- W empik go
Dorastanie w cieniu wojny - ebook
Dorastanie w cieniu wojny - ebook
Sześcioletni Bogdan zupełnie nie rozumie słowa „wojna”, ale wie, że nie może ona oznaczać niczego dobrego. Dla niego i jego rodziny, mieszkającej w Kowlu, nadchodzą trudne czasy – wszyscy mają wkrótce zostać zesłani na Sybir. W sylwestrową noc 1939 roku cała czwórka decyduje się nielegalnie przekroczyć Bug i zacząć nowe życie w obcym mieście. Czekają ich lata tułaczki, biedy i ciężkiej pracy. Ale dopóki są razem, wierzą, że będą w stanie przetrwać wszystko, co przyniesie im los…
„Dorastanie w cieniu wojny” to osobista i przejmująca opowieść o sile rodzinnego ciepła w świecie naznaczonym okrucieństwem. A w tle – echa wielkiej historii opowiedzianej z perspektywy wchodzącego w dorosłość człowieka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-064-9 |
Rozmiar pliku: | 698 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszedłem go odwiedzić. Nie widzieliśmy się kilka, a może kilkanaście dni. Bogdan był jednak mocno zamyślony, wydawało mi się, że jego myśli odpłynęły gdzieś daleko. Wyglądał, jakby coś bardzo przeżywał. Chciałem z nim porozmawiać, tak jak zawsze, o czymś, o czym lubił rozmawiać, a on… rozejrzał się trochę bezradnie dookoła, przerwał mi i powiedział:
– To wszystko, co za mną zostało, ciągle widzę i staram się o tym pamiętać. Nie mogę się z tym rozstać. I boję się, że to, o czym myślę, o czym pamiętam, odejdzie niedługo w niepamięć. Muszę ci to wszystko opowiedzieć. Muszę. Posłuchaj.
Czekałem chwilę, a On wstał, obrócił się dookoła jakby czegoś szukał, lekko oparł się rękami o stół, przymrużył oczy i zaczął mówić:
– Kowel przed drugą wojną światową należał do Polski. Powiatowe miasto…1. Po tamtej stronie rzeki Bug
Kowel, przed II wojną światową należał do Polski. Powiatowe miasto leżące na głównej trasie kolejowej: Warszawa-Kijów, przez Lublin, Chełm i Dorohusk. Należał do grupy największych miast Wołynia. Tam mieszkali moi rodzice i tam się urodziłem. Kowel był miastem, gdzie zgodnie mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi, przy czym Żydów było znacznie więcej niż w innych miastach w Polsce. Każdy naród miał swoją świątynię: Polacy kościół, Ukraińcy cerkiew, a Żydzi bożnicę. Bawiliśmy się z dziećmi pochodzenia żydowskiego i ukraińskiego, a moja siostra Halina, dzięki zdolnościom językowym, zaczęła już nawet mówić po żydowsku. Nauczyła się od swojej koleżanki Żydówki. Poznawaliśmy także ukraiński i do dzisiaj pamiętam śpiewność tego języka.
Mieszkaliśmy u Ukraińca. Miał na imię, a może na nazwisko, Polikarp. Rodzice wynajmowali dwa pomieszczenia: dość duży pokój i mały, wąski pokoik. Właściwie mieszkaliśmy we czwórkę tylko w dużym pokoju, bo w małym moja mama, Łucja, urządziła sklepik. Pomieszczenie niezbyt duże, bardzo wąskie, ale jednak to był sklepik, który dawał dość duży dochód.
Miejsce na sklep było bardzo dobre, bo w pobliżu mieszkali oficerowie 27 Dywizji Piechoty wraz z rodzinami. To właśnie żony oficerów przychodziły najczęściej do sklepu mojej mamy, być może dlatego, że mama naprawdę potrafiła sprzedawać. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek, stojąc za ladą, zdenerwowała się, kiedy kupująca pani nie mogła się zdecydować i grymasiła: „…a może jeszcze to kupię… nie, nie, to jest za drogie. Może jednak tamto kupię”, albo chwilę rozglądała się po półkach i pytała: „A ile tamto kosztuje?”. Mnie ten sposób kupowania bardzo dziwił, a mama spokojnie informowała i czekała, aż pani w końcu się zdecyduje.
