- W empik go
Donia Perfecta - ebook
Donia Perfecta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pociąg osobowo-towarowy, numer 65, jadący z głębi kraju – nieważne, o jaką linię kolejową w tym wypadku chodzi – zatrzymał się na małej stacyjce, położonej między sto siedemdziesiątym pierwszym a sto siedemdziesiątym drugim kilometrem: niemal wszyscy pasażerowie drugiej i trzeciej klasy albo spali, albo też w dalszym ciągu ziewali w przedziałach, gdyż przejmujący ziąb poranka nie zachęcał do przechadzki po pustym peronie. Jedyny pasażer, który jechał pierwszą klasą, wysiadł pośpiesznie z pociągu i zwracając się do kolejarzy zapytał, czy to stacja Villahorrenda (nazwa ta, podobnie jak wiele innych nazw w tej powieści, jest prawnie zastrzeżona przez autora).
– Tak, Villahorrenda – odpowiedział konduktor, a głos jego zmieszał się z gdakaniem kur, które właśnie w tej chwili ładowano do wagonu. – Zapomniałem pana wywołać, senior de Rey. Zdaje mi się, że konie już czekają.
– Ależ tu zimno, diabelnie zimno – powiedział podróżny otulając się płaszczem. – Czyby nie można tu gdzie wypocząć i odetchnąć przed konną jazdą przez' ten mroźny kraj?
Nie skończył jeszcze, gdy konduktor, wzywany przez naglące obowiązki swojego zawodu, odszedł nie udzieliwszy odpowiedzi.
Zaraz jednak podszedł do naszego caballera drugi kolejarz, z latarnią uwieszoną u prawej ręki. Lampa poruszała się w rytm kroków, rzucając snopy światła. Padało ono na peron tworząc zygzak podobny do śladu wody wylewanej z polewaczki na ziemię.
– Czy przy stacji w Wlahorrendzie nie ma jakiegoś zajazdu albo też pokoi noclegowych? – spytał podróżny człowieka z latarnią.
– Niczego tu nie ma – sucho odpowiedział zapytany, biegnąc do ładujących. Tak ich obrzucał wyzwiskami i przekleństwami, tak łajał, że nawet kury, oburzone jego ordynarną brutalnością, odezwały się znów ze swoich koszów.
– Najlepiej chyba będzie, jak sobie stąd pójdę – mruknął caballero pod nosem. – Konduktor mówił mi coś o koniach.
W tej samej chwili poczuł, że ktoś delikatnie i z szacunkiem pociąga go za płaszcz. Odwrócił się i zobaczył przed sobą ciemną bryłę odzianą w szare sukno, jakąś nieforemną postać, przypominającą czarną topolę wśród krzewów. Zauważył chytrą, pomarszczoną twarz kastylijskiego chłopa o mądrych oczach, błyszczących pod szerokimi skrzydłami wytartego kapelusza z aksamitu. W ciemnej, silnej dłoni nieznajomy trzymał zielony kij, a gdy się poruszał, u jego dużych butów brzęczały żelazne ostrogi.
– Czy to pan jest don José de Rey? – zapytał podnosząc rękę do kapelusza.
– Tak, to ja. A pan jest pewnie służącym donii Perfecty i przybył, aby mnie zaprowadzić do Orbajosy – odpowiedział caballero z radością.
– Tak. Jestem do pańskich usług… Klacz szybka jak wiatr, a zdaje mi się, że jest pan, don José, dobrym jeźdźcem. Przecież ma pan to we krwi…
– Gdzie tu wyjście? – zapytał zniecierpliwiony podróżny. – Chodźmy, chodźmy stąd… Jak się pan nazywa?
– Jestem Pedro Lucas – odpowiedział człowiek odziany w szare sukno, podnosząc znów rękę do kapelusza – nazywają mnie jednak wujkiem Licurgiem. A gdzie pański bagaż?
– O, tam pod zegarem. Trzy pakunki. Dwie walizki i paka książek dla don Cayetana. Proszę, tu jest kwit.
W chwilę potem pan i sługa znajdowali się już za barakiem, zwanym stacją kolejową, na drodze ginącej między pobliskimi, gołymi wzgórzami, wśród których można było zauważyć kontury nędznych zabudowań osady Villahorrenda. Trzy konie czekały na ludzi i bagaże. Piękna klacz przeznaczona była dla caballera. Wujek Licurgo dosiadł godnej jeszcze zaufania chabety, a bagaże miał dźwigać niespokojny muł, którego młody parobek trzymał za uzdę.
Zanim karawana ruszyła w drogę, pociąg odjechał leniwie, zachowując wciąż stateczną powagę pociągu osobowo-towarowego. Jego turkot, odbijając się coraz to dalszym echem, wywoływał głuche, podziemne odgłosy. Wjeżdżając do tunelu na sto siedemdziesiątym drugim kilometrze lokomotywa wypuściła parę i przejmujący świst rozległ się w powietrzu. Tunel, wyrzucając z czarnej paszczy białawy obłoczek, głośno hałasował. Odgłosy te budziły ze snu wsie, miasta, miasteczka, prowincje. Piały koguty. Zaczynało świtać.ROZDZIAŁ II PODRÓŻ PRZEZ SERCE HISZPANII
Wyruszyli w drogę pozostawiając z boku chałupy Villahorrendy. Don Jośe, człowiek młody i dobrze się prezentujący, zaczął rozmowę:
– Niech mi pan powie, senior Solon…
– Nazywają mnie Licurgiem…
– Właśnie, właśnie, senior Licurgo. Wiedziałem, że nosi pan imię mądrego prawodawcy starożytności. Proszę mi wybaczyć tę pomyłkę. Ale do rzeczy. Niech mi pan powie, co u mojej cioci?
– Jak zwykle piękna – odpowiedział chłop, wysuwając się nieco na swym koniu – można powiedzieć, że dla donii Perfecty lata nie mijają. Słusznie mówią ludzie, że dobremu człowiekowi Pan Bóg daje długie życie. Niech więc ta anielska istota żyje nam tysiąc lat. Gdyby błogosławieństwa ludzkie mogły się stać piórami, nasza pani nie potrzebowałaby skrzydeł, aby ulecieć do nieba.
