Dookoła - ebook
Dookoła - ebook
W barze na Kreuzbergu w oparach papierosowego dymu John Scraton wpadł na pomysł, by obejść Berlin dookoła. Choć w Niemczech mieszkał już od piętnastu lat, a centrum miasta znał na wylot, podmiejskie rejony – jezioro Tegel, Spandau, Gropiusstadt czy berlińsko-podczdamskie pogranicze – były dla niego wciąż nieodkrytym terytorium – nieoczywistym „zapleczem miasta”, jego niedocenianym skrajem. A skoro, jak pisał Robert Macfarlane, „od spaceru do opowiadania jest zaledwie jeden krok”, owocem dziesięciu wędrówek Scratona stała się książka.
Dla berlińczyków przedmieścia są Berlinem, choć w rzeczywistości trudno uchwycić ich miejski charakter. To jakby przestrzenie pośrednie, międzymiasto, nie-miejsca wypełnione halami przemysłowymi, wysypiskami śmieci, polami golfowymi i centrami handlowymi. Mijane „skrajobrazy” prowokują do pytań – czym tak naprawdę są podmiejskie blokowiska? Kim byli ludzie próbujący nielegalnie przekroczyć mur berliński? Jakie legendy kryją w sobie podberlińskie lasy? I dlaczego tak trudno jednoznacznie opisać przedmieścia? Scraton z pasją podróżnika sprawdza, co znajduje się na końcu linii U-Bahnu – z nadzieją, że im więcej odkryje, tym silniejsza stanie się jego przynależność do Berlina.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-662-2 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z Tegel do Lübars
23 stycznia 2017
Promenada Greenwich • Inspiracja do wędrówki • Port Tegel • Bracia Humboldtowie • Tunel autostrady • Miasta ogrody i anarchiści społeczni • Dwa jeziora • Przez pola do wsi
Stałem na promenadzie Greenwich i patrzyłem na jezioro Tegel. Wydawało się, że sceneria zamarzła: i jezioro, i jego otoczenie. Znieruchomiała. Na zawsze. Wzrok przyciągał jedynie kormoran, czarny na tle białego lodu, kręcący głową. Byłem sam na promenadzie. Ławki ciągnące się wzdłuż jeziora stały puste. Pawilon kawiarni zamknięty, okna zasłonięte okiennicami. Żadnego piwa ani lodów w ten styczniowy poranek. Zeszłoroczne liście zaścielały ścieżki i trawnik na polu do minigolfa. Huśtawka na placu zabaw wisiała nieużywana w powietrzu mającym minus dziesięć stopni. Szedłem wzdłuż promenady, obok kiosku i pola do minigolfa, pod zapraszająco rozjarzonymi oknami wysokiego bloku mieszkalnego. Ostatni raz byłem tu w lecie. O ile nie myliła mnie pamięć, wszystkie moje wyprawy do Tegel podczas piętnastu lat, od kiedy przeprowadziłem się do Berlina, odbyły się w lecie. Promenadę zbudowano, by cieszyć się nią w ciepłych miesiącach. Gdy się przyglądałem, jak para krzyżówek ostrożnie drepcze po lodzie, lato wydawało mi się bardzo odległe.
Oddaliłem się od jeziora w miejscu, gdzie Sechserbrücke przechodzi nad kanałem łączącym port Tegel z otwartą wodą. Nazwa mostu wzięła się stąd, że gdy go otwarto, przejście po nim kosztowało pięć fenigów. W Berlinie zaś pięć fenigów najwyraźniej nazywano _sechser_, czyli szóstakiem. Nie byłem pewien, co to mówiło o moim przybranym kraju i o ludziach, którzy tu mieszkają. Czy świadczyło o optymistycznym czy pesymistycznym umyśle? W każdym razie teraz nie trzeba już było płacić za skorzystanie z mostu, zresztą ja się od niego oddalałem: ścieżką wzdłuż kanału do portu, a potem do wsi Lübars jakieś dziesięć kilometrów dalej. Most zobaczę ponownie, gdy zakończę wędrówki wokół peryferii Berlina. Miałem nadzieję, że będzie wtedy znacznie cieplej.
