel­ka u nas oso­ba. Na­wet gu­ber­na­tor pro­win­cji pierw­szy mu się kła­nia.

– Pod­czas wy­bo­rów.

– Ma­dryc­ki rząd pi­sze do nie­go pi­sma z wiel­kim usza­no­wa­niem w re­tu­le…Rzu­ca drąż­kiem, jak sarn świę­ty Krzysz­tof, a bro­nią każ­de­go ro­dza­ju wła­da tak, jak my po­słu­gu­je­my się wła­sny­mi pal­ca­mi. Gdy było jesz­cze myto, nie mo­gli so­bie z nim po­ra­dzić: co noc sły­chać było strze­la­ni­nę u bram mia­sta. Ota­cza się ludź­mi bar­dzo war­to­ścio­wy­mi, ta­ki­mi, co to na­da­ją się do wszyst­kie­go: do tań­ca i do ró­żań­ca… Jest ła­ska­wy dla bied­nych, a je­śli ktoś obcy chciał­by wy­rzą­dzić krzyw­dę któ­re­muś z dzie­ci Or­ba­jo­sy, miał­by z nim do czy­nie­nia… Nie­mal nig­dy nie przy­cho­dzą do nas żoł­nie­rze z Ma­dri­les, bo gdy przy­cho­dzi­li, co­dzien­nie lała się krew. Ca­bal­lu­co szu­kał zwa­dy z byle po­wo­du. Te­raz, zda­je się, jest w bie­dzie. Za­do­wo­lił się roz­wo­że­niem pocz­ty, ale upo­rczy­wie sta­ra się w Za­rzą­dzie Miej­skim o po­now­ne wpro­wa­dze­nie myta, któ­re z pew­no­ścią zno­wu by przez nie­go mu­sie­li znieść. Nie wiem, jak to się stać mo­gło, że nie sły­szał pan o nim w Ma­dry­cie. Jest prze­cież sy­nem sław­ne­go Ca­bal­lu­ca, któ­ry brał udział w za­miesz­kach. A ten Ca­bal­lu­co oj­ciec był sy­nem in­ne­go Ca­bal­lu­ca dziad­ka, któ­ry brał udział w bun­tach – w in­nych oko­li­cach… Po­nie­waż lu­dzie prze­bą­ku­ją, że zno­wu wy­buch­ną roz­ru­chy, gdyż wszyst­ko jest obec­nie na opak i prze­wró­co­ne do góry no­ga­mi, przy­pusz­cza­my, że Ca­bal­lu­co weź­mie w nich udział uzu­peł­nia­jąc w ten spo­sób czy­ny swe­go ojca i dziad­ka, któ­rzy na na­szą chwa­łę uro­dzi­li się w Or­ba­jo­sie.

Nasz po­dróż­ny był za­sko­czo­ny tym, że zna­lazł jesz­cze w tych stro­nach swo­istą od­mia­nę błęd­ne­go ry­cer­stwa. Nie miał jed­nak oka­zji za­dać no­wych py­tań, gdyż ten, któ­re­go mia­ły ty­czyć, zno­wu się do nich przy­łą­czył mó­wiąc z nie­za­do­wo­le­niem:

– Po­li­cjan­ci wy­koń­czy­li trzech więź­niów. Po­wie­dzia­łem ich do­wód­cy, żeby mie­li się na bacz­no­ści. Ju­tro po­roz­ma­wiam o tym z gu­ber­na­to­rem pro­win­cji.

– Je­dzie pan do X…?

– Nie, se­nior Li­cur­go, gu­ber­na­tor do nas przy­je­dzie. Musi pan wie­dzieć, że mają za­miar roz­lo­ko­wać w Or­ba­jo­sie parę puł­ków.

– Tak – po­wie­dział z oży­wie­niem, uśmie­cha­jąc się Pepe Rey. – Sły­sza­łem w Ma­dry­cie, że wła­dze oba­wia­ją się, aby w tych oko­li­cach nie do­szło zno­wu do za­mie­szek… Le­piej więc im za­po­biec.

– W Ma­dry­cie ga­da­ją same głup­stwa – gwał­tow­nie oświad­czył cen­taur, do­da­jąc do tego twier­dze­nia dłu­gi sze­reg ta­kich słó­wek, że uszy od nich wię­dły. – W Ma­dry­cie pa­nu­je ło­bu­ze­ria… Po co przy­sy­ła­ją do nas żoł­nie­rzy? Aby ścią­gnąć z nas jesz­cze wię­cej kon­try­bu­cji i parę dal­szych rocz­ni­ków re­kru­ta? Ach, do… Je­śli nie ma u nas jesz­cze roz­ru­chów, to po­win­ny wy­buch­nąć. A pan – do­dał za­czep­nie, pa­trząc drwią­co na don Jo­ségo – a pan jest bra­tan­kiem do­nii Per­fec­ty?