Nie miała również kłopotów z liczeniem kwoty do zapłacenia, kiedy pani kupowała na przykład siedem jajek po dwadzieścia trzy grosze każde. Mama odpowiadała niemal bez namysłu, natychmiast: „Płaci pani jeden złoty i sześćdziesiąt jeden groszy”. Nie potrzebowała do tego liczydła. Poza tym miała długi, gruby, wąski zeszyt, w którym zapisywała kwotę, jeśli ktoś kupował coś na kredyt. A było wtedy takich osób dosyć dużo. Wiele lat później zapytałem mamę, czy kupujący zawsze oddawali pieniądze. Odpowiedziała, że tak. Takie panowały wtedy zwyczaje. A dzisiaj takiego sposobu handlowania nikt już nie stosuje. Odszedł całkowicie w niepamięć.
Jakieś dwieście metrów od naszego mieszkania biegły tory kolejowe. A trochę bliżej odgałęzienie torów prowadzące do pułku piechoty. Właśnie tam, w pułku, pracował mój tato, pracownik cywilny, jako szef zakładów naprawiających ubrania i buty żołnierzy. Tam również pracował mój stryjek Stefan, chyba w stopniu chorążego, jako szef rusznikarni – to zakład naprawiający karabiny i armaty.
O wojsku wiedziałem nie tylko dlatego, że pracował tam mój tato i stryjek Stefan, ale i dlatego, że czasami, z okazji jakiejś uroczystości państwowej, obok domu, w którym mieszkaliśmy, maszerowali żołnierze, kompania za kompanią, a na przedzie szła orkiestra. W orkiestrze najbardziej podobał mi się ogromny bęben, ciągniony na wózku przez małego konika. Za bębnem szedł żołnierz i walił w niego ile sił. Orkiestra zawsze grała bardzo głośno, a my biegliśmy za orkiestrą, podskakując z radości.
Moi rodzice, jak na tamte czasy, byli dość zamożni, co oczywiście wynikało z tego, że mama prowadziła dobrze prosperujący sklep, a tato pracował w pułku piechoty. Przed wojną, jeśli ktoś posiadał radio i rower dobrej firmy, to sąsiedzi uważali, że jest bogaty. A moi rodzice mieli i radio, i rower, a dodatkowo… także szerokie plany na przyszłość.
Rodzice interesowali się trochę polityką, a tato na pewno należał do jakiejś partii. Do jakiej, nie wiem, ale czasami z pewnym niezadowoleniem mówił, że marszałek Piłsudski dojechał do stacji wolność i wysiadł z tego pociągu. Pewnie chodziło mu o to, że marszałek Piłsudski wycofał się z polityki. Ale tato szanował marszałka Piłsudskiego, i to bardzo. Byłem jednak zbyt mały, aby to zrozumieć. Przypomniałem sobie o tym dopiero wtedy, kiedy dowiedziałem się, że to, że mój tato należał do jakiejś partii politycznej, miało wpływ na nasze dalsze życie. Ten fakt, po wejściu Rosjan do Kowla, wywrócił do góry nogami życie całej naszej rodziny.
Po pracy rodzice często słuchali radia, a szczególnie komunikatów o zbliżającej się wojnie, które utrudniały realizację planów na przyszłość. Mama i tata mieli już upatrzoną działkę na budowę domu, ale ciągle jeszcze zwlekali z jej kupnem, bo wydawało się, że wojna jest tuż-tuż. Przynajmniej w radiu podawano takie wiadomości.
Moi rodzice nie zdobyli nawet pełnego podstawowego wykształcenia. Kiedy mieli kilka lat, wybuchła I wojna światowa i moi dziadkowie raczej myśleli, jak przetrwać wojnę, niż jak edukować dzieci. Tym bardziej że dziadek Andrzej też został zmobilizowany. Walczył kilka lat, daleko poza granicami Polski. Kiedy moi rodzice ukończyli czwartą klasę szkoły powszechnej, musieli zacząć pracować. Wprawdzie dorywczo, ale jednak pracować. Tato, gdy skończył szesnaście lat, pojechał nawet do Lwowa i tam szukał zarobku. Opowiadał, że czasami spał na stole, na lwowskim targu, bo nie miał stałego zajęcia i nie stać go było na mieszkanie. Pracował dorywczo jako pomocnik szewca, krawca i rzeźnika. Przy okazji poznał podstawy tych zawodów, a to później, po wielu latach, bardzo się ojcu przydało.