– A moja kuzynka, seniorita Rosario?
– Szczęśliwy, kto jest podobny do swoich bliskich! Cóż mogę panu powiedzieć o pannie Rosario? Chyba tylko to,że jest żywym portretem swej matki. Dobrą żonę będzie pan miał, don José, jeśli prawdziwe są pogłoski, że przybywa pan, by się z nią ożenić. Pasujecie do siebie i dziewczyna nie może narzekać. Dobraliście się jak w korcu maku.
– A don Cayetano?
– Jak zawsze zagrzebany po same uszy w książkach. Jego biblioteka jest chyba większa od katedry. Poza tym grzebie się w ziemi szukając kamieni z diabelskimi gryzmolami, które wypisali ponoć jeszcze Maurowie.
– Kiedy będziemy w Orbajosie?
– O dziewiątej, jeśli Pan Bóg pozwoli. Jak się też pani ucieszy, gdy zobaczy swego bratanka… Seniorita Rosario już wczoraj przygotowała pokój, w którym będzie pan mieszkał… Nigdy pana nie widziały, toteż tak matka, jak i córka umierają z ciekawości, jak wygląda don José. Czas już skończyć z listami i otworzyć usta. Kuzynka zobaczy kuzyna i wszystko zamieni się w święto i radość. Jestem pewny, że Pan Bóg wam pobłogosławi.
– Ponieważ ciotka i kuzynka jeszcze mnie nie znają – powiedział don José uśmiechając się – nie jest zbyt rozsądnie układać jakieś plany.
– To prawda. Dlatego też mówi się, że co innego myśli buła – nek, a co innego ten, kto go siodła – odpowiedział chłop – ale z twarzy wszystko można wyczytać… Prawdziwy klejnot weźmie pan sobie za żonę! A ona pięknego chłopca!
Caballero nie słyszał ostatnich słów wujka Licurga, gdyż jechał zamyślony i nieco roztargniony. Na jednym z zakrętów chłop zmienił kierunek jazdy mówiąc:
– Musimy teraz pojechać ścieżką. Most jest uszkodzony, a przejechać rzekę w bród można tylko koło Cerrillo de los Lirios.
– Cerrillo de los Lirios – powtórzył don José, wyrwany z zamyślenia. – Jakże często spotyka, się w tej brzydkiej okolicy poetyczne nazwy. Odkąd podróżuję w tych stronach, zaskakuje mnie straszliwa ironia nazw. Miejscowość, której krajobraz jest ponury surowością i beznadziejnie smutny, nazywa się Valleameno. Nędzne zbiorowisko lepianek na jałowej równinie, które w przeróżny sposób wysławia swoją biedę, ma czelność zwać się Villarica. Mamy tu też skalisty i piaszczysty wąwóz, gdzie nawet oset nie może rosnąć, nazwany Valdeflores. Przed nami znajduje się Cerrillo de los Lirios, gdzie jednak są te lilie, na Boga! Ja widzę tylko kamienie i jakby wypłowiałą trawę. Nazwijcie go Cerrillo de la Desolación, wtedy przyznam wam słuszność. Z wyjątkiem Villahorrendy, która zdaje się już w chwili swego powstania została właściwie nazwana, wszystkie nazwy zakrawają tu na kpiny. Słowa piękne, rzeczywistość natomiast prozaiczna i nędzna. Ślepi byliby szczęśliwi w tej okolicy, która jest rajem dla języka, ale dla oczu piekłem.
Licurgo albo nie słyszał słów don Joségo, albo też nie zwrócił na nie uwagi. Mętna i wzburzona rzeka płynęła z niecierpliwym pośpiechem, jakby uciekając ze swoich własnych brzegów. Gdy przejechali ją w bród, chłop wyciągnął ramię w kierunku widocznych po lewej stronie rozległych i nagich pól.
– To Alamillos de Bustamante – powiedział.
– Moje pola – zawołał z radością don José, wodząc wzrokiem po smutnej ziemi, rozjaśnionej pierwszymi promieniami słońca. – Po raz pierwszy widzę ziemię, którą odziedziczyłem po matce. Biedaczka tak wychwalała ten kraj, tyle cudów opowiadała mi o nim! Będąc dzieckiem myślałem, że żyć tutaj znaczy to samo, co żyć w raju. Owoce, kwiaty, polowania, góry, jeziora, rzeki, poetyczne strumyki, pokryte łąkami wzgórza, wszystko to było w Alamillos de Bustamante, na tej ziemi błogosławionej, najlepszej i najpiękniejszej ze wszystkich… Do diabła! Ludzie tego kraju żyją wyobraźnią! Jeśliby mnie w dzieciństwie, gdy żyłem jeszcze myślami i entuzjazmem mojej zacnej matki, zaprowadzono tutaj – i dla mnie byłyby wtedy cudowne te gołe pagórki, piaszczyste albo podmokłe równiny, te stare chałupy, w których ludzie mieszkają razem ze zwierzętami, te rozklekotane koła wodne, z których kapie tyle tylko wody, że można nią podlać poletko kapusty, ta nędzna pustka, na jaką teraz patrzę.
– To najlepsza ziemia w okolicy – powiedział wujek Licurgo. – Nie znam lepszej od niej pod cieciorkę.
– Bardzo się z tego cieszę, gdyż ta sławna gleba, od czasu gdy ją odziedziczyłem, nie dała mi ani grosza.
Imiennik mądrego prawodawcy spartańskiego potarł ucho i westchnął.
– Powiedziano mi jednak – ciągnął don José – że niektórzy sąsiedzi zaczęli worywać się w moje włości, oskubując mnie powolutku. Nie ma tu kamieni granicznych ani miedz, ani też poczucia cudzej własności, senior Licurgo.
