- W empik go
Dopóki starczy mi sił - ebook
Dopóki starczy mi sił - ebook
Wyobraź sobie życie, w którym ciągle musisz grać kogoś innego. Tkwisz w zaklętym kręgu przemian: co trzy miesiące nowe imię i nazwisko, nowy kolor oczu i włosów, nowe plany na przyszłość, nowe mieszkanie…
Zola Henderson i jej ciotka Camilla wiedzą, jak to jest, gdy tracisz tożsamość. Od siedmiu lat razem uciekają przed demonami przeszłości. Wcielając się w coraz to inne osoby, nie posiadają niczego na stałe, a ich życie jest jedną wielką iluzją.
Wszystko zaczyna się zmieniać, gdy przeprowadzają się do małego nadmorskiego miasteczka. Jonesport okazuje się ich przekleństwem, ale i jedyną szansą na odzyskanie wolności. Jak wysoką cenę będą musiały zapłacić za odzyskanie swojego prawdziwego „ja”?
Gdybym spotkała anioła, chwyciłabym go mocno za skrzydła i ściągnęła na ziemię. Zamknęłabym go w klatce i nie wypuściła, dopóki by mi ciebie nie oddał. Rozkazałabym Bogu, żeby mi cię zwrócił lub zabrał ze sobą. Życie ze świadomością, że odszedłeś, nie ma najmniejszego sensu, pozbawione jest barw, których tak potrzebuję, by trwać.
Karolina Klimkiewicz - polska pisarka młodego pokolenia. Do tej pory ukazały się jej dwie powieści „Jeśli tylko...” i pierwsza część cyklu „Bieszczadzka Rapsodia”. Terapeutka rodziny, studentka psychologii klinicznej oraz doktorantka. Prywatnie mama i żona. Kocha jesienne, deszczowe wieczory i herbatę z cytryną.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-558-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy jest innym i nikt sobą samym.
MARTIN HEIDEGGER, Bycie i czas
Kolejna skreślona miejscowość na liście. Czerwony flamaster przejeżdża wzdłuż nazwy, którą muszę jak najszybciej wymazać ze swojej głowy i serca. Zamienić wspomnienia związane z pobytem tam na wiarygodny scenariusz.
Obok miejscowości wymienione są imiona, nazwiska i najważniejsze dane – data urodzenia, ulubione potrawy, film w kinie, kolor oczu i włosów oraz plany po liceum.
Dzisiaj jeszcze nazywam się Dominika Young, mam zielone oczy i czarne włosy, które codziennie kręcę. Gram na skrzypcach i bardzo dobrze się uczę, jednak nie tak dobrze, żeby bić rekordy szkolne lub brać udział w zawodach. Moje zdjęcie nie może się nigdzie pojawić. Po liceum planuję iść do Princeton. Lubię kuchnię azjatycką, kolor turkusowy i muzykę klasyczną. Jestem miła, choć trzymam się z boku. Zdecydowanie wolę koty od psów. Mieszkam jedynie z mamą, tata nie żyje, a starszy brat wyjechał do Europy.
Przez ostatnie pół roku to właśnie Dominika była mną, a ja byłam nią. Polubiłam ją, była dość normalna, może trochę introwertyczna, ale lubiana. Zawsze służyła pomocą i radą, a jej śmiech był zaraźliwy. Nawet ja miałam ochotę się uśmiechnąć, gdy słyszałam, jak ona się śmieje, jak wierzy w ludzi i ich dobroć. Często udawało jej się mnie przekonać, że to prawda.
Dzisiaj jednak widzę ją po raz ostatni. Dominika musi wyjechać do chorego brata, do Europy. To smutne, lecz ona stara się wierzyć, że wszystko się ułoży, brat wyzdrowieje i będzie mogła wrócić do Minneapolis, do swojego życia i przyjaciół. Przykro mi, że to się nigdy nie stanie, niestety będę musiała ją rozczarować.