Czyj to był pomysł, ta okrężna wędrówka wokół krańców Berlina, rozpoczęta nad zamarzniętą taflą jeziora Tegel? Zrodził się w cieple baru na Kreuzbergu, w kłębach dymu papierosowego i pod wpływem jednego piwa za dużo. Mój przyjaciel i ja zgodziliśmy się, że szlak powinien być linią ciągłą, każdy odcinek należy zacząć tam, gdzie skończył się poprzedni. Pomyśleliśmy, że tak będzie w porządku. Nie żeby kumpel zamierzał mi towarzyszyć. Opiliśmy ogólny plan, zostawiwszy szczegóły na później. To podczas martwych dni między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, gdy Berlin wydaje się opuszczony, zanim wszyscy wrócą na wystrzałowego i hucznego sylwestra, kupiłem mapę. Rozłożyłem ją na kuchennym stole i zacząłem wytyczać przybliżoną trasę. Dziesięć wędrówek. Dziesięć tygodni. Wydawało się to niezbyt skomplikowane. Pozostawała tylko decyzja, kiedy zacząć. Może powinienem zaczekać do wiosny? Ale miałem już mapę, w gruncie rzeczy nie chciałem zwlekać i – choć nigdy nie należałem do tych, którzy podejmują noworoczne zobowiązania – podobał mi się taki sposób wejścia z przytupem w nowy rok.
Kierowało mną coś więcej niż niecierpliwość. Chęć wyruszenia wiązała się z moim nastrojem, ogólnym poczuciem niepokoju i zagubienia, które ogarnęło mnie w czerwcu po głosowaniu w sprawie brexitu i trwało przez pół roku, aż do piętnastej rocznicy mojego przybycia z Wielkiej Brytanii do Niemiec. Po półtorej dekady wygodnego bycia Europejczykiem w berlińskim domu nagle zadawano mi pytania, co zamierzam zrobić. Czy stanę się Niemcem? Budziło to moje instynktowne wątpliwości. Jednak gdy wróciłem do Anglii i jechałem przez kraj wciąż zaśmiecony plakatami z wezwaniem do brexitu, pozostawionymi jako deklaracja zwycięstwa, też nie czułem się u siebie. Mniej dostrzegalne błękit i złoto flagi europejskiej spowijały teraz nostalgia i utrata. Odnosiłem wrażenie, że w kraju rodzinnym jestem takim samym outsiderem jak w Berlinie.
Pójście na spacer, żeby znaleźć odpowiedź na jakieś pytanie, nie jest niczym oryginalnym. Tak samo jak pójście na długi spacer, żeby znaleźć odpowiedź na wielkie pytanie. „ tylko jeden krok dzieli spacer od gawędy” – napisał Robert Macfarlane w książce _Szlaki. Opowieści o wędrówkach_¹, a gdy siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na mapę Berlina, uznałem, że jest to sposób na odkrycie zarówno historii związanych z przedmieściami, jak i mojej własnej historii. Sześć miesięcy po przegłosowaniu brexitu wciąż było mi nieswojo. Miałem jednak poczucie, że muszę więcej się dowiedzieć o Berlinie, mieście, w którym żyję, a ponadto – że w mojej wiedzy są wyraźne luki.
Gdy przyjechałem do Niemiec po raz pierwszy we wczesnych latach nowego stulecia, zacząłem od poznawania miasta. Na Rosenthaler Straβe były szroty zamienione na bary, a monumentalne pałace dla ludu stały wzdłuż Karl-Marx-Allee. Były nabrzeże kanału na Kreuzbergu i kawiarnie na Kollwitzplatz. Brama Brandenburska i _Erichs Lampenladen_ na drugim końcu Unter den Linden. Poznawałem miasto z wyobrażeń – z książek i historii, z muzyki i filmu – i z czasem stworzyłem sobie własną wersję Berlina, z wyraźną geografią, a w końcu także z opowieściami, moimi własnymi i innych. Nieco później zacząłem kierować spojrzenie poza miasto. Na północ, do Bałtyku i jezior Meklemburgii. Lasów Brandenburgii i Turyngii. Podróżowałem na zachód do Renu i na południe po Alpy. Próbowałem oswoić się z Niemcami.