Aro­ganc­ki ton i bez­czel­ny, za­wa­diac­ki wzrok roz­gnie­wa­ły mło­de­go czło­wie­ka:

– Tak, mój pa­nie. Czy ma pan coś do mnie?

– Je­stem przy­ja­cie­lem pań­skiej ciot­ki. Jest mi dro­ga jak ro­dzo­na mat­ka – po­wie­dział Ca­bal­lu­co. – Po­nie­waż je­dzie pan do Or­ba­jo­sy, zo­ba­czy­my się tam.

Nic wię­cej nie po­wie­dziaw­szy spiął swe­go ru­ma­ka ostro­gą i od­da­la­jąc się gwał­tow­nie, znik­nął w chmu­rze pyłu.

Po pół­go­dzin­nej po­dró­ży, pod­czas któ­rej ani don José, ani se­nior Li­cur­go nie byli zbyt roz­mow­ni, uka­za­ła się ich oczom, po­ło­żo­na na pa­gór­ku, gę­sto za­bu­do­wa­na, sta­ra osa­da. Wśród do­mostw wy­róż­nia­ły się czar­ne wie­że oraz – nie­co wy­żej – roz­pa­da­ją­ce się już w gru­zy mury znisz­czo­ne­go zam­ku. Pod­sta­wę ob­ra­zu mia­sta two­rzy­ło bez­kształt­ne zbio­ro­wi­sko sza­rych le­pia­nek, krzy­wych ścian, po­kry­tych ku­rzem po­dob­nie jak zie­mia, oraz nie­zli­czo­ne reszt­ki mu­rów obron­nych. Pod ich osło­ną set­ki nędz­nych cha­łup wzno­si­ły swe brzyd­kie, ce­gla­ne fron­to­ny, po­dob­ne do ane­micz­nych i wy­gło­dzo­nych twa­rzy, pro­szą­cych prze­chod­nia o jał­muż­nę. Nędz­na rze­czuł­ka ota­cza­ła mia­sto, niby bla­sza­ny pas. Zwil­ża­ła po dro­dze parę ogro­dów, je­dy­ną in­ten­syw­ną zie­leń, cie­szą­cą wzrok.

Pie­si i kon­ni wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li z mia­sta. Ten ruch ulicz­ny, acz ską­py, nada­wał wiel­kie­mu osie­dlu po­zo­ry ży­cia. Jed­nak ob­li­cze ar­chi­tek­to­nicz­ne Or­ba­jo­sy wię­cej mia­ło wspól­ne­go z ru­ina­mi i śmier­cią niż z do­bro­by­tem i ży­ciem. Przy­kry wi­dok przed­sta­wia­li obrzy­dli­wi że­bra­cy, włó­czą­cy się po obu stro­nach dro­gi, do­ma­ga­jąc się jał­muż­ny od prze­chod­niów. Ro­bi­li wra­że­nie ro­bac­twa w szcze­li­nach gro­bow­ca, w któ­rym mia­sto było nie tyl­ko po­grze­ba­ne, ale też i roz­kła­da­ło się.

Gdy nasi po­dróż­ni zbli­ży­li się do mia­sta, roz­le­gło się bez­ład­ne bi­cie w dzwo­ny świad­cząc, że ta mu­mia mia­ła jesz­cze swo­ją du­szę.

Na­zy­wa­ło się to mia­sto Or­ba­jo­sa. Nie geo­gra­fia chal­dej­ska czy kop­tyj­ska, ale geo­gra­fia Hisz­pa­nii wy­mie­nia je jako po­sia­da­ją­ce 7324 miesz­kań­ców, ra­tusz, sie­dzi­bę bi­sku­pią, sąd, se­mi­na­rium, stad­ni­nę za­ro­do­wą, gim­na­zjum i inne urzę­do­we przy­wi­le­je.

– Dzwo­nią na sumę w ka­te­drze – po­wie­dział wu­jek Li­cur­go. – Przy­je­cha­li­śmy wcze­śniej, niż my­śla­łem.