Podstawowe wykształcenie rodzice uzyskali dopiero na kursach, kiedy byli już małżeństwem i mieszkali w Kowlu. Może dlatego tak bardzo chcieli, aby ich dzieci ukończyły przynajmniej szkołę średnią. Ciągle słyszałem, z jakim uznaniem mówili o ludziach ze zdaną maturą. Matura była dla nich czymś nadzwyczajnym, niezwykłym, wyróżniającym. Pragnęli jej dla własnych dzieci. O wyższych studiach nie mieli odwagi ani myśleć, ani nawet wspominać.
Mój ojciec często mówił, że prawdziwy mężczyzna powinien w swoim życiu wybudować dom i posadzić drzewo. Przynajmniej jedno. Pewnie dlatego tak usilnie dążył do wybudowania domu. Właściwie duża działka, na której miał być zbudowany ten wymarzony przez ojca dom, była już wybrana. Wiele razy mówiono też, ile będzie w nim pokoi i jak będzie wyglądał. Miał to być naprawdę piękny i duży dom. Spełnienie marzeń.
Oczywiście w tym dużym domu planowano także miejsce na dość duży sklep. To prezent dla mamy. Mama wzrastała w rodzinie kupieckiej, więc handlowanie było jej żywiołem. Już jako kilkunastoletnia dziewczynka sprzedawała w sklepie u mojego dziadka Pawła. I lubiła to robić, nawet bardzo. To był jej żywioł! Ale teraz te wiadomości o wojnie odsuwały na dalszy plan budowę i domu, i sklepu.
Mnie ten przyszły dom prawie nie interesował, interesował mnie natomiast rower. Dość szybko nauczyłem się jeździć pod ramą i mama wysyłała mnie do okolicznych rolników, mieszkających niezbyt daleko, abym powiedział, że prosi o dostarczenie do sklepu: jajek, masła, sera. Oczywiście obiecywałem jej, że nie będę jechał szosą, tylko ścieżką obok szosy. Wprawdzie po szosie najczęściej jechały furmanki, bardzo rzadko samochody, więc nie było dla mnie dużego zagrożenia, ale pamiętałem o obietnicach składanych mamie i jechałem ścieżką.
Mama wysyłała mnie dosyć często na szosę przebiegającą dwadzieścia metrów od naszego sklepu także po to, abym powiedział przejeżdżającym wieśniakom po ukraińsku, że: „Moja mama chocziet pakupit jajca, małako, maslo. Pajditie ze mnoj”, co znaczy: „Moja mama chce kupić jajka, mleko, masło. Niech pan pójdzie ze mną”. Oczywiście wcześniej mama nauczyła mnie, jak mam to powiedzieć. Przejeżdżający nie bardzo wierzyli sześcioletniemu chłopcu, ale szli ze mną, bo to było tylko kilkanaście kroków. Najczęściej bardzo dziwili się i mówili do mojej mamy: „Taki mały i już chce handlować…”. Ale ja chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię, i nie myślałem o handlowaniu. Traktowałem to raczej jako interesującą zabawę, dzięki której czułem się bardzo ważny.
Miałem także niezbyt dużego, białego psa z małymi brązowymi łatami. Nazywał się Bobi. Zawsze był ze mną, a gdy mama zatkała kiedyś drzwi tarą do prania, żeby Bobi nie wyszedł na dwór, to przeskoczył przez tarę i ponownie był ze mną. Lubiliśmy się.
Bardzo często przyjeżdżali do nas ciocia Marysia i stryjek Romek. To siostra i brat mojego taty, którzy mieli wtedy po kilkanaście lat. Lubili dzieci, więc bawili się z nami i uczyli nas. Razem przyjemnie spędzaliśmy czas, na przykład bawiąc się w chowanego. Nie trudno było mnie znaleźć, bo Bobi zawsze biegł za mną, a potem stawał koło mnie i głośno szczekał. On też brał udział w zabawie i szczekaniem wskazywał, gdzie się schowałem. Stryjek Romek lubił się jednak ze mną drażnić, mówiąc na przykład: „Dostałeś pasem, dostałeś”. Ja oczywiście głośno krzyczałem, a mama spokojnie mówiła: „Romek, uspokój się”. Ale stryjek Romek nie bardzo chciał się uspokoić. Mimo to mama lubiła i ciocię Marysię, i stryjka Romka, a poza tym przynajmniej był ktoś, kto zajmował się małymi dziećmi. Takie rodzinne przedszkole.