Zdawałem sobie teraz sprawę, że po drodze przeskoczyłem jeden etap. Najpierw poznawałem miasto, a potem podróżowałem po kraju i w trakcie każdej podróży pospiesznie mijałem peryferie Berlina, niemal nie patrząc przez brudne szyby samochodu czy pociągu. Jeśli chcę lepiej poznać Berlin – uświadomiłem sobie z czasem – muszę zatrzymać samochód albo wysiąść z pociągu, by zwiedzić te miejsca pomiędzy. Miejsca, które właściwie nie są już miastem, ale nie są też jeszcze wsią. Miejsca, które w wielkiej mierze są wciąż Berlinem, ale o których nie wspominają przewodniki ani książki historyczne. Z rozłożoną na stole mapą sięgnąłem na półkę po siedmiusetstronicową historię Berlina i otworzyłem na indeksie.
Liczba pozycji:
Marzahn = 0.
Lichterfelde = 0.
Tegel = 0.
Wiedziałem, że są tam opowieści do odnalezienia. Opowieści o Marzahn, Lichterfelde i Tegel. O Spandau, Blankenfelde i Gropiusstadt. Zanim jeszcze zacząłem wędrówkę, wytyczając trasę na mapie i wyliczając na komputerze odległości i czasy, zacząłem budować sobie obraz tego, co zobaczę. Przedmieścia i miasta sypialnie połączone szarpiącymi i grzechoczącymi pociągami S-Bahnu. Zapomniane przestrzenie na skraju, gdzie czyjeś zaniedbane nieużytki są czystym płótnem dla wyobraźni kogoś innego. Dziwna poetyka tych nie-miejsc, które mogą się znajdować tu czy tam, w dowolnym punkcie lub nigdzie, ale które na obrzeżach często czują się u siebie.
Gdy czytałem, przygotowując się do wędrówek, rzuciło mi się w oczy określenie utworzone przez niemieckiego architekta i urbanistę Thomasa Sievertsa: _Zwischenstadt_. Miasto pośrednie. Międzymiasto. Miejsce, które nie jest ani miastem, ani wsią – jest miejscem samym w sobie, z własną historią, kulturą i opowieściami. Puste miejsca bowiem nie istnieją. Gdy książkę _Zwischenstadt_ Sievertsa przetłumaczono na angielski, nadano jej tytuł _Where We Live Now_ , a dla wielu berlińczyków przedmieścia _są_ Berlinem. To miejsca, gdzie ludzie się rodzą, gdzie dorastają, gdzie mieszkają, pracują, zakochują się, przestają się kochać, jedzą, śpią, piją i tańczą. To tam żyją, teraz i później. Berlinem może być Mitte albo Prenzlauer Berg, albo Charlottenburg. Ale także Grünau. By poznać Berlin dogłębnie, musiałem poznać peryferie, zobaczyć, co się znajduje na końcu linii U-Bahnu. A być może im więcej odkryję, tym głębszą poczuję przynależność. Może stanę się jak ci londyńczycy czy nowojorczycy, dla których istotą tożsamości jest miasto, nie kraj. Powrót do ducha Wenecji czy ceglanych, gotyckich hanzeatyckich miast-państw.