– Gdy pa­trzę na pań­skie ro­dzin­ne mia­sto – po­wie­dział don José, ob­ser­wu­jąc uważ­nie roz­po­ście­ra­ją­cą się przed nim pa­no­ra­mę – trud­no mi wy­obra­zić so­bie coś bar­dziej nie­przy­jem­ne­go. Hi­sto­rycz­ne mia­sto Or­ba­jo­sa, któ­re­go na­zwa jest bez wąt­pie­nia prze­krę­co­ną na­zwą ła­ciń­ską Urbs au­gu­sta, przy­po­mi­na wiel­ką kupę gno­ju.

– To dla­te­go, że stąd wi­dać je­dy­nie przed­mie­ścia – stwier­dził z nie­za­do­wo­le­niem prze­wod­nik. – Gdy wje­dzie pan na uli­cę Real albo del Con­de­sta­ble, zo­ba­czy pan bu­dyn­ki tak pięk­ne jak na­sza ka­te­dra.

– Nie chcę mó­wić źle o Or­ba­jo­sie, za­nim jej nie po­znam – oświad­czył ca­bal­le­ro. – To, co po­wie­dzia­łem, wca­le nie mia­ło wy­ra­żać mo­jej po­gar­dy. Bez wzglę­du na to, czy jest nędz­ne i skrom­ne, czy też pięk­ne i wspa­nia­łe, mia­sto to za­wsze bę­dzie dla mnie dro­gie, nie tyl­ko dla­te­go, że jest mia­stem mo­jej mat­ki, ale rów­nież dla­te­go, że żyją tu oso­by, któ­re ko­cham, choć ich nie znam. Wjedź­my więc do tego „bo­skie­go mia­sta”.

Ja­dąc głów­ną szo­są zbli­ży­li się już do pierw­szych ulic. Ocie­ra­li się o mury ogro­dów.

– Wi­dzi pan ten duży dom tam w głę­bi wiel­kie­go ogro­du, za mu­rem? – po­wie­dział wu­jek Li­cur­go wska­zu­jąc ol­brzy­mią bie­lo­ną ścia­nę je­dy­ne­go domu miesz­kal­ne­go, w któ­rym żyło się – są­dząc z jego wy­glą­du – wy­god­nie i przy­jem­nie.

– Aha. To dom mo­jej ciot­ki?

– Tak jest. Wi­dzi­my te­raz jego tyl­ną ścia­nę. Front wy­cho­dzi na uli­cę del Con­de­sta­ble i po­sia­da pięć bal­ko­nów z że­la­za, po­dob­nych do pię­ciu zam­ków. Ten pięk­ny ogród za mu­rem rów­nież na­le­ży do do­nii Per­fec­ty, a je­śli unie­sie się pan w strze­mio­nach, zo­ba­czy go pan stąd w ca­ło­ści.

– Je­ste­śmy więc już w domu – po­wie­dział ca­bal­le­ro. – Nie moż­na tędy wje­chać?

– Jest tu furt­ka, ale pani ka­za­ła ją za­mu­ro­wać.

Don José uniósł się w strze­mio­nach i wy­cią­ga­jąc szy­ję spoj­rzał przez mur ogro­du.

– Wi­dzę cały ogród – po­wie­dział. – Tam, pod drze­wa­mi stoi ja­kaś ko­bie­ta, ja­kaś dziew­czyn­ka… pa­nien­ka…

– To se­nio­ri­ta Ro­sa­rio – od­po­wie­dział Li­cur­go i rów­nież sta­nął w strze­mio­nach, aby po­pa­trzeć.

– Hej, hej, se­nio­ri­to Ro­sa­rio! – krzyk­nął da­jąc zna­ki ręką. – Już je­ste­śmy!… Przy­pro­wa­dzam ku­zy­na pa­nien­ki!

– Za­uwa­ży­ła nas – po­wie­dział don José wy­cią­ga­jąc szy­ję. – Ale je­śli mnie wzrok nie myli, jest przy niej ja­kaś du­chow­na oso­ba… Ja­kiś ksiądz.

– To ksiądz spo­wied­nik – od­po­wie­dział spo­koj­nie chłop.

– Ku­zyn­ka zo­ba­czy­ła nas. Zo­sta­wi­ła księ­dza sa­me­go i bie­gnie w stro­nę domu… Bar­dzo miła…

– Jak słon­ko.

– Za­czer­wie­ni­ła się jak wi­śnia. Prę­dzej, prę­dzej se­nior Li­cur­go.ROZ­DZIAŁ III PEPE REY

Za­nim przej­dę do tego, co się po­tem sta­ło, po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, kim był Pepe Rey i ja­kie spra­wy spro­wa­dza­ły go do Or­ba­jo­sy.