Jeszcze przez chwilę wpatruję się w kartkę, dając jej kilka chwil na to, żeby mogła się pożegnać ze znajomymi, potem wsiądzie do samolotu, pomacha im, obieca codziennie do nich pisać i wysyłać SMS-y.
Dominika jest kolejną osobą, którą zawiodłam. Czuję to jednak tylko przez chwilę. Samolot wzbija się w powietrze, a moja ręka robi to, co zrobić musi, skreśla wszystkie pozostałe litery i z tym ruchem Dominika przestaje istnieć. W końcu o niej zapomną, pogodzą się z tym, że odeszła na zawsze.
Przewracam kartkę papieru i wzdycham. Tym razem wyciągam czarny długopis, a czerwony flamaster chowam. Przez kilka najbliższych miesięcy nie będzie mi potrzebny.
Bez zbędnych ceregieli na górze kartki zapisuję numer dwanaście. To najprostsza i najmniej bolesna część. Jedynie liczba przypominająca mi, co nastąpi tuż po niej.
Przez chwilę się waham, żeby uporządkować wszystko, co wymyślałam przez ostatnie tygodnie. Łączę fakty w głowie i zapisuję to, co wcześniej zaplanowałam.
IMIĘ I NAZWISKO: Ava Hoyle
DATA URODZENIA: 09.02.2001
MIEJSCE POBYTU: Jonesport (Maine)
URODZONA: Mobile (Alabama)
RODZINA: rodzice zginęli w wypadku samochodowym, mieszkam ze starszą siostrą Sophie.
PRZESZŁOŚĆ: …
– Dlaczego to robisz?
Moja dłoń drgnęła. Nie odpowiadam, gotowa kontynuować swój rytuał. Zwracam wzrok ponownie na zeszyt.
– Uważam, że to tortury, nie musisz aż tak trzymać się swoich notatek. Poza tym wzięłaś pod uwagę, co się stanie, jeśli ktoś znajdzie te zapiski?
Jestem gotowa jej odpyskować lub chociaż fuknąć, powstrzymuję się jednak, wiem, że ma słuszność. Nie w sprawie tortur, bo zapisywanie wszystkiego uspakaja mnie i pozwala zachować trzeźwy umysł.
Spoglądam na nią z paniką w oczach. Dostrzega to, łapie moją dłoń i się uśmiecha, starając się tym samym dodać mi otuchy.
– Będzie fajnie. Wiem, polubiłaś Dominikę, Ava też wydaje się być niczego sobie – żartuje, a ja czuję mdłości.
Raptownie wstaję i wąskim przejściem idę do toalety. W środku zamykam zamek i spoglądam w lustro. Patrzę na swoje odbicie z wciąż zielonymi tęczówkami.
To nie ja.
Bez większego wysiłku wyciągam zabarwione soczewki z oczu, włosy wiążę w kucyk, przemywam twarz wodą, zmywając delikatny makijaż. Kolejne zetknięcie z lustrem jest nieco przyjemniejsze. Karmelowa cera, brązowe oczy i naturalnie zaczerwienione policzki. Z Dominiki pozostały już tylko czarne loki, dżinsy, koszula w kratkę i kilka sztucznych kolczyków w lewym uchu.
– Żegnaj – mówię do odbicia i wychodzę z kabiny.
– Mogłaś poczekać jeszcze chwilę – upomina mnie kobieta, gdy siadam na swoim miejscu – dla załogi samolotu jesteś wciąż Dominiką, nie zapominaj o tym.
– Może przesadzamy? – odzywam się w końcu.
Bardzo rzadko miewam wątpliwości. Trudno byłoby udawać i równocześnie nie wierzyć, że to słuszne. Najczęściej gdy tylko się pojawiały, odganiałam je i zastępowałam racjonalnymi argumentami, które mnie uspakajały.
Na co dzień łatwiej było sobie z nimi poradzić, byłam, kim byłam, i musiałam z tym żyć. Gdy przestawałam być jedną osobą, a stawałam się inną, wątpliwości wykorzystywały ten moment, żeby przedrzeć się do mojej głowy i nią zawładnąć, dając upust swemu okrucieństwu.
– Dominiko, jeśli chcesz, możemy to w każdej chwili przerwać, ale wiesz, co się wówczas stanie.
– Wolałabym, żebyś mnie tak nie nazywała.
– Nie mam wyboru – odpowiada smutno i odwraca głowę w drugim kierunku, zakładając na uszy słuchawki.
Patrzę na nią gniewnie. Czuję, że mnie zawiodła. Miała mi pomóc, a jedyne, na co wpadła, to ucieczka. Uciekałyśmy już tyle czasu, że zapomniałam o tym, że można inaczej.
Pierwsze stworzenie nowej tożsamości wydawało się nawet logiczne. Camilla kazała mi potraktować to jak formę zabawy, a ja, mimo że nie było mi do śmiechu, zgodziłam się na jej propozycję.
Czułam się jak w grze, mogłam nadać sobie nowe imię, stworzyć wymarzoną osobę i nią być, to była namiastka nowego życia, tabula rasa. Każdy marzy o tym przynajmniej raz. Rzucić wszystko i móc zacząć od początku, bez wad i błędów, bez oczekiwań i konsekwencji. Jedyny szkopuł w zmianie życia polegał na tym, że w pewnym momencie zamiast je zmienić, zwyczajnie je tracimy. Stajemy się Nikim – a każde nowe wcielenie przypomina o tym fakcie.
Może żeby nie czuć, co straciłam, po części ze strachu, że ciotka ma rację – zamykam zeszyt i wkładam go głęboko do torby, pewna, że gdy tylko dotrzemy na miejsce, czeka go taki sam los jak wszystkiego, co nie należy do Avy. Zniknie i zostanie zapomniany.
Odwracam głowę, starając się nie myśleć o dzienniku, o tym, że powinnam go uzupełnić ani o tym, że Camilla ma rację. Przede wszystkim nie chcę myśleć o tym, że po wylądowaniu będę miała na imię Ava. Bo czy kartki papieru zostaną zapisane, czy nie, nie zmieni się jedno – uciekam! I muszę to robić na tyle dobrze, żeby nigdy nie zostać odnalezioną.III
Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można
wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć.
Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie
serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy.
HARUKI MURAKAMI, Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland
Dookoła same głosy bez twarzy. Siadam – a przynajmniej tak mi się wydaje – tymczasem moje ciało bezwładnie leży na kozetce w gabinecie pielęgniarki. Głowa ciąży bardziej, niż mogę przypuszczać. Głosy się nasilają. Poza tym, że słyszę ich brzmienie, nie rozumiem nic. Żadnego logicznego sensu.
Szum.
Hałas.
Bełkot.
Po czasie przez powieki dostrzegam światło. Rażące i intensywne. Zaciskam mocniej oczy. Ból głowy się nasila. Otwieram powieki, kolejne uderzenie światła. Błędne koło. Jak otępiała dotykam dłonią twarzy, zasłaniając oczy.
– Ava, otwórz oczy.
Delikatny, cichy kobiecy głos dociera do moich uszu. Jestem pewna, że mówi do mnie. Tylko dlaczego używa obcego imienia?
– Postaraj się, otwórz oczy – ponawia prośbę.
Staram się jej sprostać. Zabieram dłoń i ostrożnie otwieram powieki. Jęczę. Ból głowy, przeszywający blask – to zbyt wiele.
– Światło! – Kobiecy głos przybiera na sile. Staje się głośniejszy i władczy.
Ktoś wykonuje polecenie, światło gaśnie. Kolejna próba. Ociężałe powieki nie ułatwiają zadania. W końcu mi się udaje. Mrugam kilkakrotnie, obraz się wyostrza. Dopasowuję głosy do twarzy i staram się podnieść.
– Powoli.
Kobieta, która wszystkim zarządza, jest w średnim wieku, nie wygląda na pielęgniarkę. Jest ubrana w garsonkę, umalowana, w nienagannym koczku. Elegancki strój uzupełnia złota biżuteria, delikatne małe kolczyki w kształcie kółeczek, cieniutki wisiorek i dwa złote pierścionki.
– Ava, jak się czujesz?
Próbuję zaprotestować, powiedzieć, że wciąż używa złego imienia. Gdy otwieram usta, uświadamiam sobie, że to ja się mylę, nie ona. Ava to właściwe określenie mojej osoby. Smutek zalewa moją twarz. Nadzieja, że to jedynie sen, ulatnia się, pozostaje jedynie ból, który zwiastował przebudzenie.
Niestety ból to tylko ból. Nic więcej. Nieodłączny element mojej egzystencji. Jak mogłam w ogóle pomyśleć, że może przynieść coś dobrego?
Kretynka!
– Kręci mi się w głowie – odpowiadam.
Wolnym ruchem opieram się na dłoniach, podnoszę się. Kobieta pomaga mi usiąść.
– Spuść nogi w dół, niech wróci krążenie – odzywa się stojąca z tyłu pulchna kobieta w fartuchu. Jestem pewna, że to jej gabinet.
Wykonuję polecenie, mając nadzieję, że to pomoże. Mija kilka chwil, zanim powraca całkowita sprawność. Pulsujący ból głowy maleje, zostawiając ślad w okolicach czoła. Sięgam dłonią do tego miejsca, wyczuwam wzniesienie.
– Nabiłaś sobie guza i nieźle nas wystraszyłaś.
– Przepraszam. – Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Rozglądam się po pomieszczeniu, zaczynam sobie wszystko przypominać. Mój pierwszy dzień w nowej szkole i już złamałam z dziesięć swoich zasad. Co najgorsze, także tę najważniejszą – nie rzucać się w oczy, zlać z tłumem i być niewidzialną.
– To nie twoja wina, a winowajca już został ukarany – uśmiecha się do mnie elegancka pani. Z coraz większą pewnością widzę w niej dyrektorkę. Gdy się przedstawia i podaje mi dłoń, witając w murach szkoły i przepraszając za zajście, wszelkie wątpliwości ustępują miejsca pewności.
– Myślę, że powinnaś wrócić do domu – zwraca się do mnie pielęgniarka, patrzy jednak na panią dyrektor i jej reakcję.
– Tak, oczywiście, zaraz zadzwonię po twoją siostrę.
– Nie! – mówię głośniej, niż zamierzam. – Proszę, nie. Wrócę na lekcję, już dobrze się czuję.
Kobiety patrzą po sobie zmieszane. Upewniwszy się, że jestem w stanie sama dotrzeć do klasy, wręczają mi plan i instruują, gdzie mam się udać, po czym pozwalają mi iść.
Nienawidzę absorbować sobą innych. W tym całym udawaniu najbardziej podoba mi się bycie niewidzialną. Pozwala mi przetrwać i zanadto się nie wysilać. Gdy nie muszę się odzywać czy odpowiadać na pytania, w zasadzie jest tak, jakby wszystko było w normie. Zwykła, cicha outsiderka. Nastolatka, jakich wiele. Tym bardziej nie mogłam się zgodzić na ich propozycję – pójście do domu, telefon do Camilli, niepotrzebna fatyga. Wolę do końca udawać, że przecież nic się nie stało. Może wtedy wszyscy szybciej o tym zapomną i znów będę mogła stać się niewidzialna.
Lekcja chemii odbywa się w małej klasie na końcu korytarza. Nieśmiało pukam i nie czekając na zaproszenie, otwieram drzwi, a następnie wchodzę do środka.
– Dzień dobry, nazywam się Ava Hoyle. – Idę do biurka nauczyciela i podaję mu informację od dyrektorki, w której zawarła moje dane i powód spóźnienia.
Średniego wzrostu mężczyzna, bardzo chudy, z krótkim rudawym wąsikiem, przygląda się kartce swoimi rdzawymi oczyma. Mruczy kilkakrotnie i mierzy mnie wzrokiem, notując coś żwawo w dzienniku.
– Dobrze – odzywa się w końcu – to może przedstaw się klasie, powiedz, skąd pochodzisz.
Byłam przygotowana na to polecenie, wszystko miałam zaplanowane, do tej pory wystąpienia nie stanowiły dla mnie problemu. Była to jedynie kolejna scena do odegrania. Dzisiaj jednak jest inaczej. Ból głowy, upadek, nieoczekiwany początek w nowym miejscu sprawia, że zapominam, iż jestem Avą. Czuję się jak Zola.
Szukam w myślach, co powinnam powiedzieć, przejeżdżam wzrokiem po całej klasie. Wszyscy gapią się tylko na mnie. Niektórzy się śmieją, inni szepczą, kilka osób uśmiecha się do mnie pocieszająco.
Przełykam ślinę. Słyszę bicie własnego serca, czuję się jak w szklanej klatce, z której nie ma wyjścia.
– Nazywam się Ava Hoyle – zaczynam, cała dygocząc. – Przeprowadziłam się do Jonesport wraz ze starszą siostrą Sophie… – Waham się. Spoglądam błagalnie w stronę nauczyciela, ten jednak wpatruje się w ekran telefonu i w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
– Co ci się stało w głowę? – Pytanie połączone z gromkim śmiechem dociera do mnie z końca sali.
Gdybym była prawdziwą Avą, zawstydziłabym się. Dla mnie oznacza ono wybawienie. W duchu szczęśliwa i wdzięczna memu wybawcy, staję pewniej, dotykam dłonią czoła, zaczesuję grzywkę na bok, eksponując moje wojenne rany.
– To? – upewniam się. – Jeden z waszych szkolnych osiłków podarował mi na powitanie! – śmieję się.
Klasa milknie, tylko niektórzy szepcą do siebie ukradkiem.
– Czy mogę już usiąść? – Pytanie kieruję do nauczyciela, który wciąż zajęty jest treścią zawartą w swoim smartfonie.
– Och tak, tak… – Odkłada telefon, rozglądając się nerwowo po klasie w poszukiwaniu miejsca dla mnie. – Tam pod oknem jest wolne. – Wskazuje palcem ławkę w prawym rogu sali.
– Dziękuję. – Wziąwszy swoją torbę, udaję się we wskazanym kierunku, kładę ją na stole, otwieram zamek i wyciągam jedyny zeszyt, jaki mam. Nie jest mi dane usiąść, bo dźwięk dzwonka oznajmia przerwę.
Z rezygnacją i irytacją wciskam zeszyt z powrotem do torby.
– Co teraz masz? – Ten sam głos, który pytał o przyczynę mojego guza na głowie, wibruje w moich uszach.
– Algebrę.
– Pokaż.
Wyciągam plan z plecaka i podaję go chłopakowi.
Jest nieco wyższy ode mnie, szczupły, nie pasuje mi do żadnej subkultury. Dżinsowe spodnie, czarny t-shirt, adidasy. Nie jest brzydki, ma delikatne rysy twarzy, gładką skórę, zielone oczy, blond włosy. Może się podobać dziewczynom, choć z pewnością nie jest sportowcem, pożeraczem kobiecych serc czy szkolnym rozrabiaką. Taki kumpel z sąsiedztwa.
– Mamy zajęcia w tej samej klasie, zaprowadzę cię. – Podaje mi plan i kieruje się w stronę wyjścia.
Nie do końca pewna, co się właśnie stało, wciąż stoję przy swojej ławce z planem w dłoniach.
– Idziesz?
Biorę swoje rzeczy i grzecznie, bez zbędnych pytań podążam za nim.
– Jestem Eddy. Widziałem, jak Hulk wpadł na ciebie na korytarzu. To musiało boleć.
– Ava – przedstawiam się. – Hulk? – dopytuję.
– Sebastian Thompson, ale chyba nie powiesz, że nie przypomina ci Hulka! – Eddy śmieje się w głos.
Zatrzymujemy się przy jego szafce, uderza ją trzykrotnie, a ta się otwiera. Zostawia książkę do chemii, wyciąga do algebry. Oprócz książki bierze również czerwoną różę i tomik poezji.
– Gdyby się lepiej przyjrzeć – podzielam jego entuzjazm.
– Gdzie masz szafkę? – pyta, przyglądając mi się.
– Nie wiem – przyznaję – nie dotarłam do sekretariatu.
– No tak! – Uderza się w czoło i wystawia psotnie język. – Chodź! – Łapie mnie za dłoń i ciągnie za sobą.
Eddy jest specyficzny, nie do końca wiem, jak powinnam się przy nim zachowywać. Traktuje mnie jak przyjaciółkę, a nie jak nowo poznaną dziewczynę. Z jednej strony jestem mu wdzięczna, że wziął mnie pod swoje skrzydła, z drugiej wiem, że nigdy nie powinnam do tego dopuścić.
– To tutaj, poczekam na ciebie.
Otwiera mi drzwi do sekretariatu i puszcza oczko. Wchodzę do środka, przedstawiam się i opowiadam o sytuacji z rana. Miła uśmiechnięta kobieta, ubrana w kolorową garsonkę w papugi, wita mnie radośnie. Odczytuję z plakietki jej imię, nazywa się Emma.
– Potrzebuję kodu do szafki – mówię nieco zawstydzona.
– Oczywiście, oprócz tego musisz jeszcze kilka rzeczy podpisać, a twoja siostra musi wypełnić to. – Emma podaje mi dokumenty.
Chowam wszystko do torby, pewna, że nigdy ich tutaj nie zwrócę.
– Dziękuję – uśmiecham się.
– Dasz radę zostać na lekcjach? – upewnia się kobieta.
– Tak. – Kiwam głową.
– Pamiętaj, że w każdej chwili możesz się zwolnić, przysługuje ci takie prawo.
– Dziękuję, ale czuję się już dobrze, a nie chciałabym omijać pierwszego dnia w nowej szkole.
– Jaka ambitna uczennica! Szkoda, że nie mamy tu takich więcej.
Śmieję się, unoszę do góry kartkę z kodem i jeszcze raz jej dziękuję. Wychodzę z sekretariatu i zmierzam w stronę blondyna.
– Dzięki – zwracam się w stronę Eddy’ego, który, tak jak obiecał, czeka na mnie przed sekretariatem.
– Nie ma sprawy, choć Rainbow się niepokoi.
Nie mam okazji zapytać, kim jest Rainbow, bo Eddy znów łapie mnie za dłoń i ciągnie.
Melania Bell, nazywana przez przyjaciół Rainbow, to śliczna, drobna dziewczyna w kolorowych włosach, o dwóch różnych tęczówkach, z których jedna ma barwę brązową, druga zieloną. Wygląda jak piękny kolorowy ptak. Ubrana jest w czerwoną sukienkę z falbanami i trampki, w których jedna sznurówka ma kolor żółty, a druga różowy. Na jej nadgarstkach brzęczy pęczek kolorowych bransoletek, zawieszek i koralików. Dziewczyna wygląda pięknie, wręcz egzotycznie. Na jej widok moja twarz promienieje.
– Rainbow, to jest Ava. Ava, poznaj Rainbow.
Nie mam możliwości podać dłoni na przywitanie, gdyż dziewczyna rzuca się na moją szyję, piszczy przeraźliwie i ściska mnie mocno.
– Zostaw, bo ją udusisz! – krzyczy Eddy.
Drgnęłam. Na Rainbow nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia.
– Melanio Bell! – Eddy po raz kolejny podnosi głos.
Dziewczyna puszcza moją szyję.
– Przepraszam, ale tak się cieszę. – Robi minę zbitego psa i swoimi pięknymi oczyma patrzy to na mnie, to na Eddy’ego.
– Wiem, ja również. Ale jeśli ją udusisz, to nie będzie trzech muszkieterów.
Marszczę brwi, kompletnie nie rozumiejąc, o czym rozmawiają. Eddy tuli Rainbow, daje jej różę i tomik poezji, które wziął z szafki. Dziewczyna odwzajemnia mu się czułym pocałunkiem. Przyglądając się tej scenie, zapominam o tym, że są najdziwniejszymi ludźmi, jakich spotkałam do tej pory i – jeśli to możliwe – bardziej zakręconymi i skomplikowanymi niż ja. Jedyne, co widzę w tym momencie, to piękna i szczera miłość, wzajemna akceptacja i szacunek. Przypomina to scenę z bajki. Zazdroszczę im naturalności, tego, że nie muszą się kryć z uczuciami, z tym, kim są, i jacy są. Pragnę tego, co mają oni. Marzę o tym, by ubierać się jak Rainbow, we własnym stylu, nie patrząc na to, jaką rolę mam do odegrania. Pragnę być kochana za to, kim jestem, a nie za to, kogo udaję.
Wzdycham ciężko, uśmiecham się do obrazka, który mogę obserwować i który pozostanie jedynie w sferze moich fantazji.
– O co chodzi z tymi muszkieterami? – pytam, gdy przestają się całować i znów patrzą w moim kierunku.
– Rainbow kocha Trzech muszkieterów. Zawsze jej się marzyło, że prócz mnie będzie miała przyjaciółkę, z którą będzie mogła plotkować, pójść do kina czy zrobić babski wieczór.
– Wszyscy jednak mają mnie za dziwadło – wtrąca się Rainbow.
– A mnie za geja – śmieje się Eddy, puszczając oczko do ko-lorowowłosej.
– I myślicie, że ja do was pasuję? – dziwię się.
Pierwszy raz czuję, że mogę mieć przyjaciół, takich prawdziwych, nie na potrzeby scenariusza.
– To twój pierwszy dzień w szkole, a już jesteś na ustach wszystkich, i to niekoniecznie w pozytywnym kontekście.
– Dzięki. – Przewracam oczami.
– Prawie cię udusiłam, a jeszcze ani razu nie powiedziałaś mi nic przykrego, nie patrzysz na mnie jak na dziwadło, bo chyba sama nim jesteś.
Powinnam się obrazić, odwrócić na pięcie i odejść. Z ust tej dziewczyny słowa te jednak brzmią niczym najwspanialszy komplement, są również prawdą, od której trudno mi uciec, bowiem jestem dziwadłem.
– Swój swego zawsze znajdzie – stwierdzam.
– Dokładnie! – przytakuje Eddy i uśmiecha na znak, że od tej pory nasza trójka wreszcie jest kompletna i każdy może liczyć na każdego.
Zaliczyłabym tę chwilę do najszczęśliwszych w moim życiu, gdyby nie fakt, że nie mogłam być muszkieterką. Zamiast szczęścia czułam ból. Przeszywający ból, że nigdy nie poznają mnie tak naprawdę, nie dowiedzą się, jak mam na imię, co lubię, co mnie wkurza. Nie będę mogła im zaufać, nawet jeśli bardzo bym tego pragnęła. Jedyne, co będę w stanie im podarować, to iluzja i Ava. Być może im to wystarczy. Mnie smuciło, że chciałam więcej, znacznie więcej.