Tegel wydawało się dobrym punktem startowym. Dalekie przedmieścia są często miejscami zapomnianymi lub nieznanymi nawet dla osób z miasta, nie mówiąc już o przybyszach; listą przystanków na linii kolejki podmiejskiej, których się nigdy nie odwiedza; miejscem, gdzie mieszkają rodzice (rodzice kogoś innego). Jednak nazwa Tegel budzi inne skojarzenia. Większość berlińczyków słyszała o więzieniu, a podróżni na całym świecie znają nazwę lotniska. Tego ranka z biegnących wysoko torów U-Bahnu w drodze do promenady Greenwich widziałem wysokie mury i wieże strażnicze więzienia, a także pas startowy i budynki terminala na lotnisku, wszystko otoczone klasycznym dla przedmieść krajobrazem pojedynczych domów i parków biznesu, szrotów i salonów samochodowych, spłachetków nieużytków i porządnych zespołów _Schrebergärten_, zajmujących peryferie wielu niemieckich miast i miasteczek.
Z pociągu śledziłem klasyczne oznaki obrzeży – przedmieścia, strefy przejściowe, nie-miejsca, więzienie i lotnisko – jednak choć Tegel stanowiło część Berlina od mniej więcej stu lat, to jego historia jako wsi założonej w XIII wieku jest znacznie dłuższa. Na północ od Berlina istnieje ciąg wsi powstałych na brzegu Tegeler Fließ – wąskiego strumienia płynącego przez jakieś trzydzieści kilometrów z wiejskich terenów Brandenburgii do jeziora Tegel, kilkaset metrów od miejsca, skąd zaczynałem wędrówkę. O ile strumień był istotny dla narodzin Tegel, o tyle jezioro – połączone z Hawelą, a dalej z Łabą, jedną z głównych dróg wodnych Europy – w XIX wieku sprowadziło przemysł do tej małej osady, leżącej wówczas na północ poza granicami Berlina. Zbudowano port. Fabryki i mieszkania dla robotników. Gwałtowny rozwój sprawił, że w 1920 roku Berlin połknął Tegel. A potem przemysł, tak szybko, jak tu przybył, zaczął się wycofywać.
Oddalając się od jeziora, doszedłem do portu. Port w Tegel, już niebędący miejscem budowy i transportu wodnego, załadunku i rozładunku, w latach osiemdziesiątych XX wieku został na nowo wymyślony jako miejsce, gdzie można mieszkać. Internationale Bauausstellung (IBA) stanowiło reakcję zarówno na postindustrialny (taki był) krajobraz Berlina Zachodniego, jak i na nieustanny kryzys mieszkaniowy nękający miasto od czasu zniszczeń II wojny światowej. W ramach wystawy w Tegel wzniesiono wzdłuż wody osiedla mieszkaniowe. Trzydzieści lat później na przeciwległym brzegu deweloperzy wykańczali nowe apartamentowce i domy uzupełniające całość. Od rybołówstwa przez fabryki po wizje nowych sposobów życia. Na każdym etapie twórcze dążenie, by zbudować coś nowego.
W porcie Tegel przyglądałem się kobiecie karmiącej kaczki w miejscu, gdzie stopił się lód. Po jednej stronie osiedle mieszkaniowe z lat osiemdziesiątych. Nowe apartamentowce po drugiej. Biblioteka, powstała dla odzwierciedlenia dziedzictwa przemysłowego Tegel, stojąca na szczycie żwirowych schodów.
_Wir sind so klug –_ napisał Goethe w _Fauście – und dennoch spukt’s in Tegel_. Tacy jesteśmy mądrzy, a jednak Tegel wciąż jest nawiedzony.
I rzeczywiście jest. Nieważne, ile razy niweluje się teren i buduje na nowo – ślady zawsze pozostają. Czasami dzieje się tak przypadkiem albo przez to, że ludzie odmawiają wyparcia ich z pamięci. Czasami celowo dba się o pamięć. Biblioteka zbudowana tak, by wyglądała jak hala turbin. Dwa posągi stojące na szczycie schodów, przed drzwiami frontowymi.