W 1814 roku zmarł ge­ne­rał Rey. Jego dzie­ci, Juan i Per­fec­ta, wstą­pi­ły na krót­ko przed­tem w związ­ki mał­żeń­skie. Ona wy­szła za mąż za naj­bo­gat­sze­go zie­mia­ni­na w Or­ba­jo­sie, on oże­nił się z mło­dą ko­bie­tą z tego sa­me­go mia­sta. Mąż Per­fec­ty na­zy­wał się Ma­nu­el Ma­ria José de Po­len­ti­nos, a żona Ju­ana – Ma­ria Po­len­ti­nos. Mimo że na­zwi­ska brzmia­ły tak samo, było to po­kre­wień­stwo dzie­sią­tej wody po ki­sie­lu.

Juan Rey był wy­bit­nym praw­ni­kiem. Uzy­skał ty­tuł dok­to­ra praw w Se­wil­li i przez trzy­dzie­ści lat pro­wa­dził w tym mie­ście kan­ce­la­rię ad­wo­kac­ką z rów­ną sła­wą, jak zy­skiem. Owdo­wiał już w 1845 roku. Miał syna, któ­ry od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa wy­my­ślał naj­fan­ta­stycz­niej­sze za­ba­wy. Naj­mil­szym jego za­ję­ciem było bu­do­wa­nie w pa­tio wia­duk­tów, fa­lo­chro­nów, sztucz­nych je­zior, sta­wów i ka­na­łów w pia­sku. Wszyst­ko na­peł­niał po­tem wodą, aby pły­nę­ła mię­dzy tymi kon­struk­cja­mi. Oj­ciec po­zwa­lał mu na to mó­wiąc: „Bę­dziesz in­ży­nie­rem”.

Per­fec­ta i Juan nie wi­dzie­li się od cza­su ślu­bu. Ona wy­je­cha­ła do Ma­dry­tu ra­zem z bo­ga­tym Po­len­ti­no­sem, któ­ry był tak samo za­moż­ny, jak i sko­ry do roz­rzut­no­ści. Ha­zard i ko­bie­ty do tego stop­nia opa­no­wa­ły ser­ce Ma­nu­ela Ma­rii Jo­ségo, że stra­cił­by na pew­no całą for­tu­nę, je­śli­by śmierć nie oka­za­ła się szyb­sza od jego mar­no­traw­stwa. Pew­nej sza­leń­czej nocy bo­ga­ty pro­win­cjusz za­koń­czył ży­cie, wy­ssa­ny przez chci­we pi­jaw­ki sto­li­cy i nie­na­sy­co­ne­go wam­pi­ra gry.

Je­dy­ną jego dzie­dzicz­ką była dziew­czyn­ka li­czą­ca wów­czas za­le­d­wie parę mie­się­cy. Śmierć męża Per­fec­ty za­koń­czy­ła okres wiel­kich zmian w ro­dzi­nie, ale też za­po­cząt­ko­wa­ła in­ne­go ro­dza­ju kło­po­ty. Po­len­ti­no­so­wie byli zruj­no­wa­ni. Ist­nia­ło nie­bez­pie­czeń­stwo utra­ty fol­war­ków na rzecz wie­rzy­cie­li, wszyst­ko znaj­do­wa­ło się w nie­ła­dzie, wy­szły na jaw ol­brzy­mie dłu­gi i fa­tal­na ad­mi­ni­stra­cja ma­jąt­kiem w Or­ba­jo­sie, nie­sła­wa i ru­ina w Ma­dry­cie.

Per­fec­ta we­zwa­ła wów­czas bra­ta. Przy­był na po­moc bied­nej wdo­wie, wy­ka­zu­jąc taką tro­skę i traf­ność w do­bo­rze środ­ków za­rad­czych, że już wkrót­ce więk­szość nie­bez­pie­czeństw zo­sta­ła za­że­gna­na. Za­czął od tego, że zo­bo­wią­zał sio­strę do za­miesz­ka­nia w Or­ba­jo­sie i do oso­bi­ste­go za­rzą­dza­nia swy­mi ob­szer­ny­mi wło­ścia­mi, pod­czas gdy on w Ma­dry­cie sta­wił czo­ło gwał­tow­nym ata­kom wie­rzy­cie­li. Po­wo­li zmniej­szał się ol­brzy­mi cię­żar dłu­gów, po­nie­waż za­cny don Juan Rey, ma­ją­cy do ta­kich spraw naj­lep­szą w świe­cie rękę, wstrzy­mał wy­ko­na­nie wy­ro­ków są­do­wych, pod­pi­sał umo­wy z głów­ny­mi wie­rzy­cie­la­mi, usta­lił ter­mi­ny płat­no­ści. W wy­ni­ku tej zręcz­nej ak­cji prze­bo­ga­te dzie­dzic­two Po­len­ti­no­sów utrzy­ma­ło się na po­wierzch­ni i mo­gło w dal­szym cią­gu ota­czać przez dłu­gie lata splen­do­rem i sła­wą sza­no­wa­ną po­wszech­nie ro­dzi­nę.

