- W empik go
Dora: nowela - ebook
Dora: nowela - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 181 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Rozweselili się, gdy siedli na oświetlonej werandzie „pod Przepiórką” i wszystkie twarze były uśmiechnięte; działało tak na nich może światło samo po dwugodzinnej wędrówce w ciemności. Ożywione, choć zmęczeniem zamglone jeszcze oczy, wodziły wokoło z jakiemś pożądaniem ciepła i blasku. Mimowoli każdy spoglądał co chwilę na Dorę. Matka, kobieta starsza, tuszy pełnej, o siwych jak mleko włosach, oczach niebieskich, które spoczywały z jakimś wyrazem łagodności i słabości na córce, radowała się jej wdziękiem, dziwnym wskutek zmęczenia w twarzy i jakby gorączki w przyćmionych, czarnych oczach. Doktor, mężczyzna zbudowany silnie, o twarzy szerokiej, zarosłej nierówno, oczami widocznemi tylko w kształcie błysków z poza okularów, patrzał na Dorę, jak dawny przyjaciel i lekarz rodziny; czerwone, grube jego wargi uśmiechały się jak do dziecka. Inaczej pan Henryk.
Nazwiska jego nie wymawiano nigdy. Z rodziną przez te trzy lata, które przepracował w komp-toarze, zżył się tak, że przyzwyczajono się do niego, jak do czegoś, czego się potrzebuje codzień, i codzień ma na zawołanie. Nazywano go dzieckiem, choć wiekiem dawno już był mężczyzną. Dziecinnie szczera fizjonomia, prawie śmiesznie szczera; w niebieskich oczach, na gładkiej, różowej twarzy odbijało się wszystko. Rudy był – wada, którą mu jednak, jak utrzymywał doktór, poczytywała panna Dora za przymiot; prześladowano ją taktem rudem dzieckiem, że cudem zdołała prawie zachować koleżeńską swobodę wobec młodego, niebrzydkiego zresztą człowieka. Ujmujący wyraz nadawała twarzy Henryka prawość, jakaś skrupulatna prawda, łącząca się niekiedy z pewną jakby podejrzliwością; często wśród swobodnej rozmowy milkł nagle i spoglądał na kogoś z podełba.
Teraz patrzał na Dorę. Z natury dość zmysłowy, posiadał pewną skłonność do nadawania wszystkim swoim choćby bardzo ziemskim uczuciom, wobec siebie samego barwy idealnej, nad którą się unosił. Zwykła bladość twarzy Dory, przechodząca w lekki ton złotawy, a nadająca jej wyraz subtelnej dystynkcyi, drażniącej zmysły jak zakazany owoc, działała na jego instynkta, niby słodycz mleczna, mdła a silna; zdawało mu się, że cały ten czar płynie dlań tylko z jej czystości dziewiczej, jej duszy anielskiej. Wierzył, że w oczach jej czarnych zachwyca go tylko melancholijna trochę powaga, nieopuszczająca jej nawet w chwilach wesołości, skutkiem jej niezmiernie wrażliwej, myślącej natury. Kochał jej włosy ciemne i suche; patrząc w rozpromienione nitki na przejrzystej skroni dziewczyny, przypomina! sobie typ Dolorozy, na której czole pukle takie grają jakąś pieśń smutną.. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak silnie pociągają go przy tem wszystkiem pełne i miękie kształty postaci, jej rucby senne, cała ta nieświadoma siebie kokieterya ciała kobiecego.
Dora poczuła wzrok jego i ruszyła nerwowo głowę; po chwili spojrzała mimowoli na niego, po czem zarumienili się oboje.