Często zadawałem różne pytania: rodzicom, cioci, stryjkowi. Pytałem na przykład dlaczego woda płynie, dlaczego wiatr wieje, a kiedy będąc z mamą w Warszawie, zobaczyłem tramwaj, pytałem, dlaczego tramwaj jedzie tylko na jednym kiju, i wreszcie najtrudniejsze pytanie, dlaczego słońce świeci. To ostatnie pytanie powodowało najwięcej śmiechu i żartów ze mnie. Często przedrzeźniano mnie, powtarzając kilka razy, „dlaczego słońce świeci? Dlaczego świeci?”.
Śmiano się ze mnie bardzo długo, pewnie dlatego, że nikt nie wierzył, że może istnieć odpowiedź na to pytanie. Odpowiedzi na nie szukałem zresztą bardzo długo i znalazłem ją dopiero kilkadziesiąt lat później. Prawdę mówiąc, w czasach, kiedy pytałem, dlaczego słońce świeci, prawdopodobnie jeszcze nikt nie znał pełnej odpowiedzi na to trudne pytanie. Poznano ją znacznie później.
Kiedy skończyłem osiem lat, przestałem zadawać pytania, bo wtedy chłopcy zaczęli mnie przedrzeźniać i krzyczeli za mną: „Dlaczego to tak, dlaczego?”. Zrozumiałem, że moje zachowanie niekorzystnie przedstawia mnie w oczach rówieśników. Przestałem pytać, ale nie przestałem szukać odpowiedzi.
Niedaleko naszego mieszkania płynęła niezbyt duża i niezbyt głęboka rzeka, Turia. W upalne niedziele często chodziliśmy z rodzicami trochę pobaraszkować w wodzie lub popływać kajakiem. Cieszyłem się nie tylko wodą, ale również tysiącami kaczeńców, które rosły na łące obok rzeki. Wielka łąka była wówczas żółto-zielona, kolorowa. Kaczeńce to kwiaty mojego dzieciństwa.
Tato próbował mnie uczyć pływać stylem, który nazywaliśmy „na boku”. Zresztą sam pływał tym stylem. Ja wolałem jednak tylko chlapać się w wodzie i płynąc, trochę bezradnie machałem rękami. Prawdę mówiąc, już nigdy nie nauczyłem się dobrze pływać.
Zbliżała się wojna. Rodzice każdego dnia z uwagą słuchali radia i właśnie z wiadomości radiowych dowiedzieli się, że wojna z Niemcami jest jednak nieunikniona. Ludzie zaczęli robić zapasy i zapanował ogromny niepokój. Wprawdzie władze zapowiadały, że nie oddamy Niemcom nawet guzika, ale czy można było w to wierzyć. Ja niezbyt dobrze rozumiałem te zapowiedzi, ale patrząc na reakcje moich rodziców, powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Czułem, że rodzice naprawdę się martwią.
Nagle, pewnego dnia, ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu… tato dostał informację, że musi natychmiast zgłosić się do pułku. A więc też idzie na wojnę! Był jeszcze bardzo młody, miał dopiero trzydzieści cztery lata.
Dużo później dowiedziałem się, że tato w wojsku był radiotelegrafistą, a więc na wojnie był bardzo potrzebny. Ciekawie uzasadniał, dlaczego został radiotelegrafistą, a nie ułanem, bo w tamtych czasach to ułani byli na pierwszym miejscu w armii. „Kiedy ułani ćwiczyli na koniach – mówił tato – i jakieś ćwiczenie źle wykonali, to pilnujący ćwiczeń podoficer bił konia batem, ale często ułanowi też się dostało. A ja nie lubię być bitym, wolałem nauczyć się alfabetu Morsa”.