Wdzięcz­ność do­nii Per­fec­ty była tak wiel­ka, źe w swo­ich li­stach z Or­ba­jo­sy (gdzie po­sta­no­wi­ła miesz­kać aż do cza­su, gdy jej cór­ka do­ro­śnie) pi­sa­ła do bra­ta czę­sto tego ro­dza­ju czu­łe sło­wa:

By­łeś dla mnie wię­cej niż bra­tem, a dla mo­jej cór­ki wię­cej niż ro­dzo­nym oj­cem. Jak­że Ci się od­pła­ci­my za tak wiel­kie do­bro­dziej­stwa? Ach, ko­cha­ny bra­cisz­ku, sko­ro tyl­ko moja cór­ka za­cznie my­śleć i wy­ma­wiać pierw­sze sło­wa, na­uczę ją bło­go­sła­wić Two­je imię. Po­zo­sta­nę Ci wdzięcz­na do koń­ca ży­cia. Je­stem nie­god­ną być Two­ją sio­strą i ża­łu­ję, że nie mam moż­no­ści oka­zać Ci, jak wiel­ką jest moja mi­łość, że nie mogę wy­wdzię­czyć Ci się we wła­ści­wy spo­sób za wspa­nia­ło­myśl­ność oraz nie­zmier­ną do­broć ser­ca.

Gdy to pi­sa­ła, Ro­sa­ri­to mia­ła dwa lata. Pepe Rey, za­mknię­ty w ko­le­gium w Se­wil­li, kre­ślił na pa­pie­rze róż­ne li­nie dla udo­wod­nie­nia tezy, że „suma ką­tów we­wnętrz­nych wie­lo­ką­ta rów­na się su­mie tylu ką­tów pro­stych, ile bo­ków po­sia­da dany wie­lo­kąt, mi­nus dwa”. Ileż się na­ślę­czał nad tymi trud­ny­mi twier­dze­nia­mi! Mi­ja­ły lata. Chło­piec rósł i nie prze­sta­wał ry­so­wać li­nii. W koń­cu od­wa­żył się na coś więk­sze­go. Jego pierw­szą po­waż­niej­szą pra­cą był most – 120 m dłu­gi – prze­rzu­co­ny przez rze­kę Fran­co­li, mię­dzy Tar­ra­go­ną a Mont­blanch.

Do­nia Per­fec­ta w dal­szym cią­gu miesz­ka­ła w Or­ba­jo­sie. A po­nie­waż brat jej rów­nież nie wy­jeż­dżał z Se­wil­li, mi­nę­ło wie­le lat, a obo­je się nie wi­dzie­li. Ale do­kład­nie co kwar­tał pi­sał li­sty, na któ­re na­tych­miast przy­cho­dzi­ła od­po­wiedź. To łą­czy­ło dwa ser­ca, któ­rych uczu­cia ani czas, ani od­le­głość nie mo­gły ostu­dzić.

W 1870 roku, gdy don Juan Rey, za­do­wo­lo­ny z do­bre­go wy­peł­nie­nia przez sie­bie obo­wiąz­ków spo­łecz­nych, wy­co­fał się z ży­cia pu­blicz­ne­go, aby za­miesz­kać w swej pięk­nej wil­li w Pu­er­to Real, Pepe, któ­ry już od paru lat pra­co­wał w róż­nych to­wa­rzy­stwach bu­dow­la­nych, wy­je­chał do Nie­miec i An­glii na dal­sze stu­dia. Ma­ją­tek, jego ojca ( tak wiel­ki, jaki tyl­ko moż­na zdo­być w Hisz­pa­nii uczci­wą pra­cą w za­wo­dzie ad­wo­kac­kim) po­zwa­lał mu uwol­nić się na pe­wien czas od jarz­ma pra­cy za­rob­ko­wej. Hoł­du­jąc wznio­słym ide­ałom i ma­jąc nie­zmier­ne za­mi­ło­wa­nie do na­uki znaj­do­wał naj­czyst­sze za­do­wo­le­nie w ob­ser­wa­cji i stu­dio­wa­niu cu­dów, przy po­mo­cy któ­rych ge­niusz wie­ku przy­czy­nia się do roz­wo­ju kul­tu­ry, do­bro­by­tu ma­te­rial­ne­go i do­sko­na­le­nia się czło­wie­ka pod wzglę­dem mo­ral­nym.