Zapadła chwila milczenia, można by odnieść wrażenie, że subtelny umysł chłopa pogrążony był w głębokich rozważaniach. Wypowiedział się w końcu na ten temat:
– Wujek Pasolargo, zwany przez nas Filozofem ze względu na swoją zapobiegliwość, zaczął worywać się w Alamillos ód strony pustelni. Tu trochę, tam trochę… wyszarpał sobie sześć fanegadas.
– Cóż to za niezrównana szkoła! – zawołał śmiejąc się don José – założę się, że nie był on jedynym… filozofem.
– Słusznie powiedział ktoś, że każdy garbuje, jak umie, a jeśli w gołębniku nie brak jedzenia, nie zbraknie w nim również gołębi… Pan jednak, don José, wie o tym, że oko pańskie konia tuczy. A ponieważ pan już tu jest, może pan odzyskać swoją ziemię.
– To chyba nie przyjdzie tak łatwo, senior Licurgo – odpowiedział don José,. gdy wjechali na dróżkę. Po obu jej brzegach piękna, bujna pszenica cieszyła oczy swoją wczesną dojrzałością. – To pole było, zdaje się, dobrze uprawiane. Widzę, że w Alamillos nie wszystko jest smutne i nędzne.
Chłop zrobił minę wyrażającą zakłopotanie i siląc się Ha pogardę wobec chwalonych przez podróżnego pól, powiedział bardzo pokorniutkim tonem:
– To moje pole, proszę pana.
– Przepraszam – odparł żywo don José – już chciałem ciąć swoim sierpem w cudzych włościach. Jak z tego widać, filozofia jest tu zaraźliwa.
Wkrótce wjechali w jar będący łożyskiem nędznego, sączącego się wśród kamieni potoku. Za jarem znaleźli się na kamienistym polu, na którym nie było najmniejszego śladu roślinności.
– Kiepska tu ziemia – powiedział don José odwracając się do swego towarzysza i przewodnika, który pozostał nieco w tyle. – Trudno tu chyba właścicielowi zebrać jakiś plon. Nic, tylko piasek i spalona słońcem glina.
Licurgo znów odpowiedział pokornie:
– To… pańska ziemia.
– Widzę, że tu wszystko, co złe, to moje – stwierdził don José uśmiechając się pobłażliwie.
Tak rozmawiając, znowu wjechali na gościniec. Światło dnia, radośnie wydostając się przez wszystkie okna i szczeliny hiszpańskiego horyzontu, zalewało pola wspaniałą jasnością. Zdawało się, że niezmierzone, bezchmurne niebo rozszerza się coraz bardziej, oddala od ziemi, aby widzieć i podziwiać ją z jeszcze większej wysokości. Pustynny prawie teren, na którym nie rosły drzewa, miejscami płowy, miejscami barwy kredowej, poprzetykany żółtymi lub czarniawymi, to szarymi lub zielonkawymi trójkątami i czworokątami, przypominał niejako kapotę obszarpańca wygrzewającego się na słońcu. Na tej nędznej kapocie islam i chrześcijaństwo toczyły niegdyś godne epopei boje. Sławne pola – bezsprzecznie. Lecz prowadzone niegdyś walki uczyniły je straszliwymi.
– Zdaje mi się, senior Licurgo, że słońce dobrze nas dziś przygrzeje – powiedział don José i rozpiął nieco płaszcz. – Cóż to za smutna droga! Gdzie tylko sięgniesz wzrokiem, nie ujrzysz ani jednego drzewa. Tu wszystko jest na opak. Wszystko zaprawione ironią. Dlaczego okolica ta nazywa się Alamillos, jeśli nie ma tu ani wielkich, ani też małych topól?
Licurgo nie odpowiedział, gdyż z wielkim natężeniem łowił dalekie odgłosy, jakie niespodziewanie dały się słyszeć. Niecierpliwym ruchem zatrzymał konia, badając zasępionym wzrokiem drogę i dalekie pagórki.
– Co się stało? – zapytał podróżny i też zatrzymał konia.
– Ma pan przy sobie broń, don José?
– Rewolwer. Ach, rozumiem… Bandyci?
– Może… – odpowiedział Licurgo z zakłopotaniem – Ktoś, zdaje się, strzelił.
– Zaraz zobaczymy… Naprzód! – powiedział caballero, spinając klacz ostrogą. – Na pewno nie tacy znów straszni…
– Trochę spokojniej, senior don José! – zawołał chłop, powstrzymując go – ci ludzie są gorsi od diabłów. Niedawno temu zamordowali dwóch panów, którzy jechali do stacji kolejowej… Tu nie ma żartów. Gasparón el Fuerte, Pepito Chispillas, Merengue i Ahorca-Suegras nie zobaczą mojej twarzy, póki żyję. Pojedźmy lepiej polną dróżką.
– Naprzód, senior Licurgo!
– Zawracajmy, senior don José – odpowiedział chłop zbolałym głosem. – Nie wie pan jeszcze, co to za ludzie. W ubiegłym miesiącu skradli z kościoła karmelitów monstrancję, koronę Matki
Boskiej i dwa świeczniki. Przed dwoma laty obrabowali pociąg jadący do Madrytu.
Don José słysząc o tych smutnych wypadkach poczuł, że jego odwaga nieco słabnie.
– Widzi pan ten wielki i wyniosły pagórek, hen daleko? To tam właśnie ukrywają się ci łotrzykowie, w jaskiniach zwanych Estancia de los Caballeros.
– Estancia de los Caballeros!
– Tak, senior. Wychodzą na szosę, gdy policja nie zwraca na nich uwagi, i rabują, co się da. Widzi pan krzyż za zakrętem? Postawiono go na pamiątkę śmierci sędziego z Villahorrendy, zamordowanego przez nich podczas wyborów.
– Tak, widzę jakiś krzyż.
– Jest tam stary dom, w którym ukrywają się czatując na woźniców. Ta okolica nazywa się las Delicias.
– Las Delicias!
– Gdyby wszyscy zabici przez nich i obrabowani zmartwychwstali, można by sformować całą armię.