Minęło kilka smutnych dni, po których poszliśmy tatę pożegnać. Na bocznicy kolejowej stał długi pociąg towarowy, a w nim młodzi mężczyźni ubrani w wojskowe mundury. Przeciskamy się przez tłum i szukamy wagonu, w którym jest tato. „Tato – krzyczymy – tato, tu jesteśmy!”. Jesteśmy z siostrą jednak zbyt mali, aby nas w tym tłumie było widać i słychać. Prosimy mamę, żeby nas wzięła na ręce, wtedy zobaczymy tatę. Ale mama nie ma tyle siły, żeby nas podnieść, za bardzo urośliśmy. Macha ręką do taty i mówi, że my też tu jesteśmy. „Są również dzieci! Chcą ciebie zobaczyć”. W końcu, przeciskając się przez tłum, udało mi się podejść bliżej wagonu i pomachać ojcu ręką. Ale machanie ręką, kiedy wiadomo, że tato odjeżdża i weźmie udział w wojnie, to naprawdę bardzo smutne pożegnanie.
Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, co to znaczy wojna, ale kiedy na stacji, stojąc w ogromnym tłumie, żegnaliśmy ojca, który jechał na front, zrozumiałem, że dzieje się coś strasznego. Wszyscy dookoła płakali, narzekali, machali rękami, chwytali się za głowy, inni krzyczeli: „uważaj na siebie, napisz, pamiętaj”… a pociąg z żołnierzami, nie zważając na nasze krzyki, powoli odjeżdżał. Kobiety zakryły twarz rękami i ciągle płakały. A mama? Też ma w oczach łzy, które powoli spływają po policzkach. Nic nie mówi, nie krzyczy, nie narzeka. Płacze, tylko cichutko płacze. Staliśmy nieruchomo na peronie i patrzyliśmy, jak pociąg znika za horyzontem. Ciągle staliśmy… Byliśmy całkowicie bezradni. Mieliśmy jednak nadzieję, że wojna się nie rozpocznie. Potem każdego wieczoru, modląc się, prosiliśmy Boga, aby tato wrócił. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że wojna jednak się rozpoczęła, a na teren Polski wkroczyły oddziały niemieckie. A od taty nie przychodziły żadne wiadomości. Gdzie on teraz jest, co robi?! Czy jeszcze żyje?!
W Kowlu przeżyłem także nalot bombowy. Najpierw syreny, potem ucieczka daleko od szosy i budynków, a potem leżenie pod drzewem. Czy drzewo mogło nas uchronić przed bombami? Chyba nie. Ale działało na naszą psychikę, myśleliśmy, że jednak dobrze się schowaliśmy… Najważniejsze, że byliśmy daleko od szosy i budynków, w których mieszkali żołnierze. Nie wiem, czy atakowały samoloty niemieckie czy rosyjskie. I chyba nikt nie patrzał w górę na te latające maszyny, bo wszyscy byli za bardzo wystraszeni. Na szczęście nadleciał chyba tylko jeden bombowiec i chociaż zrzucił bomby, to jak mówiono, nie zrobił wielkiej szkody. Przynajmniej nam nie zrobił.
Pewnego dnia, wieczorem, przyszły do nas dwie zakonnice. Były w długich, sięgających do samej ziemi habitach. Przyglądałem się im z zainteresowaniem, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem zakonnic i być może nawet nie zdawałem sobie sprawy, że takie osoby istnieją. Powiedziały mamie, że ksiądz Włodzimierz, brat mojego taty, dał im nasz adres i proszą o przenocowanie. „Tylko jedną noc. Jutro na pewno pójdziemy dalej, za Bug – mówiły – bo musimy uciekać przed Rosjanami, którzy weszli już na teren Polski. Niedługo, za kilka dni Rosjanie będą także w Kowlu, zobaczy pani – mówiły do mamy – na pewno! Dlatego nie zostaniemy tutaj ani jednego dnia dłużej, nie możemy, musimy uciekać i to daleko!”.