Zaraz potem poczęła żartować z doktorem, a Henryk schował twarz w wielkim bukiecie dzwonków, bławatków i maków, z których wiała mu jeszcze wieczorna przechadzka. Odurzył się tą zebraną wonią pól i czuł znowu ubiegłe tak niedawno chwile, czuł przedziwny rytm przechadzki w mroku obok ukochanej kobiety; wszystko, co się wznosiło do niego z traw i z ziemi, czuł, jakby szło od niej, z fałdów jej szeleszczącej sukni. Ze przedstawiała mu się tak ciemno, że odgadywać ją dopiero musiał, czyniło mu ją podwójnie drogą. I czuł znowu, jak barwne wspomnienie, to sine, zgasłe sklepienie nieba, które jak morze działa na duszę, choć się w nie nie patrzy. Przesuwały się przed nim wszystkie gasnące światła owej chwili, puszyste chmurki, gorejące przed nimi, cudaczne kształty wierzb nad drogą, tajemnicze szmery wieczoru, łączące jak wspólna modlitwa wśród głębokiej ciszy.
Podniósł znowu oczy i ujrzał się w wyspie światła płonącej w nocnej czerni lasu. Otaczał go światek lamp miejskiej cywilizacyi; na dole, pod werandą, w improwizowanym ogródku, stoły okryte białym obrusem, przy nich gdzieniegdzie szare gromadki; miejskie fraki kelnerów rażące na ziełonem tle, przesuwały się szybko, szklanki dzwoniły, z półmisków wznosiły się ciepłe zapachy w góre, w żywy rozgałęziony dach, którego liście wydawały się sztuczne, papierowe, pod wpływem światła lamp z dołu.
Tak – pomyślał, gdy oprzytomniał – skończyło się coś bardzo słodkiego, i kto wie, czy powróci? Ujrzał koło siebie twarze oblane ciepłym tonem, zadowolone, wypoczywające, a wśród nich znowu twarz Dory. Nigdy nie byłem tak ciebie bliski – mówił do niej myślą, całując niby wzrokiem jej rysy łagodne, rysy Madonny z obrazu Bellini'ego – nigdy nie miałem tak ciebie, jak przed chwilą; szkoda! Przypominał sobie codzienny ich stosunek, który znów zapewne wróci. Nie był to nawet stosunek brata z siostrą; brakło czegoś do tego – może ciepła? – Tak, może ciepła… Darmo, była córką jego przełożonego, przewyższała go zresztą we wszystkiem, ona taka mądra, piękna… Przewyższała go zanadto… Powtarzał to sobie nerwowo; naprzód ze smutkiem, potem wpatrując się w jej twarz, powtarzał to już mechanicznie, a ogarniało go jakieś silne, namiętne pragnienie. Czasem myślał; ty moja, ty moja… i rozpalało go to jak wino… które pił, a które nigdy nie działało na niego tak silnie, jak w tej chwili. Gdy się poddawał temu uczuciu, nie myślał już nic.
I począł rozmawiać głośno. Aż Dora spytała:
– Czy długo jeszcze do pociągu? Doktór spojrzał na zegarek:
– Dobre pół godziny.
Ojciec umówił się z rodziną, że przybędzie za nimi pociągiem wieczornym, gdy pokończy swoje interesa w mieście. „Przepiórka” drewniany dom szwajcarski, urządzony jak hotel, choć zewsząd otoczony dzikim lasem, służyć im miał za punkt zborny i nocleg. Stał nad samą drogą kolejową, która przerzynała las o kilka kroków za domem. Na drugi dzień projektowano stąd wspólną wycieczkę pieszą.
– Za pół godziny! – pomyślał naraz Henryk niechętnie. Wolałby, żeby pozostali tak, jak dotychczas. Wiedział, że potem będzie skrępowany, nie będzie już miał jej tak blisko. Myśl ta była mu jeszcze nieprzyjemniejszą, gdy przypomiał sobie, że z ojcem Dory przyjechać ma dawny jego znajomy, jakiś profesor z bardzo znanem nazwiskiem. Każdy nowy mężczyzna, który zbliżał się do Dory, przejmował go nieufnością; ten szczególniej, bo zdawał się być oczekiwany niecierpliwie, z ciekawością. Myśl o tem męczyła go tak, że sam rozpoczął rozmowę o profesorze, udając radosne oczekiwanie. – Erhard? to podobno historyk; czytał o nim tyle razy w dziennikach, tyle razy…
Potem wszyscy mówią o nim; doktór, który go zna, opisuje go, chwali… Chęć zbliżenia się uczonego do rodziny kupieckiej, wydaje się pochlebuą dla wszystkich. Henryk słyszy tylko dźwięki tego wszystkiego i patry ua Dorę, która oparta i przechylona w tyl siedzi ze spuszczonemi oczyma, odpowiadając niekiedy, jakby bojaźliwie, pytająco na jego spojrzenia uporczywe i namiętne. Chciałby z nia być sara przez chwilę, szepnąć jej… powiedzieć.. spytać, sam nie wie co… Naraz przychodzi mu coś do głowy. Z nienaturalnym spokojem pyta Dorę:
– Nie wyjdzie pani naprzeciw ojca? Ona spójrzała na niego wielkiemi oczami.
– Wcześnie jeszcze…
– Nim dojdziemy do stacyi…
Doktor robił ruch, jakby chciał pomódz Dorze do wstania. Ale młodzi wstali już, gotowi do nocnej wycieczki.
– Gdyby najbliższym pociągiem nie przyjechał – upomina matka – nie czekajcie, broń Boże, do następnego!
– Nie. Może pójdziecie państwo z nami?
Henryk poparł wezwanie Dory nieszczerym gestem. Ale sędziwa pani, która oburzyła się na samą myśl o chodzeniu, rzekła głosem, pokrywającym ziewanie:
– Idźcie sami, jak będziemy doktora tak męczyć, nie pójdzie już nigdy z nami.
Młodzi zeszli z werandy. Weszli w szeroką, ciemną aleę, wyciętą w lesie, prowadzącą do dworca. Henryk pomyślał, że idzie z nią całkiem sam, że idzie z nią sam w nocy. Droga wydawała mu się jakąś jedyną drogą, po której się płynie. Starał się uprzytomnić sobie jaknajwyra-żniej ctwilę obecną, aby użyć całej jej słodyczy. Wsłuchiwał się w szmer, który mogł być oddechem Dory. Podał jej ramię, a gdy wsparła się na niem, szepnął:
– Jaki ja szczęśliwy!
Dora rozmarzona, milczała, nie mając siły na trzeźwy swój śmiech, jakim zwykle witała podobne wylewy uczucia towarzysza. Milczenie to sprawiło na nim nieledwie wrażenie gorącego wyznania. Spokój naokoło śpiewał mu prawie; tam w czarnej gęstwinie, na pustej drodze, wznoszącej się w białem świetle, milczało wszystko, jak Dora. Rytm kroków mówił coś w noc ciemną, co szeptało potem dalej i gubiło się w krzewach, gałęziach powietrzu. – Jesteśmy sami i razem – czuł. Czasem zatrzepotało, zaszeleściało coś w liściach, jakiś ptak, albo nietoperz.. Dora opierała się wtedy silniej na nim, schylała głowę, tak, że jej włosy go muskały. Uczuł dreszcz jakiś, który płynął po całem ciele; stawiał nogi, jak pijany.
Zielone i czerwone światła zaczęły się już migać przed nimi; ostry zapach kolejowy mieszał się z wyziewami śpiącej zieleni i późnej nocy. Potem słyszeli drgające dzwonienie z dworca.
Na peronie było pusto. Jakby we mgle świeciły słabym blaskiem dwie latarnie. Usiedli w ciemnym kątku peronu, osłoniętym winem. Za chwilę zbliżył się do nich jakiś człowiek z czapką na oczach i latarnią w ręku, mrucząc niewyraźnie pozdrowienie.