Dwa posągi. Dwóch synów Tegel. Wilhelm i Alexander von Humboldtowie spędzili w Tegel znaczną część dzieciństwa i powrócili tu pod koniec życia. Tu znajdowały się ich rodzinny majątek i rodzinne miejsce na cmentarzu. W międzyczasie zostali jednymi z najsławniejszych myślicieli w historii Niemiec. Wilhelm – edukator, filozof i polityk. Alexander – podróżnik, przyrodnik, mierniczy światów. Dwór, w którym spędzili młode lata, wciąż stoi, są też las i brzeg jeziora, poza tym jednak, gdyby zatrzymali się na szczycie schodów przed biblioteką, niewiele z Tegel zdołaliby rozpoznać. Obszedłem braci wokół, starając się znaleźć najlepszą perspektywę dla zdjęcia. Byłoby miło spytać ich, co sądzą. Szczególnie Alexander niezbyt lubił życie w okazałym dworze w Tegel. Nazywał go „zamkiem nudy” i zdecydowanie wolał lasy i wody w majątku i poza nim. Badając las, sam albo z bratem, mógł sobie wyobrażać inne światy. Snuł wielkie marzenia, ale nauczył się przyglądać okruchom, gdy zakładał kolekcje owadów, kamieni i innych znajdowanych w lesie drobiazgów, rozbudowywane przez resztę życia. Od podążania tropami zwierząt w Tegel po inspirowanie Charlesa Darwina. Simón Bolívar nazywał go „prawdziwym odkrywcą Ameryki”².
Wpływy braci wciąż są odczuwalne w przyrodoznawstwie i edukacji. Także w lesie. Kilka lat temu, gdy wędrowałem z córką po lasach Tegel, trafiliśmy na Dicke Marie. Jest to najstarsze drzewo w Berlinie, podobno nazwane tak przez samych braci Humboldtów na cześć wyjątkowo tęgiej kucharki pracującej dla ich rodziny. Podczas dalszego spaceru wymyśliliśmy opowieść, w której też wystąpiła Gruba Maria. Od kuchni przez dąb aż do wyobraźni dziewczynki – przeszłość wszędzie odbija się echem. Możemy z niej wysnuć nowe opowieści, zaludnione przez Dicke Marie albo Goethowskiego ducha, który po wsze czasy będzie nawiedzał las w Tegel.
Zostawiłem braci w ich wiecznej kontemplacji przy drzwiach biblioteki. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, a już otoczenie się zmieniało: nie byłem dłużej w Tegel – byłem w miejscu, które najwyraźniej nie należało ani tu, ani tam. Jednej z tych granicznych stref dla wielu osób uosabiającej nasze wyobrażenie o podmiejskości. Stacja wodociągów za wysokim ogrodzeniem. Supermarkety i outlety. Zadbane trawniki poprzecinane nieoficjalnymi, życzeniowymi ścieżkami, wydeptanymi przez pieszych, którzy nie widzą powodu, by nadkładać drogi po krętej trasie wyrysowanej przez projektantów. Infrastruktura kultury samochodowej: myjnia lub miejsce wymiany oleju; nowe wycieraczki, nowy komplet opon zimowych; kolejne salony samochodowe. Billboardy nie były adresowane do mnie, samotnego wędrowca. Zamiast tego przemawiały wrzaskiem – bo czas był krótki – do kierowców i pasażerów podróżujących po głównej drodze, biegnącej tu pod autostradą.