W mojej pamięci pozostały dwie młode kobiety, które gdy zdjęły nakrycia głowy, to okazało się, że mają włosy bardzo, bardzo krótko obcięte. Tak jak mężczyzn, albo nawet jeszcze krócej. Dziwiłem się, bo przecież moja mama czy siostra miały długie włosy. Inne kobiety też, a one… Ten uraz pozostał we mnie do dzisiaj, i gdy widzę kobietę, to oczekuję, że będzie miała długie włosy. Takie, które przynajmniej zakrywają uszy. No cóż, byłem zbyt mały, by zrozumieć niezwykle trudną sytuację, w jakiej znalazły się zakonnice, i pewnie dlatego przyglądałem się ich włosom, zamiast martwić się ich kłopotami.
Chyba osiemnastego września 1939 roku, tak jak przewidywały siostry zakonne, do Kowla weszli Rosjanie. O ile pamiętam, stało się to bez jednego strzału. Większość polskich żołnierzy została skierowana na zachodni front, do walki z Niemcami. Nikt nie przypuszczał, że trzeba będzie bronić także Kowla. I nikt nie przypuszczał, że Polska zostanie zaatakowana jednocześnie przez dwa wielkie państwa, z dwóch stron, wschodu i zachodu. Polska zniknęła z mapy Europy, a nową granicę między Związkiem Radzieckim a Niemcami wytyczono na rzece Bug. To już czwarty rozbiór Polski, i to dokonany przez te same państwa, w ciągu ostatnich dwustu lat.
Na ulicach pojawili się Rosjanie w swoich długich, trochę wyblakłych, szarych płaszczach; na głowach mieli czapki ze szpicem, tak zwane budionówki, a na plecach karabiny. Patrolowali głównie ulice, ale zaglądali też do mieszkań, gdy któreś wydało im się podejrzane.
Pewnego razu do sklepu mojej mamy wszedł uzbrojony rosyjski żołnierz, rozejrzał się dookoła, zajrzał w każdy kątek, dokładnie pooglądał, co leży na półkach i powiedział:
– Dajcie mi papierosy.
Kiedy mama podała mu paczkę, obejrzał ją ze wszystkich stron, wyciągnął jednego papierosa i zapalił. Resztę włożył do kieszeni i skierował się do wyjścia. Wtedy mama bardzo spokojnie powiedziała:
– U nas płaci się za papierosy.
Zatrzymał się tuż przed drzwiami, powoli odwrócił, groźnie spojrzał na mamę i powiedział:
– Teraz to już nie jest u was, tylko u nas. Zrozumiałaś? U nas – powtórzył z naciskiem i podszedł bliżej mamy. – A może mam ci to inaczej wytłumaczyć. – Stał jeszcze przez chwilę i groźnie patrzał na mamę.
Tłumaczenie nie było potrzebne, mama natychmiast zrozumiała, że w Polsce zaczęła się rosyjska okupacja i że aby przeżyć, trzeba się do niej umieć dostosować.
Dosyć szybko dotarła do mamy wiadomość, że lepiej chować radia, rowery, zegarki i obrączki, bo Rosjanie zabierają wszystko jak swoje. Szczególnie upodobali sobie zegarki. Na ulicy każdy mógł usłyszeć: „dawaj czasy ”, to znaczy oddaj zegarek. Mama schowała nie tylko radio i zegarek, ale zdjęła również z palca obrączkę. A ja już nie mogłem jeździć na rowerze, który teraz stał zamknięty w komórce. Dobrze zapamiętała słowa Rosjanina, że teraz już nie jest w swoim kraju.
Stryjek Stefan, który pozostał w Kowlu, był typowym żołnierzem. Zawsze wyprostowany, mówiący krótko, ale dobitnie, w starannie wyprasowanym mundurze. Mówiło się o nim „służbista”. Dla potwierdzenia tego określenia opowiadano taką historyjkę.
Pewnego razu stryjek przyszedł już po godzinach pracy, wieczorem, do rusznikarni, którą kierował, i stwierdził, że jego pracownicy zostawili ogromny bałagan. Nic nikomu nie powiedział, spokojnie poczekał, aż nadeszła noc i zrobiło się całkiem ciemno. Wtedy wezwał swoich pracowników i rozkazał im, aby naprawili działo. Wcześniej wykręcił bezpieczniki i schował je do kieszeni. W rusznikarni było bardzo ciemno. Pracownicy chcieli włączyć światło, po ciemku biegali i szukali bezpieczników oraz narzędzi, ale mieli duże kłopoty ze znalezieniem czegokolwiek. To bezskuteczne bieganie trwało dosyć długo. Stryjek cierpliwie czekał i w końcu wyciągnął bezpieczniki z kieszeni.
– Możecie już włączyć światło.
Kiedy zrobiło się jasno, stryjek powiedział:
– Mam nadzieję, że teraz sami widzicie, do czego prowadzi bałagan. Chyba nie muszę dłużej tłumaczyć. Dobranoc, idźcie spać. Jutro naprawimy działo.
Często podkreślał, że jego dewizą życiową jest hasło: „Bóg, Honor i Ojczyzna”, i pewnie dlatego cały czas chodził po ulicach w mundurze oficerskim, chociaż Rosjanie byli już na ulicach Kowla. Pewnie chciał w ten sposób protestować przeciwko aneksji tej części Polski. Nie trwało to jednak długo.
Kilka dni po wejściu Rosjan do Kowla, kiedy wieczorem siedzieliśmy z mamą przy zgaszonym świetle, ktoś cichutko, delikatnie zapukał w okno. Usłyszeliśmy cichy głos:
– Pani Łucjo, niech pani otworzy, przychodzę od pana Stefana, brata pani męża.
Do pokoju wszedł młody mężczyzna ubrany po cywilnemu i powiedział:
– Pana Stefana złapali Rosjanie, bo chodził w mundurze wojskowym, i wsadzili do wagonu towarowego, w którym już było sporo żołnierzy. Mnie również złapali i wsadzili do wagonu, choć byłem ubrany jak cywil. Powiedzieli, że nas wszystkich wywiozą na Sybir. Pan Stefan doskonale wie, co czeka go na Sybirze, dlatego razem uciekliśmy z wagonu i ukryli w krzakach. Pan Stefan prosi o ubranie swojego brata, bo musi się przebrać. W ubraniu wojskowym nie może iść do domu, bo na ulicy złapią go ponownie.
Następnego dnia stryjek, już ubrany po cywilnemu, wyjechał na wieś, do Dolska, gdzie mieszkała rodzina Tarasiewiczów (rodzice jego żony Aleksandry). Wiedziałem, że wagonu, w którym był przetrzymywany stryjek Stefan, pilnowali Rosjanie, ale jak udało mu się uciec, nigdy się nie dowiedziałem. W tamtych czasach o takich zdarzeniach nie rozmawiano, zwłaszcza przy dzieciach.
Chociaż wojna już się skończyła, to tato nie wracał. Mama podejrzewała, że może być w obozie jenieckim, ale nam, Halinie i mnie, tego nie mówiła. Pewnie nie chciała nas stresować. Ciągle prowadziła sklep, więc jakoś żyliśmy. Czekała. Ale taty bardzo nam brakowało.
Obok nas mieszkała pani Wiktoria Gładysz, która zaopatrywała się u mojej mamy w różne artykuły. Często coś kupowała w naszym sklepie, chwilę porozmawiała i szybko szła do domu. Rodzice bardzo ją lubili, bo była dobrą kobietą, pracowitą, cichą i spokojną. Często przyjeżdżała do Kowla na dwa trzy miesiące do swojego syna Tomasza, który był podoficerem w wojsku. Pomagała mu, sprzątała, prała, gotowała. On też poszedł na wojnę i podobnie jak tato nie wracał. Zresztą, jak dowiedziałem się znacznie później, nigdy nie wrócił. Pani Wiktoria długo czekała na syna, ale w końcu zabrała jego wojskowe ubranie i osobiste rzeczy i pojechała do swojej rodzinnej wsi Oleśniki w województwie lubelskim. Przed wyjazdem, kiedy przyszła się pożegnać, powiedziała mamie:
– Jeśli będziecie mieli jakieś kłopoty, to przyjeżdżajcie do nas. Pamiętajcie, Oleśniki koło Trawnik.
Bardzo szybko okazało się, że jej słowa były prorocze. Kłopoty, i to duże, przyszły bardzo szybko. Szybciej niż się spodziewaliśmy. Ale do dzisiaj nie rozumiem, w jaki sposób ta prosta, wspaniała kobieta, która zupełnie nie interesowała się polityką, przewidziała rozwój wypadków?