Gdy tak rozmawiali, strzały rozległy się bliżej, co zwiększyło niepokój w sercach mężnych podróżnych, z wyjątkiem tylko młodego parobka, który niecierpliwie podskakując poprosił pana Licurga, aby pozwolił mu pobiec tam i popatrzeć na walkę, jaka się wywiązała. Widząc tę postawę chłopaka, don José zawstydził się swojego lęku, a co najmniej respektu dla bandytów. Krzyknął Więc, dając klaczy ostrogi:
– Pojedziemy tam wszyscy, może będziemy mogli pomóc nieszczęśliwym podróżnym, którzy znaleźli się w potrzebie. Pokażemy tym „rycerzom”!
Licurgo starał się przekonać młodego człowieka, że jego zamierzenia są zuchwałe, a szlachetne myśli niepotrzebne, gdyż napadnięci podróżni są już na pewno obrabowani, być może i pozbawieni życia, nie potrzebują więc już niczyjej pomocy. Don
José jednak nalegał, głuchy na roztropne przestrogi, ale i chłop stawiał zacięty opór. Kres dyspucie położyli dopiero woźnice, którzy zbliżali się spokojnie z tamtej strony. Niebezpieczeństwo nie było widocznie wielkie, skoro szli przy wozie z budą tak beztrosko, śpiewając wesoło. Tak też i było. Twierdzili, że strzały zostały oddane nie przez bandytów, ale przez policjantów, pragnących w ten sposób „podciąć skrzydła” kilku „ptaszkom”, których zakutych w kajdanki prowadzili do więzienia w mieście.
– Już ja tam dobrze wiem, co to było – powiedział Licurgo, wskazując na lekki obłoczek, który można było zauważyć z pewnej odległości na prawo od drogi. – To tam ich zamordowali. W takich wypadkach różnie bywa, raz się uda, a raz nie.
Don José nie zrozumiał.
– Zapewniam pana, don José – dodał energicznie lacedemoński prawodawca – że stało się bardzo dobrze, jak się stało. Wytaczanie procesu tym bandytom nie ma żadnego sensu. Sędzia poczyni im trochę wstrętów, a potem puszcza ich wolno. Jeśli po sześcioletnim procesie wsadzają w końcu któregoś z nich do ciupy, to ni stąd ni zowąd ucieka, albo też ułaskawiają go i wraca do Estancia de los Caballeros. Najlepiej więc – paf! i zgadnij, kto to zrobił. Prowadzi się ich do więzienia, a na drodze, w jakimś odpowiednim miejscu: „Ach, ty psie, chcesz uciec!!! – paf! paf! Za jednym zamachem wystawia się akt oskarżenia, przesłuchuje świadków, dokonuje wizji lokalnej i wydaje wyrok… Wszystko w jednej chwili. Mają rację ludzie mówiąc, że jeśli lis dużo wie, to jeszcze więcej wie ten, kto go złapał.
– A więc ruszajmy i przyśpieszmy kroku, gdyż im dłużej trwa ta nasza podróż, tym mniej przyjemną się staje.
Przejeżdżając w pobliżu las Delicias zauważyli niedaleko gościńca policjantów, którzy przed paru minutami wykonali dziwny wyrok, znany już czytelnikowi. Parobek bardzo zmartwił się tym, że nie pozwolono mu przypatrzyć się z bliska drgającym jeszcze trupom bandytów, które, zwalone na straszliwy stos, już z oddali można było zauważyć. Ruszyli dalej.
Nie ujechali nawet dwudziestu kroków, gdy usłyszeli za sobą tętent konia, galopującego za nimi tak szybko, że wnet zbliżył się do nich. Nasz podróżny odwrócił się i zobaczył człowieka," właściwie zaś mówiąc centaura, jako że nie można było wyobrazić sobie bardziej harmonijnego połączenia jeźdźca z koniem. Człowiek ten odznaczał się potężną, muskularną budową ciała, oczy miał wielkie, ciemne, głowę wielką, wąsy czarne: był w średnim wieku, z wyglądu raczej gwałtowny i popędliwy. Cała jego postać była uosobieniem siły. Siedział na wspaniałym koniu o szerokiej piersi, podobnym do koni z Partenonu. Uprząż konia była malownicza, charakterystyczna dla tych okolic, a na zadzie zwisała mu skórzana torba pocztowa, na której widać było z daleka wielki napis „poczta”.
– Dzień dobry, senior Caballuco – powiedział Licurgo pozdrawiając nadjeżdżającego. – Wyprzedziliśmy pana! Ale jeśli pan zechce, to jeszcze nas minie
– Wypocznę trochę – odpowiedział senior Caballuco zwalniając kroku swojego konia i przypatrując się bacznie najgodniejszemu z podróżnych. – Gdy trafia się taka dobra kompania…
– Ten pan – powiedział Licurgo uśmiechając się – jest bratankiem donii Perfecty.
– Ach! Nareszcie poznaję wielmożnego pana!…
Obaj wymienili ukłony. Należy dodać, że Caballuco uczynił to z oznakami wyniosłości i dumy, które świadczyły co najmniej o tym, że zdawał sobie sprawę ze swej wielkiej wartości względnie też wysokiej pozycji społecznej w tych stronach. Gdy dumny jeździec pozostał nieco w tyle, aby porozmawiać z dwoma policjantami, którzy właśnie wjechali na drogę, podróżny zapytał swego przewodnika:
– Co to za gość?
– Jak to? Caballuco.
– Kimże więc jest ten Caballuco?
– Niemożliwe!… Nie słyszał pan o nim? – powiedział chłop, zdziwiony rozbrajającą niewiedzą bratanka donii Perfecty. – To dzielny człowiek, świetny jeździec i największy na całą okolicę znawca koni. Bardzo go w Orbajosie lubimy, gdyż jest on, prawdę mówiąc, tak dobry jak błogosławieństwo Boże… To wielka u nas osoba. Nawet gubernator prowincji pierwszy mu się kłania.
– Podczas wyborów.