Gdy wró­cił z po­dró­ży, oj­ciec oświad­czył mu, że ma nie­zwy­kle waż­ny pro­jekt. A po­nie­waż Pepe my­ślał, że cho­dzi o ja­kiś most, port, a przy­najm­niej o li­kwi­da­cję sło­nych je­zio­rek, don Juan wy­pro­wa­dził go z błę­du, w ten spo­sób przed­sta­wia­jąc ów plan:

– Jest obec­nie ma­rzec i jak zwy­kle nad­szedł list od Per­fec­ty. Prze­czy­taj go so­bie, mój dro­gi, a je­śli zga­dzasz się z tym, o czym jest w nim mowa i co pro­po­nu­je moja dro­ga sio­stra, świę­ta i przy­kład­na ko­bie­ta, spra­wisz mi tym naj­więk­szą, ra­dość, ja­kiej na sta­rość mogę ocze­ki­wać. Je­śli na­to­miast ten pro­jekt ci się nie spodo­ba, od­rzuć go bez wa­ha­nia, cho­ciaż­by na­wet two­ja od – mowa mia­ła mnie za­smu­cić. W pro­jek­cie tym nie ma ani cie­nia na­le­ga­nia z mo­jej stro­ny. By­ło­by nie­god­ne tak mnie, jak i cie­bie, gdy­byś re­ali­zo­wał ów za­miar pod wpły­wem na­ci­sku ojca. Masz pra­wo zgo­dzić się lub nie zgo­dzić, a je­śli two­ja wola sta­wia temu cho­ciaż­by naj­mniej­szy opór, wy­pły­wa­ją­cy z praw ser­ca czy też z ja­kichś in­nych po­wo­dów, nie chcę, abyś zmu­szał się dla mnie.

Pepe przej­rzał list, po­ło­żył go na sto­le i od­po­wie­dział spo­koj­nie:

– Ciot­ka chce, abym oże­nił się z Ro­sa­rio.

– Wła­ści­wie przyj­mu­je tyl­ko mój po­mysł – po­wie­dział wy­raź­nie wzru­szo­ny oj­ciec – sam po­mysł jest mój… Tak, już daw­no, dość daw­no wpa­dłem na tę myśl… Ale nie chcia­łem ci nic mó­wić, za­nim nie do­wiem się, co o tym są­dzi moja sio­stra. Per­fec­ta z ra­do­ścią przyj­mu­je mój plan. Pi­sze, że rów­nież o tym my­śla­ła, ale nie mia­ła śmia­ło­ści wy­ja­wić swo­ich my­śli ze wzglę­du na to, że ty je­steś… Czy za­uwa­ży­łeś, co pi­sze: po­nie­waż je­steś mło­dym czło­wie­kiem o nad­zwy­czaj­nych za­słu­gach, a jej cór­ka to tyl­ko mło­da wie­śniacz­ka, wy­cho­wa­na bez bły­sko­tli­wo­ści i nie zna­ją­ca świa­to­wych uciech. Do­słow­nie tak pi­sze… Bied­na sio­strzycz­ka! Po­czci­wa z niej du­sza! Wi­dzę, że się nie gnie­wasz i nie uwa­żasz mo­je­go pro­jek­tu za nie­do­rzecz­ny, cho­ciaż przy­po­mi­na on obo­wiąz­ko­wą za­po­bie­gli­wość daw­nych oj­ców, któ­rzy że­ni­li swo­ich sy­nów, nie py­ta­jąc ich o zgo­dę i two­rząc za­zwy­czaj przed­wcze­sne, nie­roz­sąd­ne związ­ki… Dał­by Bóg, aby to mał­żeń­stwo było, a przy­najm­niej aby za­po­wia­da­ło się jako jed­no z naj­szczę­śliw­szych. Nie znasz wpraw­dzie mo­jej sio­strze­ni­cy, ale tak ty, jak i ja dużo wie­my o jej cno­cie, roz­sąd­ku, skrom­no­ści i szla­chet­nej pro­sto­cie. A na do­da­tek tego wszyst­kie­go jest rów­nież miła… Moim zda­niem – do­dał uro­czy­ście – po­wi­nie­neś wy­brać się w po­dróż i od­wie­dzić to za­bi­te de­ska­mi mia­sto bi­sku­pie, tę Urbs au­gu­sta. Tam, u boku mo­jej sio­stry i jej mi­łej Ro­sa­rio zde­cy­du­jesz, czy ma być ona czymś wię­cej niż moją sio­strze­ni­cą.