Setki samochodów, ciężarówek i innych pojazdów wydawały się śmigać obok, gdy czekałem na zmianę świateł, która z uporem nie nadchodziła. Stałem pod mostem autostrady w nieubłaganym, odbijającym się echem hałasie. Za mną, na murze demoniczna mysz wykrzykiwała do nas wszystkich wiadomość, a gdy zielony ludzik wciąż nie chciał się pojawić, nie mogłem nie poczuć współczucia dla ludzko-gryzoniowatej hybrydy, którą namalowano sprejem na cegłach:
FUCK SOCIETY
A potem: zielone światło raz, zielone światło dwa. Przeciąłem dwie ulice jedna za drugą, skręciłem za róg i poszedłem zgodnie z na wpół zasłoniętym drogowskazem, najwyraźniej przez żywopłot. Hałas samochodów nieco zelżał, a ja znalazłem się na ścieżce prowadzącej między wysokim murem oddzielającym mnie od autostrady a cmentarzem. Ścieżka wypełniała przestrzeń pomiędzy wiecznym hałasem i wieczną ciszą i była śliska – błotniste ślady od dawna zamarznięte nieruchomo jak miniaturowe lodowiska. Szybko doprowadziła mnie do Tegeler Fließ, strumienia będącego moim przewodnikiem przez resztę drogi; podążyłem za nim między krajobrazem zarośniętych olchami trzęsawisk, trzcin i podmokłych łąk z jednej strony a podmiejskimi ogrodami z wystrzyżonymi trawnikami, meblami ogrodowymi i kompostownikami z drugiej. To tutaj, w tym skądinąd niewartym uwagi miejscu, znaleziono najwcześniejsze ślady ludzkich osiedli w regionie berlińskim. Jedenaście tysięcy lat temu Tegeler Fließ znajdował się na trasie migracji reniferów, które przekraczały ten strumień dwa razy w roku, podczas długich wędrówek na północ i na południe. Na wiosnę myśliwi zakładali obóz, by polować na wędrujące tędy zwierzęta. Archeolodzy odkryli kamienne kręgi ognisk i inne ślady. Później, znacznie później, ten krajobraz, obecnie złożony z bagien i podmiejskich ogrodów, stanowił strefę graniczną między dwoma słowiańskimi plemionami, aż w XIII i XIV wieku przybyli tu Niemcy i założyli wioski ciągnące się nad strumieniem: Tegel, Hermsdorf, Lübars. Raz osiedleni ludzie zaczęli kształtować krajobraz na wiele sposobów. Kopiąc torf i wydobywając glinę. Meliorując teren do celów rolniczych i tworząc oczyszczalnie ścieków. Brzegi, bagna i łąki są teraz chronione jako rezerwat licznych rzadkich roślin, ptaków i owadów. Gdzieniegdzie jelenie wciąż przekraczają wodę, a na podmokłych łąkach w ramach konserwacji przyrody wprowadzono bawoły, renifery jednak już się tu nie pojawiają. Rosnące globalnie temperatury wypchnęły je na północ, do Arktyki, tysiące lat temu.
W Hermsdorfie przeszedłem brzegiem strumienia pod wysokim mostem kolejowym, gdy nad głową przetaczał mi się S-Bahn. Choć ludzie kształtowali ten krajobraz przez wieki, to dopiero pojawienie się kolei przekształciło i sam krajobraz, i nasze pojęcie obrzeży w ogóle. Kolej pozwoliła miastu rozlać się na otaczające tereny wiejskie, wchłonąć okoliczne miasteczka i wioski. Kolej oznaczała, że ludzie mogą dotrzeć do pracy z miejsc zamieszkania poza coraz bardziej zatłoczonymi i zanieczyszczonymi śródmieściami, dlatego też wzdłuż torów powstały przedmieścia i miasta sypialnie. W Londynie zyskały nazwę Metrolandu, ponieważ Metropolitan Railway nie tylko łączyła nowe przedmieścia z centrum miasta, lecz także stała się właścicielem i zarządcą terenów, na których je budowano. Ulotki reklamowe wychwalały piękno pobliskich lasów bukowych i szybkie połączenia z centrum. W książce _The English Landscape in the Twentieth Century_ Trevor Rowley wyjaśnia, jak rozwój Metrolandu doprowadził do pierwszego ujęcia peryferii jako odrębnego miejsca i w 1931 roku stworzenia terminu „rurban” (_rural_ + _urban_, czyli wiejsko-miejski). Potrzebowano go – twierdzi Rowley – na określenie tego nowego miejsca, które rozwinęło się obok torów kolejowych, „rodzaju osady, która nie była ani miastem, ani wsią – była hybrydą ich obydwu”³.
To, co się działo w Londynie, działo się też w Berlinie. A kolejom towarzyszyły nie tylko nastawiona na zysk zabudowa, lecz także utopijne idee dotyczące możliwości zagospodarowania tych wiejsko-miejskich przestrzeni. Zapoczątkowany przez Ebenezera Howarda w Anglii w 1898 roku ruch miast ogrodów wkrótce dotarł również do Niemiec, wraz z założeniem w 1902 roku Deutsche Gartenstadt-Gesellschaft. Już wcześniej zdarzała się budowa willowych osiedli wzdłuż torów kolejowych, by zamożni mogli się osiedlać na skraju Berlina, ale w przypadku miast ogrodów próbowano czegoś innego: lepszego, zdrowszego sposobu (pod)miejskiego planowania, często związanego z ruchami robotniczymi i socjalistycznymi, których wpływy w tym czasie rosły. W 1910 roku niedaleko na północ od starej wsi Hermsdorf zbudowano Gartenstadt Frohnau, połączone z centrum Berlina torami Nordbahnu, pod którymi właśnie szedłem. Choć jednak Gartenstadt Frohnau założono zgodnie z brytyjskimi wytycznymi i ideą ruchu miast ogrodów, to w samym jego jądrze tkwiła nieco mniej idealistyczna historia: ziemię wygrano w karty – jej arystokratyczny właściciel musiał zapłacić sięgający miliona marek dług.
Z nastaniem kolei, a szczególnie Stadtbahnu w 1882 roku i U-Bahnu w 1896 roku, Berlin mógł zacząć się rozwijać. Tereny poza granicami miasta, gdzie – jak raz stwierdził Stendhal – „piasek zmienia przedmieścia w pustynię”⁴, wkrótce miały zostać połączone koleją. Wraz z powstaniem osiedli willowych i miast ogrodów stare wsie, takie jak Tegel i Hermsdorf, także uległy przemianom, a gdy teraz wędrowałem po obrzeżonych liściastymi drzewami uliczkach Hermsdorfu w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym coś zjeść, odnosiłem wrażenie, że wędruję po terenach ukształtowanych przez czasy podróży koleją i powiązania z wielkim miastem na południu.
Niedaleko dworca znalazłem piekarnię, a gdy ruszyłem z powrotem w kierunku strumienia i ścieżki do Lübars, zahaczyłem wzrokiem o tablicę stojącą przed jedną z willi. W tym domu – informowano mnie – w latach 1902–1908 mieszkał Gustav Landauer. Landauer był pisarzem i politykiem, teoretykiem anarchizmu społecznego. Anarchistą w Hermsdorfie. Gdy czytałem tablicę, podszedł jakiś mężczyzna i zatrzymał się, by zobaczyć, co mnie zainteresowało. Spytałem, czy wie coś więcej o Landauerze poza tym, co napisano na tablicy. Potrząsnął głową i ruszył dalej.
Filozofia anarchizmu społecznego Landauera sprawiła, że w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku rozstał się z Międzynarodówką Socjalistyczną, ale wpłynęła na jego życie także pod innymi względami i być może wyjaśniała, co robił tu, na zielonych przedmieściach. Od chwili założenia Landauer był głęboko zaangażowany w Deutsche Gartenstadt-Gesellschaft, uważał bowiem, że istnieje zasadnicza filozoficzna więź między ideą miast ogrodów a jego przekonaniami politycznymi. Przeprowadził się do Hermsdorfu w 1902 roku, po burzliwej dekadzie, w której odrzucił Międzynarodówkę Socjalistyczną, spędził dziewięć miesięcy w więzieniu za „nieposłuszeństwo obywatelskie”, a potem przeniósł się do Berlina, gdzie wszedł w kręgi artystyczne i literackie, równocześnie pisząc i przemawiając na temat teorii anarchizmu społecznego. Podczas krótkiego pobytu w Anglii narobił zamieszania na londyńskim kongresie międzynarodowym, później zaś wrócił do Niemiec.