– Madrycki rząd pisze do niego pisma z wielkim uszanowaniem w retule…Rzuca drążkiem, jak sarn święty Krzysztof, a bronią każdego rodzaju włada tak, jak my posługujemy się własnymi palcami. Gdy było jeszcze myto, nie mogli sobie z nim poradzić: co noc słychać było strzelaninę u bram miasta. Otacza się ludźmi bardzo wartościowymi, takimi, co to nadają się do wszystkiego: do tańca i do różańca… Jest łaskawy dla biednych, a jeśli ktoś obcy chciałby wyrządzić krzywdę któremuś z dzieci Orbajosy, miałby z nim do czynienia… Niemal nigdy nie przychodzą do nas żołnierze z Madriles, bo gdy przychodzili, codziennie lała się krew. Caballuco szukał zwady z byle powodu. Teraz, zdaje się, jest w biedzie. Zadowolił się rozwożeniem poczty, ale uporczywie stara się w Zarządzie Miejskim o ponowne wprowadzenie myta, które z pewnością znowu by przez niego musieli znieść. Nie wiem, jak to się stać mogło, że nie słyszał pan o nim w Madrycie. Jest przecież synem sławnego Caballuca, który brał udział w zamieszkach. A ten Caballuco ojciec był synem innego Caballuca dziadka, który brał udział w buntach – w innych okolicach… Ponieważ ludzie przebąkują, że znowu wybuchną rozruchy, gdyż wszystko jest obecnie na opak i przewrócone do góry nogami, przypuszczamy, że Caballuco weźmie w nich udział uzupełniając w ten sposób czyny swego ojca i dziadka, którzy na naszą chwałę urodzili się w Orbajosie.
Nasz podróżny był zaskoczony tym, że znalazł jeszcze w tych stronach swoistą odmianę błędnego rycerstwa. Nie miał jednak okazji zadać nowych pytań, gdyż ten, którego miały tyczyć, znowu się do nich przyłączył mówiąc z niezadowoleniem:
– Policjanci wykończyli trzech więźniów. Powiedziałem ich dowódcy, żeby mieli się na baczności. Jutro porozmawiam o tym z gubernatorem prowincji.
– Jedzie pan do X…?
– Nie, senior Licurgo, gubernator do nas przyjedzie. Musi pan wiedzieć, że mają zamiar rozlokować w Orbajosie parę pułków.
– Tak – powiedział z ożywieniem, uśmiechając się Pepe Rey. – Słyszałem w Madrycie, że władze obawiają się, aby w tych okolicach nie doszło znowu do zamieszek… Lepiej więc im zapobiec.
– W Madrycie gadają same głupstwa – gwałtownie oświadczył centaur, dodając do tego twierdzenia długi szereg takich słówek, że uszy od nich więdły. – W Madrycie panuje łobuzeria… Po co przysyłają do nas żołnierzy? Aby ściągnąć z nas jeszcze więcej kontrybucji i parę dalszych roczników rekruta? Ach, do… Jeśli nie ma u nas jeszcze rozruchów, to powinny wybuchnąć. A pan – dodał zaczepnie, patrząc drwiąco na don Joségo – a pan jest bratankiem donii Perfecty?
Arogancki ton i bezczelny, zawadiacki wzrok rozgniewały młodego człowieka:
– Tak, mój panie. Czy ma pan coś do mnie?
– Jestem przyjacielem pańskiej ciotki. Jest mi droga jak rodzona matka – powiedział Caballuco. – Ponieważ jedzie pan do Orbajosy, zobaczymy się tam.
Nic więcej nie powiedziawszy spiął swego rumaka ostrogą i oddalając się gwałtownie, zniknął w chmurze pyłu.
Po półgodzinnej podróży, podczas której ani don José, ani senior Licurgo nie byli zbyt rozmowni, ukazała się ich oczom, położona na pagórku, gęsto zabudowana, stara osada. Wśród domostw wyróżniały się czarne wieże oraz – nieco wyżej – rozpadające się już w gruzy mury zniszczonego zamku. Podstawę obrazu miasta tworzyło bezkształtne zbiorowisko szarych lepianek, krzywych ścian, pokrytych kurzem podobnie jak ziemia, oraz niezliczone resztki murów obronnych. Pod ich osłoną setki nędznych chałup wznosiły swe brzydkie, ceglane frontony, podobne do anemicznych i wygłodzonych twarzy, proszących przechodnia o jałmużnę. Nędzna rzeczułka otaczała miasto, niby blaszany pas. Zwilżała po drodze parę ogrodów, jedyną intensywną zieleń, cieszącą wzrok.
Piesi i konni wchodzili i wychodzili z miasta. Ten ruch uliczny, acz skąpy, nadawał wielkiemu osiedlu pozory życia. Jednak oblicze architektoniczne Orbajosy więcej miało wspólnego z ruinami i śmiercią niż z dobrobytem i życiem. Przykry widok przedstawiali obrzydliwi żebracy, włóczący się po obu stronach drogi, domagając się jałmużny od przechodniów. Robili wrażenie robactwa w szczelinach grobowca, w którym miasto było nie tylko pogrzebane, ale też i rozkładało się.
Gdy nasi podróżni zbliżyli się do miasta, rozległo się bezładne bicie w dzwony świadcząc, że ta mumia miała jeszcze swoją duszę.
Nazywało się to miasto Orbajosa. Nie geografia chaldejska czy koptyjska, ale geografia Hiszpanii wymienia je jako posiadające 7324 mieszkańców, ratusz, siedzibę biskupią, sąd, seminarium, stadninę zarodową, gimnazjum i inne urzędowe przywileje.
– Dzwonią na sumę w katedrze – powiedział wujek Licurgo. – Przyjechaliśmy wcześniej, niż myślałem.
– Gdy patrzę na pańskie rodzinne miasto – powiedział don José, obserwując uważnie rozpościerającą się przed nim panoramę – trudno mi wyobrazić sobie coś bardziej nieprzyjemnego. Historyczne miasto Orbajosa, którego nazwa jest bez wątpienia przekręconą nazwą łacińską Urbs augusta, przypomina wielką kupę gnoju.
– To dlatego, że stąd widać jedynie przedmieścia – stwierdził z niezadowoleniem przewodnik. – Gdy wjedzie pan na ulicę Real albo del Condestable, zobaczy pan budynki tak piękne jak nasza katedra.
– Nie chcę mówić źle o Orbajosie, zanim jej nie poznam – oświadczył caballero. – To, co powiedziałem, wcale nie miało wyrażać mojej pogardy. Bez względu na to, czy jest nędzne i skromne, czy też piękne i wspaniałe, miasto to zawsze będzie dla mnie drogie, nie tylko dlatego, że jest miastem mojej matki, ale również dlatego, że żyją tu osoby, które kocham, choć ich nie znam. Wjedźmy więc do tego „boskiego miasta”.
Jadąc główną szosą zbliżyli się już do pierwszych ulic. Ocierali się o mury ogrodów.
– Widzi pan ten duży dom tam w głębi wielkiego ogrodu, za murem? – powiedział wujek Licurgo wskazując olbrzymią bieloną ścianę jedynego domu mieszkalnego, w którym żyło się – sądząc z jego wyglądu – wygodnie i przyjemnie.
– Aha. To dom mojej ciotki?
– Tak jest. Widzimy teraz jego tylną ścianę. Front wychodzi na ulicę del Condestable i posiada pięć balkonów z żelaza, podobnych do pięciu zamków. Ten piękny ogród za murem również należy do donii Perfecty, a jeśli uniesie się pan w strzemionach, zobaczy go pan stąd w całości.
– Jesteśmy więc już w domu – powiedział caballero. – Nie można tędy wjechać?
– Jest tu furtka, ale pani kazała ją zamurować.
Don José uniósł się w strzemionach i wyciągając szyję spojrzał przez mur ogrodu.
– Widzę cały ogród – powiedział. – Tam, pod drzewami stoi jakaś kobieta, jakaś dziewczynka… panienka…
– To seniorita Rosario – odpowiedział Licurgo i również stanął w strzemionach, aby popatrzeć.
– Hej, hej, seniorito Rosario! – krzyknął dając znaki ręką. – Już jesteśmy!… Przyprowadzam kuzyna panienki!
– Zauważyła nas – powiedział don José wyciągając szyję. – Ale jeśli mnie wzrok nie myli, jest przy niej jakaś duchowna osoba… Jakiś ksiądz.
– To ksiądz spowiednik – odpowiedział spokojnie chłop.
– Kuzynka zobaczyła nas. Zostawiła księdza samego i biegnie w stronę domu… Bardzo miła…
– Jak słonko.
– Zaczerwieniła się jak wiśnia. Prędzej, prędzej senior Licurgo.ROZDZIAŁ III PEPE REY
Zanim przejdę do tego, co się potem stało, powinienem powiedzieć, kim był Pepe Rey i jakie sprawy sprowadzały go do Orbajosy.
W 1814 roku zmarł generał Rey. Jego dzieci, Juan i Perfecta, wstąpiły na krótko przedtem w związki małżeńskie. Ona wyszła za mąż za najbogatszego ziemianina w Orbajosie, on ożenił się z młodą kobietą z tego samego miasta. Mąż Perfecty nazywał się Manuel Maria José de Polentinos, a żona Juana – Maria Polentinos. Mimo że nazwiska brzmiały tak samo, było to pokrewieństwo dziesiątej wody po kisielu.
Juan Rey był wybitnym prawnikiem. Uzyskał tytuł doktora praw w Sewilli i przez trzydzieści lat prowadził w tym mieście kancelarię adwokacką z równą sławą, jak zyskiem. Owdowiał już w 1845 roku. Miał syna, który od wczesnego dzieciństwa wymyślał najfantastyczniejsze zabawy. Najmilszym jego zajęciem było budowanie w patio wiaduktów, falochronów, sztucznych jezior, stawów i kanałów w piasku. Wszystko napełniał potem wodą, aby płynęła między tymi konstrukcjami. Ojciec pozwalał mu na to mówiąc: „Będziesz inżynierem”.
Perfecta i Juan nie widzieli się od czasu ślubu. Ona wyjechała do Madrytu razem z bogatym Polentinosem, który był tak samo zamożny, jak i skory do rozrzutności. Hazard i kobiety do tego stopnia opanowały serce Manuela Marii Joségo, że straciłby na pewno całą fortunę, jeśliby śmierć nie okazała się szybsza od jego marnotrawstwa. Pewnej szaleńczej nocy bogaty prowincjusz zakończył życie, wyssany przez chciwe pijawki stolicy i nienasyconego wampira gry.
Jedyną jego dziedziczką była dziewczynka licząca wówczas zaledwie parę miesięcy. Śmierć męża Perfecty zakończyła okres wielkich zmian w rodzinie, ale też zapoczątkowała innego rodzaju kłopoty. Polentinosowie byli zrujnowani. Istniało niebezpieczeństwo utraty folwarków na rzecz wierzycieli, wszystko znajdowało się w nieładzie, wyszły na jaw olbrzymie długi i fatalna administracja majątkiem w Orbajosie, niesława i ruina w Madrycie.
Perfecta wezwała wówczas brata. Przybył na pomoc biednej wdowie, wykazując taką troskę i trafność w doborze środków zaradczych, że już wkrótce większość niebezpieczeństw została zażegnana. Zaczął od tego, że zobowiązał siostrę do zamieszkania w Orbajosie i do osobistego zarządzania swymi obszernymi włościami, podczas gdy on w Madrycie stawił czoło gwałtownym atakom wierzycieli. Powoli zmniejszał się olbrzymi ciężar długów, ponieważ zacny don Juan Rey, mający do takich spraw najlepszą w świecie rękę, wstrzymał wykonanie wyroków sądowych, podpisał umowy z głównymi wierzycielami, ustalił terminy płatności. W wyniku tej zręcznej akcji przebogate dziedzictwo Polentinosów utrzymało się na powierzchni i mogło w dalszym ciągu otaczać przez długie lata splendorem i sławą szanowaną powszechnie rodzinę.
Wdzięczność donii Perfecty była tak wielka, źe w swoich listach z Orbajosy (gdzie postanowiła mieszkać aż do czasu, gdy jej córka dorośnie) pisała do brata często tego rodzaju czułe słowa:
Byłeś dla mnie więcej niż bratem, a dla mojej córki więcej niż rodzonym ojcem. Jakże Ci się odpłacimy za tak wielkie dobrodziejstwa? Ach, kochany braciszku, skoro tylko moja córka zacznie myśleć i wymawiać pierwsze słowa, nauczę ją błogosławić Twoje imię. Pozostanę Ci wdzięczna do końca życia. Jestem niegodną być Twoją siostrą i żałuję, że nie mam możności okazać Ci, jak wielką jest moja miłość, że nie mogę wywdzięczyć Ci się we właściwy sposób za wspaniałomyślność oraz niezmierną dobroć serca.
Gdy to pisała, Rosarito miała dwa lata. Pepe Rey, zamknięty w kolegium w Sewilli, kreślił na papierze różne linie dla udowodnienia tezy, że „suma kątów wewnętrznych wielokąta równa się sumie tylu kątów prostych, ile boków posiada dany wielokąt, minus dwa”. Ileż się naślęczał nad tymi trudnymi twierdzeniami! Mijały lata. Chłopiec rósł i nie przestawał rysować linii. W końcu odważył się na coś większego. Jego pierwszą poważniejszą pracą był most – 120 m długi – przerzucony przez rzekę Francoli, między Tarragoną a Montblanch.
Donia Perfecta w dalszym ciągu mieszkała w Orbajosie. A ponieważ brat jej również nie wyjeżdżał z Sewilli, minęło wiele lat, a oboje się nie widzieli. Ale dokładnie co kwartał pisał listy, na które natychmiast przychodziła odpowiedź. To łączyło dwa serca, których uczucia ani czas, ani odległość nie mogły ostudzić.
W 1870 roku, gdy don Juan Rey, zadowolony z dobrego wypełnienia przez siebie obowiązków społecznych, wycofał się z życia publicznego, aby zamieszkać w swej pięknej willi w Puerto Real, Pepe, który już od paru lat pracował w różnych towarzystwach budowlanych, wyjechał do Niemiec i Anglii na dalsze studia. Majątek, jego ojca ( tak wielki, jaki tylko można zdobyć w Hiszpanii uczciwą pracą w zawodzie adwokackim) pozwalał mu uwolnić się na pewien czas od jarzma pracy zarobkowej. Hołdując wzniosłym ideałom i mając niezmierne zamiłowanie do nauki znajdował najczystsze zadowolenie w obserwacji i studiowaniu cudów, przy pomocy których geniusz wieku przyczynia się do rozwoju kultury, dobrobytu materialnego i doskonalenia się człowieka pod względem moralnym.
Gdy wrócił z podróży, ojciec oświadczył mu, że ma niezwykle ważny projekt. A ponieważ Pepe myślał, że chodzi o jakiś most, port, a przynajmniej o likwidację słonych jeziorek, don Juan wyprowadził go z błędu, w ten sposób przedstawiając ów plan:
– Jest obecnie marzec i jak zwykle nadszedł list od Perfecty. Przeczytaj go sobie, mój drogi, a jeśli zgadzasz się z tym, o czym jest w nim mowa i co proponuje moja droga siostra, święta i przykładna kobieta, sprawisz mi tym największą, radość, jakiej na starość mogę oczekiwać. Jeśli natomiast ten projekt ci się nie spodoba, odrzuć go bez wahania, chociażby nawet twoja od – mowa miała mnie zasmucić. W projekcie tym nie ma ani cienia nalegania z mojej strony. Byłoby niegodne tak mnie, jak i ciebie, gdybyś realizował ów zamiar pod wpływem nacisku ojca. Masz prawo zgodzić się lub nie zgodzić, a jeśli twoja wola stawia temu chociażby najmniejszy opór, wypływający z praw serca czy też z jakichś innych powodów, nie chcę, abyś zmuszał się dla mnie.
Pepe przejrzał list, położył go na stole i odpowiedział spokojnie:
– Ciotka chce, abym ożenił się z Rosario.
– Właściwie przyjmuje tylko mój pomysł – powiedział wyraźnie wzruszony ojciec – sam pomysł jest mój… Tak, już dawno, dość dawno wpadłem na tę myśl… Ale nie chciałem ci nic mówić, zanim nie dowiem się, co o tym sądzi moja siostra. Perfecta z radością przyjmuje mój plan. Pisze, że również o tym myślała, ale nie miała śmiałości wyjawić swoich myśli ze względu na to, że ty jesteś… Czy zauważyłeś, co pisze: ponieważ jesteś młodym człowiekiem o nadzwyczajnych zasługach, a jej córka to tylko młoda wieśniaczka, wychowana bez błyskotliwości i nie znająca światowych uciech. Dosłownie tak pisze… Biedna siostrzyczka! Poczciwa z niej dusza! Widzę, że się nie gniewasz i nie uważasz mojego projektu za niedorzeczny, chociaż przypomina on obowiązkową zapobiegliwość dawnych ojców, którzy żenili swoich synów, nie pytając ich o zgodę i tworząc zazwyczaj przedwczesne, nierozsądne związki… Dałby Bóg, aby to małżeństwo było, a przynajmniej aby zapowiadało się jako jedno z najszczęśliwszych. Nie znasz wprawdzie mojej siostrzenicy, ale tak ty, jak i ja dużo wiemy o jej cnocie, rozsądku, skromności i szlachetnej prostocie. A na dodatek tego wszystkiego jest również miła… Moim zdaniem – dodał uroczyście – powinieneś wybrać się w podróż i odwiedzić to zabite deskami miasto biskupie, tę Urbs augusta. Tam, u boku mojej siostry i jej miłej Rosario zdecydujesz, czy ma być ona czymś więcej niż moją siostrzenicą.
Pepe wziął list i jeszcze raz przeczytał go uważnie. Twarz jego nie wyrażała ani radości, ani zafrasowania. Można było sądzić, że bada projekt połączenia dwu linii kolejowych.
– W tej dalekiej Orbajosie – ciągnął dalej don Juan – (gdzie, między nami mówiąc, posiadasz parę folwarków, będziesz mógł więc stwierdzić, w jakim stanie się obecnie znajdują) życie płynie na pewno spokojnie i przyjemnie jak w sielance. Cóż to za patriarchalne zwyczaje! Ileż szlachetności w ich prostocie! Znajdziesz tam opiewany przez Wergiliusza spokój wsi. Jeślibyś nie był matematykiem, ale humanistą, wjeżdżając do tego miasta powtórzyłbyś: Ergo tua rura manebunt . Miejscowość ta wspaniale nadaje się do kontemplacji własnej duszy i do przygotowania się do dobrych uczynków. Wszystko jest tam przepojone dobrocią i uczciwością. Tamtejsi ludzie nie znają kłamstwa ni oszustw, jak to bywa w naszych wielkich miastach. Odradzają się tam pobożne skłonności, pochłaniane przez wir współczesnego życia, budzi się tam również uśpiona wiara, a w piersi czuje się żywe, choć nieokreślone porywy, przypominające chłopięcą niecierpliwość, a wołające z głębi duszy: „Chcę żyć!”
W parę dni po tej rozmowie Pepe wyjechał z Puerto Real. Kilka miesięcy temu odrzucił rządową propozycję zbadania, z górniczego punktu widzenia, zagłębia na rzeką Nahara w dolinie Orbajosy, ale projekty powstałe na opisanej przed chwilą konferencji sprawiły, że powiedział sobie: „Należy korzystać z okazji. Pan Bóg tylko wie, jak długo potrwa to narzeczeństwo i nieodłączne nudy”. Udał się więc do Madrytu i rozpoczął zabiegi o powierzenie mu zbadania zagłębia nad Naharą. Otrzymał je bez trudu, mimo że nie należał oficjalnie do zarządu kopalni. Wkrótce wybrał się w podróż. Kilka razy musiał się przesiadać, ale w końcu pociąg osobowo towarowy nr 65 zawiózł go, jak to widzieliśmy, w czułe ramiona wujka Licurga.
Znakomity młody człowiek nie miał jeszcze trzydziestu czterech lat. Odznaczał się silną, prawie herkulesową budową ciała. Kształty jego cechowała rzadka doskonałość, do tego stopnia, że gdyby nosił mundur wojskowy, trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej kształtnego oficera. Włosy i brodę miał jasne, ale w jego twarzy nie znalazłeś niezmąconej flegmatyczności Anglosasów – przeciwnie – była tak żywa, że oczy jego wydawały się czarne, choć nie były takie. Mógł uchodzić za doskonały symbol piękna, a jeśli byłby posągiem, rzeźbiarz wyryłby na piedestale te słowa: „mądrość, siła”. Ale i bez wyraźnego napisu widać było u niega te cechy. Można je było znaleźć w jasnym spojrzeniu, w osobistym wdzięku, wreszcie w sympatii, jaką wzbudzał swoim obejściem.
Nie był gadatliwy. Tylko mętniactwo myśli i zmienność sądów skłaniają do gadulstwa. Ten nieprzeciętny, głęboko uduchowiony młody człowiek rzadko zabierał głos w prowadzonych codziennie przez jego rówieśników dyskusjach na najrozmaitsze tematy. Ale'w rozmowie towarzyskiej umiał zabłysnąć celną i rozsądną elokwencją, opartą o trzeźwy pogląd na rzeczywistość oraz o umiarkowane i trafne ocenianie spraw tego świata. Nie dopuszczał się fałszów i mistyfikacji ani też żonglerki słownej, jakiej oddają się niektóre przesycone gongoryzmem umysły. W obronie praw rzeczywistości Pepe Rey miał czasem zwyczaj stosować – nie zawsze w połączeniu z uprzejmością – oręż kpin. Wiele osób, które go ceniły, uznawały to niemal za wadę, gdyż wydawało się im to brakiem szacunku dla wielu zwykłych spraw tego świata, z którymi wszyscy się już pogodzili. Trzeba bowiem dodać, choćby nawet miał się przez to zmniejszyć prestiż naszego bohatera: Rey nie znał słodkiej tolerancji pobłażliwego stulecia, które wynalazło specjalne osłonki językowe i obyczajowe, aby zakryć to, co na pierwszy rzut oka mogłoby wydać się nieprzyjemne.
Takim, a nie innym, bez względu na to, co o nim powiedzą oszczercze języki, był człowiek, którego wujek Licurgo wprowadził do Orbajosy w chwili, gdy dzwon katedry wzywał na sumę.
Gdy obaj, zerkając do ogrodu ponad murem, zobaczyli dziewczynę i spowiednika, gdy spostrzegli jej szybki bieg w stronę domu, popędzili konie, aby wjechać w ulicę Real, gdzie wielu przechodniów przystawało patrząc na przybyłego, jak się patrzy na intruza, który chce być gościem patriarchalnego miasta. Skręcając wkrótce potem na prawo, w kierunku katedry, której przysadzista budowla panowała nad całą miejscowością, wjechali w wąską ulicę del Condestable. Ostrym podźwiękiem uderzały o bruk podkowy, alarmując mieszkańców pobliskich domów, którzy pojawiali się w oknach i na balkonach, aby zaspokoić swoją ciekawość. Z charakterystycznym szczękiem podnosiły się żaluzje i różne twarze, niemal wyłącznie kobiece, ukazywały się na piętrach i na parterze. Zanim Pepe Rey przybył do stylowego podcienia domu Polentinosów, w Orbajosie uczyniono już wiele różnych komentarzy na temat jego osoby.