- W empik go
Donoszę Ci, Luizo... - ebook
Donoszę Ci, Luizo... - ebook
Kryminał Tadeusza Kwiatkowskiego opublikowany pod pseudonimem Noël Randon. Michał Courbet, właściciel zakładu pogrzebowego, jeden z szanowanych członków społeczności małego miasteczka na południu Francji, zostaje otruty cyjankiem. Inspektor Randôt wszczyna śledztwo, ale tropy nie prowadzą do jednoznacznego wyjaśnienia. Do akcji włącza się amerykański reżyser MacKinsley, który kręcił film w okolicy. Mężczyzna ma żyłkę detektywa i wspiera skołowanego Randôta.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-2762-6 |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgromadzeni chcieli być jak najbliżej domu żałoby. Jego fasada — od balkonu pierwszego piętra aż po chodnik obita czarną materią, z wielką, srebrną literą „M” pośrodku — przyciągała jak magnes.
Na przeciwległym krawężniku, dokładnie vis à vis bramy, mocno ściśnięty przez napierających gapiów, stał mężczyzna w ciemnych, oryginalnego kształtu okularach, które zasłaniały znaczną część jego twarzy. Jasne ubranie, szczególnie zsunięty na czoło kapelusz i przewieszony przez ramię aparat fotograficzny nadawały mu wygląd turysty. W tym malowniczym, prowincjonalnym miasteczku turystów spotykało się na każdym kroku, nie budzili więc specjalnego zainteresowania. A jednak stojący w pobliżu nie spuszczali wzroku z mężczyzny, dzieląc żywe zainteresowanie między sąsiada a dom, z którego lada chwila miano wynieść zwłoki. Młoda, może dwudziestopięcioletnia kobieta, bardzo szczupłą i niezbyt ładna patrzyła na cudzoziemca z dziwną mieszaniną napięcia i roztargnienia. Gdy w pewnej chwili sięgnął po aparat, aby wykonać zdjęcie — drgnęła przestraszona raptownym gestem. Młody człowiek z uśmiechem pochylił się ku dziewczynie. Był bardzo wysoki.
— To nie rewolwer, proszę pani. To tylko aparat fotograficzny. — Mówił dobrą francuszczyzną, a jednak wyczuwało się w niej tę specjalną staranność, jaka cechuje język wyuczony.
Mocno zaczerwieniła się i próbowała niespokojnej twarzy nadać wyraz rozbawienia.
Mężczyzna był towarzyski.
— Panią zapewne razi mój strój i obiektywny stosunek do ceremonii pogrzebowej. No, cóż: po pierwsze nie znałem nieboszczyka, a po drugie wykonuję w tej chwili mój fach. Dla was to święto, dla mnie dzień roboczy. Wszystko, co wiąże się z francuskimi zwyczajami i tradycją, żywo mnie obchodzi.
Dziewczyna kiwnęła głową.
— Piękna miejscowość. Jestem tu dopiero kilka dni — dodał ze swobodą ludzi łatwo i chętnie zawierających znajomości.
— Kilka dni, a i tak już wszyscy pana znają — mówiła szybko, niezbyt wyraźnie i mrugała powiekami. W ogóle robiła wrażenie osoby nerwowej.
— Będzie w miaście trochę zamieszania, nieprędko was opuścimy — rzekł młody mężczyzna, po czym zapytał: — To srebrne „M” jest zapewne pierwszą literą imienia zmarłego?
— Michał — objaśniła krótko.
— Pani go osobiście znała?
— Ja? — jakby zastanowiła się. — Specjalnie nie. Tyle co wszyscy. W małych miastach ludzie znają się z konieczności. To był bogacz, właściciel wielkiego przedsiębiorstwa, a ja pracuję w sklepie jako zwykła ekspedientka. — Znowu zamrugała oczami; musiał to być rodzaj tiku. — Idą — skonstatowała nagle.
Niewidzialne ręce otworzyły na oścież udekorowaną wstęgami i laurowymi liśćmi bramę. Natychmiast ukazali się w niej czarni halabardnicy. Tworzyli pokaźną kompanię, szli po dwóch, wybijając głuchy takt. Na środku jezdni nieruchomieli w posępnym szpalerze. Ośmiu w najświetniejszych, bogato lamowanych srebrem uniformach niosło na barkach okryte całunem brzemię. Dźwięki dzwonów przybrały na sile. Majestat śmierci odbierał należne sobie honory. Trumnę poprzedzał mały chłopiec w komży, dzierżąc krzyż wysoko nad głową.
— Kler pójdzie dopiero z kościoła — objaśniła cudzoziemca nowa znajoma.
— Skąd oni wzięli tylu żałobników? — zapytał zdziwiony.
— Och, na pewno zjechali z całego departamentu. Zawodowa solidarność. Ręczę, że po nabożeństwie ładować go będą na karawan sami właściciele zakładów pogrzebowych.
— Sądzi pani, że będzie jeszcze nabożeństwo? pochodzi szósta.
— Co z tego? Dla Michała Courbet proboszcz odprawi nabożeństwo choćby o dwunastej w nocy.
— Dlaczego?
Wzruszyła ramionami:
— To jeden z najbogatszych obywateli miasta.
— Wyczuwam w pani głosie sarkazm.
Znowu oblała się rumieńcem.
— Gdzież tam. Nie zazdroszczę panu Courbet ani znaczenia, ani pieniędzy. Jeśli mu czego zazdroszczę... to... — ale nie dokończyła.
Z ciemnej sieni wychodziła właśnie rodzina zmarłego. Pierwsza kroczyła, spowita w welon, młoda kobieta, z lewej strony podtrzymywana przez dostojnego, starszego pana o bujnej, szpakowatej czuprynie. Z prawej strony kobiety szedł mały chłopczyk; mógł mieć najwyżej cztery lata. W następnym szeregu postępowała druga kobieta, też w ciężkiej żałobie. Gęsta krepa zasłaniała twarz, jednak pochylone ramiona i niepewny krok zdradzały podeszłe lata. Wiedli ją dwaj na czarno ubrani mężczyźni, bladzi i niezmiernie sztywni.
Towarzyszką cudzoziemca powiedziała z nienaturalnym ożywieniem:
— Ten siwy, zaraz za trumną, to pan Trasset, nasz mer.
— Owszem, wiem. Po przyjeździe miałem przyjemność przedstawić mu się. Sympatyczny człowiek, okazał mi dużo względów. Zdaje się, adwokat?
— Tak, adwokat.
— Prowadzi chyba córkę zmarłego?
— Ale gdzież tam. To żoną. Młoda żona starego męża — dodała znacząco. — Ta druga jest siostrą. Panna Janina Courbet. Z prawej strony pan Kertz, z lewej doktor Bazin.
— Bardzo wytworni panowie.
— Spodziewam się. Joachim Kertz jest zdecydowanie najbogatszym człowiekiem w mieście. O wiele bogatszy od Courbeta. A doktor Bazin cieszy się jako lekarz dużą sławą. Z Courbetem łączyły go od dawna węzły przyjaźni.
— Lekarz w przyjaźni z właścicielem zakładu pogrzebowego, to bardzo praktyczne — powiedział mężczyzna, ale dziewczyna nagle wyłączyła się z rozmowy.
Patrzyła rozszerzonymi oczami w jakiś nowy punkt, a przez jej ruchliwą twarz przebiegały grymasy. Poszedł za spojrzeniem dziewczyny i zaraz wyraził swój sąd:
— Bardzo dorodna para. Co to za jedni? — Wszystko tego człowieka interesowało.
Dziewczyna puściła pytanie mimo uszu. Wśród jęku dzwonów i szurania butami po jezdni słowa przybysza mogły się zgubić. Cierpiąca twarz tej przygodnie poznanej kobiety budziła w nim litość. Ujął delikatnie chudy łokieć i poczęli z wolna, razem z tłumem, posuwać się za żałobnikami. Tamci dwoje po drugiej stronie ulicy również poruszyli się i ulegli napierającej fali. Młodziutka, niezwykle piękna dziewczyna — niebieskooka, złotowłosa i naiwna jak obrazek w książce dla dzieci — trzymała oburącz ramię wysokiego chłopca; miał oliwkową cerę i bardzo regularne rysy. Sunąc za konduktem, cudzoziemiec i jego wątła towarzyszka tak natarczywie — choć każde na własną rękę — przypatrywali się parze, że w końcu musieli zwrócić jej uwagę. Partner dziewczęcia ściągnął krucze brwi i wykonał nieokreślony ruch, mogący uchodzić za ukłon.
— To syn mera, Paweł Trasset — rzekła teraz dopiero kobieta towarzysząca cudzoziemcowi. W międzyczasie zdążyła zachrypnąć.
Musi być nieszczęśliwa — pomyślał. — Pan Courbet był wielkim człowiekiem. Wnoszę to z rozmiarów trumny — zaryzykował żart; aby ją trochę rozerwać.
— O tak, był bardzo otyły. Ważył sto dwadzieścia kilo. — I krzywiąc się niemiłosiernie dodała: — zastanawiam się, co lepsze? Jeść, pić przez całe życie bez miary i zginąć od apopleksji, czy też wszystkiego sobie odmawiać i umrzeć z innego powodu...
— Dowcip trochę ponury.
— Dowcip? Cóż znowu, myli się pan. Nie potrafię być dowcipna!
Nim zdołał odpowiedzieć, rzuciła tym samym zdyszanym głosem:
— Do widzenia. Dziękuję za towarzystwo! Znudził mi się już ten pogrzeb.
— Czy mógłbym panią kiedy odwiedzić? — zapytał łagodnie cudzoziemiec.
— Będzie mi bardzo miło. Ulica Lafayette 13. Nazywam się Oktawia Malgris.
I poczęła przepychać się przez gęsty tłum, zmierzający w stronę zabytkowej bazyliki pod wezwaniem św. Genowefy.
POTĘŻNĄ TRUMNĘ spuszczono do nie mniej potężnego grobowca. W ciszy słychać było chrzęst rzemiennych pasów. Cudzoziemiec poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Szybko odwrócił się.
— Napoleon z Tulonu! Cóż za niespodzianka!
Właściciel sprężystej, lecz bardzo filigranowej postaci spoglądał na wysokiego młodego człowieka bystrymi oczami.
— A dla mnie jaka niespodzianka, panie MacKinsley, nie uwierzy pan! Nie miałem pojęcia, że pan znowu przebywa we Francji.
— Dopiero od kilku dni. Kręcę tu film. Pierwszy francuski film amerykańskiej wytwórni „The Globe Picture Corporation”. Ten, w którym i pan występuje, inspektorze Randôt. Szkoda, że tej roli sam pan nie może zagrać.
— Tytuł „Dwie rurki z kremem” — domyślił się od razu mały inspektor z Tulonu.
— Tak. „Dwie rurki z kremem”. Temat wzięty z życia, chociaż mocno kryminalny. Przyznam się panu, że mimo dramatycznych zdarzeń, jakie przeżyłem ubiegłych wakacji w waszym kraju, dni te zaliczam do najpiękniejszych.
— Nie dziwię się, panie MacKinsley, wcale się nie dziwię. — Po czym zapytał: — Jak się miewa panna Luiza Sejant? A może już pani Thorntonowa MacKinsley? Czy towarzyszy panu w podróży?
— Nie, kochany inspektorze, Luiza została w Stanach. Gra dużą rolę w jednym z filmów naszej wytwórni. Bardzo jest przejęta, pracuje od rana do wieczora i w niczym nie przypomina tej młodej znudzonej Francuzki, którą znał pan ubiegłego roku. Nazywa się nadal Sejant. Cóż robić? Ale nie upadam na duchu, panie Randôt. Jakoś to będzie.
— Nie wątpię — powiedział inspektor. Pan jest urodzonym szczęściarzem. Jak stwierdziliśmy swego czasu, nie tylko ludzie idą panu na rękę, ale również nadprzyrodzone moce.
— Czy dlatego, że udało mi się ubiec w rozwiązaniu kryminalnej zagadki słynnego Napoleona z Tulonu, największego detektywa Francji?
— Południowej Francji, panie MacKinsley, tylko południowej...
Reżyser nie zdążył zaprzeczyć. U podnóża grobowca rodziny Courbet wynikło nieoczekiwane zamieszanie. To panna Janina Courbet, siostra zmarłego, straciła przytomność i legła jak długa u stóp skonsternowanych panów Kertza i Bazina.
— Wody, wody! — wołano z rozmaitych stron.
Ktoś przedsiębiorczy biegł już do pompy i po chwili zwilżoną chusteczką nacierano twarz zemdlonej kobiecie. Ludzie, oceniając tę dodatkową atrakcję, stłoczyli się przy samym grobie. Reżyser i inspektor stali teraz trochę na uboczu.
— Dla mnie taka ceremonia to złota okazja — powiedział Amerykanin. — Ileż tu sytuacji, ileż niecodziennego materiału dla filmowca. A pan? — rzucił przelotne spojrzenie na małego policjanta — pan oczywiście spełnia ostatnią posługę, żegna pan znajomego?
— Nigdy w życiu nie widziałem Michała Courbet — wyznał inspektor.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana.
MacKinsley cichutko gwizdnął.
— Szuka pan tu czegoś?
— Niezupełnie. — Randôt ujął reżysera pod ramię, co było jego ulubionym gestem, i z konieczności wspiął się na palce. MacKinsley pochylił głowę. — Jutro być może odsuniemy tę monumentalną płytę i raz jeszcze, nim archanielskie trąby wezwą wszystkich na sąd ostateczny, zakłócimy spokój doczesnym szczątkom Michała Courbet.
— Sekcja?
— Sekcja, panie MacKinsley. Nigdy nie miałem przed panem tajemnic. Istnieją poszlaki, że właściciel zakładu pogrzebowego Courbet zszedł z tego świata nie z woli siły wyższej. Dostałem dzisiaj pewien anonim.
— Tylko tyle?
— Tak, tylko tyle. Wiem, że w kodeksie honorowym anonimy nisko są szacowane, ale policja nie lekceważy żadnych źródeł informacji. Przyjechałem tu przeprowadzić małe śledztwo. Sądziłem, że będzie już po pogrzebie.
— Ulewny deszcz opóźnìł uroczystość.
— Tak, tak, mieliście deszcz. Zazdroszczę. W Tulonie od szeregu dni nieznośny upał. — Odetchnął pełną piersią i rozejrzał się. — Bardzo ładny cmentarz.
— Tak, niebrzydki — zgodził się MacKinsley. — W każdym razie zasobny. Chociaż ten w Hautes Murailles, który miałem sposobność poznać ubiegłego lata, wydaje mi się bardziej poetyczny. Może dlatego, że leży na zboczu wzgórza. Ze szczytu widać zatokę morską i jak na dłoni miasteczko.
— Dlaczego nie kręci pan filmu w Hautes Murailles? Tam przecież rozegrał się dramat, który posłużył panu za temat do scenariusza.
— Widzi pan, to takie artystyczne niuanse. Jak by je panu wytłumaczyć? Wysoko cenię prawdziwość szczegółu i tło obyczajowe, ale boję się trochę dosłowności... Boję się zbytniego autentyzmu. Pana to interesuje, panie Randôt?
— Co takiego?
— Moja teoria sztuki.
— Oczywiście.
Szli w kierunku bramy cmentarnej, wyprzedzając tłum, asystujący jeszcze przy końcowym akcie ceremonii. Można było sądzić, że powód, dla którego zjawił się tu inspektor policji z Tulonu — mało ich obydwóch obchodzi.
— Podwiozę pana — zaproponował przy wyjściu Randôt.
— Jeśli mam być szczery, wołałbym się przejść.
— Reżyserze MacKinsley, grałem z panem zawsze w otwarte karty — rzekł z odrobiną patosu inspektor. — Tak czy nie?
— Mniej więcej.
— W każdym razie starałem się postępować jak dżentelmen — kontynuował już zwykłym tonem. — Proszę mi powiedzieć, pan coś wie o tej sprawie?
— Na miłość boską, niech mi pan nie przypisuję cech nadludzkich.
— Dobrze. A teraz drugie pytanie: czy pan zamierza prowadzić na własną rękę śledztwo?
— Przecenia pan moją detektywistyczną żyłkę. Wówczas sytuacja przedstawiała się trochę inaczej. Sam byłem zamieszany w fatalny zbieg okoliczności. Ale teraz? Co mnie obchodzi jakiś małomiasteczkowy łapiduch. Podobno szlag go trafił z obżarstwa. Ważył 120 kilo.
— O, widzi pan. Mamy już dane. Ważył 120 kilo. Roześmiali się.
— Czyżby mnie pan zachęcał do współpracy? Nic z tego nie będzie, inspektorze Randôt. W innym celu tu przyjechałem. Musiałby pan wyszukać bardziej efektowny przypadek. Swoją drogą dziwny z pana człowiek. Kiedy powziął pan przypuszczenie, że działam tu już jako detektyw — Wyraźnie zaniepokoił się pan. A kiedy rozwiałem pańskie obawy, czuję, że spotkał pana z kolei zawód. Nie rozumiem.
— Nie rozumie pan? A to przecież takie proste. Nie chciałbym raz jeszcze być wystrychnięty przez pana na dudka, a życzyłbym sobie mieć do pomocy pańską inteligencję i spostrzegawczość. Cenię własną samodzielność, ale jeszcze więcej zależy mi na szybkich i pozytywnych wynikach pracy.
Ten odruch szczerości musiał reżysera zaskoczyć, a w każdym razie wprawił go w widoczne zakłopotanie. Machnął ręką na znak, że nie ma o czym mówić i po co ta cała przesada, wreszcie tonem rzeczowym, jakim często maskuje się wzruszenie, powiedział:
— Kiedy zamożny Francuz rozstaje się z doczesnym żywotem, wszystkie związane z tym faktem intrygi dotyczą zazwyczaj majątku. Tę cechę waszego narodu zbyt dobrze znam z literatury, aby mogła zainteresować mnie jako badacza. Nieboszczyk Courbet osierocił młodą żonę i niezbyt młodą siostrę. Oto informacja, którą odstępuję panu bezinteresownie z najlepszymi życzeniami powodzenia w śledztwie.
Zdjął zamaszyście okulary i schował je do górnej kieszeni marynarki. Słońce dawno już skryło się za wierzchołkami drzew cmentarnych. Inspektor Randôt spojrzał w odsłoniętą twarz Amerykanina i z pewną melancholią potwierdził swój sąd o doskonałości tej męskiej urody.
— Więc pan powiada, że Courbet zostawił żonę i siostrę?
—Żonę, siostrę i małego synka. A także nieutulonych w żalu przyjaciół: doktora Bazin oraz słynnego z bogactw pana Kertza.
— No, proszę. Wcale pokaźna porcja wiadomości. — Po czym wtrącił zupełnie nieobowiązująco: — Co prawda anonimowy nadawca nie wspomina o żadnej z tych osób. On po prostu twierdzi, że Michała Courbet otruł cyjankiem potasu niejaki Leopold Garin, były aktor, ostatnio obywatel tego miasta.
— Garin? — powtórzył reżyser. — Inspektorze Randôt, pan ma przy sobie ten list?
— Służę panu — rzekł Napoleon z Tulonu i wręczył swemu towarzyszowi kopertę.
Anonim spreparowany był na modłę klasyczną. Ktoś pracowicie powycinał z rozmaitych drukowanych tekstów słowa i litery, przy pomocy których komunikował policji, co następuje:
Leopold Garin, swego czasu wybitny aktor teatrów stołecznych i prowincjonalnych, obecnie od kilku lat zamieszkały w Catalouse — dnia 12 sierpnia, w godzinach przedpołudniowych, przez nikogo nie zauważony wszedł do kantoru przy składzie trumien Michała Courbet w Catalouse. Courbet, znany z gościnności, poczęstował Garina winem. Ten ostatni, korzystając z chwili nieuwagi gospodarzsa, wsypał do jego szklanki truciznę (cyjanek potasu ). Gdy Courbet padł martwy, Garin niepostrzeżenie opuścił kantor, zabierając z sobą obydwa kieliszki, które następnie zniszczył.
Oto cały tekst, ani słowa więcej.
— Tego Leopolda Garin przed kilku dniami zaangażowałem do jednej z ról w moim filmie — powiedział
MacKinsley.
— A zatem przypadki znowu zaczynają nam zdumiewająco iść na rękę.
— W małych miasteczkach łatwiej o nie, niż na przykład w Nowym Jorku czy Paryżu. Już dawno zauważyłem, że pan ma skłonność do mistyki.
— Moi podwładni twierdzą, że mam skłonność do musztry wojskowej. Jak trudno połapać się we własnej naturze. Nim zarządzę sekcję muszę przesłuchać tego aktora. Zna pan, mam nadzieję, jego adres?
— Mój asystent prowadzi kartotekę zatrudnionych osób.
— A więc?
— No cóż, jedźmy.
Kiedy już siedzieli w samochodzie, MacKinsley powiedział:
— Czy pana w tym anonimie nic nie zastanowiło?
— A pana? — zrewanżował się inspektor.
— To przecież bajeczka dla grzecznych dzieci. Donos szyty grubą nicią, jeśli pan woli. „Wszedł nie zauważony”, „wyszedł niepostrzeżenie”. Wsypał cyjanek potasu, zabrał kieliszki, ale nikt tego nie widział. Wygląda, jakby sam Courbet zza grobu informował pana o tych szczegółach. Ktoś robi gruby kawał biednemu Garinowi. W dodatku, drogi inspektorze, dobrze obliczono czas, w którym anonim dotrze do pana rąk, a pan z kolei tu. Gdyby pogrzeb nie opóźnił się z powodu deszczu o godzinę, przyjechałby pan dobrze po ceremonii. Komuś zależało na tym, by sekcji nie można było wykonać od razu. Komuś być może zależało, aby Garin dobrze najadł się strachu, zanim policja zdoła wyjaśnić okoliczności.
— Tak... dosyć to wszystko przekonywające, a jednak...
— A jednak musi pan działać zgodnie z zasadami obowiązującymi stróża sprawiedliwości.
— No tak, no tak — przyznał z roztargnieniem inspektor. — Rozmaite myśli chodzą mi po głowie...
OPERATOR JOHN BLAKE, prawa ręka Thorntona MacKinsleya, prócz rozległej wiedzy o sztuce filmowej posiadał jeszcze dwie prywatne cechy: nieufność do Europy i potężny organ głosowy. Ten to właśnie organ można było słyszeć już na obszernym podwórzu przed budynkiem straży pożarnej. Uprzejmy mer miasta, mecenas Jan Trasset, użyczył ekipie amerykańskich filmowców sali w miejskich zabudowaniach przeciwogniowych. John od dwóch dni poddawał tu próbnym zdjęciom rzesze aktorów i amatorów, którzy zgłosili się na wezwanie wytwórni „The Globe Picture Corporation”.
— Może wejdziemy do środka — zaproponował inspektorowi MacKinsley.
— Poczekam na schodach.
— Jak pan uważa.
W ciągu minuty reżyser był już z powrotem.
— Zabawna historia. Ów Garin, niech sobie pan wyobrazi, jest na sali.
— I tę okoliczność zawdzięczamy pańskiemu szczęściu.
— Zawsze są jakieś okoliczności, panie Randôt.
— Ale nie zawsze sprzyjające.
— Trudno temu zdaniu odmówić racji. Chodźmy zatem.
— Nie znam się na pracy w filmie, ale przyszedł mi do głowy pewien pomysł — rzekł Randôt.
Nim znaleźli się w dusznym i oślepiająco jasnym atelier, zamienili z sobą kilka szybkich słów. Obydwaj cenili skróty.
John Blake ustawiał przed jupiterem młodą dziewczynę i w kombinowanym języku udzielał jej wskazówek. Stojący na drabinach ludzie walili młotkami w jakieś przepierzenie. Kilka osób siedziało w kącie na drewnianej ławie. Zaraz przy wejściu — oddzielone od panującego dookoła rozgardiaszu — istniało samo dla siebie schludne wnętrze z biurkiem, fotelami klubowymi i ścianą książek.
— Bohater mego filmu jest pisarzem — powiedział Thornton MacKinsley. — To właśnie jego pracownia. Moja pracownia mieści się przeważnie na tym oto rusztowaniu — wskazał stojącą obok metalową konstrukcję.
— Musi pan to lubić.
— Owszem, nie narzekam. Przyłożył rękę do ust: — Johnie, pozwól tu na chwilę!
— Właśnie skończyłem — ryknął filmowiec.
Wygasił reflektory i zmierzając uśmiechnięty od ucha do ucha ku przybyłym, po drodze przylepił do szkła przeżutą gumę. Obrzucił inspektora przychylnym spojrzeniem, potem zapytał:
— Amator czy zawodowiec?
— Zawodowiec, Johnie, zawodowiec.
— Fajnie, lepszego na inspektora nie znajdziesz.
Randôt znał angielski. Nie mógł jednak tak od razu zorientować się, czy uwaga operatora jest dla niego komplementem. Nosił się zawsze po cywilnemu i mimo zamiłowania do wojskowej dyscypliny był przecież kulturalnym człowiekiem, a nie żandarmem.
— Niech się pan nie martwi, panie Randôt, w naszym scenariuszu inspektor jest postacią romantyczną — pospieszył na ratunek Thornton. Potem wyjaśnił koledze: — Pan Randôt nie jest aktorem, Johnie. Jest moim przyjacielem, a filmem interesuje się tylko teoretycznie. Pokażemy mu kawałek naszej pracy.
— Już się robi! — Johnie miał dobry humor na każdą okazję. — Co przygotować?
— Jest tu, zdaje się, Garin. Poproś go. Zrobimy scenę z gabinetem.
Johnie wrzucił do ust nową gumę, podsunął inspektorowi miękkie krzesło i wrzasnął jak opętany:
— Garin, przygotować gabinet!
MacKinsley wszedł na rusztowanie, zapalił papierosa. Od lat używał tych samych opiumowanych papierosów firmy „Tobacco Record”.
Z ławki wstał szczupły, średniego wzrostu mężczyzna i podszedł do reżysera. Twarz miał szarą.
— Słucham pana — powiedział cichym głosem.
Trudno było ustalić jego wiek.
— Panie Garin — rzekł Thornton. — Spróbujemy? Proszę na plan.
— Służę.
— Film, który realizujemy mą, jak panu wiadomo, anegdotę zdecydowanie kryminalną. Są w nim ofiary i są w nim sprawcy katastrof. Zabici i zabójcy. Fabuła skomplikowana, nie będę jej panu teraz opowiadał. Proponuję inną rzecz. Zaimprowizujemy dramatyczny epizod z panem w roli głównej. Taki, wie pan, skecz dell’arte.
— Bardzo proszę — zgodził się dosyć bezbarwnie Garin.
— Przychodzi pan, powiedzmy, do znajomego — objaśniał reżyser — ale naturalnie nie jest to byle jaki znajomy. Tego człowieka za chwilę pan zabije. Za chwilę, to znaczy w momencie, gdy okoliczności będą sprzyjały.
— W jaki sposób mam go zabić? — zapytał po raz pierwszy z żywszą nutą w głosie Garin.
— Niczego panu nie narzucam. Może go pan na przykład zastrzelić, udusić, zdzielić w głowę twardym narzędziem. Zostawiam zupełną swobodę pańskiej inwencji artystycznej. Po wykonaniu zbrodni zatrze pan ślady i opuści pokój.
— Ten pokój? — zadał następne pytanie Garin, wskazując na makietę pracowni.
— Ten. Przyjmijmy, że za biurkiem siedzi ofiara. Johnie, reflektory!
— No, a tekst? — niepokoił się Garin.
— Opowie pan swemu wyimaginowanemu partnerowi cokolwiek, może to być nawet dowcip. Przypominam, że pan nie dokonuje zabójstwa w afekcie, lecz zbrodnię obmyśloną zawczasu, zbrodnię na zimno, z premedytacją. Chodzi panu tylko o odpowiedni moment. Żeby ofiara nie wymknęła się. Rozumie pan? Trzeba uchwycić ten odpowiedni moment albo stworzyć go samemu.
— Rozumiem. Proszę o trzy minuty czasu.
— Oczywiście, panie Garin, oczywiście. Niech się pan namyśli. Poczekamy.
Garin rozglądał się po sali: musiała w nim dojrzewać jakaś decyzja.
— Czego pan szuka? — krzyknął wesoło Johnie.
— Potrzebna mi butelka i dwa kieliszki — powiedział Garin.
— Dajcie mu coca-colę i szklanki — wrzasnął Johnie do swych pomocników, którzy z zainteresowaniem przypatrywali się Garinowi.
Kiedy Garin odbierał rekwizyty, inspektor pozwolił sobie znacząco chrząknąć.
— W tej piekielnej temperaturze zasycha w gardle. Zaraz napijemy się czegoś — powiedział spiesznie reżyser i włożył swoje wielkie okulary, bowiem Johnie włączył reflektory. Leopold Garin zaskoczył widzów bardziej, niż można się było tego spodziewać. Światło kinkietów zupełnie go odmieniło. Zamazana twarz i nijakie oczy nabrały blasku i zaczęły przemawiać ze sceny bardzo sugestywnie. Nie ulegało wątpliwości, że jest aktorem z prawdziwego zdarzenia. MacKinsley podziwiał doskonałość najdrobniejszych ról w każdym niemal francuskim filmie — ten kraj musiał mieć zastępy utalentowanych ludzi. Teraz śledził rozgrywającą się przed nim akcję, podwójnie zaangażowany w sprawę.
Garin wszedł do zaimprowizowanego gabinetu lekko, z niejasnym uśmiechem na wąskich wargach. Ktoś siedzący za biurkiem musiał go powitać kordialnie, gość bowiem jakby się tym trochę speszył, ale nie dał wiele po sobie poznać. Zasiadł w fotelu. Zapytał niewidocznego gospodarza o zdrowie. Relacji wysłuchiwał grzecznie, tylko nieznaczny ruch nogą, uporczywie powtarzający się pod biurkiem, mógł przywodzić myśl o niecierpliwości czy niepokoju. Wziął na mgnienie oka do ręki przycisk, ale zaraz go odłożył. Nagle rozpromienił się i skwapliwie na coś przystał. Tak, to coca-cola, albo może raczej wino, bo unosi szklankę do góry, sprawdza pod światło barwę, delektuję się gatunkiem. Teraz już czas na monolog. Garin wygłasza tyradę o urodzie jakiejś kobiety przypadkiem spotkanej na ulicy. Mówi rozwlekle, staje się lubieżny. Naraz milknie, zrywa się, wyciąga dłoń w kierunku okna. To ona — przechodzi właśnie przez skwer. Obydwaj już stoją, Garin nieco z tyłu. Wyjmuje coś z kieszeni, błądzi ręką po blacie, odwrócony plecami i do biurka, i do widzów. Trafił na szklankę. Wsypuje. Po chwili znów siedzi w fotelu. „Zdrowie pięknych kobiet” — mówi Garin-truciciel i podnosi swoją szklankę. Tekst już jest niepotrzebny. Garin patrzy. Oczy ma uważne, nieruchome, wlepione w jeden punkt na podłodze. Trochę się krzywi.
Nareszcie wstaje, chowa obydwie szklanki do kieszeni i opuszcza „plan”.
— Brawo, Garin! — ryknął Johnie — ale z pana magik, no proszę. I czymżeś go pan tak urządził?
— Cyjankiem potasu — rzekł
Garin po chwili wahania.
— Bardzo ładnie pan zagrał.
— Coś się pali — powiedział ktoś z tyłu.
— Johnie, znowu przylepiłeś gumę do reflektora!
W głosie MacKinsleya operator pochwycił dziwne rozdrażnienie.
— Co ci jest? — zaniepokoił się. — Nic się przecież nie stało.
Tymczasem inspektor Randôt podszedł do Leopolda Garin i powiedział:
— Czy nie zechciałby pan wyjść ze mną na chwilę?
— Proszę bardzo — odrzekł Garin.
Na schodach Napoleon z Tulonu wygłosił następujące zdanie:
— Przykro mi, panie Garin, ale zmuszony jestem pana aresztować.
Aktor drgnął, chude palce mocno objęły poręcz. Milczał.
— Istnieją poszlaki, że pozbawił pan życia niejakiego Michała Courbet, właściciela zakładu pogrzebowego.
Nawet w mdłym świetle klatki schodowej widać było nagle pobladłą twarz Garina. Doświadczony funkcjonariusz policji przybrał ton zgoła łagodny:
— Na ulicy stoi mój samochód. Chciałbym w spokoju zadać panu kilka pytań. Może pójdziemy?
Garin ruszył przodem. Szedł szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
MINĘŁY DWA DNI wypełnione po brzegi przygotowaniami w atelier. Pogrzeb Michała Courbet odbył się w poniedziałek, dwunastego sierpnia. W środę o dwunastej w południe reżyser filmowy Thornton MacKinsley siedział w bistro najlepszego w miasteczku hotelu o pompatycznej nazwie „Majestic”. Kelner, nie czekając na zamówienie, postawił przed nim kawę i kieliszek koniaku. Znano tu już zagranicznego gościa. W ogóle miasto Catalouse skwapliwie wychodziło naprzeciw szansie, jaka płynęła z zainstalowania się tu właśnie, a nie gdzie indziej, amerykańskiej ekipy filmowej.
MacKinsley zapełniwszy drobnym pismem dwie strony białego arkusza, złożył go na czworo i wsunął do koperty. Kopertę ukrył w kieszeni, po czym zapalił papierosa i rozłożył plik gazet. Najpierw sięgnął po „Głos Południa”, spojrzał na pierwszą stronę i od razu na twarzy jego odmalowało się zainteresowanie. Tuż pod wstępnym artykułerm widniały dwie fotografie i tłusty tytuł, w którym słowo „Napoleon” narzuciło się reżyserowi równocześnie z reprodukowanymi zdjęciami. Tytuł głosił: „NAPOLEON z TULONU na tropie tajemniczej zbrodni”. Poniżej twarz Courbeta i druga twarz z podpisem: „Leopold Garin — domniemany zabójca Michała Courbet”. Miejsce oraz redakcja wzmianki świadczyły o sensacyjności zdarzenia. Autor nie podawał żadnych szczegółów dochodzenia, czynił jedynie sugestię, że udział w śledztwie samego inspektora Randôt zapowiada niezwykłą sprawę. Artykulik kończył się słowami: „Leopold Garin, francuski aktor, zaangażowany ostatnio przez amerykańską wytwórnię «The Globe Picture Corporation» do filmu realizowanego we Francji, odmawia zeznań”.
MacKinsley zamyślił się: Garin odmawia zeznań. Dlaczego? Dlaczego milczy i nie usiłuje przeczyć? Jaki jest tego powód? Każdy skutek ma swoją przyczynę... Lubił poznawać przyczyny. Nie grywał w brydża, nigdy nie zajmował się rozwiązywaniem krzyżówek, pił i palił umiarkowanie. Czasu nie marnował, chciał żyć intensywnie, bez złudzeń. Na filmie zdążył już zrobić majątek, a nie zdołał jeszcze jakoś zaspokoić tego głodu, który nie wiadomo czy był ambicją, czy tylko ciekawością. Ciągle najwięcej interesowali go żywi ludzie. Pasję swoją próbował nazywać badaniem zwyczajów i obyczajów, ale w istocie uwagę jego więcej przyciągały różnice między ludźmi niż podobieństwa. Dlaczego Garin odmawia zeznań? Wiedzieć, jaki jest Garin — to wiedzieć, czemu odmówił zeznań. Czyny są prostsze niż dusze, te same czyny bywają wynikiem rozmaitych stanów wewnętrznych. A jednak tylko działania podlegają ocenie. Trudno wymierzać sprawiedliwość na podstawie intuicji. Intuicję odrzucał kategorycznie. Kiedyś nawet wymyślił na ten temat ironiczny aforyzm: „Gdyby nie było intuicji — rzadziej popełnialibyśmy omyłki”. Co innego inspektor Randôt. MacKinsley dobrze go poznał ubiegłego roku. Mały tulończyk, ten mistrz szybkich decyzji, zaskakujących pytań i wszelkiej śledczej scenerii, mimo długoletniego doświadczenia i inteligencji, działał często na oślep.
Może dlatego niekiedy mylił się.
Randôt zupełnie nie zna psychologii — pomyślał Thornton. — On ma po prostu talent.
I w tym momencie zmuszony był te rozważania przerwać, bo pan mecenas Trasset, z uśmiechem na szlachetnej twarzy, zmierzał właśnie do jego stolika.
— Witam. Jakże reżyserowi wiedzie się w naszym skromnym mieście. Słyszałem, że prace w toku. Budzą ogólne zainteresowanie. Ależ tak, proszę nie przeczyć.
Thornton właściwie nie przeczył.
— Może jeszcze czegoś panowie potrzebują? — ciągnął mer. _—_ Chętnie służę, z największą przyjemnością, co tylko w mej mocy. Pan pozwoli, że na chwilę usiądę? Dziękuję. Co tu dużo mówić, zna się pan na rzeczy. Miasto małe i trochę poza turystycznym szlakiem, a jednak zjeżdżają do nas ludzie z całego świata. I jacy jeszcze! Koneserzy, drogi panie; jedna Angielka chciała się tu nawet osiedlić. Nie pożałuje pan swego wyboru, pewny jestem. Sam pan zresztą raczy widzieć, reklama niepotrzebna. Morze, gaje, winnice i cudowna architektura. Rajski zakątek. Oczom wierzyć nie będą, patrząc na pański film. Od razu pierwszego dnia, kiedy pan się u mnie zjawił, poznałem, że mam do czynienia ze znawcą. Bo naturalnie są i tacy, którzy idąc po linii najmniejszego oporu, wolą Cannes albo Biarritz. Ciężka nuda, jeden drugiemu siedzi na głowie, sumy wprost bajońskie. Straszna bezmyślność — pchać tak pieniądze ciągle w jedną miejscowość. A tu hotele przystępne i pokoi pod dostatkiem. A propos — jak się reżyserowi mieszka w naszym „Majesticu”? Porządny hotel, zgodzi się pan. Czysto, wygodnie. Trudno, my drapaczy chmur nie mamy, to nie nasza specjalność. Mamy za to inne zalety, na przykład wielowiekową kulturę. Albo weźmy pod uwagę ludzi, drogi panie. Tutaj ludzie są nadzwyczajni. Przyzwoitszych obywateli nie znajdzie pan na całym świecie. Szlachetni, pracowici, weseli — jeden w drugiego. Mówił pan coś?
Owszem, McKinsley chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył.
— No, pewnie. Pan tu jeszcze nikogo nie zna, ale kiedy pan pozna, to się pan przekona. Musi mnie pan kiedyś odwiedzić. I nie w biurze, nie w kancelarii, lecz w domu. Koniecznie. Wiem, że jest pan człowiekiem pracy, szanuję to, ale nie odmówi mi pan przyjemności i zaszczytu. Żonę mam bardzo gościnną, syn przepada za filmem, ma nawet pewne w tym względzie projekty, taki trochę Hulot, cha, cha, rozumiemy się? Zresztą poważny chłopiec, studiuje prawo, kiedyś mnie tutaj zastąpi. Choć, jeśli mam być szczery, w naszym spokojnym mieście adwokat niewielkie ma pole do popisu. Cywilistą jestem, więc coś tam jeszcze od czasu do czasu wpadnie, same drobiazgi.
MacKinsley w milczeniu podsunął mecenasowi „Głos Południa”.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.