Pepe wziął list i jesz­cze raz prze­czy­tał go uważ­nie. Twarz jego nie wy­ra­ża­ła ani ra­do­ści, ani za­fra­so­wa­nia. Moż­na było są­dzić, że bada pro­jekt po­łą­cze­nia dwu li­nii ko­le­jo­wych.

– W tej da­le­kiej Or­ba­jo­sie – cią­gnął da­lej don Juan – (gdzie, mię­dzy nami mó­wiąc, po­sia­dasz parę fol­war­ków, bę­dziesz mógł więc stwier­dzić, w ja­kim sta­nie się obec­nie znaj­du­ją) ży­cie pły­nie na pew­no spo­koj­nie i przy­jem­nie jak w sie­lan­ce. Cóż to za pa­triar­chal­ne zwy­cza­je! Ileż szla­chet­no­ści w ich pro­sto­cie! Znaj­dziesz tam opie­wa­ny przez We­rgi­liu­sza spo­kój wsi. Je­śli­byś nie był ma­te­ma­ty­kiem, ale hu­ma­ni­stą, wjeż­dża­jąc do tego mia­sta po­wtó­rzył­byś: Ergo tua rura ma­ne­bunt . Miej­sco­wość ta wspa­nia­le na­da­je się do kon­tem­pla­cji wła­snej du­szy i do przy­go­to­wa­nia się do do­brych uczyn­ków. Wszyst­ko jest tam prze­po­jo­ne do­bro­cią i uczci­wo­ścią. Tam­tej­si lu­dzie nie zna­ją kłam­stwa ni oszustw, jak to bywa w na­szych wiel­kich mia­stach. Od­ra­dza­ją się tam po­boż­ne skłon­no­ści, po­chła­nia­ne przez wir współ­cze­sne­go ży­cia, bu­dzi się tam rów­nież uśpio­na wia­ra, a w pier­si czu­je się żywe, choć nie­okre­ślo­ne po­ry­wy, przy­po­mi­na­ją­ce chło­pię­cą nie­cier­pli­wość, a wo­ła­ją­ce z głę­bi du­szy: „Chcę żyć!”

W parę dni po tej roz­mo­wie Pepe wy­je­chał z Pu­er­to Real. Kil­ka mie­się­cy temu od­rzu­cił rzą­do­wą pro­po­zy­cję zba­da­nia, z gór­ni­cze­go punk­tu wi­dze­nia, za­głę­bia na rze­ką Na­ha­ra w do­li­nie Or­ba­jo­sy, ale pro­jek­ty po­wsta­łe na opi­sa­nej przed chwi­lą kon­fe­ren­cji spra­wi­ły, że po­wie­dział so­bie: „Na­le­ży ko­rzy­stać z oka­zji. Pan Bóg tyl­ko wie, jak dłu­go po­trwa to na­rze­czeń­stwo i nie­od­łącz­ne nudy”. Udał się więc do Ma­dry­tu i roz­po­czął za­bie­gi o po­wie­rze­nie mu zba­da­nia za­głę­bia nad Na­ha­rą. Otrzy­mał je bez tru­du, mimo że nie na­le­żał ofi­cjal­nie do za­rzą­du ko­pal­ni. Wkrót­ce wy­brał się w po­dróż. Kil­ka razy mu­siał się prze­sia­dać, ale w koń­cu po­ciąg oso­bo­wo to­wa­ro­wy nr 65 za­wiózł go, jak to wi­dzie­li­śmy, w czu­łe ra­mio­na wuj­ka Li­cur­ga.

Zna­ko­mi­ty mło­dy czło­wiek nie miał jesz­cze trzy­dzie­stu czte­rech lat. Od­zna­czał się sil­ną, pra­wie her­ku­le­so­wą bu­do­wą cia­ła. Kształ­ty jego ce­cho­wa­ła rzad­ka do­sko­na­łość, do tego stop­nia, że gdy­by no­sił mun­dur woj­sko­wy, trud­no by­ło­by wy­obra­zić so­bie bar­dziej kształt­ne­go ofi­ce­ra. Wło­sy i bro­dę miał ja­sne, ale w jego twa­rzy nie zna­la­złeś nie­zmą­co­nej fleg­ma­tycz­no­ści An­glo­sa­sów – prze­ciw­nie – była tak żywa, że oczy jego wy­da­wa­ły się czar­ne, choć nie były ta­kie. Mógł ucho­dzić za do­sko­na­ły sym­bol pięk­na, a je­śli był­by po­są­giem, rzeź­biarz wy­rył­by na pie­de­sta­le te sło­wa: „mą­drość, siła”. Ale i bez wy­raź­ne­go na­pi­su wi­dać było u nie­ga te ce­chy. Moż­na je było zna­leźć w ja­snym spoj­rze­niu, w oso­bi­stym wdzię­ku, wresz­cie w sym­pa­tii, jaką wzbu­dzał swo­im obej­ściem.