Nad jasne światła, hałaśliwą politykę i przyjęcia wielkiego miasta przedłożył osiedlenie się na północy, a czas spędzony w Hermsdorfie wśród brukowanych uliczek i spacerów do lasu był, o ile wiadomo, odpoczynkiem od działalności politycznej. Czasem refleksji nad sobą. Landauer przestał uczestniczyć w wiecach, spotkaniach i kongresach, a zamiast tego pracował nad przekładami literackimi Oscara Wilde’a i Walta Whitmana. Dopiero w 1906 roku wydawca skłonił go do powrotu do twórczości politycznej wraz z wydaniem _Die Revolution_ . Miało się to okazać jednym z jego najbardziej wpływowych dzieł i rok po publikacji Landauer opuścił senny Hermsdorf.
Stałem na rogu, popijając kawę. Obecnie parter willi był zajęty przez salon piękności, doradców podatkowych i kancelarię prawniczą. Nie wydawało się, by tego ranka w Hermsdorfie manifestował się jakiś anarchizm społeczny. Jeśli zaś chodzi o Landauera, to w 1919 roku został komisarzem do spraw oświecenia i nauczania publicznego w mającej krótki żywot Bawarskiej Republice Rad. Nie cieszył się zbyt długo szansą wdrażania teorii w życie. Regularne wojsko i Freikorps wkrótce przejęły kontrolę nad Monachium. Landauera spotkał taki sam los jak Karla Liebknechta i Różę Luksemburg, którzy zostali zamordowani w Berlinie – zginął z rąk żołnierzy i strażników w bawarskiej celi więziennej.
Nad Hermsdorfer See zatrzymały mnie dwie kobiety, zajęte rozmową na środku ścieżki.
– Czy wie pan, gdzie jest drugie jezioro? – spytała pierwsza.
– Już ci mówiłam: nie ma drugiego jeziora – przerwała jej druga.
Wyciągnąłem mapę. Dwa jeziora: Hermsdorfer See i Ziegeleisee.
– Phi! – wykrzyknęła druga kobieta na widok dowodu. – To _to samo_ jezioro. Tyle że ma dwie różne nazwy.
Fakty alternatywne.
Wzruszyłem ramionami i życzyłem im miłego dnia. Rzeczywiście, są dwa jeziora. Hermsdorfer See zasilane jest przez Tegeler Fließ, a powstało pod koniec ostatniej epoki lodowcowej. Ziegeleisee to dzieło człowieka: glinianka po cegielni, która dostarczyła czerwone cegły do budowy berlińskiego czerwonego ratusza. W 1912 roku wyrobisko zalano i utworzono jezioro, a po cegielni nie zostało ani śladu. W miejscu, gdzie między jeziorami biegnie ścieżka, zerknąłem przez płot na opuszczoną zimową plażę na brzegu Ziegeleisee. Aż tu nagle ruch za mną: czapla wzniosła się w powietrze, wielka, biała i elegancka, z brzegu jednego jeziora, by chwilę później wylądować na brzegu drugiego. Z wysoka czapla wyraźnie widziałaby, co je rozdziela.
Piękny widmowy ptak wydawał się doskonale pasować do melancholijnego nastroju chłodnego, pochmurnego dnia. Pierwsza kobieta podeszła do mnie, gdy stojąc na ścieżce, przyglądałem się, jak czapla ląduje za wysokim ogrodzeniem na pokrytym lodem brzegu Ziegeleisee.
– Drugie jezioro – powiedziałem, wskazując za płot na stoły do ping-ponga, zjeżdżalnie i zamknięty kiosk z założonymi okiennicami. Uśmiechnęła się i pokiwała głową.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._POLECAMY TAKŻE:
Jerzy Haszczyński
_Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec_
Jerzy Haszczyński, dziennikarz, który pod koniec ubiegłego wieku pracował w Berlinie, znowu ruszył za Odrę. Tropami starymi i zupełnie nowymi. Na zapomnianą prowincję i do miast, które trafiły na pierwsze strony światowych gazet, choć nie chciały. Z reporterską precyzją wskazuje na napięcie w niemieckiej polityce i współczesnej debacie – między tym, o czym wolno mówić, a tym, o czym najchętniej by milczano.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I