Nie był ga­da­tli­wy. Tyl­ko męt­niac­two my­śli i zmien­ność są­dów skła­nia­ją do ga­dul­stwa. Ten nie­prze­cięt­ny, głę­bo­ko udu­cho­wio­ny mło­dy czło­wiek rzad­ko za­bie­rał głos w pro­wa­dzo­nych co­dzien­nie przez jego ró­wie­śni­ków dys­ku­sjach na naj­roz­ma­it­sze te­ma­ty. Ale'w roz­mo­wie to­wa­rzy­skiej umiał za­bły­snąć cel­ną i roz­sąd­ną elo­kwen­cją, opar­tą o trzeź­wy po­gląd na rze­czy­wi­stość oraz o umiar­ko­wa­ne i traf­ne oce­nia­nie spraw tego świa­ta. Nie do­pusz­czał się fał­szów i mi­sty­fi­ka­cji ani też żon­gler­ki słow­nej, ja­kiej od­da­ją się nie­któ­re prze­sy­co­ne gon­go­ry­zmem umy­sły. W obro­nie praw rze­czy­wi­sto­ści Pepe Rey miał cza­sem zwy­czaj sto­so­wać – nie za­wsze w po­łą­cze­niu z uprzej­mo­ścią – oręż kpin. Wie­le osób, któ­re go ce­ni­ły, uzna­wa­ły to nie­mal za wadę, gdyż wy­da­wa­ło się im to bra­kiem sza­cun­ku dla wie­lu zwy­kłych spraw tego świa­ta, z któ­ry­mi wszy­scy się już po­go­dzi­li. Trze­ba bo­wiem do­dać, choć­by na­wet miał się przez to zmniej­szyć pre­stiż na­sze­go bo­ha­te­ra: Rey nie znał słod­kiej to­le­ran­cji po­błaż­li­we­go stu­le­cia, któ­re wy­na­la­zło spe­cjal­ne osłon­ki ję­zy­ko­we i oby­cza­jo­we, aby za­kryć to, co na pierw­szy rzut oka mo­gło­by wy­dać się nie­przy­jem­ne.

Ta­kim, a nie in­nym, bez wzglę­du na to, co o nim po­wie­dzą oszczer­cze ję­zy­ki, był czło­wiek, któ­re­go wu­jek Li­cur­go wpro­wa­dził do Or­ba­jo­sy w chwi­li, gdy dzwon ka­te­dry wzy­wał na sumę.

Gdy obaj, zer­ka­jąc do ogro­du po­nad mu­rem, zo­ba­czy­li dziew­czy­nę i spo­wied­ni­ka, gdy spo­strze­gli jej szyb­ki bieg w stro­nę domu, po­pę­dzi­li ko­nie, aby wje­chać w uli­cę Real, gdzie wie­lu prze­chod­niów przy­sta­wa­ło pa­trząc na przy­by­łe­go, jak się pa­trzy na in­tru­za, któ­ry chce być go­ściem pa­triar­chal­ne­go mia­sta. Skrę­ca­jąc wkrót­ce po­tem na pra­wo, w kie­run­ku ka­te­dry, któ­rej przy­sa­dzi­sta bu­dow­la pa­no­wa­ła nad całą miej­sco­wo­ścią, wje­cha­li w wą­ską uli­cę del Con­de­sta­ble. Ostrym po­dźwię­kiem ude­rza­ły o bruk pod­ko­wy, alar­mu­jąc miesz­kań­ców po­bli­skich do­mów, któ­rzy po­ja­wia­li się w oknach i na bal­ko­nach, aby za­spo­ko­ić swo­ją cie­ka­wość. Z cha­rak­te­ry­stycz­nym szczę­kiem pod­no­si­ły się ża­lu­zje i róż­ne twa­rze, nie­mal wy­łącz­nie ko­bie­ce, uka­zy­wa­ły się na pię­trach i na par­te­rze. Za­nim Pepe Rey przy­był do sty­lo­we­go pod­cie­nia domu Po­len­ti­no­sów, w Or­ba­jo­sie uczy­nio­no już wie­le róż­nych ko­men­ta­rzy na te­mat jego oso­by.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: